Piracki Trakt do Oros

1
Obrazek
Palar przemierzał uliczki zachodniej części Karlgardu. Nie należała ona do najbogatszych, ani najbezpieczniejszych. Obrzeża od zawsze gromadziły większe skupiska szemranych nazwisk, niżeli centra miast lub specjalnie wzniesione dzielnice możnych. Na głównych ulicach panował harmider. Kupcy przekrzykiwali się, a trzymane w ręku - do góry nogami - kury dodawały tła, gdacząc. W klatkach spotkać można było mnóstwo zwierząt. Na rozklekotanych skrzyniach rozłożone dywany z bajecznymi wzorami. Gdzieś ślepiec nawoływał do próbowania alkoholowego trunku z kaktusa. Zwyczajny dzień na ulicach Karlgardu.

Ta bonanza prymitywnych zjadaczy chleba mogła przyprawić o ból głowy. Nie dziwota, że nowo upieczony czarodziej wolał zaszyć się w bardziej spacerowym miejscu. Skręcił w lewo, potem prawo. Wąskie korytarze między sąsiadującymi blokami to oaza spokoju. Chronią przed żarzącym słońcem oraz nadmiernym ruchem.

Chociaż budynki z czerwonej cegły spowiły okolicę przyjemnym cieniem, było jasno. Palar kroczył przed siebie wąskim przesmykiem, aż coś błysnęło mu w oku. Kilka kolejnych kroków i wiedział, że winowajcą jest kawałek porzuconego metalu. Była to złota moneta, najprawdziwsze złoto leżało na zdewastowanym bruku, odbijając sporadycznie światło. Huk! Coś odwróciło uwagę od monety, jakoby spadło z dachu. Podniósł wzrok, zaś naprzeciwko stał odziany w cyrkowe łaszki wariat z białą maską na twarzy. W dłoniach dzierżył dwa długie ostrza. Mimo że zasłona ukrywała osobowość napastnika czuł, jak pod nią pojawia się złowieszczy uśmieszek. Nie minęła sekunda, a wyposażony w śmiercionośne żądła osobnik począł zmniejszać dzielący ich dystans. Był niezmiernie szybki, niemal błyskawiczny. Lada chwila dumnie prężył się przed obliczem Palara. Ostrza, te od góry wędrowały prosto w śródpiersie czarodzieja. Chciał je w nim zatopić. Nie było czasu na rzucanie zaklęć. Wszystko rozgrywało się jednym susem. Unik? Dokąd? Stał w wąskiej uliczce. Osłona? Czym? W dłoni miał tylko magiczny kostur, którym potrafił zgrabnie operować.
Ostatnio zmieniony 27 gru 2017, 19:31 przez Callisto, łącznie zmieniany 1 raz.

Re: Willa na obrzeżach

2
Palar szedł uliczkami miasta Karlgard. Miasta które kochał. Nie dlatego że się tu urodził i wychował. Nie dlatego że zdobyć pieniądze było tu równie łatwo co wyciągnąć rękę po pieczarkę. Nie żeby kiedyś to robił. Nie było niestety zbyt wielu pieczarek na pustyni. Wciągnął głęboko powietrze przesycone zapachem kur i kaktusowego bimbru, ale przede wszystkim czuł… gorąco. Czerń niezaprzeczalnie była jego kolorem, ale gdy chodziło o ochronę przed słońcem i ciepłem z niego bijącym, nie było najlepszym z możliwych wyborów. Fakt faktem, wspaniałe gdakanie karlgardzkich kur przyprawiało go już o ból głowy, więc schronił się w jednej z wielu bocznych uliczek. Gdzie szedł? Hmm… Skoro nie wiedział nawet gdzie zmierzał, nie mogło to być nic ważnego. Równie dobrze mógł przejść na drugi koniec tej uliczki, może tam zobaczy coś wartego uwagi.

O, a to co? Mały złoty krążek. Niedobrze. Pomyślał Palar, wiedząc że gdzie jak gdzie, ale w Karlgardzie pieniądze nie leżą na ziemi. Moneta służyła więc odwróceniu uwagi. Rozejrzał się szybko, i już miał wyjść z uliczki, ale usłyszał huk. Obróciwszy się szybko dostrzegł typowego debila. Dlaczego debila? Bo ubrany w rzeczy na których uszycie musiał zużyć naprawdę wiele nici, nie wspominając już o kolorach, więc wydał sporo pieniędzy na fajny wygląd. Nie żeby Palar miał coś do powiedzenia w tej kwestii, w końcu to on miał rubinową broszę w turbanie. Ale wróćmy do tego wariata. Dlaczego wariata? Bo właśnie uśmiechając się dziko szybko skracał dystans do Palara, wymachując ostrzami długości jego ramienia. Co? Czas zwolnił, gdy niezwykły mózg czarodzieja pod wpływem adrenaliny przyspieszył swoje procesy myślowe do prędkości nieosiągalnych dla zwykłego umysłu. Dwa ostrza. Oba w górze. Oba opadały wprost na jego pierś. Sam powinienem sprawić sobie jaikś nóż. Nie był to zbyt utalentowany zabójca, skoro narobił tyle huku. Ale na pewno bardziej utalentowany od Palara. Na tyle szybki, że uniki czy walka bezpośrednia nie miały sensu. Prawdopodobnie używający jakiejś magii aby przyspieszyć własne reakcje. Co nie zmienia faktu że w obecnej pozycji, z rękoma wyrzuconymi w górę jego klatka piersiowa i brzuch były odsłonięte. A Palar miał pod ręką dość twardą laskę, która idealnie nadawała się do uderzania potencjalnych napastników w splot słoneczny. Miał długą laskę, a jego przeciwnik dwa krótkie ostrza. Nie może popełnić błędu.

