Re: [Wielkie Wydmy] Ruiny

46
Superpozycja dywergentnych wizji, które wszakże skonsolidowane są wspólnym mianownikiem - nieznanym spoczywającej w onyksowej skrzyni elfce - nie uwalniają krzty przydatnych wieści. Percepcja uwięzionej w aksamitnie czarnym więzieniu kobiety obecnie uniemożliwia rozwikłanie tajemnicy pradawnych istot. Jakiekolwiek próby aproksymacji, bliższej lub dalszej, prostolinijnej i złożonej, paradoksalnie łatwej to też zawiłej, wszystkie zostawiają rozsypankę na tym samym etapie, na którym zechciano ułożyć niejasne fragmenty w spójną całość. Promienie w wyciosanej w minerale kapsule zdają się być ucieleśnieniem przejścia jednowymiarowego świata świateł do trójwymiarowego świata myśli. Myśli jakże realnych, bo prawie namacalnych. Jednocześnie obcych i oddalonych, tak bardzo, że nieinstruowana czarownica czuje się niczym bachor wpuszczony na salony chwalebnego alchemika bądź innego erudyty.

Nie sięgała do podłogi, dlatego zwisające nogi nerwowo wirowały w powietrzu. Krzesło przy biurku ojca było ciosane na wymiar dorosłego wysokiego elfa, nie zaś niewyrośniętego szczyla, jakim wtenczas była Callisto. Przymusem ustawiona musiała wytłumaczyć głowie rodziny zachowanie, którym skalała honor domu Morganisterów przed innymi magicznymi osobistościami. Pod dachem tyrana nie żyło się łatwo. Ojciec trójki rodzeństwa nigdy nie okazywał im uczucia, wręcz przeciwnie traktował dzieci, niczym tresowane zabawki. Jego zachowanie było wyrafinowane jak magia i polityka, które lubuję ponad wszystko. Próby wyjaśnień mogła sobie darować. Ojciec dla zasady nie przyznałby córce racji, toteż obszerny wywód, którym go poczęstowała w swej obronie zdawał się przedłużającą proces maskaradą. Co innego jeśli chodziło o synów, ci zawsze mieli łatwiej. Przychylne oko głowy rodu wolało obarczać winą czarną owcę, nie zaś najstarsze i najmłodsze dziecię.
- Nie ufam ci, ponieważ jesteś kobietom. Nie ufam ci, ponieważ nie jesteś tak mądra, jak myślisz, że jesteś. - podsumował tym samym całą przemowę obronną dziewczyny- nie miała nic do gadania. Zaraz po tym zadecydowano, iż naukę magii skończy pobierać poza posesją Morganisterów. Jak na najprawdziwszą studentkę przystało, miała żyć przy, jak nie w uczelni.

W gonitwie myśli, uwagę przykuwały wyłącznie bardziej palące kwestie. Wszystko było jednak wielkim ogólnikiem, z którym czarownica do końca nie wiedziała, co należy uczynić. Pradawni giganci o czarnej skórze i odmiennej anatomii od poznanych ras. Istoty niewątpliwie potężne, wysycone magią, przez którą rozmnażały się, niczym powalające miasta zarazy na wietrze. Zdrady braci, kolaboracja z niegodnymi, wykluczenia i przekleństwo. Strach przed światłem, które pychą na siebie sprowadzili. Tyle i aż tyle udało się wyciągnąć wysokiej elfce z niejasnych wizji lub, jak uważał ojciec, była po prostu głupia.

Następcze porcje informacji, a także bijące po oczach światło sprawiało, że Callisto momentalnie zapragnęła opuścić onyksową skrzynię. Wolną ręką wymacywała drzwi, które mogłaby nacisnąć i opuścić obnażające jej intelekt miejsce.

Re: [Wielkie Wydmy] Ruiny

47
Wyrwała się z dziwnej plątaniny obrazów, które przywarły do niej, jednym pchnięciem dłoni lustrzanych wrót. Jej psychika oderwała się od wizji. Przez chwilę miała wrażenie jakby utraciła stan nieważkości i zaczęła spadać bez przerwy w dół. Upadła na kolana z krzesła. Ona nigdy nie wisiała w powietrzu. Wspomnienia połączone z działaniem całego czarnego pudła prowadziło do wariactwa. Nie była przyzwyczajona do tej formy czytania. Czuła się trochę zmęczona. Drżały jej wargi, jak osobie przez pewien czas łapczywie łapiących powietrze. Nie było to jednak zmęczenie ciała lecz duszy. Zawyła z bólu. Poruszyła ręką, a złamana łopatka dała o sobie znać.

Oblicza dawnych władców Herbii nadal krążyły w jej głowie. Historie rozerwane na fragmenty, nie dawały żadnych odpowiedzi. Choć z każdą kolejną sekundą wydawały się spajać. Każda fragment rozdziału z książki. Słyszała szum słów, które im towarzyszyły. Przedstawiały jakieś okrutne rytuały. Ich dwa oblicza. Tak. Właśnie to musi na spokojnie sobie to przemyśleć. Kamienny posąg z wizji był bardzo podobny do gargulca, z którym miała przyjemność rozmawiać. Nie była wystarczająco pojętą istotą, zbyt młodą, aby z łatwością przyswoić sobie wiedzę z Karty Pamięci. Nadal wszystko ją przytłaczało. Nie tylko doskwierał jej ból łopatki, ale dopadła jeszcze okropna migrena. Chyba mózg chciał jej wyjść z czaszki.

- Nic Ci nie jest? Gdzie byłaś? – zapytał jakby był totalnym świrem jej towarzysz z Krainy Mroku.

Mężczyzna dopadł ją z pewnego rodzaju troską i delikatnością. Wiedział, że nie jest w najlepszym stanie i nie chciał jej narażać na dodatkowe cierpienie. Chciał pomóc wstać. Wszystkie zebrane papirusy leżały na jednym ze stołów. Nie było tego dużo i raczej nie były to zbyt ważne pisma. Te były przemienione w Karty Pamięci z zatopionymi klejnotami. Ona jednak nie miałaby teraz sił, aby przejrzeć choć jeszcze jedną.

- Mam coś dla Ciebie. Powinnaś to zobaczyć. To jakiś eliksir. Znajdował się takim czerwonym materiale pod tonom piasku. – wyciągnął w jej stronę flakon z miksturą regenerującą. Dotknięcie szklanego naczynia od razu wiedziała co tam się znajduje. Nie potrafiła wytłumaczyć skąd ta wiedza pojawiła się w jej głowie. Po prostu wiedziała, że to potężny specyfik, przywracający siły witalne.

Re: [Wielkie Wydmy] Ruiny

48
Stojąc przed wejściem do ruin wciąż rozpamiętywał sen, nie, koszmar, który go dręczył nocą. Dotknąwszy jednego ze stojących posągów zamknął oczy sięgając mocą ku tej nieznanej ciemności. Czuł ją, a ona na niego reagowała. Była jak nieprzenikniony całun rozpościerający się na cztery strony świata, blokujący wzrok i tępiący zmysły. Mógł tylko się cofnąć lub ruszyć niepewnie naprzód. Obcując z tą ciemnością ta rzucała się na niego niczym czyhający pająk ukryty pośród swoich zdradzieckich sieci. Posyłał wąskie strumyki energii mające wybadać reakcje tej siły. Drażnił ją z bijącym szybko sercem. Uderzał, wycofywał się, uderzał i ponownie cofał. Z jakiś powodów bał się, ogarniał go niepokój. A tym działaniem przełamywał się, gdyż strach wynikał z nieznanego. Nie ma sensu odczuwać przerażenia. To było realne, tu i teraz, w tym miejscu. Nie ma niczego nowego pod słońcem. Wszystko już się zdarzyło, wszystko już było i teraz tylko czeka na powtórkę w nowej odsłonie.
Aura tej świątyni, nieważne skąd i jak, chciała zasiać nim zwątpienie. Osłabić. Podważyć determinację. Odstraszyć jak natrętnego intruza. Skruszyć jak kropla drążąca skałę. To dlatego wzbudzała w nim niemiłą przeszłość. Ojciec, też coś - prychnął pod nosem rozmyślajac o tym. Był mu obojętny. Zupełnie! Stary relikt zmarnował swój żywot i niczego nie osiągnął. Zamknięty w pałacu gnije łudząc się bajkami o pokoju i dyplomacji. Ojciec nic go nie interesował! Rodzina, ród? A co to ma za znaczenie?
Prawda?
Otrząsł się. Ta siła próbowała nim manipulować! Nim! Aurielem! Cofnął dłoń otwierając oczy i unosząc je ku górze ciskając nienawistnym, lodowatym wzrokiem pełnym zawzięcia. Odetchnął głęboko oczyszczając myśli. Przeszłość nic dla mnie nie znaczy, nic! Wykrzyknął mentalnie utrwalając swego ducha. Nie zawaham się. Nie cofnę. Możesz próbować, lecz ma wola jest potężniejsza. Twa era minęła. Cokolwiek skrywasz posiądę i użyję.
- Dobrze – zgodził się na propozycję dwójki profesorów zupełnie nie poświęcając ich słowom uwagi. Byli jak jakieś oddalone szepty, zupełnie nieistotne. – Was dwóch pójdzie z nami. – Ręką wskazał na parę stojących najbliżej robotników, którzy chyba nie byli z tego polecenia szczególnie uradowani.
Sięgnął po pochodnię i wkroczył pierwszy w mrok.

Re: [Wielkie Wydmy] Ruiny

49
Nieostrożny nacisk na ścianki naczynia sprawił, iż odnalazła ujście bardziej niżby tego sobie życzyła. Cherlawa siła indukuje uchylenie wrót, w konsekwencji przechylając ledwo żywą kobietę. W hucznym zakłopotaniu, a także popędzanej biczem nad świadomości gonitwie myśli nie ujdzie uchronić się przed srogim upadkiem. Jak z bicza strzelił ląduje na zdewastowanej czasem podłodze biblioteki starożytnych ruin. Obojczyk ściera się z nieprzyjaznym gruntem, potęgując uraz do niewyobrażalnych rozmiarów - w odczuciu wyniszczonej elfki.

