[Gościniec podług Gryfiej Rzeki] Stare dworzyszcze

1
Wiatr dmuchnął głośno, wprawiając w falowanie porastające ruinę ostrowia. Podmuch zaszumiał w krzach dziurawca i niskich pokrzywach. Wiszące na wieczornym niebie chmury przetoczyły się przez niebieskawy krąg Zarula, rozlewając jego blade światło po resztkach zburzonego muru. Rozgonione blaskiem cienie tańcowały w centrum podwórza - pod suchą fontanną, którą woda napełnia jeno podczas deszczu. W kącie, pod zawalonym wejściem do niskiego donżonu, dało się widzieć stos bielejących kości.

Powiedzieli sobie, że do Qerel jechać będą głównym traktem. Bo tak jest przecież bezpieczniej, bo nie powinno się kusić wstrętnego losu. Jednak wkrótce po opuszczeniu Oros zostali zmuszeni do podróżowania ostępem. Jeszcze na gościńcu jakiś poczciwa dusza, prowadząca w przeciwną stronę małą karawanę, ostrzegała ich przed bandą zielonoskórych grasantów szwendających się po dalszym odcinku szlaku. Licho miała już po dziurki w nosie raubitterów, nie wspominając już nawet o paskudnych goblinach z szeregów Varulae. Rozbestwionych dezerterów z południowej armii wolała unikać, nawet za cenę błądzenia po mateczniku. Zresztą, zmęczony jazdą Keir posiadał podobne zadnie i nawet nie próbował na ów temat prowadzić dyskursów. Oboje w zgodzie skierowali się więc na północ, na ciągnące się wzdłuż gościńca bezdroża.

Licho wprowadziła konia na zapuszczony dziedziniec, prowadząc go za uzdę. Gniadosz parsknął, a potem ostrożnie przeszedł obok zapomnianych trucheł. Wicher poczochrał jego czarną grzywę oraz srebrzące się włosy kwarteronki, a niósł ze sobą nocne nawoływania mroczków i okropne zimno. Dziewczyna przywiązała obładowanego jukami wierzchowca do drewnianego opłotka, z którego zostało jeno parę złączonych gwoździem, butwiejących desek. Odetchnęła głęboko, zapraszając do płuc mroźne powietrze. W obskubanych przez czas murach zima nie dawała o sobie znać aż tak bardzo. Śnieg jakimś sposobem nie przedostawał się do zabudowań. Umiejscowione na wzniesieniu dworzyszcze zdawało się częściowo wolne od pogodowej katastrofy, chociaż mróz ciskał tu tak samo jak wszędzie indziej. Przygnana wiatrem noc nadchodziła niepośpiesznie, z dziwacznym roztargnieniem, czekając na coś, co ma się jeszcze dziś dokonać.

Wronowaty ogier Keira zastukał o kamienie, przejechał przez pozbawioną odrzwi bramę i stanął opodal baszty. Zarośnięty mężczyzna zeskoczył na ziemię, donośnym tąpnięciem obwieszczając moment lądowania. Biorąc przykład ze swojej towarzyszki, uwiązał konia ogłowiem do płota, a następnie sam oparł się o sterczące spod piachu sztachety. Przez parę minut, mierzonych uderzeniami uspokojonego serca, spoglądał bacznie na Licho. Ona z kolei patrzała na niego wzrokiem bardzo charakterystycznym. Wzrokiem, w którym znać było blask wielu gwiazd. Wzrokiem przeznaczonym dla osoby, którą się mocno kocha i której potomka nosi się pod piersią.

- Zmarzłem, cholera... - jego głos dźwięczał tubalnie w jej nieco zaostrzonych uszach. - Objechałem dwór dookoła ze dwa razy i mam pewność, że okolica jest w miarę bezpieczna. Możemy tu przeczekać do rana, ogrzać się przy ognisku, wrzucić coś wreszcie na ząb i porozmawiać bez przeszkód - ręce Keira powędrowały do przepastnych toreb.

Nie minęła nawet chwila, a krzesiwo zaczęło rzucać iskrami. Ogień zapłonął zaraz potem.

Obrazek
Obrazek
[obraz poglądowy - można się nim sugerować, bo odpowiada mniej więcej moim założeniom odnośnie budowy dworu]

Re: Stare dworzyszcze [gościniec podług Gryfiej Rzeki]

2
Licho spojrzała koso na bezlik jaśniutkich, wycmokanych za śladów tkanki kości jeżący się pod fasadą baszty. — Mam brzydkie przeczucie, że oni też uznali okolicę za bezpieczną — mruknęła i skichała się w derkę, którą narzuciła Ogryzkowi na grzbiet, żeby nie zmarzł w bezruchu. Nakryła też skarego Keira, a obu rumakom popuściła popręgi i zaplątała wodze o uzdnice — i tak musieli je na noc rozkulbaczyć, dać wytchnąć parującym grzbietom po długiej pracy.

Było jej zimno, rzyć ją bolała i bolało ją podbrzusze, a całą drogę kiszki zdawały się same spontanicznie decydować, kiedy pracują, a kiedy nie. Do tego była jednocześnie głodna jak wilczyca i cięgiem chciało jej się rzygać na myśl o jedzeniu. Zwłaszcza kaszy. Uwielbiała kaszę, aż do zeszłego tygodnia. Czuła zasię, że mogłaby dopuścić się mordu za dobrze przypaloną brukiew. Albo chleb ze smalcem, cukrem i kiszonym ogórkiem.

Zdobyła się na pełne udręki westchnienie. — Dopilnuj ognia, ja poszukam czegoś do jedzenia — rzuciła do oficera i zaczęła przeszukiwać juki u siodła skarego, który nosił świeży prowiant. Kasza, kasza, kasza… Na bujne cycki Osureli ja kupiłam tyle tej kaszy? Psiakrew… Obwąchała kawał wędliny oraz trochę wygniecioną, ciemną pajdę chleba i ze wzruszeniem ramion schowała obie pod pachą. Z kapusty mogli uwarzyć jeszcze zupę, bo wyglądała, jakby już wybijały jej ostatnie dni. Nie znalazła smalca ani ogórków i ani odrobinki cukru. Pomarudziła pod nosem.