Wykorzystując pęd przeciwnika, wykona krok do przodu aby nabrać więcej siły i uderzy obiema rękoma szerszym końcem laski trochę ponad brzuchem, odpychając napastnika, przewracając go albo chociaż zbijając go z tropu. Następnie krzyknie „Bum Szakalaka!” I cofnie się poza zasięg napastnika, wskaże go palcem i spali na popiół.
Near a tree by a river
There's a hole in the ground
Where an old man of Aran
Goes around and around
And his mind is a beacon
In the veil of the night
For a strange kind of fashion
There's a wrong and a right

But he 'll never
Never fight over you

Re: Willa na obrzeżach

3
Ostrze z sykiem przeleciało, tnąc gorące powietrze w jednym z wielu zaułków Karlgardu. Świst drżącej w przestworzach stali zabrzęczał ofierze. Niemalże czuł jej smak na języku, jakoby niosła się w eter. Zamaskowany cyrkowiec mógł wyglądać komicznie, lecz w żadnym wypadku nie ujmowało to jego zdolnością. Był sprawny i niebezpieczny. Demonicznie szybki, jak na śmiertelnika. Wyskok w w górę i związanie lądowania z próbą umoczenia stalowych kłów w śródpiersiu ofiary było pierwszorzędną myślą. Tym samym odebrał czarodziejowi szansę na jakąkolwiek inkantację, czyli pozbawić wroga jego największej siły. Magowie to potężne istoty, lecz magia wymaga czasu. Nie jest ona tworem odruchowym, jak kopnięcie czy sięgnięcie po wypolerowane do bólu ostrze. Magia wymaga skupienia, często głębokiej myśli. Szafowanie zaklęciami na łapu capu w przypływie emocji nigdy nie było dobrym rozwiązaniem. Jak podają lakoniczne kroniki, bywali tacy, którzy kończyli jako kupa popiołu lub wszelki ślad po nich zaginął.

W ten czas czarnoskóry mąż sięgnął po jedyną alternatywę. Długi kostur umożliwił zachowanie odpowiedniego dystansu i odparcie ataku wroga. Gdyby wszystko było takie proste... Rozpędzone ostrza z trudem powstrzymać. Osadzone w powietrzu biją w ciebie, chłonąc siłę wynikającą z ciężaru operującej nimi osoby. Jeśliś zaś natrafią na opór, wtedy kontrybucja sił z przeciwstawnych frontów doprowadza do erupcji. Drewniany kij przeciwko diabelsko sprawnym igłą do zabijania. Pierwsza z nich natrafiła na zgrubienie u szczytu. Rozszerzająca się ku górze różdżka, przeistacza się w swoista głowę węża. Obfita płaszczyzna chłonie stal. W grubej warstwie tonie sztylet z lewej dłoni. Pohańbiona laska maga głośno skrzeczy, jak pękają kolejne frakcje rozchodzącego się na boki drewna. Nie puszczał, antagonista stale dzierżył zatopiony w fragmencie drewna sztylet. Lewa strona udaremniła kontratak, lecz prawa stal pozostawała wciąż sprawna. Niewiele myśląc sięgnął po nią. Zamaszyście skierował na wskroś usytuowany rzezak w środek kostura. Trzask! Różdżka rozpadła się na dwa fragmenty, zaś eksplozja magicznej energii - jaka uwolniła się przy jej rozłupaniu - odrzuciła wadzących się mężczyzn.

W głowie huczało po uderzeniu o bruk. Nim zdążył podnieść wzrok i siebie, usłyszał jak zza pleców ktoś inkantuje niebotyczną siłę, lecz nic się nie pojawiło. Obecność trzeciej osoby, a może jej postawa sprawiły, że zamaskowany ukradkiem opuścił uliczkę. Co galopem wstał i wykonując akrobatyczne sztuczki znikł za rogiem.

- Bądź pozdrowiony. - usłyszał z ust odzianego w specyficzny uniform mężczyzny. Miał białe okrycie i kaptur z odstającymi pasmami. Nie dostrzegł jego twarzy, dopiero podnosił się z kolan.

Re: Willa na obrzeżach

4
Trzeba było brać marmur a nie drewno. Pomyślał czarodziej z jękiem gdy szybszy niż wąż zabójca zdołał obrócić śmiertelnie ostre ostrza ku jego najukochańszej ruchomości. Nie, nie chodziło o rubin w turbanie. Nie, nie chodziło o sam turban. O piórko też nie, możesz przestać pytać!? Chodziło o piękną laskę z jasnego drewna. Gdyby była to zwykła laska, Palar prawdopodobnie leżałby już z poderżniętym gardłem w pyle uliczki. Ale zniszczona została świetlna różdżka, której moc eksplodowała w pięknym podmuchu magicznej energii. Energii, która odrzuciła czarodzieja i tego wypierdka na ziemię. Palar zakaszlał, pył wdarł mu się do płuc i oczu, ograniczając widzenie i uniemożliwiając jakąkolwiek obronę.