Nim wzrok podniosła, a we łbie zaalarmował komunikat, jakoby znalazła się na ziemi; już obok wyczekiwał towarzysz. Był silnym ramieniem, oddanym druhem i co najważniejsze dla Callisto, był przydatny. Bardzo przydatny w obecnych okolicznościach. Także poza nimi nie pogardziłaby żywą tarczą, jak i maszyną do zabijania. Toż to wychowanek krainy mroku, podarowany przez siły nieczyste. Bez względu na powód jego pobytu w odległym wymiarze, był tam dostatecznie długo, ażeby nauczyć się żyć jak bestia, którą jest. To z kolei najbardziej cieszy niewiastę.

Objął ją silnym uściskiem, zatrzymując dalsze ośmieszenie. Kto wie, co byłoby dalej. Czy Callisto nie zeszłaby na pustynnym piachu ruin lub uszkodziła kolejną kończynę? Fortunnie towarzysz zapobiega temu, co więcej podciąga bohaterkę do pionu. Pomaga nabrać względnie stabilną postawę, stale wyczekując w pobliżu, na wypadek ponownej utraty równowagi. Na stołach rozrzucone leżą papirusy, o których wspominał gargulec. Bardzo chciała po nie sięgnąć, lecz towarzysz przerwał, zadając pytania. Zahukany umysł zgubił się po raz kolejny. W końcu nie wiedziała, czego chce. Zdenerwowana ubytkami w świadomości postanawia wyładować złość na najbliższej żywej istocie - Gówn... - jęknęła przez zaciśnięte zębiska, nim zdrowy rozsądek nakazał zachować spokój. Mężczyzna jest oddanym towarzyszem i jego utrata byłaby tragiczna w skutkach. Sytuacja wymagała opanowania, wykazania choć odrobiny wdzięczności.
- Przeklęte ustrojstwo pradawnych istot - odparła neutralnie, dalej wsłuchując się w opowiastkę o magicznej miksturze. Od wielu dni podróżowała głodna i spragniona. Gdyby to była czysta woda oddałaby resztki godności. Nienaturalny głos z tyłu głowy podpowiadał jednak, iż do czynienia ma z bytem iście magicznym o regenerujących właściwościach. Bez krzty rozmyśleń, wsadziła flakonik w usta wysysając trzy czwarte zawartości. Nim eliksir zdołał dotrzeć do bebechów, wsadziła flakon z pozostałością do dłoni towarzysza.
- Masz, wypij to. Pomoże Ci - martwy na nic się przyda. Warto poświęcić resztkę wywaru na wzmocnienie sojusznika. W tragicznym stanie okazał się godnym podziwu kompanem, dlatego nie dziwota, iż poi go odżywczym trunkiem. - Jak się w ogóle nazywasz? - zapytała nie wiadomo dlaczego.

Re: [Wielkie Wydmy] Ruiny

50
Auriel

Igraszki, zabawy, badania, ostrożność. Tak można byłoby określić te niewielkie manipulacje mocą, którymi szarpał struktury magiczne świątyni. Z jednej strony było w tym coś naiwnego i dziecięcego. Był wykształconym czarodziejem, posiadał niezwykle rozwinięty mistycyzm, ale nie zajmował się nigdy polami z perspektywy naukowca. Ciężko mu było więc określić z czym ma styczność. Był jednak pewien, że ta magia reaguje na niego. Nie jest tylko dzikim zakopanym pod piaskiem źródłem. Niegdyś ktoś przekuł ją w zaklęcia i nakazał strzec świątyni.

Przekroczył więc wejście do ruin wraz z czwórką naukowców. Sula był dojrzałym mężczyzną. Niewysokim jak na elfa o długich białych włosach splecionych w kok, schowany pod czapką. Był starszym od swojego zleceniodawcy. Przez ostatnie lata żył z prowadzonych wykładów, publikowanych książek i zaproszeń od arystokratów. Po odkryciu katakumb pierwszych mieszkańców Nowego Holar nie musiał pracować. Osiadł na laurach i ciągle opowiadał te same nudne już historie. W końcu jednak złote źródełko się skończyło, a propozycja młodego Ao była doskonałym sposobem zysku. Miał przy sobie krótki miecz, a w dłoniach zaś trzymał księgę „Sekretne Świątynie- zagadki, które tworzą system”. Właśnie wertował strony w poszukiwaniu czegoś na temat typowej konstrukcji budowli tego typu i dawnych pułapek. Nie mógł uwierzyć, że będą mieli przed sobą bezpieczną drogę. Theodor zaś był wykładowcą, który prowadził zajęcia w Akademii. W podróży nosił na sobie zwykłe wygodne szaty, ale zazwyczaj można było go spotkać w bardziej dostojnym stroju. Miał smukłe rysy twarzy i głębokie zielone oczy. Włosy prosto opadały mu do ramion. Miał je równo przycięte. Zajmował się starożytnymi kulturami. Był również magiem, preferujący arkan wody. Tutaj więc czuł się nieswojo. Jego magia była o wiele osłabiona z racji niesprzyjających warunków. Wydawał się mniej ostrożny niż pozostali towarzysze. Szedł zaraz z Aurielem rozglądając się dookoła z wielką fascynacją. Co chwilę dawał jakieś komentarze nazywając struktury, które mieli okazję zobaczyć. Nikt prócz niego nie widział tego o czym gadał. Można byłoby zastanawiać się czy też nie zapadł na gorączkę pustynną. Dwaj robotnicy zaś byli niemrawi. Trzymali się z tyłu. Mieli ze sobą oczywiście ostrza, ale wiedzieli, że zagrożenie mieszkające w świątyni nie będzie dla nich łaskawe.

Ogromne wnętrze budowli, która stanowiła jedną zwartą konstrukcję było dopiero przedsionkiem, które prowadziło do potężnych schodów znajdujących się w oddali. Było tutaj niezwykle ciemno. Sufit był bardzo wysoko, aż znikał w ciemnościach. Dziwnym było, że takowa budowla potrafiła znikać pod wydmą na wiele lat. Choć wracając wspomnieniem do ostatniej podróży, wątpliwości rozwiewał gorący powiew. Podróż przez pustynię przypominało przeprawę przez martwy ocean o bałwanach tak potężnych, że mogłyby zmieść całą cywilizację. Może właśnie to przytrafiło się budowniczym tego przybytku. Na szaro-żółtych ścianach piaskowca, które przypominał jednolitą bryłę znajdowały się różnorakie płaskorzeźby.

- Widzicie to? To awatar światła. Z pewnością tamta cywilizacja pojmowała magię w innych arkanach. To jest blask a to ciemność. Jak noc i dzień, ale jednak splecione ze sobą. Tutaj zaś mamy ukazanie stanu idealnego. Świt i zmierzch. Stan, gdy żaden z pierwiastków nie jest pełny. Niesamowite – gadał bardziej do siebie, sporządzając przy tym notatki, gdy wskazywał kolejne symbole.

W jednym miejscu były tańczące stwory o czterech rękach i chudych nogach, które miały długie głowy. Miały bardzo dużo szczegółów, jakby zostały stworzone za pomocą magii, a nie dłuta. Gdzie indziej zaś była postać emanująca jakąś energią, która naukowcowi przypominała światło. Symbol mroku zaś miał być przedstawiony w postaci wydychanego powietrza przez usta jakieś postaci. Spadkobierca rodu Ao jednak nie miał czasu, aby się temu wszystkiemu przyglądać. Będą mieli ku temu okazję później, gdy sprawdzą dalszą drogę świątyni. Widząc pewny krok mężczyzny i humanista przyśpieszył. Podczas dalszej drogi jednak coś wspomniał, że obrazy jakby przypominają ich. Razem z nimi podążają. Jakby płaskorzeźby pokazywały drogę przez świątynię.


Podłoga była przykryta grubą warstwą piasku, który tutaj był o wiele chłodniejszy niż na zewnątrz, ale nadal ciepły w dotyku. Po obu stronach na wysokości głowy przeciętnego człowieka znajdowały się lampy olejne w postaci kamiennych mis. O dziwo, w momencie, kiedy elf przekroczył ich poziom zapłonęły silnym światłem. Pochodnia stała się więc zbędna. Nawet jego potężny zmysł magiczny nie potrafił określić konkretnego źródła tej sztuczki. Całe miejsce kipiało mocą, której typowy śmiertelnik by się przeraził. Już wcześniej na to zwrócił uwagę, ale teraz wszystko tylko potwierdzało jego przekonania, że jest to miejsce przez niego poszukiwane.


W końcu natrafili na pierwsze charakterystyczne zjawisko, które zwolniło ich kroki. Jeden z naukowców nawet szybko nabrał powietrza, jakby był przerażony. Nic strasznego jednak nie było przed nimi. To tylko dwa złociste ogromne skorpiony, które leżały tutaj martwe. Spotkanie z nimi byłoby na pewno pewną trudnością. Półtora metra długości każdy, nie licząc pary ogonów, na końcu których znajdują się kolce. Osiem silnych odnóży, które nadają im stabilności. Ogromne szczypce, które bez problemu rozetną. Piękne zniszczone pancerze, które lśnią w płomieniach.

Kawałek dalej zaś zobaczyli kolejną ofiarę jakieś walki. Ogromny skarabeusz mierzący pieć stóp wysokości i trzy łokcie szerokości. Resztki miedzianego pancerz z licznymi czarnymi żyłkami nadające egzotyki. W jego oskórku zatopione były wielkie szafiry, mieniące się światłem odbijanym od płomieni. Najpiękniejsze były dwa ametysty, pełniące rolę oczu. Wydawały się zupełnie martwe. Nie czekały na nich, aby powstrzymać przed dalszą drogą. Stanowiły jedynie ostrzeżenie przed tym, co może ich spotkać na dalszej drodze. Oni jednak tylko zerknęli z lekkim odrażeniem na widok i postawili kolejny krok.

