POST POSTACI
Vera Umberto
Ul tylko jeden raczył wiedzieć, ile złośliwych komentarzy i prowokacji Vera miała już na podorędziu. Była jednak
gościem, na szczęście i nieszczęście, wypadało się więc dostosować do oczekiwań kapitana - a ten raczej nie oczekiwał, by prała się po mordach z każdym, kto ją zirytuje. Zresztą, wydawało się jej, że przez ostatni rok znacząco dojrzała. Może był to wpływ Corina, może wszystkiego tego, co przeszła, ale nie rzucała się już bezmyślnie z mieczem na każdego, kto zaszedł jej za skórę i czasem też udawało się jej kontrolować to, co miała do powiedzenia. Nie była tą samą Verą Umberto, która zabiła w Karlgardzie elfa tylko za to, że kombinował i chciał sobie na niej zarobić, czy jakiekolwiek tam miał pomysły. Nie była tą samą Verą Umberto, która teraz zrobiłaby wszystko, żeby udowodnić Aricowi swoją wyższość i fakt, że z ich dwojga to ona była samcem alfa. Może kiedyś; może na Harlen.
-
Straszny - zgodziła się tylko z Oleną, krzyżując ręce na klatce piersiowej. -
Co zrobisz, ego go uciska.
A potem już kompletnie zapomniała, zarówno o bosmanie, jak i o linach, żaglach i masztach. Z rozchylonymi w niedowierzaniu ustami patrzyła, jak spod wody wynurza się monstrualny żółw, większy od statku, na którym właśnie płynęli. Zrobiła dwa nieprzytomne kroki z powrotem do relingu i chwyciła się go mocno, tak jakby miało to w czymkolwiek pomóc, gdyby ta istota postanowiła ich staranować i przewrócić.
-
Patrzę przecież, kurwa mać - odpowiedziała Hewelionowi. -
Bogowie, jakie to jest wielkie. Przecież to jest większe, niż Dłoń!
Chyba nie zamierzał na to polować? Żółw wyglądał na trudnego do przebicia choćby harpunem, nie tylko w miejscu, gdzie okrywała go skorupa, ale także na głowie i szyi; jego stwardniała, przedwieczna skóra musiała być odporna na wszystko. Gdzieś z tyłu jej głowy pojawiła się zdecydowanie niemile widziana tam myśl, że gdyby zabili coś takiego i przyholowali to na Harlen, legendy o tym czynie śpiewane byłyby jeszcze przez wiele, wiele lat. I być może dosięgłyby dalszych krain, niż szanta o cyckach Very Umberto, ujeżdżającej morskie węże.
Nic nie mówiła, bo swoje już powiedziała. Zmusiła się tylko od oderwania wzroku od żółwia i przeniesienia go na kapitana. To on decydował teraz, co robić i być może gdyby wciąż był pod pokładem, z Viridisem, mogłaby tu przy pomocy Samaela przekonać załogę do rozsądnej ucieczki. Ale teraz? Teraz Hewelion był odpowiedzialny za to, jak potoczą się ich losy. I coś czuła, że nie ma co liczyć na jakąkolwiek roztropność. Był zbyt podekscytowany.
Cholera, powinna biec pod pokład po miecz, chociaż nie był on niczym więcej, niż wykałaczką, przy czymś tak ogromnym.
Ale stała, jak słup soli, z naglącym, pytającym spojrzeniem wbitym z Huberta. Co dalej? Czy jego załoga naprawdę trwała na co dzień w takiej niepewności, nie wiedząc, czy dożyją dnia kolejnego, bo ich kapitan miał niekończące się, niespełnione ambicje łowcy?