Wstawaj! Nakazał sobie. Musisz wstać, teraz masz szansę! Przetarł oczy i zaczął podnosić się z ziemi. Nagle za sobą usłyszał słowa, niewyraźne, ale i tak całym ciałem czuł bijącą od nich moc. Niesamowite. Wiedział że istnieją magowie tak potężni, ale… Zaraz, to mu coś przypominało… Coś o… WSTAWAJ DO JASNEJ...! Krzyknął głos w jego głowie, jego własny głos. No dobra, dobra! Palar uwielbiał gadać do siebie gdy jego życie wisiało na włosku. Spojrzał na drugi koniec uliczki aby zobaczyć ile ma jeszcze czasu. Wandal, który zniszczył jego różdżkę uciekł równie szybko jak się pojawił. Czarodziej zobaczył tylko jak napastnik wykonując dziwne skoki i wygibasy znika za zakrętem. Wygląda na to że ktokolwiek zaczął inkantować coś co mogłoby zniszczyć pół miasta, właśnie uratował mu skórę. Ale szlag, naprawdę lubił ten słup drewna. Spojrzał wokół siebie szukając kawałków. Może da się ją jakoś poskładać, posklejać?

Nagle usłyszał pozdrowienie. Spojrzał na odzianego w biel mężczyznę, i otaksował go wzrokiem od góry do dołu. Biel. Naprawdę dobry wybór na pustyni. Chociaż czarodziej wybrałby żółć, łatwiej utrzymać w czystości i lepiej wtapia się w tło. Na szczęście Palar ah Quazim nie chciał się w nic wtapiać, i dlatego nosił czarne szaty. Wolał stanąć z przeciwnikiem twarzą w twarz. Ale tak z piętnastu metrów, żeby mógł go zabić zanim naprawdę znajdzie się w niebezpieczeństwie. Naprawdę, przydałoby się nałożyć na swoją następną laskę permanentne zaklęcie niezniszczalności. Pewnie będzie go to kosztować cały majątek, ale warto. Przy okazji może jakieś runy odpychające? Ach tak, wracając do odzianego w biel posiadacza wyjątkowo potężnych magicznych zdolności przybywającego znikąd w towarzystwie złotego krążka i piekielnie szybkiego zabójcy…

- Cześć, cześć. Jak tam, rodzinka zdrowa? – Zapytał, odwracając się od rozmówcy i rozglądając się po ziemi w poszukiwaniu któregoś z dwóch kawałków laski. Wiedział że pewnie był w stanie szoku, w końcu mimo jego dość niebezpiecznego życia nigdy nie był aż tak blisko śmierci. Dość fajne uczucie, musiał przyznać. Trzeba zrobić tak jak kiedyś go uczyli na medycynie. Kazać poszkodowanemu skupić się na jednej rzeczy którą dobrze zna. Dobra, to gdzie jest moja laska? Zapytał sam siebie w myślach.
Near a tree by a river
There's a hole in the ground
Where an old man of Aran
Goes around and around
And his mind is a beacon
In the veil of the night
For a strange kind of fashion
There's a wrong and a right

But he 'll never
Never fight over you

Re: Willa na obrzeżach

5
Krąży wśród ludu prostego podanie, jakoby wracało to co utracone. Może nie teraz, może nie od razu. Żywić zatem mógł mąż nadzieję, iż jego śmiercionośny obuch w kształcie kobry dałoby radę, za pomocą magi bądź konwencjonalnymi metodami, naprawić. Klęcząc, grzebał między odłamkami, lecz daremno. W prawdzie kostur pękł w połowie, to jednak nieliczne fragmenty rozniosły się poza obszar widzenia. Dopasowanie dwóch odcinków było przeto niewykonalne. Musiał się z tym pogodzić.

Obcy mężczyzna odwrócił ku niemu twarz, ale nadal milczał lirycznie. Kupcy przekrzykiwali się, a ich głosy niosły się aż tutaj, do szemranych uliczek. To właśnie zdołał usłyszeć uczestnik budzącej niepokój napaści. Dziwne, że w bezludnym miejscu pojawia się zamaskowany pajac, wyposażony w oręż. Cóż...

- Twoja laska jest złamana - powiedział, oblizując drętwe, nieczułe wargi - ale duch silny. Wtedy dojrzał twarz spod kaptura. Był to mężczyzna w podeszłym wieku, lecz nie starzec, chociaż twarz wyglądała na wyniszczoną. Głos miał niski, lekko chropowaty. Ciemny odcień skóry świadczył o tym, iż pochodzi z Karlgardu lub okolic. Chwilę drapał się po bródce, jakoby rozmyślając, po czym schował ręce za plecy. Z odsłoniętą piersią dumnie się prężył, jak na czarodzieja przystało. W trakcie chowania górnych kończyn, szło dostrzec metalowe rękawice i ciekawie wykończone w nich paliczki. Palce bowiem zakończone były na ostro, toteż czarownik zdolny był do zabójstwa przez podcięcie gardła. Mógł tez najzwyczajniej podrapać ofiarę, wydłubać oko. Niespotykane w Karlgardzie było takie odzienie. Niekrępujące ruchu lekkie spodnie, z doczepionymi do pasa sakiewkami, kieszonkami i wąskimi ostrzami. Skórzane buty z długą cholewką dobrze komponowały się z resztą uniformu. Ciekawym elementem była podobizna kobry. Naturalnie złota, zawieszona na wykonanym z tego samego kruszcu łańcuchu.

- Maritus Sodergren - wtrącił chłodno, dalej oddalając się. Minął chłopaka i po kilku krokach naprzód spojrzał przez prawe ramię. Minę miał niezbyt ciekawą, lecz najwyraźniej czegoś oczekiwał od świeżego czarodzieja. - Będziesz tak klęczał, czy ruszamy? - spytał, sięgając po porzuconą złota monetę.

