Re: Ulica Targowa i Główny Rynek

136
Nie mogła się zatrzymać. Była już w biegu, lecz zdążyła odwrócić na sekundę głowę. I ten widok, widok Lostka stojącego w miejscu, z bełtem w piersi, z krwią na koszuli, Lostka, który nawet w chwili, gdy postanowiła go opuścić, był jej wierny... złamał jej doszczętnie serce.
On się dla niej poświęcił.
Nie pozwolił jej umrzeć, nie pozwolił się zatrzymać właśnie teraz. On to dla niej zrobił, tylko dla niej. Ale czy to był czas na smutek? Wszakże dziewczyna już biegła, pędziła przed siebie, między ludźmi i nieludźmi, którzy ją popychali, szturchali, nawet umykali. I choć w głowie jak na talerzu miała widok Lostka, biegła, biegła przed siebie, tam gdzie nie było nikogo, kto mógłby ją zatrzymać.


W tej chwili trzymała w sobie za dużo emocji, a one wszystkie próbowały wyjść na zewnątrz. Lecz nie ma na to czasu, nawet sekundy na zawahanie się. Trzeba działać. Strażnika, który próbował ją dogonić, nie zauważyła. Nie zauważyła, że jakaś kobieta uratowała ją. Nie widziała nic prócz podestu i Lilii. Nie myślała o niczym innym. Wszelkie inne myśli i odczucia odepchnęła na bok, bo przecież musiała. W tej chwili... były one jej słabością.

Bez problemu wspięła się na podest. W końcu nie raz i nie dwa chodziła po rynnach czy dachach domów w nocy, gdy tylko księżyc delikatnie oświetlał jej drogę. Zerknęła na plac, mając teraz o wiele lepszy widok i westchnęła. Wszędzie trwał chaos, ludzie tratowali siebie nawzajem, a czasem po prostu rzucali się na zielonych, chcąc dać upust swoim własnym uczuciom. Od strony strażnicy zbliżał się oddział. Orkowie oraz ich łucznicy. Wtedy też zorientowała się, że za chwilę będzie tutaj rzeź, rzeź ludzi niewinnych, którzy po prostu chcieli być wolni. Trzeba było więc się spieszyć. Zobaczyła też orka zbliżającego się do Dandre, który walczył z innym. Otworzyła już usta, ale... przed oczami stanęła jej scena, gdy ten przebijał brzuch Noblusa. Specjalnie czy nie, zrobił to. Nawet nie oponował. Nie powinien tego robić. Czy to jednak znaczyło, że trzeba go spisywać na straty? Od razu było wiadome, że on go nie widzi, był zbyt zajęty tym z tarczą. Jeśli mu nic nie powie, on zginie. Zginie, a przecież coś mu już zawdzięcza. Zawdzięcza odwagę.

- Za tobą!- krzyknęła szybko i podbiegła do Lucji. Tylko raz z podestu zerknęła na wozy, chcąc zobaczyć, co się dalej z goblinami dzieje. Tylko raz. Tuż po tym poczęła piłować linę, nieporadnie i powoli. W tym czasie mogła przyjrzeć się kobiecie. Była piękna, choć widać było, że nie miała okazji, aby o siebie zadbać. Cóż, nie każdy dba o to w obliczu śmierci. Wciąż, zachwycała urodą. Nie to jednak się teraz liczyło. Rennel kończyła swe dzieło, gdy ktoś otworzył zapadkę. Krzyknęła przerażona, że nie zdążyła, że to już koniec, ale na szczęście udało jej się! Lina okazała się być za słaba, aby utrzymać kobietę i pękła, upuszczając Herenzę na dół.
Udało jej się.
Ren odetchnęła głośno, choć to wcale nie był koniec. Wciąż trwały zamieszki, a oddział posuwał się do przodu ulicami, bard wciąż walczył z orkami. Nie myśląc nawet o tym, by mu pomóc, Ren zeskoczyła do Lucji i tym samym sztyletem zaczęła piłować sznur na jej nadgarstkach.


- Trzeba coś zrobić z tymi ludźmi – powiedziała, siłując się z wiązaniem. - Tutaj zaraz będzie rzeź – spojrzała w oczy kobiecie, oczekując, że ta ma już plan, jak ich wszystkich ewakuować, dzięki czemu ich uratuje. A Ren... Ren wróci do goblinów, zobaczyć, jak może im pomóc. Bo musi im pomóc.

Re: Ulica Targowa i Główny Rynek

137
Nie patrzył już na goblinów, nie oglądał się więcej za siebie. Podziękował przywódcy karawany za wszystko, co ten dla niego zrobił i puścił się pędem w stronę tłumu i podwyższenia, na którym, jeśli nie zdąży, zaraz zawiśnie Lwia Lilia. Nie mógł na to pozwolić.
Był zbyt zajęty demonami, zżerającymi go od środka, by znów pomyśleć o swych zielonych towarzyszach podróży. Toteż nie widział bohaterskiego Lostka, który własną piersią zasłonił Renniel przed bełtem. I dobrze, bo z pewnością wytrąciłoby go to z równowagi. Jeszcze bardziej niż dotychczas... A nie potrzebował ślepego gniewu, tylko zimnej metodyki.