Z końca korytarza, gdzie wieńczył się on schodami, wyszły trzy nieziemsko duże pająki. Poruszały się one po suficie i obu ścianach. Wydawało się, jakby ktoś je niedawno zbudził. Ktoś zasilił świątynie swą krwią, przebudzając tajemne moce. Bo takim czymś były właśnie te niby stawonogi. Były białe, choć w promieniach lamp mieniły się niebieskim blaskiem. Nie były to zwykłe stworzenia. Wykonano je z adularu. Połyskującego minerału. Cztery pary odnóży krocznych doskonale przywierały do powierzchni wbijając się w nie. Przypominały maszyny do zabijania. Nie to jednak najbardziej martwiło czarodzieja. W tych kamiennych stworach mieszkała potężna magia.


_________________________________ *** __________________________________________________________________________________ *** _________________________________ Callisto

- Nic Ci się tam nie stało? Nie opętało Cię? Jesteś nadal tutaj? – zaczął ją wypytywać, gdy ta zaczęła coś mówić o tym urządzeniu. Dopiero teraz przyjrzał się jej i zobaczył w oczach zagubienie. Nadal siedziały w jej głowie te obrazy. Były tak wyraźne, jakby miały stanowić już na zawsze silną część jej wspomnień.

Przywarła ustami do szyjki flakonu i upiła większość. Na początku poczuła przyjemy chłód, który zwilżył jej usta i gardło. To było fantastyczne uczucie, dające chwilę ukojenia. Po chwili jednak zupełnie zapomniała o doświadczanej uldze. Otoczyła ją niezwykła magia. Przepływała przez jej ciało. Po chwili wszystkie rany regenerowały się. Złamana kość zrosła się, choć nadal odczuwała pewny dyskomfort. Rany na ciele zasklepiły, ale pozostawiły blizny. Cały organizm zregenerował się. Czuła się syta i napojona. Nie przywróciło jej to dawnej wagi. Nadal była trochę wychudła, ale prezentowała się o wiele lepiej. I czuła się znakomicie. Może to dzięki mocy, która odnowiła się i regulowała procesy homeostazy.

W tym czasie bez słowa protestu resztkę napoju pochłoną mężczyzna. W nim również zaczęły pojawiać się zmiany. Wydawał się zdrowszy z wyglądu. Tylko jego mina nie wyrażała zadowolenia. Wręcz był to grymas bólu. Kobieta nie rozumiała jego zachowania Po chwili zgiął się w pół i zaczął wymiotować czymś czarnym. Nie była to krew, ani ropa. Przypominało to atrament. Callisto jednak wiedziała co to jest. To był mrok, który w nim zalegał i trawił go wcześniej od środka. Może właśnie uratowała mu życie?

- Co mi jest? – zapytał i usiadł na ziemi obok treści swojego żołądka. Choć ciężko było powiedzieć, skąd pochodziła ta substancja – I czemu pytasz się znów o moje imię. Przecież już ci mówiłem. Zapomniałaś? Spędziliśmy przecież kilkanaście dni w Krainie Mroku. Jestem Gotard. Może nie jesteś Callisto? – ostatnie zdanie wypowiedział z pewną obawą.

Re: [Wielkie Wydmy] Ruiny

51
Poranna mgła uniosła się zupełnie, przez zmatowione niebo zaczęła mocniej prześwitywać czerwona kula słońca, której słodkie promienie budzą do życia pole. Skąpane rześkim prysznicem wszechobecnej mgły rośliny, rozpoczynają nowy dzień. Dobry dzień, albowiem pełen pożywnych bodźców. Tak właśnie czuła się wiedźma po skosztowaniu mistycznego wywaru starożytnych mędrców.

Od kamiennych ścian tchnęło chłodem, którego nie godziły ani ciężkie gobeliny, ani skórzane spodnie. Podłoga ziębiła stopy przez podeszwy. Było naprawdę cudownie. Ulewny deszcz sytości, prawdziwe oberwanie chmury. Nasycenie było ciepłe i aromatyczne, pachniało najlepszą strawą. Zwilżało gardło krystalicznie czystą wodą górskich strumyków. Wysycało od stóp po głowę wigorem, jakiego próżno szukać u starca, lecz tryskają nim dzieci. Callisto powróciła do dawnego stanu zaspokojenia. Była jak nowo narodzona sztuka, której nie nadszarpnęły uprzednie wydarzenia.

Podczas gdy fala życiodajnej energii maszeruje po wszelakich zakamarkach wiotkiego ciała wysokiej elfki, słyszy ona niepokojącą nowinę. Towarzysz alternatywnej krainy mroku bełkocze okrutnie. Mikstura, jaka miała przynieść ukojenie wszakże poprawia jego cielesność, lecz mimo to wywołuje gotujący się z wnętrza niepokój. Grymas na zarośniętej twarzy przeradza się w chore wykrzywienie, zaś to w konsekwencji prowadzi do utraty gruntu pod nogami. Niczym Callisto, barbarzyńca osuwa się na grunt, gdzie rozpoczyna niemiłosierną walkę z zalegającą w nim wydzieliną. Coś mrocznego wydostaje się przez jamę gębową. Czarne, jak smoła wymiociny lądują na pokrytej piaskiem podłodze.

Fortunnie tragedia nie trwa wiecznie. Cierpiał, by po katuszy narodzić się ponownie. Oczyszczony i lepszy. Siedzi nieopodal wydalin, jak zbity bachor, oczekując odpowiedzi na trudne pytania.
- Tam, w mroku jadłeś mięso. To było ich mięso, prawda? - spytała z lekkim obrzydzeniem - Przypuszczam, że wytwory tamtego świata nie są przeznaczone dla ludzi, bo jesteś człowiekiem? - milczała lirycznie, aż do momentu, gdy mężczyzna oburzył się o rzekome powtórzenie swego imienia. Callisto doskonale pamiętała tamta rozmowę i w jej pamięci nie było żadnego imienia. Usłyszała wyłącznie historyjkę o rzekomej siostrze, która wpakowała się w kłopoty, zaś on - dobry brat - postanowił ją odnaleźć.
- Nie, nie podałeś mi swego imienia, lecz to bez znaczenia. Jam jest Callisto, twa wybawicielka. Nie zapominaj o tym - podjęła mentorskim nieco tonem - To coś, co właśnie wydaliłeś, mam nadzieję, że to resztki toksyny, jaka właściwie trawiła cię od środka. Czujesz się po tym lepiej? Może odczuwasz jakieś dolegliwości, których nie miałeś wcześniej?

Padło wiele pytań, lecz wzrok kobiety stale uciekał w kierunku pergaminów. Kusiły ją bardzo. Chciała zbadać ich zawartość i czym prędzej odprawić rytuał, za którego sprawą sprawi sobie kolejnego towarzysza podróży. Koneksja z potępieńczym gargulcem zdawała się wisienką na torcie. Mimo wszystko zmuszona była do powstrzymania fantazji. Gotard - jak się przedstawił - wciąż spoczywał na ziemi. Ten obraz nieco poruszył spopielałą empatię wysokiego elfa.
- Skąd pochodzisz? Kim była twoja sistra i dlaczego trafiła do mroku? Czego ode mnie oczekujesz, a także co możesz zaoferować mi w zamian, przyjacielu? - skontrowała wymianę spojrzeń. Potrzeba rozszyfrowania Gotarda stała się teraz celem nadrzędnym, w rezultacie mógł okazać się niebezpiecznym miotem. Do tego nie mogła dopuścić.