Wezmę drugie czuwanie — stwierdziła, przykucając w cieplutkiej, jasnej łunie, bijącej od polan i dłubiąc niezręcznie nożem przy kapuście. — Pasożyt i tak mnie obudzi przed świtaniem. A niech mnie pies trąca, jeśli zasnę tu spokojnie. — Rozejrzała się po wybrakowanych, omszałych murach zapomnianego redanu bardzo sceptycznym i bardzo podejrzliwym wzrokiem. Kiedy ostatnio zgodziła się na nockę na błoniach jakiejś zapyziałej wieży, przykleił się do nich demon. — Ty karmisz dzisiaj konie. Nie krzyw się, Ogryzek cię lubi — skłamała. Ogryzek nie lubił nikogo. Ale całkiem lubił owies, więc dziewczyna nie obawiała się o zdrowie ani dobrostan Keira, wbrew jego ponurym, grobowym łypnięciom. — Będzie mus przyśpieszyć… Lecą dni, a jeśli mamy dotrzeć do tego zakichanego Qerel w porę, to musimy większość drogi mieć za sobą, kiedy już zostanie nam tylko snuć się spacerkiem. Będzie gorzej, Keir, z tygodnia na tydzień. Nie widzi mi się obijać w kłusie brzuchem o łęk ani skakać wiatrołomy.

Licho nie znała się na ciążach ani dzieciach, ale jak raz wiedziała, co mówi. Gdyby była normalną dziewką z normalnym chłopem, a przede wszystkim, normalnym życiem, wyczekiwałaby potomka, nie ruszając rzyci z przytulnego domostwa, a jeśli już by bezsprzecznie musiała, to podróżując wygodnie na koźle furmanki. Nie zdołają podtrzymać tempa, gdy ona dostanie brzucha — wiedziała to, oboje to wiedzieli. Pozostanie im spokojny stęp podle gościńca, w najlepszym wypadku. I zdanie się na łaskę tego, co ich na gościńcu może nastać.

Re: Stare dworzyszcze [gościniec podług Gryfiej Rzeki]

3
Świat z wolna gotował się do koniecznego snu, ale Licho - jakoby oderwana od rzeczywistości - czuwała w dalszym ciągu, słuchając świszczącego wiatru i pochrapywania sterczących na uboczu koni. Strudzony podróżą Keir, który nie znalazł jeszcze czasu na odpoczynek, smętnie krzątał się obok wierzchowców, częstując je co rusz sporawą garścią owsu, przecierając szmatą ubłocony bok swojego zwierzęcia. Od Ogryzka trzymał się jednak z daleka - pewnie w ramach przezorności. Wieczór przechodził niepospiesznie w chłodnawą i cichą noc.

- Ta chędożona zima ma jedną dobrą stronę - powiedział dezerter, odrzucając zabrudzony materiał. - Nie tną nas komary.

Jeden z koni zawtórował mu nerwowym rżeniem, jakoby rozbawiony nieciekawym żartem. Choć pomroka przytargała ze sobą bezgłos, to jednak wieczorne wołania zdawały się zewsząd otaczać obozowisko. Świerszcze miarowo trzeszczały w trawach i kupach gruzów. Ostrowia szumiąc harmonizowały się z podmuchami wiatru. Osiem podków głucho stukało o popękane kamienie podwórca. A nad mnogością różnych dźwięków rozbrzmiewało dudniące kapanie.

Ale to nie deszcz, bo niebo zdawało się spokojne.

Licho podniosła głowę. Keir bezustannie grzebał za czymś w torbach. Srebrnowłosa oderwała wzrok od skaczącego ognia, przetarła wierzchem dłoni spękane od mrozu usta i przełknęła ostatni kawałek chleba. Dręczące kapanie nasilało się z czasem, a każda sekunda zwiększała jego częstotliwość. Dziewczyna patrzała na jawiącą się pośrodku dziedzińca fontannę. Na zdobioną w rzeźbione drzewa konstrukcję z podniszczonego marmuru. Na widoczny w ciemności basen pełen mchów oraz brudu.

Kap. Kap. Kap.

Głośne chrobotanie odbiło się od murów dworzyszcza. Z fontanny poleciała woda, a mocny strumień w mgnieniu oka zalał nurzające się w brodziku śmiecie. Licho poczuła na twarzy poniesione wiatrem krople. Szum przelewającej się cieczy zdominował przednocną ciszę, zagłuszając nawet trzeszczące wniebogłos świerszcze. Keir oderwał się od pieszczenia koni i podszedł co prędzej do kwartenonki. Ze zdenerwowaniem spoglądał w stronę bulgoczącego strumienia.



/edit: usunąłem wypowiedź Keira, coby dać Ci sposobność zareagowania na zmianę w otoczeniu/

Re: Stare dworzyszcze [gościniec podług Gryfiej Rzeki]

4
Licho aż rzuciła kapustą.

Taki chuj! — oznajmiła, zrywając się na równe nogi. — Widziałeś? — spojrzała na oficera wielkimi oczami, a potem znowu na nieszczęsną fontannę. Fontannę, która ni z tego, ni z owego siknęła sobie wodą, jak gdyby ją ktoś o to prosił. — Widziałeś, psiakrew! Niech mnie szlag trafi, gdzie stoję, jeśli mamy tu zostać! To jakieś czary. Pieprzona magia. Keir, wynośmy się.

Pora nie była dobra ku temu, by ponownie kulbaczyć wierzchowce i uderzać w zakotłowany białym puchem trakt, ale dziewczyna mówiła śmiertelnie poważnie. Zajeżdżając, zignorowali witający przybyszów malowniczy stosik gnatów pod donżonem — mieli prawo, mogły je tu ogryzać dzikie psy. Zignorowali fakt, że całe dworzyszcze zdawało się puste i opuszczone, i jakby zapomniane — mało to wszak ostało się takich po wojnach i zawieruchach, kiedy to byle kasztelan za niefortunne słowo tracił łeb oraz cały majątek? Ale to było ich ostatnie ostrzeżenie, Licho była tego pewna. Tak jak wcześniej, tam pod wieżą w Oros. Wtedy powinni się byli wynosić, a tego nie zrobili. Teraz awanturniczka też czuła w szpiku kości i wiedziała: winni się byli wynosić. Bez zwłoki.