Re: Willa na obrzeżach

6
No cóż. Prawdopodobnie mu się należało. Laski też w końcu nie zdobył w uczciwy sposób. Znaczy, zabranie jej martwym złodziejom zamiast oddać ją razem z innymi magicznymi artefaktami właścicielowi chyba nie było najuczciwszą rzeczą. Chociaż ten starzec i tak zapłacił mu za mało. Ta laska mu się należała! No cóż, teraz w każdym razie była zniszczona. Palar zwrócił uwagę na członka Hamalasi. Och, przepraszam, skąd to wiem? A niby kto inny biegałby w białym stroju, rozrzucał złote monety na drogach, był posiadaczem nieprzeciętnych umiejętności magicznych, i nie bał się nosić złotej kobry na łańcuszku? Pewnie zabójca był podstawiony, chcą mu pokazać że bez nich nie ma szans przeżyć. No, i to by wyjaśniało dlaczego jego laska jest zniszczona. Ma kobrę na… Znaczy... miała kobrę. Tak. Póki co i tak lepiej robić dobrą minę do złej gry, musi wyciszyć umysł i osiągnąć stuprocentowe skupienie. Skoro ten człowiek chce, aby za nim pójść, zapewne… Zamierzają mnie zwerbować. Nie dziwię się, spodziewałem się wizyty. Pomyślał Palar. Tak, ah Quazim miał wrogów. Ale nie na tyle potężnych aby wysyłali to piekielnie szybkie monstrum aby go zabić. Kosztowałoby ich to fortunę. Nie wspomijając że większość jego wrogów gniło teraz w więźniu, albo suszyło się na pustyni. Tak, podążając tym tokiem rozumowania mam 35% szans że to Hamalasi chcą wpłynąć na mój wybór, lub mnie przetestować i nasłali pseudo zabójcę. Mają pieniądze i mają interes. Trzeba być uważnym. I nie ufać żadnemu słowu.

- Palar ah Quazim, miło poznać. – Powiedział z pogodnym głosem. Nie udawał radości. Nie było po co. Przeżył, a gdyby Maritus chciał go zabić, nawet by go nie ratował. Poza tym nareszcie miał co robić w te nudne popołudnie, i nie musiał włóczyć się po uliczkach jak nawiedzony. Samo to wprawiało go w dobry nastrój. – Tak, już wstaję. – Powiedział wstając z klęczek, uprzednio wrzuciwszy największy kawałek drewna jaki znalazł do torby. Na pamiątkę. Otrzepał się z pyłu, widocznego na czarnej szacie, i zaczął iść w stronę człowieka ze złotą kobrą na szyi. – Często gubicie monety po drogach? – Zapytał.
Near a tree by a river
There's a hole in the ground
Where an old man of Aran
Goes around and around
And his mind is a beacon
In the veil of the night
For a strange kind of fashion
There's a wrong and a right

But he 'll never
Never fight over you

Re: Willa na obrzeżach

7
Obrazek
Świeżo upieczony czarodziej Karlgardzkiej Akademii Czarnoksięstwa, zebrał się po niespodziewanej napaści, ażeby co rychlej dotrzymać kroku starszemu mężczyźnie. Jak został poinformowany wprost, zwał się Maritus Sodergren. W końcu stanęli ramię w ramię, kiedy Palar sięgnął po leciwy żart. Stąpał po cienkim lodzie, winien uważać. Nadmierna pewność siebie gubi najsilniejszych, a znajdował się w Karlgardzie. Mieście, gdzie z dachów spadają morderczy cyrkowcy.

- Jeśli wiesz, gdzie coś zostawiłeś - podjął chrypliwym głosem maszerujący czarodziej - nie jest zgubione. Być może na jego twarzy pojawił się w tym momencie dwuznaczny uśmiech, lecz Quazim nie mógł tego dostrzec, wszakże nosił ten figlarny kaptur, ot co. W dalszym ciągu trzymał język za zębami, jakoby chciał uniknąć otwartej gadki. Prowadził mężczyznę o ciemnej, jak bawola skóra, karnacji przez liczne alejki między połączonymi górnymi kondygnacjami blokami. W jednej z nich napotkali zejście, krętą uliczkę, prowadzącą nieco poniżej ówczesnego poziomu budynków. Na dole znalazł furtkę, która otworzyła się bez oporu i nawet bez zgrzytania. Drobny ogródek przed werandą był w fatalnym stanie. Niemalże całą sferę porosła dzika roślinność, chwasty i pożółknięte trawy. Wyłącznie zdewastowana ścieżka z popękanych płyt była wolna od zieleni. Udali się więc pod werandę i stamtąd do środka.

Wnętrze zdawało się zapomniane. Pełno w nim było porozrzucanych ksiąg czy mebli. Obrazy wisiały na krawędzi, zaś stoły pokrywała warstwa kurzu. Przeszli przez korytarz jak i główny salon. Wszędzie panował taki sam harmider. Kierowali się jednak do pewnych drzwi. Maritus sięgnął po klucz, okręcając go trzy razy. Za drzwiami było malutkie sklepione mieszczenie. Ze ścian sterczały cztery kolumny, zwężane u podstawy i przy suficie. Po środku, pomiędzy kolumnami stała długa sofa z bordowymi wykończeniami, a na niej leżały dzienniki i zaklejone papirusy.