Re: [Wielkie Wydmy] Ruiny

52
Piękno świątyni nie umknęło uwadze Auriela, który gdyby tylko mógł poświęciłby mu więcej uwagi. Był jednak zaabsorbowany czymś zupełnie innym. Ciemnością towarzyszącą mu z każdym krokiem. Stąpał ostrożnie rozglądając się z wielką uwagą. Każdy ich ślad pozostawał odciśnięty w piachu zalegającym dookoła nich, lecz dostrzegł, że ktoś już tutaj był. Ktoś przetarł szlaki. Wiedział więc, że spotka tego kogoś – albo to co po nim pozostało. Na komentarz Theodora odparł:
- To chyba oczywiste – rzekł z wyraźną wyższością w głosie nie przerywając drogi i racząc słuchaczy mową. – Światło to początek, ciemność to koniec. Albo na odwrót, jeżeli twórcy nie uznawali podobnych nam wartości. Trudno na prędko to zinterpretować, lecz dualizm tych pojęć jest absolutny.Zwłaszcza po tym co odczuwał za sprawą magii, dodał w myślach milknąć na chwilę, kiedy przeskakiwał nad ułamanym schodkiem. - Symbolizują one stany pierwotne i są to zapewne jakieś wyobrażenia esencji elementarnych sił. Złączone są pełnią jedności. Harmonią przeciwieństwa, tak jak ogień i woda, tak samo światłość i ciemność. To fundamenty. Świt i zmierzch, każdy jest kresem drugiego. Świt przynosi koniec mroku, zmierzch światłu. To odwieczny cykl, w którym istnieją każde istoty pod tym firmamentem. Tak było nim się zjawiliśmy i tak będzie na długo po naszym odejściu. Oczywiście pewności mieć nie możemy, ale tego typu alegorie są wspólne dla wielu kultur, niezależnie od szerokości geograficznej. Ostatecznie wszystko wyszło od naszej, nadrzędnej kultury Wysokich Elfów.
Skończył mówić w tym samy momencie, kiedy zapłonęły magiczne światła. Przystanął. Nie było to coś niesamowitego samo w sobie, ale z tego powodu, że nawet w ruinie stare zaklęcia trwały. Musiały się aktywować poprzez obecność osób trzecich w pożądanym miejscu. Tylko skąd ta oliwa w tych misach? Przecież przez tyle lat…chyba że ktoś ją uzupełniał albo była to kwestia magii, nieważne. Odrzucił pochodnię idąc dalej.
Dostrzegając pozostałości istot uśmiechnął się. A więc miał rację. To było do przewidzenia. Wykonanie tych golemów – zakładał bowiem, że w sposób naturalny takie istoty nie mogły powstać, chociaż kto wie, na temat biologii wiedział tyle co nic – musiały zostać skonstruowane i zasilone przez jakiś rytuał lub rodzaj zaklinania. Piękne, z pewnością nakaże ich dogłębne zbadanie.
Wtem usłyszał jakiś cichy dźwięk drepczących odnóży. Z końca nadciągały trzy pajęczaki. Nie musiał się wysilać, ażeby wyczuć ich moc. Cofnął się za dwójkę robotników.
- Stanąć w szeregu! – nakazał robotnikom i pomocnikom. – Personel badawczy bez umiejętności walki do tyłu na bezpieczną odległość. Czarodzieje ze mną stanąć mają za szeregiem – zaczął wydawać rozkazy twardym tonem, co trzeba było przyznać wychodziło mu bez żadnych problemów. Zastanawiał się w jaki sposób podejść te istoty. Wpłynąć na ich magię? Spróbować przejąć nad nimi kontrolę? A może…
Rozejrzał się dokładnie oceniając odległość. Świątynia była ogromna, podobnie jak i jej pomieszczenia. To działało na jego korzyść. Z pewnością więc od ich miejsca do tych trzech pajęczaków było więcej niż dziesięć metrów, może ledwo co. Zawsze miał bystre oko oraz wysoką percepcję.
- Theodorze – zwrócił się do maga wody ciągle obserwując monstra. – Użyj proszę swoich zaklęć i zroś naszych gości wodą, tylko szybko, bo zaraz się tu doczłapią i zrobią z nas krwawą papkę. Żadnych pytań, po prostu to zrób! Teraz!
W międzyczasie przygotowywał już zaklęcie. Wystawił przed siebie dłoń i zanurzył w pokładach mocy. Wezwał magię, wzburzył ją, schwycił w swój żelazny uścisk – ta próbowała uciekać, lecz czynił to już nie raz i wiedział w jaki sposób formować rozkaz. Umysłem ukształcił dziką energię, przedstawił jej znaczenie, cel i właściwości. Nadał istotę. Wyłonił ją z własnego wnętrza. Powietrze wokół stało się jakby cięższe, wypełnione dziwnym zapachem przynoszącym na myśl burzę, coś zaiskrzyło. Poczuł napływającą energię w paluszkach palców. Mrowienie wzdłuż kręgosłupa. To był ten moment, wciąż mimo to wskrzeszał z siebie więcej. Oczy przysłoniła mu lekka mgła, był już niemal na skraju, wystawiona dłoń poczęła mu ciążyć. Napiął więc mięśnie i zamachnął się wykrzykując donośne słowa mistycznym prądom jakby zwracał się do nich samych:
- Nieś zniszczenie, iskrzący piorunie! Bestio pogardy! Zgładź moich wrogów! Oto moja wola, oto mój rozkaz. Unicestwij tych, którzy stoją na mej drodze!
Szarpnęło nim, kiedy poczuł uciekającą z niego magią, która zdawała się odrywać fragment jego jestestwa wyzierając z rykiem na świat. Przerażający warkot, syk oraz pisk wypełnił komnatę razem z jaśniejącym piorunem...

Re: [Wielkie Wydmy] Ruiny

53
Auriel

Profesor studiujący historię wyraźnie chciał się wtrącić w dywagacje Auriela na temat obrazów wyrzeźbionych w ścianach świątyni. Ugryzł się jednak w język na swoje szczęście. Czasem trzeba umieć przemilczeć dla swojego dobra. Wyraz jego twarzy jednak świadczył o dysaprobacie. Nikt jednak nie zamierzał zaznaczyć, że między nimi jest pewna różnica poglądów. Wykładowca z pewnością w inny sposób rozumiał pojęcie światła i mroku. Odnosił owe pojęcia bardziej do magii, niż do naturalnych zjawisk. Rozmowy ucichły i przez pewien szli w zupełniej ciszy przyglądając się martwym bestiom.


Na rozkaz przewodniczącego ekspedycji, wszyscy stanęli w skupisku. W grupie czuli się bezpieczniej. Ao wraz z Theodorem przodowali. Za nim ustawiło się dwóch robotników z wyciągniętymi mieczami. A za nimi nerwowo przenosząc ciężar z jednej nogi na drugą, stał archeolog. Widok niezwykłych tworów z półszlachetnego kamienia wywołał u wszystkich pewne obawy. Tylko pewny siebie utalentowany młody czarodziej patrzył na wprost białych stawonogów. Miał plan jak je zniszczyć.

Historyk starożytnych kultur wyciągnął dłonie przed siebie i zaczął inkantować. Po chwili pojawił się bicz wodny, który uderzył każde ze stworzeń mocząc je. Zaklęcie mogłoby być potężniejsze, gdyby nie warunki, w których się znaleźli. Strumień pod cieśnieniem nawet nie uszkodził ich pancerza, ale spełnił przynajmniej swoje zadanie.

Z dłoni mężczyzny wyłoniła się wiązka energii, która w postaci piorunu uderzyła w stronę pierwszego z pajęczaków. Otoczyła go elektryczna wiązka przechodząc przez wodę i rozprzestrzeniła się dalej, ale tracąc swoją siłę. Piorun został wchłonięty w kamień. Został uziemiony. Tak samo stało się z błyskawicą, która pognała do pozostałych stworów. Taktyka obrana przez wysokiego elfa okazała się nietrafna. Nie stracił jedynie trochę mocy, ale również cenny czas.

- To nie działa! – krzyknął niezadowolony Theodor, wywołując lekkie zamieszanie u pozostałych członków wyprawy eksplorującej wnętrze ruin.

Pierwszy pająk skoczył w ich stronę i znalazł się na ziemi przed nimi. Nie potrzebował przygotowywać się do ataku. Jego długie kończyny wykonane z kamienia księżycowego bez problemu sięgną ku spadkobiercy rodu. Cienka lecz długa odnoga właśnie zmierzała ku niemu. W tym czasie pozostałe stwory zdążyły dotrzeć nad ich głowy. Wyglądało to bardzo niebezpiecznie. Sula nie był czarodziejem, a więc nie był w stanie zareagować w żaden sensowny sposób. Cofnął się więc nieznacznie do tyłu. Wraz z nim zaś odsunęli się robotnicy, udając że chcą go chronić. Kierował nimi jednak strach.

_________________________________ *** __________________________________________________________________________________ *** _________________________________ Callisto

Mężczyzna nadal wydawał się niemrawy pod wpływem konwulsji wstrząsających jego żołądkiem. Wydawał się zdrowszy. Na pewno eliksir pomógł mu nieznacznie, ale prawdopodobnie nie oczyścił całego organizmu z toksyn. Teraz dopiero była tego świadoma, że mrok zatruwał nie tylko umysł, ale również drążył swoją niszczycielską moc w ciele. Dzikus przebywał tam bardzo długi czas. Utracił niektóre cechy swego człowieczeństwa. Przypominał niekiedy płochliwą zwierzynę, a innym razem wygłodniałego drapieżnika. Zawsze jednak było w nim coś nieludzkiego. Zapłacił tyle za przetrwanie wielu dni w nieokiełznanych ciemnościach alternatywnego świata. Zyskał jednak instynkt, wyostrzone zmysły i nieprzewidywalność. Najgorszym jednak było to, że mrok go nie opuścił. Nawet gdy uciekł wraz z Callisto do swojego domu. Herbii. Mrok nadal trzymał go za rękę i nie chciał tak łatwo puścić. Może gdyby wypił cały eliksir, który odnalazł w ruinach, zostałby oczyszczony z tej choroby. Czarownica jednak widziała w jego źrenicach tą samą czerń, przed którą uciekali.

Jej nowy towarzysz był raczej przystojnym osobnikiem, choć trochę zaniedbanym Zaczarowany napój jednak poprawił jego kondycję. Nadal wychudzony o nienaturalnie odznaczających się mięśniach po bladą skórą, teraz trochę zaczerwienioną od panującej wewnątrz temperatury. W starych murach było znacznie cieplej niż w Krainie Mroku. Niegdyś musiał być imponującą postacią. Wysoki i dobrze zbudowany. Sylwetka idealna dla półboga lub jakiegoś literackiego herosa. Jego niewielkie usta nabrały czerwonego odcieniu, który zastąpił siną barwę. Miał gęstą ciemnobrązową brodę o postrzępionych końcach. Przetłuszczone ciemne włosy niezdarnie skracane do ramion. Z pewnością przycinał ją dla wygody za pomocą ostrego noża.

Oparł się o kamienny stolik i spojrzał na nią z lekkim zmęczeniem. Był świadomy, że siła z tamtego świata go wyniszczyła. Może nawet czuł, że nadal gdzieś go trawi od środka. Ona to widziała w jego piwnych oczach. Patrzył na nią jednak z pewnym niezrozumieniem. Skupił się jedynie na jej słowach.