Ściskając kozik do rzezania warzyw, Licho podeszła do koni. Wsunęła dłoń pod wełnianą derkę, którą nakryła Ogryzka — gorący, prawie mokry. Konie całą drogę wyrywały nogi ze śniegu i tuliły uszy przed lodowatym wiatrem, a na tym przeklętym dziedzińcu prawie zagotowały się w derkach. Nagle dziewczyna zapragnęła być już gdzieś bardzo daleko, jak najdalej od tamtego miejsca. Od fontanny, w której czysta woda wypłukiwała zwiędłe liście i gałązki, od świerszczy grających w środku zimy, od krzewów otulających dziedziniec, od kości. Jak najdalej. Kątem oka obserwowała oba ogiery, czy nie zaczynały się boczyć ani płoszyć na postronkach, ostrzegając o niebezpieczeństwie.

Zawołała Keira. — Jedziemy podle rzeki, tak? Gryfie Gniazdo jest niedaleko? — upewniła się. — Gdzieś tutaj leży Summerled, włościa Daimona, rycerza z gościńca. Pamiętasz go. Pluńmy na to trącane czarostwem miejscem, Keir. Jedźmy stąd, jedźmy do Summerled…

Naciskała. Bała się. Ostatnie, czego pragnęła, to jeszcze kiedykolwiek ponownie stanąć oko w oko z jakimś zapyziałym demonem. A zgodnie z przykrym doświadczeniem swego krótkiego żywota, cokolwiek się działo dziwnego — dziwnego, jak strzelająca świeżą wodą fontanna oraz świerszcze w mateczniku, kiedy na drodze nawet szczyny zamarzały wpół drogi — to się działo za złośliwością jakiejś demonicznej cioty.

Re: Stare dworzyszcze [gościniec podług Gryfiej Rzeki]

5
Kapusta poturlała się po kamieniach i roztrzaskała o konar powalonego wiatrem drzewa.

Keir - rzecz jasna - dostrzegł wodę w fontannie, choć mogło się zdać, że Licho ma co do tego pewne niedowierzania. Patrzał w zastanowieniu na chlupoczącą ciecz i nie odwracał od niej wzroku nawet na moment. Trwało to przez parę sekund ciągnących się jak zimowa noc. Dopiero wrzask zdesperowanej srebrnowłosej przerwał tę jego dziwną stagnację. Wiarus zatrzepał czerepem i zamrugał parokrotnie jak zbudzony z nieprzespanego snu podczas porannego czatu. Donośne westchnięcie, które pożegnało jego paszczę w postaci siwego obłoczka, oddało go światu. Podrapał się po głowie, rozdzielając palcami pasma poskręcanych włosów. - Jak nie urok, to sraczka... - powiedział cicho ni to do siebie, ni to do swojej zestrachanej partnereczki. - Nic tu po nas, co nie? Zabieramy się stąd, nie ma na co czekać. Nie czeka nas tu nic dobrego.

Licho wewnątrz ducha beształa się za zignorowanie ostrzeżenia, które koście spod bastionu demonstrowały światu bez osłonek. Uwalony resztkami kapusty nóż jaśniał w jej ręce światłem Zarula pełznącym po ostrzu. Podeszła do wierzchowców, które zachowywały się tak, jak gdyby wszystko było w doskonałym porządku. Ogryzek stukał miarowo kulasem w drewniany opłotek, na gest kwartenonki zareagował radosnym rżeniem. Dłoń ostrouchej parowała w wieczornym chłodzie od skraplającego się potu zebranego z końskiego wierzchu. Mokra derka oplatała garb wałacha, a z obciążających go toreb dochodziło trzeszczenie paru świerszczów abo innych trzeszczących stworzonek. A ten dźwięk mieszał się z bulgotaniem wody w marmurowym basenie.

Kair - rzecz jasna - pamiętał Daimona z Summerled. Postać kawalera osiadła na dobre w jego głowie, nakreślona przez opowiadania Licho i przez jego własne obserwacje, dokonane w czas odwiedzin woja w Wodnym Forcie. Zdawał sobie sprawę z tego, że włość Daimona jest niedaleka, a sam gospodarz zostaje ich stronnikiem. Przed oczami zarośniętego dezertera pokazała się fantasmagoryczna mapa zachodniej części Królestwa, a na niej poskręcana krecha znacząca gościniec, którym do niedawna szło im podróżować. - Taa. Masz słuszność - dopowiedział pewnym głosem. - Do Gniazda niedaleko, w pierwszej z brzegu wiosce powiedzą nam jak dotrzeć do Summerled. Ja też nie chcę tu zostawać. Zagaszę palenisko, zbieramy się...

Słowa Keira - donośne, ale trochę niemrawe - zadziałały prawie jak czarodziejska formuła. Jakieś mroczne zawołanie, niosące w swoim brzmieniu anatemę abo złowróżbną treść. Wiarusowi przerwało rosnące, końskie rżenie, zmieszane z pohukiwaniem sów i grzmieniem podków uderzających o kamień. Wierzchowce - ni z tego, ni z owego - podniosły w panice alarm. Postronek Ogryzka naciągnął się niebezpiecznie i prawie oderwał od butwiejących dech, ale czujna Licho dorwała go w ostatnim momencie. Zatrzymany koń wierzgnął mocno, a potem stanął obok swojej posiadaczki. Co rusz w zdenerwowaniu trącał ją nosem. Wierzchowiec Keira podskoczył parę razów i zamachał nogami. Drewniany opłotek poleciał z trzaskiem na ziemię. Wronowata bestia zerwała się i pognała w stronę bezdrzwiowej bramy. Wojak próbował dopaść go jeszcze w biegu, ale sztacheta, którą koń ciągnął za sobą po podwórzu, podcięła mu nogę i prawie posłała na glebę. Keir został na środku dziedzińca, patrząc za uciekającym zwierzęciem. Licho stała nieopodal i dokładała starań, ażeby jej własny wałach nie porwał się z do pierzchnięcia.

