Leże potwora

1
AKT I
Bestia z pustyni

Obrazek

Altestein był zły. Zły na paskudny, oblepiający skórę upał pustyni. Zły na pokracznie powolnych, leniwych tragarzy. Ale przede wszystkim zły był na potwora, którego śledzili już drugi tydzień. Cholerna, inteligenta bestia przez cały ten czas wodziła ich za nos po rozgrzanych piaskach. Z każdym dniem tracili coraz więcej zapasów; coraz więcej ludzi uciekało nocami z obozów. Wielu nieostrożnych straciło także życie w lotnych piaskach, lub od jadu pustynnych żmij, licznie wijących swe legowiska w cieniach skalnych załomów.

Safari od samego początku nie szło tak, jak iść powinno. Jednak teraz wszystko miało się zmienić na lepsze. Łowcy niedawno wpadli na świeży trop, biegnący zapewne prosto do legowiska pustynnego potwora. Nie pozostawało nic innego, jak przygotować się do walki...

*** Słońce powoli zmierzało ku zachodowi. Zabójczy upał południa zaczynał stopniowo słabnąć, budząc ruch w rozbitym nieopodal skalnego parowu obozie. Hohenheim półleżał na rozstawionym w najgłębszym cieniu hamaku i leniwie popijał ciepłe wino z pucharu. Niedbale podwinięte rękawy koszuli odsłaniały ręce nieskalane opalenizną – ewenement wśród spalonych na czerwono traperów. Nawet lokalni, robiący za tragarzy czarnoskórzy, patrzyli na niego z nieskrywaną podejrzliwością. Łowca miał to wszystko w głębokim poważaniu. Nie znosił gorąca. Na wyprawę tą skusiły go tylko dwie rzeczy. Po pierwsze: naprawdę potężna nagroda. Bestia na którą dostał zlecenie musiała poważnie zaleźć za skórę miejscowych handlarzom oraz karawaniarzom, niszcząc doszczętnie całe konwoje. Po drugie: z racji tego, że nikt nie przeżył spotkania z potworem, nie było żadnych konkretnych informacji na temat tego, czym jest. Jedno było tylko pewne. Patrząc na to co wyczyniała z uzbrojonymi karawanami, musiała być niezwykle wielka i bezczelna. Z tego co udało się ustalić na podstawie napotykanych, spustoszonych obozowisk, można było zauważyć jedną zależność: potwór atakował tylko o zmierzchu, kiedy wszystkie karawany rozkładały się do postoju. Chaos i rozgardiasz towarzyszący czynnościom obozowym nie dawał zbytnio możliwości ku szybkiej i skutecznej obronie. Bestia była więc najwyraźniej inteligentna, co ostatecznie przekonało Altesteina do przyjęcia zlecenia. Zapowiadała się wyrównana, ekscytująca walka...

Hohenheim zachrypłym od gorąca głosem poganiał uwijających się w ukropie ludzi. Nie miał zamiaru ruszać się z miejsca. Na niego przyjdzie jeszcze czas, na razie niech pracują ci, którym za to płaci. Rozstawianie pułapek, przynęt oraz ognisk na prawdę nie wymagało jego ingerencji. Traperzy, którzy wcześniej już dostali od niego wszelakie, szczegółowe instrukcje, przekleństwami poganiali tragarzy, rozstawiających poszczególne elementy. Sterty chrustu już po chwili piętrzyły się w profesjonalnie ustawionych stosach na szczytach płaskich skał, wysoko ponad ich głowami. To, że nikt nie spadł przy tym i nie skręcił karku było istnym cudem. Zapowiadało to naprawdę udany wieczór.

Sieciarze czekali już ukryci wśród załomów i na półkach skalnych. Ciężkie, obciążone mosiężnymi kulami żelazne sieci przypadały na każdą czwórkę muskularnych orków. Razem cztery zespoły – siła, która powinna być w stanie jeśli nie uziemić, to chociaż znacząco spowolnić każdą bestię.

Rozstawiono także beczki z przynętą. Trzech zestresowanych tragarzy z okrętowymi toporami czekało tylko na rozkaz, by roztrzaskać je w drobny mak, a następnie uciec w bezpieczne miejsce.

Z jednego z wozów zdjęto plandekę, odsłaniając balistę. Poganiani przez traperów tragarze właśnie taszczyli tam beczki z harpunami. Część z nich zostanie niedługo umaczana w smole, a do części dowiązane zostaną grube sznury. Wszystko po to, by sytuację zachować pod kontrolą. Niezależnie od rozwoju wypadków.

Hohenheim przez chwilę zastanawiał się, czy nie pokusić się jeszcze o stworzenie kilku kamiennych pułapek, jednak odrzucił taką opcję. Po pierwsze, trwałoby to zdecydowanie za długo. Po drugie, jeden nieostrożny ruch i przysypani zostaliby wszyscy. A po trzecie, nie miał ochoty słuchać piekielnego łomotu zbieranego, łupanego i układanego materiału.

Słońce już prawie całkiem zniknęło za horyzontem, gdy przygotowania dobiegły końca. Altestein założył płaszcz i pobieżnie sprawdził uzbrojenie. Był gotowy. Gestem rozkazał rozbić beczki z przynętą. Teraz pozostawało tylko czekać. Jeśli wszystko pójdzie dobrze, już za parę dni zgłosi się do Xa'ru po nagrodę. Jeśli nie... Cóż, wtedy nie on będzie się martwił o rozszalałą, grasującą po pustyni bestię...
Obrazek

Mistrz & Czeladnik Fanpage

Re: Leże potwora

2
AKT II
WSPOMINKI


Kiedy ponad rok później król Altestein Hohenheim wrócił w sennym marzeniu do tamtego dnia, w którym wszystko się zaczęło, ryknął w środku nocy tak przeraźliwym rechotem, że podobno obudził nawet ryby śpiące smacznie w dalekiej Zatoce Północnej. Tyle lat chodził już po herbiańskiej ziemi, a żaden poprzedni rok nie przyniósł mu tylu atrakcji, co ten, który żegnał właśnie w swojej wspaniałej pałacowej sypialni.