- Też jadłaś to mięso. Tylko ja o wiele więcej. Dłużej tam byłem niż ty. Nie przespałaś się z potworem. Tak jestem człowiekiem – powiedział z jakąś irytacją, której wcześniej nie prezentował – Tak czuje się lepiej, choć nadal jakoś mnie mdli. Przejdzie. Nie przejmuj się mną. Jak umrę to przynajmniej na Herbii. Jestem przekonany, że wszystko ci opowiadałem. Może to przez ten mrok. Czasami tam widziałem rzeczy, które nie były prawdziwe. A czasami umykało mi kilka dni, jakbym je przespał. Ale na pewno dużo mijało. Długość włosów zawsze mi podpowiadała, że minęło o wiele za dużo. Pochodzę z Keronu. Z Heliar. Nie wiem jak długo mnie tam nie było. Sam wszedłem w mrok, aby ją odnaleźć. Moja siostra była młoda i niewinna. Przez przypadek tam trafiła. Wtedy jeszcze wierzyłem, że będzie żyła. Byłem głupi. Gdybym wiedział co mnie tam czeka. I tak jej nie uratowałem. I tak bym jej nie uratował. Nie było szansy. Mrok ją pożarł. Teraz? Nie wiem co chce. Chcę się stąd wynieść. Znaczy chciałbym powrócić do Keronu. Muszę chyba spłacić dług u Ciebie. Zabrałaś mnie z tamtego piekła. Mogę tylko zaoferować swoje mięśnie. Nie jestem naukowcem. Byłem żołdakiem. Ale to kiedyś. Teraz zniknąłem i moja głowa jest jakby cały czas w tym mroku. – dopiero wypowiedziawszy ostatnie słowo zorientował się, że gada za dużo. Może właśnie tego potrzebował. Wyrzucić z siebie te wszystkie informacje.

Re: [Wielkie Wydmy] Ruiny

54
Przeklęte stwory, piorun powinien je usmażyć na miejscu. Wygląda na to, że kryjąca się w nich magia w jakiś sposób chroniła je przed atakami magicznymi, przynajmniej po części. To nie mogła być tylko kwestia minerału, z którego zostały wykonane, ponieważ siła zaklęcia była znacząca. Gorączkowo rozmyślał nad taktyką, kiedy niespodziewanie tuż przed nim zjawił się pajęczak wydając przeciągły syk. Odnoga zamajaczała mu przed oczami. Wystawił dłoń jakby chcąc ją zatrzymać i ponownie wezwał moc:
- Stańcie ku mej pomocy, wichry mocy! Zaklinam was! Nie pozwólcie nieprzyjacielowi mnie dosięgnąć!
Zamierzał stworzyć bąbel ochronny, który dzięki swoim właściwościom zapewniałby mu niewrażliwość na fizyczne ataki. Poprzez manipulację mistyczną mocą rozciągnąłby ją niczym płachtę i zarzucił na siebie otulając się nią szczelnie. Wypływająca energia, pierw rozmazana i niewyraźna, przyjęłaby kształy bąbla przypominającego półprzezroczystą bańkę mydlaną. W jej środku stałby on w pełni zabezpieczony z każdej ze stron. Powierzchnia sfery odstawałaby od postaci Auriela. Nie mógł jej aż tak rozciągnąć, by objąć jej polem całą drużynę. A może i by mógł, ale to by go zbyt dużo kosztowało w tej sytuacji. Dzięki temu byłby spokojny przynajmniej o własną skórę, ale wciąż pozostawałaby kwestia tych stworzeń. Jak miał je zniszczyć przy okazji nie niszcząc świątyni? W głębi podejrzewał jednak, że ta ostanie się za sprawą aury tego miejsca. Czy jego ognie mogłyby stopić ukrytą tu moc? A właściwie – czy ta moc by do tego dopuściła? Ale z drugiej strony jeżeli nic nie zrobi to zginie. Spojrzał na członków karawany. Byli bezużyteczni. Zero inicjatywy, zero chęci czy pomysłu.
- Uciekajcie – rzuciłby ku nim, chociaż nie wiedział czy to coś miałoby im pomóc. Rozpostarł szeroko ręce zanurzając się raz jeszcze w magii. Sięgnął głęboko i wyrwał potężny kawałek mocy, co sprawiło że na jego skroniach pojawiły się kropelki potu, a oddech stał się szybki i urywany. Gestykulując żywo dłońmi, zataczając szerokie kręgi mamrotał szeptem mistyczne słowa zaklęcia:
- Obudź się, bestio zniszczenia! Na skrzydłach ognistych wznoś się nad wrogami. Niech twój wzrok spopieli ich, niech zapanuje pożoga i śmierć. Przynieść żar, przynieść płomień!
Poczuł jak w jego dłoniach powstają małe fikuśne płomyki skaczące z palca na palec, były jak niesforne dzieciątka. Przybliżył dłonie do ust i tchnął w nie żywy ogień. Ten zaś złączył się z iskrami i w szalonym, ekspresywnym tańcu przybrał formę malutkiego smoczątka, które spojrzało w oczy Auriela i zaćwierkało radośnie, by następnie zwrócić się ku pajęczakom i polecieć w ich kierunku, wydając pisk, który w sekundę przerodził się w ryk. Smoczątko rozrosło się w oczach wypełniając niemal salę jako gigantyczny gad skwierczących, przerażających ogni. Przerażający skowyt rozległ się po całej świątyni, gdy bestia zanurkowała w stronę pająków.

Re: [Wielkie Wydmy] Ruiny

55
Już po chwili usłyszała przecudny śpiew skruchy i stukot wyjaśnień, na których Gotard tkał płaszcz swojej osobistości. Soczyście i niezmącenie wyzbywa się wstydu, dzieląc się wieściami dotąd skrywanymi. Daleko od domu, gdzieś pośród katakumb pradawnych ruin starożytnej cywilizacji magusów w kolorze sadzy, Callisto oraz Gotard z krainy mroku - niegdyś Heliar - pozostają sami sobie. Czas wyjaśnień leczy ich chorą relację, być może wznosząc także na nowszy poziom. Powoli poznają siebie nawzajem, a to służy. Żadna istota rozumna nie powinna być skazana na samotność, zwłaszcza w tak nieludzkich warunkach jak otchłań mroku lub podziemia pustyni Urk-hun.

Kolej na otrząśnięcie z osłupienia. Pora niebo ściągnąć na dół, ziemię w powietrzu zawiesić, góry roztopić, duchy zmarłych wywołać, bogów zawlec na ziemię, gwiazdy pogasić, a samą ciemność rozjaśnić. Zbyt długo zwlekają z opuszczeniem tego okropnego miejsca i przedstawieniem światu prawdziwej potęgi, jaka skrywa się pod skórą tejże zgorzkniałej elfki. Jest wiele do zrobienia, by odwrócić karty bieżących wydarzeń. Na Herbii równowaga sił została zachwiana. Neutralne, pozbawione daru nasienie wyżyna wybitne istoty w pień, chcąc wydalić ich poza krąg życia. Pętla powoli zaciska się na szyi obdarzonych darem magii jednostek. Nadchodzi kres magii i nowa era tępoty. I gdyby opuszczenie ruin było tylko łatwe, zaś beztroskie pozostawienie minionych wydarzeń za plecami nie znosiłoby snu z powiem, już dawno byliby gdzie indziej. Jednakże wszystko ma swój czas. Zupełnie jakby ktoś spisał historię na każdy dzień. Ten dzień należy zaś do prahistorycznej nacji magów i ich skrytych mądrości. To jest ten czas, czas niesienia pomocy przeklętym gargulcom i czas wzbogacania się w siłę, która powaliła na kolana dawną cywilizację.

Tuż-tuż obok leżał kostur wiedźmy, po który właśnie się schyla, by podjąć go dawniej uszkodzoną ręką. Brak wzmocnienia w prawej części szaty sprawił, że obojczyk kobiety nie wytrzymał żarliwego boju i pękł pod naporem siły. Fortunnie rozłam zasklepił się, a w pamięci pozostają wyłącznie wspomnienia o skarabeuszu i jego pobratymcach - skorpiony. Okaleczona namiastka pozostaje pod skórą, lecz jest wyłącznie blaskiem dawnego ogniska bólu. Z laską w dłoni i torbą na ramieniu, finalnie sięga po materiały nadrzędne, na które jest łasa. Kilka zwojów wiekowych pergaminów i pośród nich ten jeden jedyny za sprawą, którego uwolni związanego z tym pobojowiskiem gargulca. Bez głębszej refleksji chowa wszystko do torby, jak żebraczka, przed którą runęło stoisko z owocami. Pobieżny wgląd w prace pozwala wyłącznie na skatalogowanie ich w pewne grupy. Być może w oczy rzuci się ten wybranek z opisem rytuału uwolnienia. Nie ma co nazbyt szafować wolnym czasem, wszystko spoczywa w torbie.
- Dalej, już czas. Opuszczamy czytelnie, Gotard - oznajmiła nad wyraz uprzejmym tonem. Z wypchaną po brzegi torbą antycznych zasobów wiedzy opuszczają bibliotekę, ażeby z powrotem skonfrontować się z gargulcem.

Re: [Wielkie Wydmy] Ruiny

56
Auriel

Oddziaływanie Auriela na przeciwników nie przyniosło oczekiwanego rezultatu. Wykorzystana moc okazała się zbyt słaba, aby zniszczyć potwora. Wpływ również mogło tu mieć pierwsze prawo Sodea, które prawi o współzależności żywiołów. Według tego założenia to właśnie energia staje w opozycji do ziemi, z którego stworzone są pajęczaki. Nic dziwnego więc, że piorun po prostu wniknął w ciała nie stanowiąc dla nich żadnego zagrożenia. Miał przed sobą przecież coś bardziej potężnego niż zwyczajne bestie. Były to golemy stworzone z szlachetnych kamieni, mechanizmy starożytnej kultury, które miały chronić ich świętego miejsca. Przeliczył się wierząc, że magia będzie łaskawie uginała się przed czarującym, niszcząc wszystko na swojej drodze.

Theodor odskoczył do tyłu, aby uniknąć ataku bestii. Odnóże z pewnością by go dosięgło, ale zatrzymało się na jakimś powietrznym bąblu, który otoczył spadkobiercę rodu Ao. Niewidzialna tarcza szczelnie owinęła maga, chroniąc go przed potężnym ciosem. Oczywiście dobrze odczuł w swojej głowie uderzenie. To uświadomiło go, że mógłby zostać złamany na pół w przeciągu chwili. Kamienny przeciwnik jednak nie zamierzał zaprzestać swojego ataku. Ponowił atak, który również zatrzymał się na barierze.