Wzrok srebrnowłosej złapał w wieczornej pomroce ruch. Po prawej stronie - przed gankiem prowadzącym do głównego zabudowania - pokazała się pomarańczowa poświata. Unosząca się nad ziemią lampa rzucała blask na zacienioną postać, która siedziała rozwalona na szerokich - również rozwalonych - schodach. Światło otaczało ją ciasno i uwidaczniało to, czego w ciemności nie można zobaczyć - bardzo kobiecą postawę oraz metalowe ozdoby na stroju. Kwartenonka i teraz nie minęła się z prawdą. Latająca latarnia wręcz emanowała magią, a pławiąca się w jej jasności panna zachowywała dostojność właściwą demonom. Choć żaden z niej czart - jak się miało wkrótce okazać - to jednak udało jej się przestrachać doświadczone konie, których sierść wchłonęła więcej krwi niż niejeden człowiek nosi w aortach.

Re: Stare dworzyszcze [gościniec podług Gryfiej Rzeki]

6
Licho wytrzeszczyła oczy i wybluzgała głośno najbrzydsze znane sobie słowo, jakie jej w tamtej chwili chaosu i uniesienia zdążyło przyjść do głowy. Ale samej głowy bynajmniej nie straciła. Upuściła nóż i szarpnięciem zerwała postronek swojego wierzchowca z opłotka, nim by zdążył porwać uzdnicę przy ponownej próbie odsadzenia się, przerzuciła go przez końską szyję — nie miała czasu rozwiązywać. Jednym skokiem znalazła się w siodle, ściągnęła wodze mocno do ścisłego, czułego kontaktu i spięła ogiera, aż przysiadł na zadzie przed pierwszym susem, krzesząc iskry spod okutych kopyt. Zwrotnym galopem zawinęła w stronę Keira.

Za koniem! — krzyknęła mu, spychając Ogryzka ostrogą do boku, tak, by osłonić oficera od… Cokolwiek sterczało tam, pod gankiem, a precyzyjniej rzecz ujmując, uwalało się beztrosko w poprzek stopni schodów, udając sobie kobietę i strasząc im rumaki. Oraz Liszkę. — Biegnij za koniem!

Bo to nie mogła być kobieta. Kobiety nie spadały, ot tak, wśród nocy i znikąd, jakby z nieba, nie włóczyły się samotrzeć po opuszczonych, wyzutych z żywego ducha — poza nimi, kretynami, których nastało tam popasać — rumowiskach. A już na pewno nie lewitowały od niechcenia jaśniejącej upiornym poblaskiem latarni w powietrzu, co by uniknąć zmęczenia ręki. Nie, to było coś zgoła innego. Coś, co mogłoby niechybnie udzielić wyczerpującej odpowiedzi na temat bielących się gnatów pod basztą, ale Licho nie miała wcale ochoty jej poznać. Wcale ją zadowalało skazanie na niewiedzę i własne prostackie domysły.

Zacisnęła palce jednej dłoni na wodzach munsztuka. Dobyła drugą miecza przy pasie, siedząc w kulbace głęboko i zmuszając ogiera do krzyżowania nóg w ciasnym, tanecznym galopie do lewej, by nie zaprzestać przysłaniania mężczyzny jego oraz swoim bokiem. Gdyby rumaka pogoniła w cwał za skarym, ni chybi zdążyłaby za nim w mniej, niż stajanie, ale przez myśl jej nie przeszło choćby jedną chwilę, żeby zostawić Keira w tyle, tam na dziedzińcu. Mogła go tylko spróbować ochronić i przedostać się wspólnie za roztwartą bramę, Jak na najdalej, nie oglądając się za niczym. Spłoszonego oficerskiego wronka mogli sobie wtedy szukać choćby i do ostatniego świtania, o ile sam by po ostygnięciu nie wrócił do znajomego mu Ogryzka. Ale najpierw musieli się stamtąd wynosić.

Re: Stare dworzyszcze [gościniec podług Gryfiej Rzeki]

7
Parność nastała, choć poza murami dworzyszcza zimno w orszaku z wiatrem hulało radośnie po drogach i bezdrożach. Licho czuła na plecach swój własny pot oraz pozostałość końskiego na ręce. Strach abo desperacja nakazały jej działać bez zawahania, toteż nie wahała się nawet przez moment. Keir zareagował nieco mniej spiesznie, aczkolwiek jeszcze zanim Lisza bluzga zdołała na dobrze przebrzmieć w pustce wieczora, wiarus pędem runął w ślad za uciekającym wałachem. Wiedział dobrze, że nie musi martwić się o swą towarzyszkę. Wiedział, że ona będzie tuż za nim. Nie spoglądał za siebie. Srebrnowłosa, nie wiedzieć jak, nagle znalazła się w siodle. Wrzask kwartenonki poprzedziła seria różnych odgłosów. Łoskot noża upadającego na śnieg, nerwowe rżenie wierzchowca, stukot podków, a zaraz potem - przerażająco donośne skowyczenie.

Wśród rosnącego hałasu - przechodzącego z wolna w dziwne rzężenie - Keir opuszczał w panice teren dworu, a Licho zmierzała jego tropem, prowadząc Ogryzka przez dziedziniec. Koń wiedział dokładnie dokąd się kierować, a pozbawiona odrzwi brama zdawała się dla niego jedyną słuszną drogą. Zarul łaskawie tchnął swoje światło w stal Liszego miecza, zabarwiając go na moment niebiańskim lazurem. Ostrze wisiało nad bokiem konia, zataczając w rozedrganym powietrzu nieduże koła. Zwierz postępował wciąż w stronę wrót - ku wolności i względnemu bezpieczeństwu. Exraubitterka ustawiła go równolegle do fasady zabudowań oraz tego, co siedziało na zdezelowanych schodach. A to coś okazało się źródłem nieustającego skowyczenia. A to coś właśnie wstało i rozwarło paszczę, w której pokazał się szereg zębów godnych smoka. A to coś przedstawiało się w oczach Licho jak mula - głodna mula z krwi oraz kości. Łaknąca właśnie krwi oraz kości.

- Zaczekaj...