O dziwo, nie miał większych problemów z tłumem. Ciżba ludzka rozstępowała się przed nim, najprawdopodobniej wystraszona miecza, opuszczonego na razie luźno przy nodze. Stal błyskała lekko, a krew goblina skapywała z ostrza na ziemię, znacząc małymi, czerwonymi krokami drogę barda. Ten z pozoru nie wyglądał zbyt groźnie. Miał na sobie ciemną, dość elegancką koszulę i drogie spodnie podróżne. Przystojna, raczej delikatna twarz wzbudzała raczej sympatię, niż strach. Jednak było coś niepokojącego w jego ruchach. Nawet podczas biegu każdy krok zdawał się być wyliczony, a sam mężczyzna gotowy do uskoku w inną stronę, jeśli tylko będzie taka potrzeba.
Krew... Dandre wiedział, że będzie jej więcej. Miał zamiar zaszlachtować każdego strażnika, jaki wejdzie mu w drogę... Choć przeczuwał, że nie będzie to łatwe, wszak wiadomo wszem i wobec jacy są Orkowie. Potrząsnął głową, gdy w pędzie zbliżał się do podestu.
Kobieta. To przecież ona jest w tej chwili najważniejsza, nie wyżywanie się na strażnikach. Uczepił się tej myśli, pędząc na odwróconego plecami Orka. Powinno pójść gładko ,szybkie pchnięcie i bieg na podest. Co może się nie udać? Zielony zdawał się być zbyt zajęty swym powalonym towarzyszem, by zwracać uwagę na świat wokół.


Błąd.
Bydlę dostrzegło go kątem oka, a może po prostu usłyszało jak biegł, zbyt pewnie by być jednym z przestraszonych mieszkańców. Ork momentalnie się odwrócił i sparował cios tarczą. Dandre włożył w uderzenie dużo siły, by na pewno przebić swego oponenta, jednak teraz obróciło się to przeciw niemu. Został zupełnie wybity z równowagi, popełniając błąd godny początkującego, a nie wprawnego szermierza. Prawie upadł na ziemię, to nie powinno się wydarzyć! Na całe szczęście jakoś udało mu się utrzymać na nogach, postępując po prostu parę kroków w tył, by jakoś złapać równowagę. Postanowił sobie, że na tym błędy się skończą.
Zacisnął mocno dłoń na rękojeści miecza. Mentalnie był gotowy do stoczenia boju.
Zielony zaszarżował, wymachując buławą niczym barbarzyńca. Uderzenie bez problemu mogłoby rozbić czaszkę biednego mężczyzny i szybko zakończyć jego przygodę. Ten jednak nie miał zamiaru tak łatwo żegnać się z życiem, o nie! Dzieliło ich ledwie kilka kroków, a czas ponownie jakby zwolnił. Dandre już wiedział co robić. Mężczyzna czekał do ostatniej chwili i uskoczył dość gwałtownie w prawo, zostawiając za sobą rękę z mieczem, gotowym do cięcia po nogach oponenta. Był leworęczny, więc sam manewr był dość prosty i wygodny. Miał nadzieję, że zielony wpadnie na tą małą "pułapkę" i padnie na ziemię.


Usłyszał ostrzegawczy krzyk Rennel i odruchowo wyskoczył do przodu, by uniknąć ewentualnego ciosu w plecy i obrócił się w stronę nowego zagrożenia. Trzymał swój oręż oburącz, wiedział że jedną ręką nie uda mu się zblokować ciosu Orka. Zbić, tak, ale próba przyjęcia na siebie impetu uderzenia była z góry skazana na porażkę. Sukinsyn najpewniej strzaskałby mu nadgarstek...
Stał względnie spokojnie i wysunąwszy przed siebie miecz, przyjął postawę obronną, będąc gotowym na przyjęcie ciosu drugiego zielonego. Tylko jaką broń dzierżył? Jeśli miecz, bądź jakiś kordzik, Dandre mógł spróbować sparować jego atak i wykonać kontrę, szybkie pchnięcie na wysokość gardła. Jeśli była to broń obuchowa, wtedy pozostaną uniki i próby ewentualnego kontrataku.
Obrazek

Re: Ulica Targowa i Główny Rynek

138
W oddali stały trzy wozy goblinów. Bez zmian na tym samym miejscu. Noblus siedział w jednym z nich i wydawał się nieprzytomny. Przy ostatnim leżał Lostek. Zresztą widać było tylko jego nogi. Można było tylko to wywnioskować, ponieważ nigdzie indziej go nie było. Za to Deton właśnie krzyczał na Srebrnego Kła i pociągnął go po chwili za pojazd, z pewnością aby ukryli się przed „zamachowcami”. Do nich zaliczała się również Rennel wraz z Dandre.

Niedaleko nich znajdował się przygotowujący się do walki niewielki oddział straży. Kilku dobrze uzbrojonych orków, którzy nie wydawali się tak bardzo zdezorientowani jak ci, którzy znaleźli się w samym centrum buntu. Było również z pięciu łuczników, którzy szli dookoła goblina, który niósł pochodnię. Mieli zamiar miotać podpalonymi strzałami. Bardzo źle to wróżyło znajdującym się jeszcze na rynku ludziom. Oj, bardzo źle!

Oczywiście liczba mieszkańców, którzy mogliby ucierpieć w wyniku zamieszek, a raczej brutalnego tłumienia ich, o wiele zmalała. Część pochowała się po najbliższych sklepach i straganach. Większość jednak opuściła centralny plac. Pozostali tylko zagubieni oraz ci, którzy walczyli z orkami. Nie było ich jednak zbyt wielu. Koło tuzina zwykłych prostych plebejuszy, którzy obalili w sumie trzech orków. Wśród nich był ten, który gonił dziewczynę, aby nie zdążyła wdrapać się na podest. Ten leżał już nieprzytomny jak pozostała dwójka. Okradli ich z broni i ruszyli w stronę reszty strażników. Powietrze znów przeszyły bełty, które zostały wystrzelone w biegu przez dwójkę opozycjonistów. Dopiero teraz można było stwierdzić, że wszystko było zaplanowane. Chciano uratować Lucje Herenze. To nie był przypadkowo pobudzony lud, choć z pewnością wykrzesała z większości ze zgromadzonych iskry nadziei.