- Wartałoby nabywać bardziej wyszukane miejsca - powiedział przeciągając sylaby, może chciał rozluźnić niezręczną atmosferę. Może nie podobał mu się najnowszy zakup. W pewnym momencie doszedł do okna, gdzie wpatrywał się w pełne odcisków i rys szyby. Miał złożone za plecami ręce. Początkowo wtrącił kilka zbędnych komentarzy o magii, ale im więcej mówił, tym ciekawiej zdawało się robić. Palar dowiedział się, iż jego osobę polecił anonimowy uczony z Karlgardzkiej Akademii Czarnoksięstwa. Mógł domyślać się, o kim mowa, lecz w chwili obecnej nie było takowego przymusu. Starszy czarodziej szczycił się wieloma sukcesami grupy, którą reprezentuję. W dalszej kolejności opowiedział o niej młodemu czarownikowi. Hamalasi - usłyszał po raz pierwszy Palar. Poznał przyświecające kultowi idee, jakże zbliżone do jego własnych. Napomknięto o panujących zasadach oraz prac, których się imają by rozszerzać wpływy. Po wszystkim, bez ogródek, Sodergren wyciągnął do chłopaka dłoń, oferując tym samym wprowadzenie w szeregi Hamalasi.

Re: Willa na obrzeżach

8
Hamalasi… Dziwna, a zarazem intrygująca nazwa. A więc podsumowując, za oddanie wszystkich pieniędzy jakie posiadał, i pomocy tajemniczej organizacji, miał mieć dostęp do jeszcze większych bogactw, artefaktów i mocy przekraczającej wszelkie wyobrażenia. Czy nie tego cały czas szukał? Czy nie pożądał potęgi? Tak. O to mu chodziło. To było jego miejsce. Tu należał, i dotąd zmierzał od samego początku. Znaczy, może nie akurat w to zapyziałe i zniszczone miejsce, ale wiadomo o co chodzi. Palar ah Quazim. Palar Potężny. Teraz rzeczywiście będzie w stanie z dumą nosić to miano. No ale był jeden szkopuł. Palar brzydził się niewolnictwem. Wiedział że istnieje taka kasta. Wiedział że stanowi dużą część społeczeństwa, i wiedział że nic z tym nie zrobi. Ale o dwakroć wolał zrobić coś sam, tak jak zarabiał na własne utrzymanie, niż używać do tego niewolnika. Miał własne ręce, i miał magię, której mógł użyć. A Hamalasi, z tego co się dowiedział od Sodergrena, zajmowali się w dużej mierze właśnie tym. Porwaniami i sprzedażą. Handel ludźmi, którzy byli już niewolnikami, traktował jako zło konieczne. Ci ludzie byli już zmienieni. Nie dało się im przywrócić dawnego życia. Ale ludzie którzy mają rodziny, którzy mają własne marzenia, takie jak jego... Czy rzeczywiście chciał się wiązać z taką organizacją, nawet za potęgę, którą miałby w ten sposób osiągnąć? Westchnął.

- Maritusie Sodergrenie. – Zaczął, z jego ust zniknął uśmiech, a z głosu pogodne nastawienie. – Moje pytanie brzmi: Czy mam jakiś wybór? Wiem o was. Opowiedziałeś mi o Hamalasi, wiem że jej członkowie noszą kobry na złotych łańcuszkach. Więc zapewne jeśli odmówię, spróbujesz zabić mnie tu i teraz, abym nikomu nie zdradził waszych sekretów. – Zamknął oczy, jednak na powiekach wciąż odbijała się wyciągnięta dłoń odzianego w biel czarodzieja. Nie miał wyboru. Chciał czy nie chciał. Otworzył oczy. – Dołączę do was. Dołączę, gdyż tylko wy możecie mi zaoferować potęgę której szukam.– Rzekł. Uścisnął dłoń Sodergrena. Dziwne. Miał się za człowieka bez skrupułów. Zabijał, kaleczył, kradł. Ale robił to wszystko aby przeżyć. Hamalasi robili to dla pieniędzy. Władzy. Mocy. Tak. Potęga którą zyska jest tego warta. Z czasem się przyzwyczai. Tak jak przyzwyczaił się do zabijania. Mdły uśmieszek zagościł na jego twarzy.

- Pieniądze, które mam, dają w sumie siedem złotych monet, i są schowane w tej sakiewce. – Mówiąc to wyciągnął ową z torby. – Więc obawiam się że niestety za bardzo się na mnie nie wzbogacicie, przynajmniej materialnie.
Near a tree by a river
There's a hole in the ground
Where an old man of Aran
Goes around and around
And his mind is a beacon
In the veil of the night
For a strange kind of fashion
There's a wrong and a right

But he 'll never
Never fight over you

Re: Willa na obrzeżach

9
- Wybór? - zapytał marszcząc czoło. - Tacy jak ty zawsze mają wybór. Twoja moc daje ci możliwość wyboru. Możesz wybierać i zmieniać świat do woli. Słowa proste, lecz w swej konstrukcji zawiłe, jak śpiąca kobra. Ta sama, której symbol dyndał na równie złotym łańcuszku wokół szyi. Pochwyciwszy medalion w prawą dłoń, Maritus uśmiechnął się lekko. Wszystkie zmarszczki i bruzdy zabłyszczały w przychodzącej z zewnątrz jasności. Gdy w blasku dnia zobaczył tę twarz, drgnął. Ale nie wydał z siebie nawet westchnienia. Nawet cichego westchnienia na widok tego oblicza, niegdyś zapewne Kargalrdzkiego piękna, teraz naznaczonej paskudnymi szramami facjaty.
- Kto ślepo biegnie za nieznaną mu siłą - wskazał palcem na swoją twarz - ten musi pamiętać, że siła może gonić za nim. Mądrą przestrogę dał młodemu czarodziejowi nim chrząknął nieelegancko.