W tym czasie pozostałe stworzenia również ruszyły do działania, a słowa wypowiedziane z istną irytacją zastygłą w neutralnym tonie, nie uchroniły ich. Pierwszemu oberwało się archeologowi, przed którym spadł strażnik świątyni. Wykonał zamach. Skończyłoby się dla niego to gorzej, gdyby nie upadł na ziemi w ostatniej chwili. Nie była to jednak korzystna sytuacja dla niego. Leżał na posadzce pokrytej piaskiem zdany na łaskę istoty wykonanej z adularu. To nie mogło się dobrze skończyć.

Było to jednak o wiele lepsze położenie, niż sytuacja jednego z robotników. Tylko kątem oka zobaczył to Auriel i poczuł jak wszystko zaczyna przybierać niekorzystny scenariusz. Pajęczak wychylił swój odwłok, z którego wystrzeliła się diamentowa nić. Przeszyła ona na wylot elfiego pracownika, który nie zdążył nawet zareagować. Średnicy 5 centymetrów włókno węglowe przebiło go od prawego oczodołu, a wyszło gdzieś w okolicach miednicy. Polała się krew, która naznaczyła kolejny raz tę ziemię. Ich ekspedycja uszczupliła się o jednego osobnika w przeciągu kilku sekund.

To wywołało przerażenie w drugim pachołku, który zaczął z wyciągniętym ostrzem biec w stronę, gdzie znajdował się przewrócony Solan i zatrzymał się dopiero po wykonaniu kilkunastu kroków. Byli osaczeni. Nie było drogi ucieczki. Dopiero to zrozumiał. Został skazany na pastwę tych potworów. Nie wierzył, że przewodniczący wyprawy będzie w stanie im pomóc. Gdyby mógł zrobiłby to o wiele wcześniej. Odsunął się pod jedną ze ścian. Wierzył, że nikt się nim nie zajmie.

Nastał ten moment. W dłoniach czarodzieja zaczęły dziać się cuda. Iskry przeskakujące z palca na palec, tańczące i zaczynające coś przypominać. Ten spektakl był niezwykły. Żaden kuglarz występujący na królewskich pokazach by się nie powstydził takiego widowiska. Szkoda tylko, że nie było komu tego oglądać. Każdy był zajęty sobą. Jeden leżał na ziemi, drugi wciskał się w ścianę z przerażenia, trzeci właśnie zaczynał rozeznawać się w sytuacji, a ostatni leżał już na ziemi martwy. Aurielowi zostało więc wierzyć, że golemy docenią ten kunszt czarowania zanim się spopielą. Jeżeli jego magia usłuży mu według jego zamiarów.

Z płomieni zrodziło się smoczątko, a następnie przeobraziło się w ogromną bestię składającą się jedynie z żywego ognia. Przeskoczyło na pająka trawiąc jego księżycowy pancerz. Wpierw rozbrzmiał dźwięk pęknięcia, a następnie twór starożytnych stopił się w niekształtną masę. Wtedy też przeskoczyło ku kolejnemu pseudo-stawonogowi. Uczyniło z niego również niezdatną do niczego kupę stopionej masy. Czar jednak nie oszczędził ani drugiego pracownika, ani zwłok. Po korytarzu rozległ się krótki krzyk spalonego żywcem wysokiego elfa. Nie trwało to jednak długo. Była to krótka śmierć. Razem z nią zaklęcie prysło. Minęła magiczna minuta, a postać smoka roztrysnęła się w ognistym deszczu. Płomienie dosięgły każdego. Auriel był całkowicie nietykalny i tylko przyglądał się swojemu szaleństwu. Ogień uszkodził pancerz trzeciego pająka. Nieskazitelna powłoka adularu była teraz popękana i podatna z pewnością na kolejne zaklęcia. Młody czarodziej z szlachetnego rodu jednak czuł się trochę zmęczony. Nie posługiwał się byle jakimi czarami. Jego magia była niszczycielska, a stykała się z równie potężną mocą ze starożytnych czasów.

Archeolog z Nowego Holar właśnie wstał i biegł w nieokreślonym kierunku. Szata na jego ciele płonęła. Był poparzony. Jego twarz była niekształtną obrzydliwą czerwoną pęcherzykowatą masą, z której sączyła się gorąca krew. Z pewnością miał również uszkodzone drogi oddechowe i oczy. Okropnie cierpiał. Jego wrzask przeszywał dawno niezakłócaną ciszę tego miejsca. Próbował rozebrać się, chwytając materiał w swoje obleczone ze skóry dłonie, ale nie był w stanie. Odczuwał zbyt poważnie ten ból. Wszystko za sprawą jego zleceniodawcy. Nie tak miało to się skończyć.

Na ziemi leżał jeszcze nieprzytomny Theodor. Nic by nie było w tym dziwnego, ale jedynym co mu się stało to był rozpalony. Ogień jednak go nie tknął. Tylko wewnętrzną stronę dłoni miał jakby przypaloną. Musiał prawdopodobnie wykorzystać całą siłę swoich zaklęć, aby uchronić się przed niszczycielskimi płomieniami smoka.

Nie był to jednak koniec. Wyjścia z świątyni nadal bronił biały pajęczak i z pewnością nie zamierzał ustąpić. Kolejne wykorzystanie Smoczego Inferno nie tylko kosztowałoby życie dwóch profesorów (choć jeden był już w stanie krytycznym), ale również utratę kolejnych cennych sił witalnych.

_________________________________ *** __________________________________________________________________________________ *** _________________________________ Callisto

Pisma, które zebrał dzikus nie wydawały się szczególnie interesujące. Cywilizacja, której świątynie penetrowała, rozwinęła inną formę przekazywania wiedzy niż zwykłe papirusy. Tę formę, która wydawała się męcząca i trudna do zrozumienia. Czarne pudło było sposobem na dosłowne odbieranie wspomnień, a nie ujmowaniu je w słowa. Callisto jednak nie potrafiła jeszcze dokładnie przyswajać tej wiedzy, a dodatkowo zaburzało to jej własne wspomnienia. Z pewnością mag umysłu, który jest przyzwyczajony do penetrowania obcych głów, miałby ułatwioną pracę. Łatwiej byłoby mu oswoić się z tym. Jednak nie jej.

Znajdował się tam jakieś pismo na temat konstruowania Miejsc Oświecenia, który przedstawiał rysunek czarnego pudła; plan umiejscowienia jakieś Świątyni Kary; biblioteczny spis Kart Pamięci; zniszczony pergamin na temat uzyskania niebieskiego Ognia Oczyszczenia oraz przepis na babeczki ze skarabeuszami. Z pozoru nic interesującego. Mogłaby w pierwszej chwili wyrzucić to na pustyni, aby nie musieć w drodze powrotnej taszczyć jakiś zbędnych papierów. Z drugiej strony sam fakt, że język, w którym zostały spisany, sam dostosowuje się do czytającego, zwiększał ich wartość. Nawet przepisu na babeczki. Choć kto normalny jada robaki.

Stanęła przed obliczem gargulca, który znów zamknął przejście do biblioteki. Nie stanowił jednak już problemu, aby znów przepuścić ją do wielkiej auli. Oddała mu trochę swojej krwi, przebudzając nie tylko jego, ale również magię tkwiącą w świątyni. Wydawał się zadowolony, że znów ją widzi.

- Znalazłaś rozwiązanie, aby mnie uwolnić? – szybko jednak zmienił temat – Muszę Cię ostrzec. Ktoś wszedł do świątyni. Nie wiem kim jest, ale działy się tutaj dziwne rzeczy. Pierwszy korytarz został okalany ogniem. To jakiś czarodziej o wielkiej mocy. Nie może Cię tutaj znaleźć, jeżeli jest wobec Ciebie źle nastawiony. Chyba że jest to twój przyjaciel. Nie planowałaś jednak spotkania z żadnym magiem. Trafiłaś tutaj przypadkiem.