Za podestem, gdzie teraz znajdował się Czarny Język również było niebezpiecznie. Początkowo goblini mówca wydawał się zadowolony, że pociągnął dźwignię, a tym samym dokończył egzekucji. Po chwili jednak spostrzegł, że rudowłosa nie wisi, a raczej znikła nagle. Nie miał czasu jednak poszukać jej. Kat oraz jeden z goblinów zaczęli eskortować go z miejsca walk. Skierowali się do dzielnicy kupieckiej, czyli w przeciwnym kierunku niż plac i cała wrzawa. Jeden ochroniarz pozostał, ponieważ zmagał się z sztyleciarzem. Ten zadał mu ranę w nadgarstek, z którego popłynęła gęsto krew. Nie zatrzymała jednak potężnego orka. Ten przygotował się do walki, wyciągając przed siebie miecz, aby trzymać buntownika na dystans.
*** Dziewczyna wskoczyła w dziurę i znalazła się pod podwyższeniem. Lwia Lilia odwróciła się do niej plecami i pozwoliła na przecięcie więzów. Ten sznur również nie dawał się łatwo przeciąć. W przyszłości Rennel będzie musiała zainwestować w jakieś lepsze ostrze. I przydałby się jej teraz miecz. Przecież nie ruszy naprzeciwko orczym oddziałom z jednym małym kozikiem.

- Jak się nazywasz? – zapytała ją swoim barwnym głosem kobieta, czekając na uwolnienie. Po chwili jej ton wydał się bardziej zimny, a zarazem smutny – jesteśmy na wojnie Mała. Nie jest to piękna ballada, o której chciałby zaśpiewać podrzędny bard w lepszej karczmie w Saran Dun. Na tym polegają trudne wybory. Uratowano mnie i dali wiarę ludziom. Teraz orki dokończą nasze dzieło. Zabiją tych kilku ludzi w sposób, do którego nie jesteśmy przyzwyczajeni. W zamieszkach. Oni staną się bohaterami i rozniecą z tych tlących się węgielków nadziei- gnew, a ona przebudzi to miasto. Roznieci prawdziwy ogień do walki. Nie myślisz chyba, że damy radę taką małą garstką przeciwko dobrze uzbrojonemu oddziałowi orków. Musimy się wycofać. I pochwycić Czarnego Języka. My musimy przeżyć – powiedziała pełna emocji, które ciężko było ująć jednym słowem. Było w niej dużo złości i żalu, ale również dziwnej radości, która wynikała z wiary w osiągnięcie wolności i obalenia tyrańskiej władzy.

W końcu miała wolne ręce. Sznur puścił. Ognistowłosa rozmasowała sine nadgarstki, które ją z pewnością bolały. Dłonie miała blade. Była o wiele wyższa od córki bibliotekarki, a jej ciało wydawało się idealnie proporcjonalne. Szerokie biodra i wąska talia. Kształtne średniej wielkości piersi, które były ściśnięte kobaltową koszulą. Wydawała się doskonałym symbolem rewolucji.

- Ruszamy? – zapytała się, a na jej twarzy pierwszy raz choć na moment zagościł uśmiech. Chwyciła się krawędzi podłogi i podciągnęła do góry, wchodząc z powrotem na podest. Wyciągnęła swoją smukłą dłoń z kilkoma śladami blizn i poparzeń do jej wybawicielki – Na co czekasz?
*** Bard stał przez chwilę naprzeciw potężnego orka i oczekiwał zwarcia. Widział jego dziką złość w oczach. Ciężko było stwierdzić z czego ona wynikała. Z próby ataku na jego osobę, z natury jego rasy, czy chęci mordu. W tym momencie ten jeden zielony stał się najobrzydliwszą częścią całej Herbii. Uosobienie nienawiści i brutalności. Tego wszystkiego co było złe na tym świecie. Mężczyzna mógł umieścić w nim wszystko co pragnął zniszczyć. Ten jeden ork stał się przez moment wężem, który ukąsił jego ukochaną, sprawcą rzezi jego towarzyszy, niszczącą zmianą Ujścia i katem Lucji Herenzy.

Dandre z niezwykłą płynnością odskoczył od szarżującego na niego strażnika, pozwalając na nadzianie się na wyrzucone wymachnięciem do przodu ostrze. Z niezwykłą gracją, godną niejednego szermierza, ciął go po nogach, raniąc poważnie. Aż odskoczyła mu ręka, kiedy stal spotkała się z kośćmi orka. Ten padł na ziemię wyjąc z bólu i wydawał się przynajmniej na dłuższy czas wykluczony z walki.

Nie było czasu na wykończenie go, ani ruszenie na pomóc rudowłosej. Ta zresztą zniknęła z podestu, a w miejscu, gdzie znajdowała się wcześniej, wisiała jedynie przecięta lina, huśtająca się na wietrze. Nie było po niej śladu, ale nie teraz na szukanie jej. Odwrócił się, znajdując się plecami do podestu i zasztyletowanego strażnika, a przed nim pojawił się kolejny przeciwnik. Ten był uzbrojony w jednoręczny toporek. Po ich uzbrojeniu można było łatwo stwierdzić, że wykorzystują każdy sprzęt, który odnaleźli w mieście. Każda broń stanowiła zaopatrzenie dla straży miejskiej. Nawet jeżeli był to bezwartościowy szmelc.

Topornik ruszył na wprost na Dandre nie czekając na jego reakcję, nie dając mu wytchnienia, ale również nie przybierając żadnej sensownej taktyki. Po prostu rzucił się w amoku na człowieka, unosząc oręż nad swoim ramieniem, aby w odpowiednim momencie wykonać cios w jego głowę lub barki.