Przed Keirem roztaczał się las, czarno-białe drzewa rosnące pionowo z pochylonego zbocza. Dezerter zasuwał w dół bez odetchnienia, raz po raz uderzając barkiem o konar któregoś z nich. Na razie udawało mu się zachować równowagę, choć od kontaktu z ziemią dzieliło go jeno parę jednostek szczęścia. Odgłos tętentu skarego niósł się przez knieję echem, ale wiarus poznał - mniej więcej - w którą stronę winien zdążać. Przed sobą miał swego konia, a za sobą dworzyszcze, pędzącą na zatracenie Licho oraz goniącego ich wampira.

Brzozowa łoza trzasnęła srebrnowłosą po twarzy, znacząc na czole czerwoną krechę. Kwartenonka poczuła jeno tę jedną wić - następne chlaśnięcia nie absorbowały za bardzo jej zainteresowania. Gdzieś z przodu dostrzegła Keira przedzierającego się przez krza. Za sobą poczuła obecność zagrożenia - odzianego w cień czarnego stroju i uzbrojonego w rząd przesadnie ostrych zębów. Sterczące na wzgórzu dworzyszcze przesłaniało swą kamienną postacią niebieskawą kulę zimowego księżyca oraz znaczną część rozsianych po niebie gwiazd.

- Nie pędź tak! - Licho usłyszała głos, a raczej poczuła go, gdzieś wewnątrz czerepu. - Chcę porozmawiać!

Re: Stare dworzyszcze [gościniec podług Gryfiej Rzeki]

8
Gadało w jej głowie. W głowie. WEWNĄTRZ. Z wrażenia Licho jednocześnie ściągnęła wodze munsztuka i wbiła ogierowi ostrogi za popręgiem, aż biedny, wrażliwy Ogryzek mało nóg w śniegu nie pogubił, skonfundowany. — Przepraszam, przepraszam, przepraszam! Leć, koniku! — Spięła znów rumaka. Gałęzie smagały ją po twarzy i zimny wiatr świszczał w uszach, ale patrzyła tylko, by nie wpaść po drodze w wykrot lub wiatrołom. I żeby nie rozjechać Keira.

Mogło jej się zdawać. Mogła sobie ubzdurać tamto gadanie ze słusznego strachu przed rozwartą, zębatą paszczą piłującą się na pustym podwórcu niczym nienaoliwiona ośka, albo ciąża i niesławne babskie hormony jej podbierały resztki rozumu. Ale potem znowu zaczęło gadać. Wewnątrz. Bezczelnie domagało się konwersacji. Dziewczyna obróciła się w strzemionach, odkrzyknęła w zimową nockę głośno i wyraźnie, poganiając wierzchowca: — Won z głowy, poczwaro! Wypieprzaj! — Nie znała się na mulach, wąpierzach, ni demonach, znała tylko jeden egzorcyzm od dziada prośnego z Ujścia i trochę się zawahała, zanim go użyła. Ale sytuacja wołała o bezprecedensowe środki. — „Paszoł na chuj, duchu wszeteczny! I wychędoż się sam!”

Bała się odwrócić głowę w galopie, żeby zobaczyć, czy w ogóle podziałało — w cuda wszak lza było jeszcze wierzyć na tym smutnym i pełnym skurwysyństwa padole. Czuła łopotanie chłodnego wiatru na plecach, z którym poczwara za nią sunęła i z najwyższym trudem powstrzymywała pokusę, by docisnąć Ogryzka do cwału, skoczyć nad Keirem, nad rowami i wiatrołomami, i spieprzać stamtąd jak zając w podskokach. Wstrzymała się heroicznie. Prawie musiała już raz ściągać oficera z szafotu. Nie zamierzała go dać zeżreć jakiejś piszczącej muli.
Spoiler:

Re: Stare dworzyszcze [gościniec podług Gryfiej Rzeki]

9
Wiatr otaczał Licho chłodem i trzeszczał w nieozdobionych zielonością gałęziach. Srebrnowłosa, pomimo pędu oraz echa rozbrzmiewającego pod czołem, rozróżniała w mieszance niepokojących dźwięków gardłowe chrapanie swojego wierzchowca, wieszczące z pewnością coś bardzo niedobrego. Jazda przez leśne bezdroża mogła okazać się męcząca nawet dla doświadczonego rumaka, którym Ogryzka bez cienia powątpiewania nazwać można. Kwartenonce udawało się zachować równowagę i niegasnącą prędkość, nawet mimo konieczności gwałtownego skręcania przed pojawiającymi się znikąd wiatrołomami czy ciernistą gęstwiną różanych krzewów.

Pogoń trwała i zdawać się mogło, że nie dobiegnie swego końca, aż tu nagle z ust Licho poleciała w świat wiązanka słów nienormalnych, a pasujących prędzej do podmiejskiego szewca, niż do unoszącej się dumą panny. Przerażająca w swej pogardzie i butności obelga, będące jednocześnie egzorcyzmem, musiała zrobić nie lada wrażenie na rozpędzonej mule, skoro ta zatrzymała się na moment, spowalniając poważnie gonitwę. Czarna szata przestała trzepotać, co jednak uszło uwadze Licho, która od dłuższego czasu przezornie nie spoglądała przez ramię. Jednakowoż, donośnego wrzasku rwącego na strzęp nocną pomrokę nie dało się tak po prostu olać moczem. Choć Licho z pewnością nie raz na własne uszka słyszała skowyczenie konających ludzi - a również nieludzi - to tak przerażającego dźwięku dawno nie dano jej doświadczać. Musiała zwalczać w sobie chęć zasłonięcia uszu, bo czuła jak narastające vibrato wwierca się we skronie. No i srebrnowłosa poradziła sobie z samozachowawczym odruchem, ale niosący ją koń - skoro słuch miał nieco sprawniejszy - nie podołał podobnemu zaniechaniu. Ogryzek zahamował z nagła, bez żadnego uprzedzenia, a Licho jeno długim godzinom spędzonym w siodle winna zawdzięczać to, że nie podzieliła losu pocisku miotniętego z trebusza.