To miejsce iście nie cieszące się najlepszą sławą. Pełno tu dzikich wyznawców okrutnych kultów. I bandziorów, którzy tylko patrzą, jak cię obrabować. Palar ah Quazim nie mógł trafić lepiej. Mógł poczuć się jak w domu, do którego zawsze gnał podświadomie.
- Gdyby chodziło o złoto - czarownik kiwnął odstającymi z kaptura paskami, a głos zmienił mu się lekko - już byś krwawił w tamtej uliczce. Proszę wybaczenia, już byś sczezł. Mimo to stoisz w tej obskurnej willi u mego boku. Ktoś dobrze się o twym talencie opowiedział, przyjacielu. Halamasi potrzebują talentu, bo tylko on jest miarą naszej unikalności. - Wtedy odebrał młodemu Karlgardczykowi mieszek ze złotem, lecz w zamian już czekała na niego nagroda. - Nikt niegodny nie powinien ujrzeć twej twarzy. Noś to z dumą, jak przystało każdemu z braci. Zza pazuchy wyciągnął owinięte czarnym materiałem stalowe rękawice. Nieopodal biurka stały ciemne kozaki z długą cholewką, a na kanapie - dopiero teraz to dostrzegł - solidny skórzany spodzień. Uniform godny Halamasi.

- Jeśli mam być szczery - odezwał się niespodziewanie podczas przebierania - to twoje bojowe zdolności skłoniły nas ku tobie. Dawno, niedawno - odszedł od okna. Chwilę krzątał się między filarami, nim wrócił do biurka ze zwiniętym pergaminem w dłoni, którą machnął do Palara, ażeby podszedł do niego. Ów pergamin, jak się okazało, był mapą. Zarysowany Karlgard, Wschodnia Baronia, część Południowej Prowincji i sporo dorysowanych szlaków między największymi ośrodkami. - w Oros miała miejsce eksplozja, w której zginęło wielu niewinnych ludzi. Nic nam, rzecz jasna, do tego, ale ośmielę się suponować, że nie spodobał się waszmościom ten incydent. Zakon Sakira zainterweniował natychmiastowo, otaczając protekcją Uniwersytet w Oros. W całym mieście i Południowej Prowincji roi się od tych fanatyków. - sięgnął po wąski sztylet przy pasie i wbił go zamaszyście w jeden z traktów na mapie. - Handel z "przyjaciółmi" z Oros dawał nam nie lada przychody oraz... magiczne artefakty. Rozumiesz, że przy obecnym porządku świata wymiana została wstrzymana, a nasza wysyłka skonfiskowana. Ja zaś uważam, mam nadzieję że ty również, iż nikt nie będzie przywłaszczać naszych bogactw, tym bardziej zrzeszenie fanatyków czczących urojone bóstwo.

Re: Willa na obrzeżach

10
Czarny. Dobrze. Palar nie wiedział czy mógłby się zmusić do noszenia czegoś, co nie jest czarne. Zdjął szatę, turban i buty, po czym włożył je do swojej torby, aby potem zostawić je w domu. Następnie zaczął wdziewać na siebie solidny, a zarazem wygodny uniform Hamalasi. Brakowało mu reprezentacyjności jaką zapewniał jego poprzedni ubiór, ale zapewne o to właśnie chodziło. Kto by pomyślał że kiedyś czerń pozwoli mu się wtopić w tło? - Kaptur. Spiczasty. Dziwny. Podoba mi się. - Pomyślał Palar. Gdy był już w pełni odziany spojrzał na człowieka który zdaje się coś mówił. Rzeczywiście, machał ręką aby Palar podszedł. Cóż, żyję by służyć, bla bla bla.

Podszedł do biurka na którym leżała mapa okolic Karlgardu. I szlaki. Dużo więcej niż widywał na normalnych mapach. Gdy Sodergren zaczął opowiadać o incydencie z Oros, Palar słuchał. Pierwsza misja tak? Hm. Tak, słyszał o zakonie. Garść fanatyków mających w głębokim poważaniu szlachectwo magii. A jednak, zdołali spacyfikować cały uniwersytet. Jeśli sami nie mają magów, jak udało im się przekonać potężnych magów z Oros do poddaństwa? Prawdopodobnie mieli coś co raz użyte zniszczyłoby uniwersytet. Albo coś co obniża potencjał magów. Pole antymagiczne? Oczy rozszerzyły mu się na wspomnienie o magicznych artefaktach, ale coś tu było nie tak.