Re: Ulica Targowa i Główny Rynek

139
Patrzył we wściekłe oczy swego przeciwnika i uśmiechnął się do niego. Już sama złość zielonego pokazywała, że to bard będzie górą w starciu, które nastąpi za parę sekund. Dandre był człowiekiem porywczym, co pokazał już nie raz. Często dawał się ponieść emocjom i działał błyskawicznie, nie myśląc o konsekwencjach. Choćby przed chwilą, gdy pognał tu na złamanie karku, by uratować Lwią Lilię i... siebie, od przeszłości co jakiś czas wyciągającej łapy w jego stronę. Jednak cały ogień z niego uciekał, gdy dochodziło do starcia. Wiedział, że jeden pochopny ruch może skończyć się śmiercią, a do niej było mu nie śpieszno.
Zdawałoby się, że cały gniew wyparował z niego po drodze, a bard teraz tylko czekał na szarżę zielonego, jednak... To nie było takie proste.
Na moment ten Ork stał się kwintesencją całego zła, jakie spotkało Dandre. Był wszystkim czego nie znosił, wszystkim co kiedyś go dotknęło. Zdawało się, że młody szermierz nie wytrzyma i sam popełni jakiś błąd, pobiegnie na Zielonego, chcąc wyżyć się na nim za wszystkie krzywdy. Ostatecznie tak się jednak nie stało.


Bez problemu usunął się z drogi szarżującego strażnika, pozwalając mu na nadzianie się na wysunięte z boku ostrze. Ork nie mógł nic zrobić, było już za późno. Dandre ciął go po nogach, a miecz bez problemu przebił się przez skórę i szarpnął nieco szermierzem, gdy zahaczył o kości Zielonego. Jego oponent padł na ziemię, wyjąc z bólu i wszystko wskazywało na to, że na razie został wykluczony z walki. Rozcięte ciało, naruszone kości... Musiałby być jakimś cholernym tytanem, by wstać po czymś takim na nogi.
Wstrząsnął lekko mieczem, strząsając z niego parę kropel krwi strażnika i błyskawicznie obrócił się w stronę drugiego przyjemniaczka. Nie miał zamiaru zginąć od ciosu w plecy. To takie... nieinteresujące!


Kątem oka zerknął na podest. Nie widział tam rudowłosej, a jedynie przeciętą linę, dyndającą smętnie na wietrze. Odetchnął z ulgą, czując jak przepełnia go spokój. Wiedział, że nie była jeszcze bezpieczna, ale... Bogowie, przeżyła. Ren przyszła jej z pomocą. Bardzo dobrze... Świetnie! Wolny od niepotrzebnych w czasie walki myśli, obrócił się plecami w stronę podestu i leżącego tam zasztyletowanego strażnika, gotując się na przyjęcie następnego przeciwnika. Uśmiechał się przy tym od ucha do ucha, co wraz z zakrwawioną klingą w dłoni, mogło wydać się ciut niepokojące... Choć Zielony z pewnością miał to wszystko gdzieś.
Jego nowy koleżka dzierżył jednoręczny toporek, co świadczyło o tym, że milicja najprawdopodobniej dozbrajała się we wszystko, co miała pod ręką. Ten biedak raczej nie miał za dużych szans, nie z takim orężem.
Bard miał ogromną przewagę dystansową. Takie toporki są groźne, bo ciężkie do sparowania bez tarczy, ale też dość niewygodne w użyciu, bez wątpienia są bronią opierającą się na sile i gabarytach persony nimi władającą. Zielony pasował, jednak Dandre nie miał zamiaru pozwolić mu zbliżyć się na odległość ciosu.


Bydlę od razu rzuciło się na niego, nie dając mu chwili na wytchnienia. Zdążył przeanalizować sytuację, bo z czym jak z czym, ale z myśleniem raczej problemów nie miał... I postąpił krok do przodu, wprost na pędzącego strażnika, wysuwając rękę z mieczem lekko do tyłu i w końcu wykonując pchnięcie, na wysokości gardła, gdy Ork tylko znalazł się w zasięgu klingi. Dandre wiedział, że sukinsyn jest groźny, a jego cios może strzaskać mu głowę, lub bark, ale... Wierzył w swoją precyzję i przewagę oręża, nawet przez moment nie pomyślał o tym, że pędzący w amoku Ork mógłby uniknąć jego szybkiego pchnięcia.
Obrazek

Re: Ulica Targowa i Główny Rynek

140
- Rennel – powiedziała, przecinając kajdany. Na resztę wypowiedzi nie odpowiedziała, milcząc i zastanawiając się nad słowami Lilii. To nie było w porządku wobec tych wszystkich ludzi, którzy przecież chcieli pomóc bardce. Oni przecież rzucili się w paszczę śmierci, chcąc uratować kobietę... a ona tak im się odwdzięcza. A co potem? Krwawe stłumienie zamieszek, a choć na placu zostało niewiele osób, to na nich się nie skończy. Zielona władza będzie chciała dać nauczkę miastu i pewnie gęsto poleje się krew... zawisną niewinni, ludzie będą wyciągani z łóżek, mordowani na miejscu! I to po to, aby jedna kobieta mogła przeżyć? Sama Rennel się do tego przyczyniła. Uratowała jedno istnienie, ale straciła kilkanaście innych. W tym momencie wątpiła, że reperkusje wzniecą ogień buntu wśród ludności. Może u niektórych... ale reszta może nie chcieć się w to mieszać, może zbytnio się boi o siebie, o rodzinę. To zrozumiałe. Niektórzy tutaj zapewne przyzwyczaili już się do życia między orkami i goblinami. A oni wszyscy znowu zginą na marne...

Czy w takim razie cały ten bunt według półelfki był do niczego? Zdecydowanie nie, ale nie w ten sposób. Nie chciała się godzić na pakt ze śmiercią, w którym za jedną duszę ona zabierze dziesiątki. Już lepiej było poświęcić tą jedną, a zostawić resztę. W tym Noblusa, Lostka... a w ten sposób kolekcja gnijących głów się powiększy o kolejne trofea. O kolejnych niewinnych ludzi. Lucja straciła w oczach dziewczyny i to wiele.