Polowanie na bestię było zaledwie początkiem i właściwie poszło mu jak z płatka, prościej niż się spodziewał. Altestein był fachowcem, a i zgromadzeni przezeń pomocnicy nie wypadli sroce spod ogona, natomiast potwór obrósł w okolicy taką legendą, że nawet gdyby okazał się przebudzonym po tysiącleciach smokiem, to nie zrobiłby na nikim wrażenia. Nie w obliczu tego, czego się spodziewano. W istocie natomiast stwór okazał się czymś znacznie skromniejszym. Czymś w rodzaju gigantycznej, czerwonej jak krew i mocno opancerzonej stonogi. Nikt wprawdzie nie umiał nazwać tego potwora i przyporządkować go do jakiejkolwiek znanej kategorii, ale to z biegiem czasu okazało się zupełnie nieistotne. Pokonanie go było zaledwie preludium do tego, co miało miejsce później. A najważniejsze w tym wszystkim okazały się artefakty, które Hohenheim odnalazł wówczas w jego leżu.

Gniazdo pustynnej bestii pełne było szczątków tych, którzy ośmielili się stanąć z nią w szranki, a nie byli tak dobrze przygotowani jak Hohenheim i jego drużyna. Walały się tu złocone zbroje Wysokich Elfów, pogięte hełmy, pordzewiałe miecze, magiczne różdżki i kostury, połamane strzały... Mnóstwo magicznych dawniej artefaktów, dzisiaj w większości na tyle zniszczonych i starych, by wyciekła z nich niemal cała moc. Wśród tego, co ocalało nietknięte zębem czasu i zębatą paszczą potwornego robala, znajdowało się jednak słynne różane berło. Róża z Żelaza.

Mówiły o niej zapomniane przez większość świata baśnie. Któraś z bogiń (która, tego dziś już nie wiadomo, różne wersje zależą od różnych sympatii bajarzy) miała pozostawić ją w darze pierwszej legendarnej królowej Archipelagu. Przez lata artefakt stanowił symbol królewskiej władzy na Wyspach. Na rozkaz dzierżącej je osoby berło miało sprowadzać deszcz drobnych meteorów z niebios lub wystrzelać cieniutki promień niszczycielskiej energii, która potrafiła przepalić każdy możliwy materiał i zniszczyć każdego wroga. Później przedmiot zaginął w zagadkowych okolicznościach. Wielu wyspiarzy wierzyło, że kolejni panujący bez legendarnego berła władcy to tylko marni zastępcy, marni niby-królowie bez prawdziwej władzy. Że prawdziwy król bądź królowa przybędzie pewnego dnia z Żelazną Różą w dłoni, a wyspy rozkwitną wówczas jak różane pąki w pogodny letni dzień.

Razem z Różą Altestein znalazł jeszcze jakieś okropnie stare dokumenty, które stanowiły o tym, że ich posiadacz ma prawo do tronu w Taj`cah i ktokolwiek temu zaprzeczy, ten zostanie stracony w trybie natychmiastowym. Kilkanaście podpisów poświadczało autentyczność pisma, brakowało tylko jednego. Hohenheim nie zwlekał długo, podpisał gdzie należało... i wyruszył w drogę.

W ciągu kolejnych miesięcy było już tylko dziwniej.

W trakcie przygotowań do podróży na Archipelag Hohenheim... stał się goblinem. Zdarzyło się to na drodze kontaktu z jakimś niesprawdzonym narkotykiem. Najpierw myślał, że to zwidy. Potem że mu przejdzie. Nie przeszło. Ale do różnych ciał można było przywyknąć, dlaczego więc i nie do tego? Drobne, żylaste, wielkouche i zielone ciałko miało w zasadzie swój urok i stanowiło ciekawą odmianę po tylu latach bycia człowiekiem. A z czarną aksamitką na szyi, w rękawiczkach i kapeluszu wyglądał teraz jeszcze bardziej wytwornie niż jako ludzki blond paniczyk.

Niedługo później, wskutek jakiejś szalonej komedii omyłek, której po dziś dzień nie rozpracował, Altestein zyskał sławę... doskonałego hodowcy róż. Być może ktoś pomylił jego czarodziejską Żelazną Różę ze statuetką, którą wedle tradycji wręczano zwycięzcy dorocznego przeglądu ogrodniczego. Możecie się śmiać, ale nasz bohater niejeden raz dzięki zyskanej przypadkowo reputacji załapał się na darmowy obiad i nocleg i został przyjęty z wielkimi honorami w czyimś domu, bo choć świat się zmieniał, to jak Herbia długa i szeroka, od zawsze wszyscy ogromnie kochali róże.

Aż wreszcie doszło do kulminacji dziwnych zdarzeń tego roku. Zielonoskóry paniczyk przybił do portu w Taj`cah, skierował swe kroki do Królewskiego Pałacu Tysiąca Pereł i zażądał tego, co mu się prawnie należało.

Korony.

Jak dokładnie wyglądał ten poranek? Jak to było? I ile to dni już od tego czasu minęło? Marszcząc czoło nowo mianowany władca tak się zamyślił, że z tego wszystkiego aż się obudził.
Obrazek
Specjalny medal od Aod. I od Kota.
ODPOWIEDZ

Wróć do „Czarcie Góry”