- Ja również tak uważam. Lecz po co mi to mówisz? Mam zająć się problemem tych pieczarków Sakira w Oros? – Palar mimowolnie się wzdrygnął. Nie żeby nie wierzył we własne umiejętności, ale samojeden raczej nie zdołałby wykonać zadania. Dotychczas bądź co bądź walczył jedynie z prostymi rzezimieszkami.
Near a tree by a river
There's a hole in the ground
Where an old man of Aran
Goes around and around
And his mind is a beacon
In the veil of the night
For a strange kind of fashion
There's a wrong and a right

But he 'll never
Never fight over you

Re: Willa na obrzeżach

11
Spoglądał na niego długo. Bardzo długo. Wzrokiem śledził każdy jego ruch, każdy gest. I nie był to wzrok przychylny. Przymrużone oczy emanowały złowrogą aurą. Nie reagował pochopnie, chociaż wyzbyty empatii laik dostrzegłby z boku, że spochmurniały Maritus Sodergren kipi od złości. Oblizał wargi, wziął głęboki wdech i z zaciśniętą pięścią zwrócił się torsem do młodego czarodzieja.
- Nie tym tonem. - rzekł gorzko i mentorsko - Lubię cię, ale kolejnym razem stracisz język. - brakowało tej wypowiedzi wigoru lub gniewu, ale była przepełniona prawdą. Szczerością, jaka zapewniała Palara, iż ten człowiek nie rzuca słów na wiatr. Mógł dalej błaznować, lecz konsekwencje tegoż zachowania z pewnością nie należałyby do najprzyjemniejszych doświadczeń.

- Pieczarki, jak to sprezentowałeś, zakułyby cię w kajdany i wychłostali nim ściągnąłbyś gacie przy kupczeniu. Nie lekceważ ich instytucji. - przestrzegał chłopaka Maritus - Przejęcie towaru to zadanie dla kilku osób, więc lepiej byś potrafił współpracować w grupie. Zgodnie z wieścią informatora Sakirowcy winni znaleźć się na trakcie za trzy doby. Wyruszysz o zachodzie słońca w towarzystwie dwóch innych magów. Jeśli los będzie łaskawy, złapiecie ich za dnia. Pamiętaj, że najważniejszy jest ładunek. Inkwizytorów spalcie, niepotrzebnych wyeliminujcie wedle uznania. Bez świadków nie będzie plotek. Bez plotek nie będzie dochodzenia.

Re: Willa na obrzeżach

12
Na Drwimira, ten człowiek naprawdę nie był rozrywkowy. No cóż, jedyne co mógł w tej chwili powiedzieć to:

- Zrozumiałem. – Odrzekł wypranym z emocji głosem, odpowiadając spokojnym spojrzeniem na furię Sodergrena. Nie wyszło mu to za dobrze, ale musiało wystarczyć. Nie miał zamiaru również ich lekceważyć, ale może to dobrze że Maritus wziął go za lekkomyślnego i porywczego? Będzie miał niezłą niespodziankę gdy będzie go próbował zmanipulować. Ta, jakby musiał to robić. Powiedział mu cichy głosik w jego głowie. Kto to? Zapytał sam siebie Palar. Ostatnio nie miał żadnych zaburzeń… Jestem Twoim sumieeeenieeeeem… UuuUuu! Tak. Zdecydowanie sam siebie robił w konia. Nieprzyjemne uczucie. Wrócił myślami do rzeczywistości, akurat na czas aby zdążyć na początek przemowy Maritusa.

- Zrobię jak każesz. – Odpowiedział sztywno. Nie było sensu mówić nic więcej.
Near a tree by a river
There's a hole in the ground
Where an old man of Aran
Goes around and around
And his mind is a beacon
In the veil of the night
For a strange kind of fashion
There's a wrong and a right

But he 'll never
Never fight over you

Re: Piracki Trakt do Oros

13
Powoli się ściemniło. Słońce chyliło się ku upadkowi, lecz w Karlgardzie słowa te zdawały się być stosowane na wyrost. Czerwona kula gorąca długo jeszcze emitowała ciepłem nim pierwsze oznaki słabnięcia zakreślały się na nieboskłonie. Maritus wraz z nowym nabytkiem Halamashi wartko udał się przed bramy zdewastowanej willi. Pośród rozklekotanych skrzyń, roztrzaskanych belek, gdzieś na porośniętym dziką roślinnością podwórzu stała para odzianych w żółte szaty mężczyzn. Swym wizerunkiem dobitnie oddawali charakter ugrupowania, lecz daleko im było do eligijnych uniformów, które m.in. z dumą nosił Palar ah Quazim, o mistrzu Maritusie nie wspominając. Brakowało im także majestatycznych różdżek, swoistych nośników mistycznej energii, zaklętych w pełni księżyca. Nieodłącznych instrumentów czarodziei i wiedźm. Za ich sprawą ułatwione są kontrola, a także skupienie oraz modelowe uwalnianie zaklęć. Ci zaś przedstawiciele Karlgardzkiego półświatka dzierżyli na lędźwiach idealnie wykończone ostrza. Po jednym do każdej ręki.

Maritus poklepał karego ogiera, dalej prowadząc go za wodzę w kierunku Palara. Skórzany sznur prędko spoczął w jego dłoni, sygnalizując gotowość do wymarszu. Nim onuce zatopiły się w strzemionach, przełożony zwrócił się do młodego naczelnika tejże szemranej eskapady.
- Konie winny udźwignąć ładunek - rzekł oblizując spierzchnięte wargi, którym wydzielina z ust niewiele pomogła wobec nieustającej suszy.
- Nie żałuj palcata, to dorodne bestie. Przeżyją.