Sznur po długich próbach w końcu pękł, uwalniając nadgarstki kobiety. Dopiero teraz Ren zauważyła, że jest ona od niej wyższa, co lekko ją zdziwiło i ucieszyło zarazem – bycie całkiem wysoką było dla niej zarazą. Nie czas było jednak na zachwyt nad urodą niedoszłego wisielca. Trzeba było działać. Rennel przyjęła dłoń Herenzy, podciągając się i gramoląc na podest. Powstała z klęczek i ogarnęła wzrokiem pobojowisko. Ludzie się przerzedzili, ale wciąż parunastu śmiałków atakowało strażników na rynku. Ze strony, od której przybyła Ren z bardem i goblinami, nadciągał niewielki, aczkolwiek dobrze uzbrojony oddział orków i goblinów gotowych wypuszczać ognistą salwę. Niedobrze, bardzo niedobrze. Tych ludzi trzeba będzie ewakuować!

Goblinów nie było widać. Jedynie czyjeś nogi wystawały z wozu, co źle wróżyło. Rennel postąpiła do przodu krok, a następnie drugi, ledwo opierając się temu, by nie pobiec do nich z powrotem. Nie mogła teraz, było to zbyt ryzykowne. Ale kusiło ją to. Chciała zobaczyć, co jest z Lostkiem, co z Noblusem...

- Dlaczego twoje życie jest warte tyle ludzkich istnień? - powiedziała, spoglądając na pobojowisko. Niedaleko nich bił się Dandre, ale tak jak poprzednio, nie interesowała się tym na razie. Jeśli do tej pory przeżył, to może to robić jeszcze przez sekundę lub dwie. - Dlaczego na to pozwalasz? - zapytała, odwracając się do Lilii. Nie mogła przyjąć do wiadomości, że może ich tak tutaj zostawić. Po prostu nie.

Re: Ulica Targowa i Główny Rynek

141
Pierwsze zwycięstwo. Ork leżał na ziemi i nie wstawał. Zaczął w panice odsuwać się od miejsca walki, ale przypłacając to wielkiemu bólowi. Jego ciężki pancerz spoczywający na barkach, zupełnie mu nie pomagał. Nawet ta zielona kupa mięsa zna uczucie lęku. Nie jest jedynie maszyną do zabijania, ale również myślącą i czującą istotą, choć trochę inaczej funkcjonującą i wychowaną w zupełnie odmiennej od ludzi kulturze.

Młody mężczyzna był skupiony na kolejnym przeciwniku. Wiedział, że jedna bitwa nie przesądza o wygranej wojnie. Nie mógł sobie pozwolić na kolejny błąd. Zamierzał wykorzystać swoją przewagę, która polegała na posiadaniu dobrego oręża, utrzymując większy dystans między nimi. Płynnym ruchem wbił się ostrzem w jego szyję. Z pewnością przebił aortę, ponieważ wszystko dookoła zostało zroszone strumieniem gorącej krwi, której nie było końca. W jednej chwili topór, który trzymał, został wypuszczony i poleciał na bruk za bardem, uderzając o kamienie z głuchym trzaskiem. Szermierz został zabarwiony czerwienią zwycięstwa, a truchło jego wroga znalazło się pod jego nogami. Wyeliminował dwóch strażników.

Jego oczom pojawił się w dużej mierze opustoszały plac z grupą ludzi, którzy biegli pomóc tym, którzy zmagali się z pozostałymi orkami przy podeście. Byli to zwykli plebejusze ubrani w brudne łachy lub barwne stroje. Jeden mężczyzna trzymał buzdygan, a inny sztylet, które zabrali strażnikom. Nie to jednak było niepokojące, lecz widok zbliżającego się zielonego oddziału, który miał uspokoić zamieszki. Byli wśród nich łucznicy. W tak małej grupie bez dobrego uzbrojenia buntownicy byli skazani na porażkę tym bardziej, że nie rozprawili się jeszcze z ochroniarzami Czarnego Języka. Co działo się za podestem, nie mógł teraz stwierdzić. Na nim jednak pojawiła się znikąd Rennel wraz z rudowłosą.
*** Miała silny uścisk, a jej długie, pociągłe dłonie nie były delikatne, jak można było się spodziewać po jej urodzie. Nie zajmowała się jedynie grą na instrumentach i śpiewem. Nie była bardką pracującą na usługach króla lub innego bogacza. W czasie paroletniej okupacji działała aktywnie w podziemiu i chwytała się każdego zadania. Praca sprawiła, że jej skóra stała się szorstka.

Znalazły się na podeście. Stały we dwie nad całym placem górując nad wszystkimi. Chusta zawiązana na biodrach dziewczyny trzepotała na wietrze. Twarz Lwiej Lilii zwrócona była ku zbliżającemu się oddziałowi żołnierzy, którzy mieli rozprawić się z buntownikami. Spojrzała się na zbliżającą się do podestu grupkę niezwiązanych z podziemiem ludzi, których pobudził jej śpiew. Nie tylko w nich zasadziła nadzieję i wolę walki. Ludzi im podobnych jest więcej, ale również część z nich zawiśnie za te działania dywersyjne. Odbicie podczas egzekucji, ognistowłosej było jak naplucie w twarz naczelnikowi miasta i całej zielonej władzy. Będą musieli teraz pokazać, kto rządzi w Ujściu za cenę życia wielu niewinnych mieszkańców.

- Moje życie nie jest warte tych wszystkich istnień. Nikt z nas nie jest bardziej wartościowy od drugiego człowieka Rennel. Każdy z nas płaci cenę za wolność. Dzisiaj umrą zwykli mieszkańcy, ale jutro wskrzeszą się jako bohaterowie. – dotknęła jej twarzy delikatnie i spojrzała swymi karmelowymi oczami – każdego dnia opłakuję poległych, ponieważ najtrudniej mają Ci, którzy muszą żyć z tym ciężarem w sercu.