Co prawda, mula nie podążała już za kwartenonką, ale wciąż zdawała się wisieć w powietrzu. Dla ścisłości - zawisła sześć stóp nad ziemią, nabita na drzewo za pomocą paru niekrótkich strzał. Zębata potwora w amoku szarpała się ze sobą, nie mogąc wyrwać z piersi ani jednego grotu. Żelastwo musiało mocno zagnieździć się w brzozowym pniu. Wrzask osłabiał się z każdą sekundą, ale jeszcze nie zgasł na dobre. Koń brzemiennej dezerterki wariował i musiała ona poświęcić sporo starań, ażeby utrzymać go w ryzach. Podczas, gdy Licho zajmowała się opanowywaniem wałacha, w wieczornej ciemnocie pokazała się postać Keira. Mężczyzna pospiesznie maszerował w jej stronę, prowadząc na uzdę swego zwierzaka. Co ciekawe - nie miał ze sobą ani łuku, ani upstrzonych białem piórem strzał...

Re: Stare dworzyszcze [gościniec podług Gryfiej Rzeki]

10
Ogier wspiął się lekko i opadł, zatańczył histerycznie na wszystkich czterech nogach, wzbijając świeży puch tumanami, łypiąc białkami ślepi i pryskając pianą z zaciśniętego na munsztuku pyska. Licho nie wiedziała, gdzie oczy podziać. Szturchnęła konia ostrogą i sklęła ostro, ściągając wodze, by sobie przypomniał, że ktoś jeszcze na nim siedział. Ukoiła, uklepała po gorącej, mokrej szyi i ugłaskała kilkoma łagodniejszymi słowami. Popatrzyła na Keira. A potem na mulę.

Nawet przybita do drzewa niczym żuczek do tarczy prezentowała się iście upiornie. Trzepotała ze złością i rozpaczą odnóżami, szczerzyła niby dziewczęcą paszczę, upstrzoną kłami jak igielnice. Wąpierze musiały być nadzwyczaj uczepionymi żywota potworami, bo nawet pokłuta przez groty na wylot nie przestawała wyć i skowyczeć, krzynkę jeno przycichła. Białe opierzenie strzał dało się przez noc wypatrzyć z daleka. Ktoś je wystrzelił z zadziwiającą precyzją. Z precyzją i wprawnością, i być może asystą więcej, niźli jednego precyzyjnego, wprawnego łowcy wąpierzy. Licho wcale nie nagliło, żeby się z nimi zapoznać. Nie z kimś, kto rozpędzony cel potrafił kawałem drzewca przyszpilić do pnia jak owada.

Keir, wsiadaj na ogiera. — Popatrzyła na oficera półprzytomnie, z trudem odrywając wzrok od groteskowego ornamentu na brzozie. Ale zalała ją fala ulgi, że wrócił cały i zdrów, i nawet ze swoją zatraconą szkapą. — Już jedźmy, dobrze? Po prostu stąd jedźmy. I to ja następnym razem zawołuję, gdzie popasamy.

Jeszcze raz rzuciła przez ramię okiem na mulę, nie mogła się powstrzymać. Potwora szamotała się, pluła i zawodziła. Licho pomyślała o starym dworzyszczu, na którym mało nie posnęli i o stosiku ocmokanych ze szpiku kości, bielących się pod rumowiskiem. Tam było tak ciepło, rześki wiaterek głaskał po policzkach i nawet matecznik kwitł dziko wokoło murów. Kto by się nie skusił, zwłaszcza wtedy, w noc, w taką okrutną i długą zimę, co grzebała ludzi na traktach. Pomyślała o tamtych biednych skurczysynach spod rumowiska. Aliści, zaplątali się w prawdziwą pajęczą sieć.

Re: Stare dworzyszcze [gościniec podług Gryfiej Rzeki]

11
Mech na namoczonej nocną mżawką ziemi pochłaniał stukot końskich kroków, a szum drzew mieszał się w jedno z szumem spadającego spod chmur deszczu. Ścieżka, którą Keir odnalazł podczas uganiania się za swoim wałachem, szła kręto pomiędzy konarami. Sterczące spod piachu korzenie dla zmęczonych wierzchowców mogły okazać się groźne niczym zastawiony przez kłusownika samotrzask. Choć niemało jest dziś takich łowców, co z równą chęcią polują na daniele i na strudzonych wędrowców, to parze dezerterów udawało się - jak na razie - sprawnie unikać pęt oraz zasadzek. Wrzask umierającego juchożłopa przestał już nawiedzać głowę Licha, choć jeszcze zagon abo dwa temu skowyczenie dało się bez trudu posłyszeć. Może jazgot został zagłuszony przez trzeszczenie deszczu, a może mula po prostu zdechła i przestała się wreszcie zanosić bolesnym jęczeniem.

Keir próbował przekonać swą towarzyszkę, że niezawodnie umie odróżnić zawodzenie psa od zawodzenia wilka. Sobacze pienie wisiało nad lasem już od dłuższego czasu. Szczekanie futrzaka to w gąszczu nic dziwnego - odgłos równie spodziewany jak ćwierkanie ptaków abo trzask gałązek, ale jednak Licho czuła gdzieś tam w sobie rosnące, nieuzasadnione w żaden sposób zaniepokojenie. To dziwne, niechciane uczucie wkrótce potem opuściło trzewia srebrnowłosej pod postacią brązowawej brei. Kwarteronka zdołała jeno odwrócić głowę i bohatersko uchronić kark Ogryzka przed fontanną niestawionego do końca jedzenia. Licho poczuła gorzkość na wargach oraz kwas przedzierający się ku górze. Do jej nosa przemocą dostał się paskudny smród zdenerwowania. Raubitterką zatrząsł następny spazm. A potem jeszcze jeden.

Zdezorientowany wiarus podniósł zatroskane oczy na opróżnioną z zawartości kochankę. Wschodzące słońce zwiastowało nadchodzący z wolna poranek. Ogryzek przeszedł na bok, chcąc odsunąć się od leżącego na trawie szlamu i srebrnowłosa z pewnością poleciałaby na glebę, ale Keirowi w ostatniej sposobności udało się złapać ją za ramię. - Już dobrze - powiedział prawie cicho, podsuwając jej pod usta manierkę z wodą. - Musiałaś pożreć coś wstrętnego tam, we dworze - dodał pewnie, odciągając konie od produktów Liszego brzucha. Potem znalazł się na nogach i stanął obok niedomagającej, asekurując ją w razie, gdyby zechciała spaść w błoto.