Re: [Wielkie Wydmy] Ruiny

57
Przyglądał się w milczeniu rozgrywającej się scenerii. Płomienie wypełniły pomieszczenie smagając wściekle długimi jęzorami ściany i posadzkę, niszcząc wszystko na swojej drodze. A pośrodku tego stał on kąpiąc się w demonicznym infernie. Niewzruszony niczym spiżowa wieża Jego twarz wyrażała znużenie oraz pewną nutkę irytacji. Był zły za obrót sytuacji, ale z z drugiej strony to wina tych głupców, że byli tak słabi. Wiedzieli na co się piszą – a przynajmniej powinni. Kiwając głową w zamyśleniu – i ignorując wrzask jednego z elfów – poprawił skrawek szaty. O, pobrudziła się – zauważył. Odetchnął. Zużył dużo mocy i chociaż wciąż jej wiele miał to powoli zaczynał to odczuwać. Otarł zroszone potem czoło.
Gdy smok niby feniks spopielił się we własnym żarze rozejrzał się. Na polu bitwy pozostał jeden uszkodzony pajęczak. Jęki archeologa sprawiały, że drgała mu brew. Czy nie mógł umierać ciszej? Na bogów! Chyba nie potrafił działać w drużynie, zresztą nigdy nie umiał. Życie spędził w samotności i takie mu ono odpowiadało. Oni? To byli pionki. Widocznie najsłabsze z możliwych. Jedynie Theodor zdawał się zdatny do przyszłej użyteczności. Zapewne w jakiś sposób użył swojej magii wody, by ochronić się przed żywiołem. Ciekawe.
Rozłożył ręce w bezradnym geście.
- Jakaż wielka tragedia! – zakrzyknął ceremonialnie ku osmolonemu sklepieniu unosząc ręce, a echo jego słów poniosło się po komnacie. – Oh, wielka świątynio! Okrutna i podstępna! – kontynuował wciąż mając na sobie ochronny bąbel, którego przedłużanie nie kosztowało go zbyt wiele. Należało jednak oddać sprawiedliwość sile świątynnych strażników. Potrafiły mocno uderzyć. Teraz jednak, jeden, osłabiony, to nie był żaden wróg.
– Jakże wielkie jest nasze poświęcenie! Jakże wielka cena! – Przyłożył teatralnie prawą dłoń do serca przymykając oczy i pochylając głowę w geście uniżenia. – Przodkowie, przelana krew Wysokiego Rodu została złożona na ołtarze naszego dziedzictwa! A dusza moja płonie w gniewie i płacze zarazem! Na mój honor, na mą gwiazdę przysięgam Ja, Auriel z wielkiego rodu Ao, że ta krew odpłacona zostanie po stokroć!
Jak? Tego już nie dopowiedział, ponieważ sam nie wiedział. Wielu uważało jego ścieżki za niezrozumiałe i mieli rację. Tyko czując ten sam płomień można zaprawdę pojąć drugą osobę.
Wykonawszy ceremoniał stanął naprzeciw uszkodzonego konstruktu. Z pewnością był bezpiecznym – tego samego jednakże nie mógł powiedzieć o reszcie ekspedycji – tylko jak teraz podejść tę istotę? Zużywanie kolejnego smoka na jednego wroga byłoby przesadą. Może…tak. Zastanawiał się nad tym już nim wyczarował piorun, jednak nie miał pewności. Zawsze można spróbować właśnie teraz – na bezbronnym, osłabionym przeciwniku. Wskazał na stwora długim palcem. Wypuścił powietrze z płuc wyrównując dech. Skoncentrował się sięgając umysłem w stronę pająka. Czuł jego magię. Kłębiła się w jego wnętrzu, była jego iskrą, od której brał siłę. To była jego istota, jego centrum. Więzy mocy tkwiły w tym stworzeniu głęboko jak ta świątynia. Tak, niewątpliwie był to starożytny przeciwnik. Ale gdyby tak … posłał swoje mistyczne macki ku tej magii, uderzył w nią własną potęgą chcąc zaburzyć istniejący w pajęczaku porządek.
- Mocy, usłysz wołanie prosto z wnętrza mojej duszy! – rzekł inkantując i zbliżając się powoli do pajęczaka. Musiał przerwać strukturę magii tej istoty. Zanegować jej prawdę. Być może w ten sposób, osłabiając esencję i tak uszkodzonego monstra uda mu się go rozłożyć. Zdławić ten iskrzący jeszcze płomień. Zaburzenie przepływu strumieni magii w ośrodku pajęczaka mogłoby sprawić, że ten, zważywszy nie tylko na uszkodzenia, ale i sam wiek nałożonych na niego zaklęć po prostu by się dezaktywował nie mogąc oprzeć się woli elfa. – To co daje twą siłę, usłysz mnie! Odbierz jego dar, zabroń mu zeń korzystać!

Re: [Wielkie Wydmy] Ruiny

58
Chyba tak... - powiedziała przeciągle Callisto, opierając podbródek na złożonych jak do modlitwy dłoniach. W bibliotece miały miejsce nietuzinkowe zjawiska, o których erudyci tego świata nawet nie śmią myśleć. Onyksowe pudło o zdolności transferu wspomnień w bliżej nieokreślonej formie, ładowane kryształami, niczym żeliwne piece krasnoludzkich rzemieślników wypełniane węglem.
Maszyna skonstruowana przed przedwieczną cywilizację istot złożonych w swym jestestwie, a jednocześnie prostych, albowiem opartych na fundamentalnej sile witalnej - magii. To narzędzie pozwoliło właśnie elfiej czarownicy zaciągnąć języka, przy czym nie w sposób dosłowny. Zlepek informacji, rozrzucone na przestrzeni lat obrazy wchłaniały się w dzikie oczy kobiety. Wciskane na siłę, jak halucynogen pchnięty w żyłę słynnego w świecie elfów lumpa, Mancinelli.

Dużo mogłaby gawędzić przed obliczem kamiennej istoty o tym, co ujrzała, lecz gorzka nowina zabrzęczała w spiczastym uchu. Obcy najechali ruiny i zmierzają w ich kierunku. Kto ośmieliłby się zapuszczać na tak niebezpieczne wody? Co za pechowiec wpadł w zasadzkę? Być może kolejna zbłąkana dusza uciekła tu przed zamiecią lub suszą. Oby, gdyż w innym wypadku oznaczałoby to nastawionych na ekspansję specjalistów.

Potrząsnęła głową, jakoby budząc świadomość. Źrenice ponownie zmalały, a blask zadumania zniknął na wieki - Nie ma czasu do stracenia - oznajmiła przez drżące ze strachu wargi - w wizji kobieta odprawiała taneczny rytuał z niebieskim ogniem oczyszczenia. Nie mogę obiecać niczego, lecz podejmę się próby wyzwolenia cię z jarzma tej okrutnej klątwy. Musisz być wolny...

Na znak Gotard usunął się na bok, zniknął gdzieś w cieniach pod murem. Kobieta w tym czasie szykowała nadgryziony zębem czasu pergamin, który skrywa tajemną wiedzę o płomieniach wyzwolenia. Niebieskie obłoki nie były łatwą lekturą, mimo to skrupulatnie analizowała każdy wers. Zaś za każdym kolejnym odczytaniem zwój zdawał się coraz bliższy sercu, tak jakby powtarzanie pomagało w głębszym zrozumieniu zawartości. Były to słowa jakże cenne, ale również wymagające. Wymagały od czarodzieja pojednania z własnym jestestwem. Złączenie fizycznej formy istoty z chłodną, niebieską duszą - magia. Wyciągnęła więc dłonie.

Ręce wznosiły się na wysokość wzroku, delikatnie skłaniając się ku dołowi. Palce zwisały teatralnie, jak nierówny wodospad. Nie poruszała nimi, nie poruszała niczym. Z zamkniętymi oczyma uciekła poza otaczający ją świat materii. Wędrowała po konstelacjach gwiazd, po dniu i nocy. Wędrowiec, wieczny tułacz, żeglarz zagubiony na bezkresnych morzach wśród archipelagu miejsc i czasów. Nagle powieki uniosły się, ale oczy nie widziały. Była ślepa na wszystko dookoła, poza tym jednym małym elementem, który jarzył się w oddali. To ogień. Niebieska łuna skaczących iskier, które zdawały się coraz wyraźniejsze. Jedne z płomyków wysokie były i mocne, świeciły jasno i żywo, inne zaś były malutkie, chwiejne i drgające, a światło ich ciemniało. Na samym zaś końcu był jeden płomyczek maleńki i tak słaby, że ledwie się tlił, ledwie pełgał, już to rozbłyskując się w wielkim trudzie, już to gasnąć niemal zupełnie. Chwyciła go raptem. Mocno objęła w dłoni, lecz znikł. Jak woda wchłania się w ziemię, tak błękitny płomyczek wsiąknął w szaro-bladą skórę Callisto. Poczuła chłód i ulgę, tak jak wtedy, gdy posługuje się darem wody.
Powieki ponownie opadły, ale ciemność przepadłą. Callisto widziała gargulca i wystawione, nieco zdrętwiałe dłonie. Poruszyła palcami, a łapina zajęła się lazurowym obłokiem. To był on, niebieski ogień oczyszczenia.

Wokół uniósł się świeży powiew nadmorskich wiatrów. Płomienie nie parzyły skóry, wręcz przeciwnie, delikatnie łaskotały ją odskakującymi w ciemność iskierkami. Czuła przypływ sił, o których wcześniej nie miała pojęcia. Dziwna radość wypełniła jej serce, a nogi porwały ją do tańca. Wiła się na boki, od lewej na prawo. Płonące dłonie kołysały się, niczym owies na wietrze. Były obroty i podskoki. Pochylenia i wygięcia. Dłonie sięgały podłogi, jak korzenie drzew szukając wody. Chwilę potem wędrowały ponad głowami, łapiąc niewidzialne gwiazdy. To były piękne czary, pełne pozytywnej energii, jaka pod wodzami świadomości kieruje się wprost na skamieniałe ciało.

Płomień buchnął po raz pierwszy. Fala błękitu otoczyła gargulca, po chwili niknąc. Żywioł zawył kolejny raz, tak jak skierowane na postać dłonie wiedźmy. Niewielkie frakcje skoczyły na kamienną skorupę, tańcząc żarliwie. Błyskały ochoczo, nawołując kolejnych, dlatego kobieta zbliżyła się, a z jej dłoni pofrunął kłąb skondensowanych płomieni. Zajęły skorupę przeklętej istoty. One trawiły przebrzmiały urok. Tryskały, jak woda w rwącym potoku. Coś się zmieniło, lecz nie wiedziała co.

Re: [Wielkie Wydmy] Ruiny

59
Auriel

Poparzony mężczyzna miotał się jeszcze po długich i szerokich korytarzach świątyni w bólu. Rzucił się na ziemię, ale nie przyniosło tu ulgi. Uderzył o ziemię naznaczonym martwicą ciałem, gdzie ogień smagał nie tylko skórę, ale wdarł się głębiej w jego mięśnie. Liczne bąble, w których zaczęła zbierać się powoli ropa pękły, zwiększając cierpienie. Nie przypominał już człowieka. Jego skóra była brunatna, a do tego była mieszanką miękkiej rozpadającej się warstwy z twardym i suchym tworem. Teraz przypominał potwora, który szamotał się w spazmach. Bez pomocy umrze. Przedstawiciel szanowanego rodu Nowego Hollar jednak nie przejmował się losem podrzędnego archeologa, który wsławił się odnajdując dawne grobowce pod miastem. Dla niego był to tylko pionek na szachownicy. On zaś uważał się za postać Króla i Hetmana za razem. Jedynego, którego przetrwanie nadaje sens tej rozgrywce oraz jedynego, który stanowi siłę tej ekspedycji. Miał w tym trochę racji, lecz życie nie jest zwykłą grą bez konsekwencji. Strata trójki ludzi i poważne osłabienie czwartego oznaczało nie tylko mniejszą liczbę osób do pracy, ale również spadek motywacji całej kompanii.