Młoda dziewczyna, która dopiero poznawała życie, potrafiła rozpoznawać u innych emocje. W źrenicach Herenzy ujrzała szczerość i głęboki smutek, który wyparty był, gdzieś w głąb jej rozszarpanej na strzępy duszy przez ogień. Ona płonęła od środka.
*** Z dymu zdążył wyłonić się strażnik, na którego podążyła grupka niezbyt dobrze uzbrojonych plebejuszy. Jeden rzucił się z buzdyganem, chcąc trafić orka. Ten jednak uniknął ciosu i wbił krótki miecz między jego żebra. Ostrze weszło bardzo głęboko, aż po wielkiej zielonej dłoni popłynęła strumieniem bordowa krew. Człowiek spojrzał się na swojego przeciwnika z przerażeniem- z pewnością widział już przed sobą śmierć. To jednak dało czas, aby inny mieszczanin rzucił się na strażnika z nożem i wbił go w jego plecy. Nie zabił go jednak.

Za ich plecami również dużo się działo. Dwudziestoletni sztyleciarz został przewrócony przez orka, a teraz stał nad nim, chcąc zadać ostateczny cios. W jego pierś wbił się bełt, który zatrzymał się jednak na grubej skórze jego pancerza. Na szczęście odwiódł uwagę ochroniarza od młodzieńca, który szybko zaczął uciekać spod jego nóg. Czarny Język z dwójką pomagierów był już spory kawał od wydarzeń z placu, ale nadal było ich widać. Przy wejściu na dzielnicę kupiecką stało już dwóch strażników, którzy zamierzali odebrać goblińśkiego mówcę.
*** - Ruszajmy! – krzyknęła żywo kobieta i zaczęła biec w stronę zejścia z podestu.
Kusznik ubrany w brązowy płaszcz z zarzuconym na głowę kapturem, przez co nie można było dostrzec jego twarzy, znajdował się blisko orka, do którego zbliżała się rudowłosa. Wyjął za materiału swojego stroju średniej długości prosty miecz i rzucił jej. Ona bez problemu go pochwyciła i prędko wyjęła z pochwy. Najpierw zadała mu niecelny cios, a ich ostrza zderzyły się z brzdękiem. Szybko jednak wykonała cios z góry, ale w ostatniej chwili zmieniła tor ostrza, i cięła go w szyję. Ork padł chwytając się za krtań. Ona podbiegła do niego, rozbroiła, ale nie zabiła. Los sam zadecyduje co się z nim dalej stanie. Kobieta nie musiała mieć kolejnej osoby na swoim sumieniu. Pobiegła w kierunku Czarnego Języka, a za nią kusznik i nożownik.
*** Śmierć nie każe na siebie czekać. Przybywa szybko, choć czasem odbiera życie bardzo powoli. Ta jednak nie kazała długo na siebie czekać. Okalana w cierpieniu i ogniu. Pierwszy deszcz strzał poszybował w stronę podestu. Łucznicy nie celowali w konkretną osobę, lecz zamierzali zalać plac gradem żelaza i ognia. Pierwsza trafiła w bark orczego wojownika, który walczył z plebejuszami. Kolejne trafiły w dwójkę nieuzbrojonych mieszczan zabijając ich na miejscu. Kilka utkwiło w drewnianym podwyższeniu w miejscu, w którym niedawno stała Rennel. Zaraz drewno zajmie się ogniem.

Re: Ulica Targowa i Główny Rynek

142
Bard nie patrzył za siebie, na ranionego przezeń Orka, starającego się odpełznąć od miejsca walki. Teraz całą uwagę skupił na tym, by odpowiednio przyjąć kolejnego, dość żywiołowego, trzeba przyznać, zielonego koleżkę, biegnącego nań z toporkiem w ręku. Nie miał zamiaru popełniać kolejnego, głupiego błędu. Był wprawnym szermierzem i doskonale zdawał sobie sprawę z tego, że nawet jedno potknięcie, to stanowczo za dużo. Przepełniony pewnością siebie, połączoną z chłodną kalkulacją, tak charakterystyczną dla doświadczonych wojów, postąpił krok w stronę swego oponenta i płynnym ruchem wbił ostrze w jego szyję. Nie napotkał żadnego oporu.
Krew dość spektakularnie trysnęła z rany, rosząc wszystko dookoła. Z pewnością przebił biedakowi aortę, umrze w parę sekund, względnie bezbolesną śmiercią. Zielony od razu wypuścił z ręki topór, który wiedziony pędem Orka, przeleciał jeszcze kawałek, ostatecznie uderzając z głuchym trzaskiem w kamienie za Dandre. Ten, równie płynnym ruchem co przed chwilą, wyszarpnął ostrze z gardła swego przeciwnika i pozwolił jego truchłu opaść na ziemię. Był cały w krwi, ale ciężko mu było nie czuć zadowolenia po zwycięskiej potyczce. Dwa ciosy, dwóch zielonych wyeliminowanych z zabawy. Tak właśnie powinno być. Otarł twarz rękawem koszuli, po czym podniósł toporek z ziemi i wetknął go trzonkiem za pas. Przyda się, jeśli nie jemu, to komuś innemu.