Niewiele tłuszczu, dobrze zarysowane mięśnie, prężące się na łomot skrzydeł nadlatujących insektów. Kary ogier Palara był bez wątpienia najwyższej jakości, ponadto idealnie komponował się z jego równie mrocznym odzieniem. W południe, gdy czerwony olbrzym góruje z trudem byłoby, nawet sprawnemu oku, wychwycić różnicę pomiędzy aksamitnym materiałem a sierścią wierzchowca. Towarzysze wyprawy z kolei dosiedli mniej jednolitych maścią rumaków. Pierwszy białoszary z mocno zaznaczonym niemalże przezroczystym ogonem oraz grzywą. Drugi kasztan, mieniący się w blasku odbitego przez piaski pustyni słońca. Każdy z wierzchowców zaopatrzony był w solidnie przymocowane bagaże. Kilka bukłaków - naczynie ze skóry zwierzęcej w kształcie worka - cienkich, lecz długich okryć koloru bordo. Zapasy pieczywa, osolona szynka oraz odporne na suszę ananasy z uciętą zieloną czupryną dla zaoszczędzenia miejsca. Krzesiwa, a nawet podstawowe sztućce czy lina. Wystarczyło odsłonić wybraną kieszonkę, ażeby wyciągnąć potrzebny sprzęt.

Maritus sięgnął za plecy, skąd spod szaty wyciągnął zwinięty papirus. Przewiązany skąpym sznureczkiem pergamin okazał się mapą, na której oznaczono nieoficjalny trakt pod samo miasto czarodziei. Omijał on utarte szlaki, zmniejszając ryzyko napotkania nieproszonych gości. Cel był prosty, przejąć ładunek zakonnej karawany. Od czasu wybuchu w Oros coraz więcej artefaktów, a także magicznych relikwii, zostało przechwytywanych przez Sakirowców i składowanych w Srebrnym Forcie, gdyż oficjalnie uznano je za niebezpieczne.
Czarodziej o przenikliwym spojrzeniu i starczej chrypce po raz ostatni zwrócił się do Palara, chcąc uściślić powierzone w jego dłonie zadanie. Celem nadrzędnym był przemyt kosztowności oraz potężnych artefaktów. Orzeczono, aby żaden wysłannik zakonu nie zaznał litości, jednocześnie przestrzegał mentorsko przed nimi. "Czasem warto uciec w cień. Wąż atakuje z zaskoczenia, a ty jesteś wężem" - słowa te zapadły mężczyźnie w pamięci. Podobnie do tych, które tyczyły się korzystania z okazji. Swego rodzaju przestroga przed nieznanym nawiązywała do czerpania z zrządzeń losu, wszakże nie wiedział, kogo spotka na swej drodze. Jakie sojusze zawiąże, z kim przyjdzie mu kolaborować. Odległa podróż mogła przynieść więcej samemu Palarowi i Halamasi, niż pobyt w Kalgardzie.

Konie ruszyły. Stępem pokonały skromne uliczki dolnego miasta. Palar odwrócił się spoglądając, być może po raz ostatni, na białe mury Karlgardu. Nie było czasu do stracenia. Rychło cwałowali na złamanie karku przez gorące piaski Urk-Hun. Otoczeni mrokiem pustynnej nocy, czerpali otuchę z niegasnących pochodni. Piasek, skorpion, krzew. Piasek, krzew, skorpion. Pędzili nieustannie.

Re: Piracki Trakt do Oros

14
Palar ah Quazim pędził. Stawali tylko na krótki odpoczynek i posiłek, oraz aby przespać w cieniu najgorętsze godziny dnia. Przywiązany do siodła, czasem o juki obijał się prosty, acz sękaty półtorametrowy kij, który wyciął mu jeden z jego małomównych towarzyszy. Palar potrzebował go do jednego z zaklęć. Nie zastąpi mojej kochanej laski, ale lepsze to niż nic. Pomyślał. Wielokrotnie próbował zagadać do jednego czy drugiego towarzysza podróży, ale za każdym razem bez skutku, chociaż oni szeptali między sobą bez ustanku. Szaty dane mu przez staruszka Maritusa na szczęście dobrze chroniły przed zimnem nocnej pustyni i grupa mogła podążać bez przeszkód, kierując się gwiazdami i niektórymi znakami szczególnymi zaznaczonymi na mapie, aczkolwiek i tak pół godziny stracili na szukaniu krzewu w kształcie litery L zanim skonstatowali że musi chodzić o wyrwane z korzeniami drzewko w kształcie paru króciutkich patyków u ich stóp i pojechali dalej.

Wieczorem drugiego dnia zaczęli zbliżać się do traktu, a tym samym do miejsca zasadzki. Pogryzając ananasa Palar zastanawiał się w jaki sposób najlepiej zaskoczyć ciężko uzbrojoną i najprawdopodobniej przezorną i czujną karawanę wiozącą niebezpieczne przedmioty o niewyobrażalnej mocy zdolne do zmiecenia ich trójki z powierzchni ziemi. Póki co nie doszedł do żadnych sensownych wniosków oprócz użycia siebie jako przynęty i wykorzystania dwóch uzbrojonych i szepczących do siebie za jego plecami nożowników do cichej eliminacji konwoju, ale coś mu mówiło że nikt nie jest tak głupi żeby nabrać się na samotnego maga atakującego konwój wyposażony zapewne w antymagiczne przyrządy. Cóż, może jego kompani mają jakiś pomysł, bo spalić wszystkich niestety nie może. Nie to żeby nie potrafił, ale mógłby zniszczyć artefakty, co raczej nie spodobałoby się Maritusowi. Cóż, co będzie to będzie. Pomyślał Palar odgryzając kolejny kawałek ananasa.
Near a tree by a river
There's a hole in the ground
Where an old man of Aran
Goes around and around
And his mind is a beacon
In the veil of the night
For a strange kind of fashion
There's a wrong and a right

But he 'll never
Never fight over you
ODPOWIEDZ

Wróć do „Karlgard”