Nie miał jednak teraz czasu, aby przejmować się tymi błahostkami. Stał przecież naprzeciwko pająka, który najwyraźniej oparł się ostatecznemu działaniu jego zaklęcia. Smok nie sięgnął go swymi płomieniami, a dopiero deszcz ognia uszkodził mu pancerz. Ten nie zamierzał czekać na działanie swojego przeciwnika. Zanim czarodziej wykonał kolejny ruch, stworzenie wygięło swój odwłok w nienaturalny sposób, że kształtem ciała przypominał literę „C”. Wtedy z gruczołu przędnego wystrzeliła diamentowa nić. Leciała z impetem na wprost maga, a ten w swojej pewności stał otoczony bąblem. Ochronił go przed atakiem, ale nie tego się spodziewał. Uderzenie było tak potężne, że diamentowa przędza się złamała, a zaklęcie obronne prysło. Auriel zatoczył się do tyłu odczuwając siłę ataku. Nie mógł dalej z taką ignorancja podchodzić do strażników świątyni, gdyż następnym razem przypłaci to życiem, a nie tylko poczuciem upokorzenia.

Przeszedł do kontrataku. Negacja była zmyślnym sposobem, aby pozbyć się wroga. Struktura przepływu magii, która napędzała adularowe dzieło , została momentalnie zakłócona. Na początku przypominało to zupełne zgłupienie przeciwnika. Bowiem stawonóg zaczął się poruszać w bezsensowny sposób, a kolejna wiązka diamentowa przeszyła powietrze. Tym razem uderzyła w ścianę tworząc poważny wyłom. Komiczny spektakl nie trwał długo. W końcu owadzi golem zastygł w bezruchu i pozostał tak już na zawsze. Walka skończona. Koszta poniesione jednak nie były małe. Auriel czuł się trochę zmęczony starciem, dwóch robotników umarło, jeden profesor był śmiertelnie poparzony (i nadal się palił), a drugi stracił przytomność. Jak tak dłużej pójdzie to do zachodu słońca pozostanie 1/3 ekspedycji.
_________________________________ *** __________________________________________________________________________________ *** _________________________________ Callisto

Zaczęło się. Wysoka elfka wykrzesała niebieski ogień, będący uosobieniem magii. Energii wzmagającym w całym wszechświecie ciągłe zmiany. Symbol rozwoju. Wpierw pojawił się ten jeden nieśmiały płomyk, który pochwyciła opiekuńczo w swe dłonie, a on zniknął. Pojawił się jednak naprzeciw kamiennego posągu, w który zaklęty był przedstawiciel dawno upadłej cywilizacji. Ona zaś zaczęła nadawać mu kształt przez rozkazy swojego ciała w transie. Przed ich oczami zaczęła nieświadomie poruszać swoim ciałem. Nie potrafiłaby stwierdzić, czy to intuicja kierowała jej nogami i dłońmi, a może to coś głębiej, zakorzenione w jej duszy, nadawała charakter temu rytuałowi. To co się stało przypominało jednak szamańskie czary. Najbardziej pierwotne. Pozwalające magii kierować istotom, a nie na odwrót. Callisto miała wrażenie, że nie potrafiłaby teraz przerwać tego tańca. Mogłaby nakazać ciału się zatrzymać, ale to umysł nie chciał go tak szybko skończyć.

Niebieskie płomienie smagały językami postać gargulca. Ten jakby znieruchomiał zahipnotyzowany tym co się właśnie działo. Kamienna skóra zaczęła się powoli delikatnie kruszyć. Pękała jak wysuszona skalista pustynia pod wpływem niełaskawych promieni słońca. Fragmenty zaczęły odpadać i rozbijać się o podłogę z piaskowca. W pewnym momencie spadła część obrzydliwej twarzy. Ona jednak nie przestawała rytuału. Nadal poruszała się jak nakazała natura. Tylko Gotard z szeroko otwartymi oczami przyglądał się efektowi magii. Pod powłoką posągu krył się ktoś. Wyłaniał się pod wpływem pląsów czarownicy, które oczyszczały go z klątwy.

W końcu się zatrzymała. Zastygła w bezruchu. Głęboko oddychała. Poczuła zmęczenie. Oddała się zupełnie pierwotnej magii. Powróciła do rzeczywistości. Po jej czole spływała struga potu. Skutki jej czaru jednak miała właśnie przed swoimi oczami. Stał przed nią wysoki na dwa i pół metra mężczyzna zupełnie nagi. Miał podłużną głowę o wielkich oczach, bez warg i wężowych nozdrzach. Nie posiadał również uszu. Posiadał dwie pary długich rąk o czterech palcach i chude nogi zakończone szerokimi błoniastymi stopami. Nie posiadał genitaliów (to bardzo ważny aspekt jego fizjologii!). Jego skóra była aksamitnie czarna i przypominała wypolerowane onyks. Był równie chłodny w dotyku jak kamień i podobnie twardy. Jednak całe ciało miał pokryte jaśniejącymi bliznami, które drążyły symbole niczym runy. Trochę przypominało to dawne tatuaże. Kojarzyła skądś te symbole. Wydawał się majestatyczny.

- Witaj – skłonił się jak to czyni się na szlachetnych dworach. Na początku była zadziwiona, że owe zasady praktykowano również za jego czasów. Wtedy jednak przypomniała sobie jego słowa. Wraz z jej krwią przejął jej wspomnienia. Wiedział więc, jak wygląda kultura z której się wywodziła. Starał się więc dopasować do jej świata.

- Jestem twoim dłużnikiem. Będę więc teraz na twoje usługi. Prowadź, a ja podążę za tobą. – kolejny raz skłonił swoją nienaturalną głowę. Nie to jednak wzbudzało w kobiecie zastanowienie. Choć jego głos był taki, jak sobie wyobraziła, że być powinien. Twarz zaś nie wyrażała żadnych emocji, jakby była tylko wyciosanym głazem na popiersie jakiegoś władcy. To jednak czuła od niego bijące cierpienie. Po prostu odczuwała jego uczucia, jakby energia emanująca z tej niezwykłej istoty, przenikała przez jej skórę i trafiała wprost do duszy. Coś sprawiało mu nieziemski ból. Taki, pod którym Callisto przybrałaby embrionalną pozycję i czekała na śmierć.

- Nie próbuj tylko nas oszukać! – warknął na niego człowiek, który najwyraźniej nie był zadowolony przybyszem. Nic dziwnego. W żołdakach często był zakorzeniona ksenofobia, a styczność z ich przodkiem nie wydawał się dobrym argumentem, aby odmienić jego poglądy.

- Gdybym chciał Cię zabić, mógłbym to dawno uczynić. Władam doskonale dwoma żywiołami, a powietrze zaś jest częścią mnie. Udusiłbym się na jedno skinięcie mego palca. Teraz jednak okalają mnie okowy potężnych klątw i stulecia odcięcia od źródła. I nawet bez magii stanowiłbyś tylko pył pod moimi stopami. Szanuję cię jednak, bo służysz Callisto Morganister.

Re: [Wielkie Wydmy] Ruiny

60
Zawżdy magia wymykała się spod kontroli, działy się niebotyczne rzeczy. Otwierały się bramy do innego żywota, przywracano zmarłych zza grobu lub powalano armie na kolana jednym skinieniem palca. Niepojęta energia życiowa, przenikająca wszystkie światy, czerpiąca z niewykrywalnego źródła losowo rozproszonych miejsc i czasów - nazywana przez ludy Herbii magią - tego dnia, w tej chwili, w nadgryzionych czasem ruinach Urk-hun przywraca do życia przedstawiciela pradawnych panów, dawnych bogów.

Tchnąć życie w kawałek zimnego kamienia. Głaz o idealnych proporcjach, bez skazy, do bólu. Równie martwy i nudny, jak przydrożny kamień. Iście arealne zadanie to, powiadam wam. Nie dla zaklętych w ptactwo czarodziejek i nie dla hedonistycznych elfów leśnych, którzy wysławiają fałszywą prorokinię. Nieosiągalna rzecz dla plugawych mieszańców z Ujścia. Zakazana sztuka dla zaszczutych urojonymi wizjami wysokich elfów. Nikt inny poza tą jedyną, nasiąkniętą darem kobietą nie byłby w stanie obudzić z letargu tytana w najdoskonalszej postaci. Perfekcyjnego w swej okazałości. Okutego brzemieniem impertynencji, lecz mimo wszystko pięknego.

Pochylono czoło przed pradawnym, aż czarne, jak jego skóra włosie zadrżało pośród wichrów katakumb. Krew z mojej krwi - pomyślała jej miłość, Callisto Morganister. Pierwsza tego imienia, pani mroku, wyzwolicielka przedwiecznych czempionów. W jego żyłach płynie ta sama krew. Jest nią, tylko pod inną postacią. Są jednością, albowiem wiąże ich przepełniona czarami posoka.

Nie spuszczając przedwiecznego z oczu, usilnie śledząc każdy jego ruch oraz słowa skierowane do Gotarda, finalnie zrzuca śluby milczenia, ażeby przemówić do popiersia wyśnionych pragnień.
- Przyjmuję twą posługę - na potwierdzenie owych słów, złożyła wolną dłoń na sercu, co oznaczało szczerą intencję. - Pragnę poznać twe imię, historię i brzemię, które dźwigasz. Pragnę stopić kajdany, jakie ciążą nad tobą. Pragnę poznać tajemnicę największych wrót za mymi plecami, a także zaznać spokoju - z dala od duszących piasków Urk-hun.
ODPOWIEDZ

Wróć do „Wschodnia baronia”