Dopiero teraz omiótł wzrokiem plac i zobaczył w jak złej sytuacji się znajdują. Okupanci błyskawicznie rzucili w stronę placu oddział zbrojnych, wraz z łucznikami. To cholernie niedobrze. Opór stawiała grupka zwykłych plebejuszy, ubranych w łachy albo barwne stroje. Ktoś trzymał buzdygan, ktoś inny sztylet, które najpewniej zabrali strażnikom. Nie mieli żadnych szans z nadciągająca milicją. Chciał ryknąć "Odwrót", jednak kim niby był, by mówić im co mają robić? Teraz mógł jedynie podbiec do nich i pomóc im zająć się pozostałymi orkami przy podeście. Nie widział co dzieje się za drewnianą budowlą. Sięgnął jeszcze po buzdygan rannego orka, który pewnie w międzyczasie odpełznął kawałek, znacząc swą drogę krwistym śladem. Nie dobijał go, nie widział w tym sensu. A może nie mógł się zdobyć nawet na taki gest litości, jakim byłoby ukrócenie cierpień oprawcy? Sam nie wiedział.
Już ruszał w stronę ciżby ludzkiej, użerającej się ze strażnikami, gdy dostrzegł Rennel, stojącą na podeście wraz z rudowłosą kobietą. Aż sapnął z irytacji.
- Złaźcie stamtąd, bo zaraz was ktoś ustrzeli! - krzyknął, machając jednocześnie ręką z buzdyganem. Bogowie, po co one tam znowu weszły? Ha, jaką ironią byłoby uratowanie tej kobiety z rąk kata, tylko po to, by zaraz umarła trafiona jakąś strzałą. Dandre chyba by oszalał.
Nie mówiąc nic więcej pognał w stronę mieszkańców, użerających się z Orczymi strażnikami.


Jeden padł, rażony ostrzem Yg... Lwiej Lilii, a drugi został raniony sztyletem jednego z obywateli Ujścia. Dandre zastanawiał się, gdzie podziali się ci wszyscy zabójcy i nożownicy, zaludniający niegdyś ulice tego miasta? Działali w podziemiu, czy zbratali się z oprawcą? Ilu z nich zostało już strąconych? Strzały, niczym deszcz spadły na ludzi przed nim. Bogowie, sam prawie oberwał. Dwóch mieszkańców padło trupem, a zielony nadal jakoś stał. Jakie wytrzymałe bydlę!
Chciał coś powiedzieć do ludzi, użerających się z ranionym już Orkiem, ale stwierdził, że to tylko zdradziłoby jego pozycję. Uniósł nad głowę rękę z mieczem i opuścił go na łeb ostatniego strażnika. To powinno biedaka wykończyć.
- Mam topór i buzdygan. Łapcie i uciekajcie stąd, bo nic dobrego już nie zdziałamy. Zaraz nas tu zmasakrują. - och, jak szybko zaczął mówić "nas". Spodobała mu się taka partyzantka? A może przypomniały mu się dawne czasy, za którymi trochę tęsknił, nawet jeśli nie wypada tego mówić. Był artystą, kochał muzykę, wino i kobiety. Ale było w nim coś jeszcze, coś większego niż zwykła tęsknota za przygodą.
Rzucił zdobyte bronie na ziemię, przed mieszkańcami, po czym sam sięgnął po leżący na bruku miecz Orka i wepchnął go sobie za pas. < zakładając, że ten w końcu padł > " Dla Rennel, z pewnością jej się kiedyś przyda. "


Podest zaraz zajmie się ogniem. Gdzie jest to dziewczę?
- Ren! Schowaj się gdzieś i nie wychylaj! - krzyknął, szukając jej spojrzeniem. Nie widział jej, nie miał pojęcia gdzie stała.
Patrzył to w stronę ścigającej Brudnego Języka rudowłosej, to znów na wozy goblinów, niedaleko których maszerowała milicja. Miał nadzieję, że jeszcze ich kiedyś zobaczy. Westchnął ciężko, po czym rzucił się biegiem za goblińskim mówcą. W końcu obiecał sobie, że nie daruje mu tego, co robił. Bogowie mu świadkiem, że miał zamiar słowa dotrzymać.
Obrazek

Re: Ulica Targowa i Główny Rynek

143
Dziewczyna chciała coś powiedzieć, sprzeciwić się temu, co Lucja mówiła, ale nie potrafiła. Głos ugrzązł jej w gardle, a oczy zwilgotniały, ponieważ nie chciała się pogodzić ze śmiercią nawet tej garstki ludzi. Nie mogła tego zrobić. Dlatego tylko przymknęła oczy, odganiając niechciane łzy, po czym postała tak chwilę ze zwieszoną głową, próbując odgarnąć od siebie niechciane emocje. Gdy już jako tako się ogarnęła, rozejrzała się po pobojowisku. Jako pierwszy rzucił jej się w oczy Dandre, z zakrwawionym mieczem, a i sam ochlapany posoką. Niedaleko podestu wykrwawiał się jakiś ork, zapewne jego ofiara. Nie potrafiła na to patrzeć. Była delikatna, a widok czegoś takiego napawał ją odrazą i smutkiem. Sam bard lekko ją przeraził, z jego zdolnościami oraz prawdopodobnie zimnokrwistym morderstwem. To nie było coś, co ona pochwalała. Żadne zabójstwo nie jest dobre, choć można je uzasadnić. Żadne.

Działo się doprawdy dużo, a jeszcze więcej się poczęło, gdy łucznicy wprowadzili w życie swój plan. Świsnęły płonące strzały, zbierające pierwsze żniwa. Nie obierały one konkretnego celu, dlatego też trafiały i zielonych, i ludzi. Wszyscy zaczęli cierpieć. W tym czasie Lucja zbiegła z podestu, zostawiając Rennel samą, spoglądającą na to wszystko z podwyższenia. Kątem oka widziała, jak ta wyciąga miecz i z zimną krwią tnie orka, zostawiając go zaraz, by zdechł w męczarniach. Bardka nie tylko potrafiła ładnie śpiewać, ale też najwyraźniej całkiem dobrze radziła sobie z walką. Dziewczyna już wcześniej to wywnioskowała, gdy chwyciła jej dłoń, niedelikatną i szorstką. Odwróciła całkiem wzrok, ponownie czując obrzydzenie. To miejsce nie było dla niej. Wszędzie była tylko krew i ciała, umierający ludzie i nieludzie oraz... ogień. Ogień, który obejmował wszystko, co łatwopalne.