Re: Stare dworzyszcze [gościniec podług Gryfiej Rzeki]

12
Licho posłała oficerowi mordercze spojrzenie. Aż pożałowała, że wyrzygała chyba wszystko, co miała do wyrzygania — łącznie z kawałkami własnych trzewi, tak czuła — bo następnym razem wymierzyłaby mu w czerep i dopiero obaczyłby, co to było „coś wstrętnego”. Coś wstrętnego ledwie co cofnęło jej się pod sam przełyk i wcale tam nie zatrzymało. Nadal czuła smak marchewki. Od co najmniej tygodnia nie jadła marchewki. Dawała naiwnym teoriom Keira tyle samo wiary, co zapewnieniom muli o tym, że chciała jeno przyjacielsko porozmawiać.

Musiałam prędzej rozłożyć nogi przed jakimś zakutym łbem trzy miesiące temu — odwarknęła, zginając się ze stęknięciem w siodle i uczepiając łęku. Najpierw przepłukała usta wodą z manierki, a potem upiła łyk.
Prawda, że nigdy nie miałaś wyszukanego gustu — żołnierz uśmiechnął się półgębkiem.

Oddalali się od miejsca, gdzie w końcu ucichł jazgot zdychającej w męczarniach wampirzycy, dla której Licho nie było skora krzesać w sobie choćby krzyny współczucia. Niechybnie także od miejsca, z którego słali szypy ich tajemniczy wybawcy — taką miała ostrożną nadzieję. Aliści, bardzo się porobiła ostrożna od czasu służby u rajcy. Od czasu Keira. Może to nie szypy, pomyślała podejrzliwie. Nie prawdziwe. Może klątwa, jakiś urok. Zaraza, to by było jeszcze gorzej… W ruczaju coś skowyczało tęskno do blednącego księżyca.

Pies — przypomniał Keir.
Sam jesteś pies. Znam się na psach, kradłam psom w bidulu podroby z koryta. To wilk. Na wilkach też się znam. Dobrze, że wyje jeden, nie sfora, bo wyszłoby, że skoczyliśmy z dachu w rynnę…
Z deszczu.
Nie zmieniaj tematu — fuknęła. — I nie myśl sobie, że zrzucisz winę na byle żarcie. Nawet nie nadgryzłam tej kapusty. Psiajucha, nie kołysz tak tym koniem, bo się znowu zrzygam.
To zsiądź.
Wtedy to już na pewno się zrzygam.

Świtało. Przedzierali się przez zasnuty białym puchem gąszcz — ona przykulona w kulbace, on brnący po kolana w śniegu, prowadząc oba konie pod pyskami. Podmuchy wiatru smagały mu osłonięte kołnierzem płaszcza policzki, a we włosach i na brodzie topniały poniesione przez zawieję okruchy lodu. Licho cichutko przestawała drżeć w środku, z ulgi, że nic mu się tam, na dziedzińcu, nie stało. To wcale nie wąpierza tak bardzo i straszliwie się wtedy bała. Wcale nie klątwy, wcale nie uroku. Ale chyba najbardziej przerażała ją nagła świadomość, że nie tylko o Keirze myślała, cwałując ślepo w mrok kniei. Myślała o tym, co nosiła w środku, w sobie i co czuła, że mus jej było za wszelką cenę chronić. Wściekła się na to dziwne, obce uczucie i zapadła w pochmurne milczenie. Oficer prowadził konie. Ufała, że tym razem wiedział, dokąd.

Re: Stare dworzyszcze [gościniec podług Gryfiej Rzeki]

13
Droga - schowana pod śniegową narzutą - z trudem dawała się dostrzec w świetle nierozgrzanego jeszcze słońca. Puszczę z wolna zalewała pomarańczowa aura brzasku. Jasna kula wtaczała się na niebo, przemieniając nocną czerń także w czerń - ale już dzienną. Przerzedzone drzewa, otoczone płaszczem mchów, choć ogołocone, zachłannie przywłaszczały sobie pierwsze promienie ciepła. Dla Licho oraz Keira ich nie starczało. Jazda między konarami wprawiała kwarteronkę w paskudne samopoczucie. Manewrowanie z prawa na lewo, a potem z lewa na prawo, powodowało bolesne skurcze. Choć równie dobrze mogła za nie odpowiadać niezdrowa pustka w trzewiach. Srebrnowłosa czuła się jednakowoż dobrze i nawet siedziała prosto - choć raz po raz opuszczała głowę abo przez senność, abo przez zmęczenie. Keir nie wracał na konia i wciąż maszerował obok wierzchowców, prowadząc przez las niewidoczną drogą.

Porośnięta kwiatem oraz kolcem gęstwa otaczała parę dezerterów prawie zewsząd - murem - wtedy też wiarus zorientował się, że trasę postradał już dawno temu. Nad chaszczami, aż do chmur, rosła ściana drzew. W tę stronę jechać się nie dało. Keir bez słowa zaczął nawracać konie. Licho nie bez problemów pozostawała w siodle, nie mogąc złapać za uzdę swą zmrożoną dłonią - a wwiercający się w bok spazm z pewnością nie pomagał. Jadąc po manowcach łatwo można się zamotać. Zwłaszcza skoro całość - gdzie oko posłać - zakopana jest pod śniegiem. Wiedziała to brzemienna i wiedział to Keir - ale on miał sobie za złe ten moment nieostrożności.

Oderwana od gałązek gruda mokrego śniegu zleciała wprost na czoło kwarteronki. Licho podniosła głowę znad karku Ogryzka. Prócz resztek kwaśnego smaku na ustach, dezerterka czuła teraz narastającą potrzebę wrzasku. Stała na środku chruśniaka. Wiarus stał z boku. Przerażona dezerterka spostrzegła, że przed nimi stał ktoś jeszcze - ciemnoszare, czworonożne stworzenie. Licho bardzo dobrze znała blask jego bursztynowego wzroku.

- Ten pies... - powiedział Keir, nakierowując konie w stronę Piołuna.



