POST POSTACI
Vera Umberto
Vera miała wrażenie, że serce zatrzymało się w jej klatce piersiowej, zwyczajnie przestając bić. Gdy jakiś czas temu Corin, jeszcze w miarę przytomny na umyśle, stwierdził, że Anna nie może być syreną, mogła z całym przekonaniem przyznać mu rację. Bo przecież Caldwell była ludzką kobietą, czyż nie? Wyglądała normalnie, niczym nie różniąc się od żadnej z nich. Teraz natomiast okazywało się, że wszystkie te przypuszczenia Umberto mogła sobie wsadzić tam, gdzie słońce nie dochodzi, a prawdą było to najmniej wiarygodne i prawdopodobne. Vera Umberto
Więc syreny faktycznie przypłynęły za nimi. Przejęły inny statek, który nie miał na pokładzie załogantek płci żeńskiej i śladem Siódmej Siostry trafiły na Harlen, ze swoją królową, czy inną syreną-matką na czele, prowadzoną tu żądzą zemsty. Vera nigdy nie sądziła, że przyjdzie jej doświadczyć czegoś podobnego. Wiedziała, czego spodziewać się po ludziach, elfach, krasnoludach i goblinach. Wiedziała, ile było wśród nich skurwysynów. Jak głupie i naiwne było ufanie każdej osobie spotkanej na swojej drodze. Ale coś takiego? Ta potworna magia, wobec której nie wiedziała, jak się bronić? Może i Caldwell miała rację. Było ich zaledwie kilka i być może nie były w stanie uratować nikogo.
Ale ona była jedna, a ich było pięć - przynajmniej tu, na pokładzie.
Strzała, wbijająca się tuż nad obojczyk kobiety, była dokładnie tym, na co Vera czekała. Korzystając z chwili zamieszania i faktu, że Anna skupiła się na czymś innym, podbiegła kilka kroków, by znaleźć się bliżej niej. Tamara, Pogad i Serratia zajmowały się otaczającymi ją mężczyznami, dzięki czemu Vera i Irina mogły skupić się na potwornej kapitan. Obeszły ją z obu stron, a Yett był jeden - nie mógł stanowić tarczy, którą osłoniłaby się ona przed każdą z nich.
Gdy szponiasta dłoń zacisnęła się na gardle Corina, a potem Umberto zobaczyła krew spływającą po jego szyi, z jej ust wydarł się wściekły wrzask. Może nie tak nieludzki, jak głos tej, która musiała czym prędzej umrzeć, ale pełen nienawiści i rozpaczy, jakiej nie czuła od lat. Nauczyła się godzić się ze stratami i żałobą, bo wymagał tego zawód, jaki dla siebie wybrała. Ale nie w tym przypadku. Nie Corin. Nie w ten sposób. Powietrze zatrzymało się w jej płucach. Zabiła go? Może nie. Jeśli zadziała wystarczająco szybko, może jeszcze zdąży go uratować. Może jeszcze nie jest za późno.
Jej pole widzenia zawęziło się i zaczęło pulsować czerwienią. Nie widziała już niczego wokół siebie, nie zwracała uwagi na ruszających do ataku, spowolnionych mężczyzn, ani na szykujące się do walki pozostałe kobiety. Nie obchodziło jej to, ilu z obecnych tu mężczyzn przeżyje, a ilu zginie pod ostrzami tych kilku dziwek, niezdolnych uratować nikogo. Widziała tylko Caldwell, swój cel, do którego musiała dopaść, zanim Corin się wykrwawi, o ile jeszcze w ogóle żył. Myśl ta nie paraliżowała jej, a napędzała do działania, bo jeśli ta kurwa właśnie zabiła jej oficera, to śmierć była najłagodniejszym, co Vera mogła jej za to zrobić.
- Irina! - krzyknęła ponaglająco, ruszając biegiem w stronę Anny. Musiały działać razem i musiały działać szybko. Jeśli syrena zasłoniła się mężczyzną od jej strony, elfka mogła strzelać dalej. Jeśli jednak obróciła go tak, by zrobić sobie z niego tarczę przeciwko łuczniczce, atak leżał w gestii Very. Zamierzała silnym ciosem odrąbać jej rękę, którą trzymała oficera, w miarę możliwości robiąc to tak, by go nie zranić. Gdyby było to niemożliwe, po prostu poprowadziła długie, płytkie cięcie wzdłuż jej ciała, tak, by ból zmusił ją do wypuszczenia Corina.