/teraz to ja przepraszam za długość posta; jakoś nie mam ostatnio zapału do skrobania/

Re: Stare dworzyszcze [gościniec podług Gryfiej Rzeki]

14
Dziewczyna podniosła głowę i głośno westchnęła. Piołun. Oficer musiał złapać ją w pół lotu, bo aż zeskoczyła z kulbaki i mało nie wbiłaby się niezdarnie w śnieg. Miała ogromną chęć po prostu podbiec do przyglądającego im się wilczyska, a potem wtulić twarz w gęste, bure futro, otulającego jego szyję jak kryza przyprószona śniegiem. Głupie to było, tak zatęsknić za jednym zwierzęciem, podczas gdy na wojnie i w zimowej zawierusze ginęło tylu ludzi. Ale Piołun był jak żar z palenisk w Wodnym Forcie i widok na dolinę z okna komnaty oficera. Jak Friese albo obóz Komediantów. Tęskniła, tak po prostu.

Piołun jednak nadal był wilkiem, nie ogarem z psiarni. Tylko dlatego wypuściła go wtedy z Athelstanem, żeby mógł nim pozostać. Licho gestem dała Keirowi do zrozumienia, by zatrzymał się na chwilę z końmi i przykucnęła, pozwalając wilgotnemu, czarnemu nosowi złapać jej woń w podmuchach wiatru. Nawet najdziksze, najgroźniejsze wilczysko trzęsące ruczajem nie zapominało zapachu karmienia ciepłym kozim mlekiem i skrawkami mięsa, i usypiania w nogach łoża.

Tchórzu, zganiła się w myślach. Trzęsąca się kwoko z jajem. Goniła biednego oficera przez zaspy i leśne jary, po kolana w śniegu, a zdawało się tymczasem, że pogromca wąpierza był im co najmniej pokojowo nastawiony. Dziewczyna nadstawiała uszu oraz szukała wzrokiem sylwetki dziko zarośniętego Athelstana, czającego się za którymś pniem albo przedzierającego przez krzaczaste gałęzie. Nie była taka skora do rzucania się jemu na szyję, ale miała u niego dług wdzięczności, ogromny. Nie zapomniała o tym. Poza tym, spośród wszystkich okropnych ewentualności, jakie potrafiła sobie wyobrazić, to jego wolała spotkać bladą jutrzenką w samym sercu głuchej dziczy. Tudzież ciemnej rzyci.
Spoiler:

Re: Stare dworzyszcze [gościniec podług Gryfiej Rzeki]

15
Woń Licho - niesiona powiewem mroźnego wiatru - dotarła do zwierza bez trudu. Choć woń ta powinna zostać nazwana smrodem. Srebrnowłosa, poznaczona potem oraz brudem, zmęczona i niedospana, cuchnęła jak obdartus. W dodatku nie jak żebraczek z dzielnic mieszczańskich - ale jak nędzarz z podgrodzia obarczony wieloletnim stażem. Jednakowoż - Piołuna to nie zrażało. Wilczur spoglądał przed siebie, skłaniając mordę tak nisko, że ozorem prawie orał we śniegu. Jego chwost rozmachał się podobnie do sztandaru targanego zawieruchą. Kwarteronka zanurzyła dłoń w sierści ukochanego pchlarza, z właściwą sobie czułością głaszcząc go po karku. Doskonale zdawała sobie sprawę z tego, że ten gest spodoba się psu. Pod opuszkami palców Meiri czuła skołtunione, posklejane futro, zaschnięte błoto oraz obrożę otaczającą gardło Piołuna. Spod szarawej szczeciny wystawała skórkowa opaska - ozdobiona na całej szerokości szeregiem pomarańczowych świecidełek. Zwierzak od razu zaczął robić maślane oczka. Pewno poznał swą dawną panią. Licho poczuła na ręce ciepło jego oddechu. Zimna jego mokrego nosa już nie dostrzegła - za bardzo zmarzła po temu. Piołun zerkał na nią wzrokiem, który dobrze pamiętała. I właśnie ten wzrok sprawiał, że dezerterka nie chciała na moment przerwać mierzwienia grzbietu sierściucha. Nie przerwała pieszczot nawet na widok Athelstana zmierzającego drogą w ich kierunku.

- Z dwojga złego, to już lepiej w tę stronę - powiedział Keir pod nosem, mając pewność, że brodacz jest jeszcze dość daleko, ażeby tego nie posłyszeć. - A spodziewałem się komanda orków.

Licho znów nie minęła się z prawdą. Brodacz maszerował ścieżką - brodząc po kostki w śniegu i ciągnąc za sobą po ziemi końcówkę płaszcza - a znad ucha sterczało mu parę strzał. Każda z nich zakończona została sterówką z białego pierza. Czerwona twarz Athelstana, mocno zarośnięta oraz pomarszczona, uśmiechała się bez ustanku. Jego głowa, chroniona przez futrzaną czapę z sabareków - okraszoną charakterystyczną rudą kitą zwisającą po boku - pozostawała dumnie wzniesiona. Partner kwarteronki odszedł od wierzchowców, pozwalając postronkom zawisnąć swobodnie, i dał parę kroków do przodu. Opiekun Piołuna znalazł się zaraz tuż obok.

- Trudniej was złapać niż rzeżączkę od portowej kurwy - powiedział, podając Keirowi prawicę. - Cześć, wiarusie. Cześć, Licho, dobrze widzieć cię nierozszarpaną - uśmiech na jego ustach zauważalnie zmalał. Mówiąc to, Athelstan musiał cierpieć w głowie ten sam obraz, którego wierne odwzorowanie nawiedzało głowę srebrnowłosej. W końcu doczepiona do drzewa mula to widok tak niecodzienny, że aż godzien zapamiętania. Zresztą - miotająca się w konwulsjach potwora nie dawała o sobie zapomnieć, nawiedzając Meiri w co drugim koszmarze. Jednak teraz Liszka nie czuła tego strachu, którego doświadczała uciekając ze starego dworzyszcza. Teraz nie czuła nawet zimna - w końcu ogrzewała ją sierść Piołuna. Rozgrzewała ją także radość, pochodząca zresztą z tego samego, futrzanego obiektu. Pchlarz trwał obok kwarteronki, czekając może na kozie mleko, którego nie miał tym razem dostać. Bądź co bądź, do Athelstana wracać nie chciał, choć tamten też wcale o to nie zabiegał, pozwalając dezerterce na zaspokojenie ogromnego zapasu tęsknot.
ODPOWIEDZ

Wróć do „Gryfie Gniazdo”