Co w takiej chwili robiła Ren? Stała na podeście, będąc naprawdę łatwym celem dla zbłąkanych i tych specjalnie wystrzelonych w jej stronę strzał. Nie słyszała dobrej porady zakrwawionego, przerażającego barda, widziała jedynie strzały, lecące jak w zwolnionym tempie płonące pociski, trafiające gdzie popadnie i kogo popadnie. Jedna z nich wbiła się w miejsce, w którym przed chwilą stała, zaczynając tym samym powoli trawić podest. To było... hipnotyzujące i przerażające. A potem wyrwała się z transu, uświadamiając sobie, że i ona może zaraz zacząć płonąć.

Nie cackała się ze schodami, tylko usiadła na skraju podwyższenia i zeskoczyła z niego. Postąpiła krok, dwa, trzy... w stronę goblinów i tym samym odsieczy. Czy Dandre kazał jej się schować? Ale Lostek... tyle, że nim do niego dojdzie, zostanie ludzkim jeżem. Serce jej pękało, gdy stała wśród krwi, której widzieć nie chciała i ciał, które ignorowała specjalnie. Nie wytrzymała i zaczęła ronić łzy, po czym odwróciła się i pędem pobiegła w stronę gildii kupieckiej, gdzie wszyscy zmierzali – na czele z Brudnym Językiem, a tuż za nim Lucja i Dandre. Po prostu tam biegła, nie widząc innego celu. O ile pół godziny go miała... tak teraz nie wiedziała, co robić. Poczuła się identycznie, jak dwa lata temu.

Re: Ulica Targowa i Główny Rynek

144
Bard nie tracił czasu na zbędne słowa, rozglądanie się i rozmyślanie nad ich sytuacją. Był skupiony na działaniu. Zakradł się za plecy orka, który stał niczym boski tytan niewzruszonymi zadanymi ciosami. Tkwiły w nim dwie płonące strzały, które zdążył odłamać i odepchnął od siebie wieśniaka, który wbił w niego nóż. Można było pomyśleć, że nieśmiertelny. Owy mit obaliło pewnie spadające ostrze zawadiaki na czerep strażnika. Padł martwy z rozkwaszoną głową na ziemię.

- Tak jest! – krzyknął jakiś młody mężczyzna, któremu nie dawno pojawił się mleczny wąs pod nosem. Był wiotkiej budowy i delikatnych rysów twarzy. Jakie dłuższe roztrzepane włosy dodawały mu pewnej dzikości. Chwycił buzdygan w trzęsące się od podniecenia i nerwów dłonie i ruszył przed siebie. W jego ślad poszedł tęgi mężczyzna, który wydawał się najpotężniejszy z nich wszystkich. Łysa głowa i gęsta broda nadawała mu przerażającego wyglądu. Miał koło dwóch metrów wzrostu.

- Uciekajcie wszyscy – krzyknął do pozostałych postawny człek i machnął rękę, aby ich pośpieszyć. W jego oczach bard nie dostrzegał strachu tylko czystą lecz kontrolowaną złość. Jakby trzymał ją na uwięzi i wypuszczał tylko na wrogów, jak psa strzegącego domostwa. – Ty również ruszaj do przodu. Zaraz nas zdruzgocą.

Miał rację. Nad rynkiem zawisł ognisty deszcz, który raził wszystko dookoła płonącymi strzałami wprost z naciągniętych pewnie cięciw orczych łuczników. Nie zważali na ofiary. Każdy był winny tego zamieszania. Tłum ludzi, którzy pozostali oglądać widowisko. Buntownicy, przeprowadzający akcję dywersyjną. Ochroniarze, którzy nie przewidzieli i nie powstrzymali szerzącego się chaosu. Śmierć nie przebierała. Brała w swoje ramiona wszystkich po kolei. Nie wybrzydzała. Kochała każdego w równie trujący sposób.

Strzały przeszywały ze świstem niebo co chwilę, a oddziały orków zbliżały się po każdej kolejnej salwie. Znajdowali się już w jednej trzeciej placu. Nie mieli zbyt dużo czasu, aby uciec i ukryć się przed niebezpieczeństwem. To już było przypisane do życia w Ujściu od dawna, ale teraz było nieodłączną częścią każdego z mieszkańców. Nikt nie mógł wiedzieć, kiedy śmierć zapuka do twoich drzwi. Padło kilku plebejuszy, którzy nie zdążyli się ukryć i wychylili się spomiędzy znajdujących się straganów. Jakiś mężczyzna padł martwy na samym środku rynku. Z przerażenia przeszył samo centrum, aby dotrzeć do ukrywających się po drugiej stronie członków rodziny. Pozostanie w kryjówce nie było również dobrym pomysłem, ponieważ zaraz nadejdzie staż, która nie pozostawi żadnego żywego. Z tych kamieni, którymi wybrukowano Główny Rynek, nigdy nie zmyje się krew niewinnych ofiar tej rzezi.

Nie tylko wśród niczego winnych mieszkańców przelano krew. Wśród buntowników i tych, którzy zamierzali do nich teraz dołączyć, znalazły się również ofiary. Padła starsza kobieta, która wcześniej przewaliła jednego ze strażników, powstrzymując go jednocześnie przed dotarciem do Rennel. Płonąca strzała trafiła ją w pierś i przeszyła na wylot. Padła z jękiem na ziemię i pustym wzrokiem. Jeden z mężczyzn, który dzielnie walczył przeciwko innym orkom, również został śmiertelnie trafiony. Wypuścił z dłoni miecz, ale nie zdążył nic powiedzieć- wyzionął ducha. Przez tułów, uszkadzając wnętrzności, przeszył grot jedną z kobiet, która padła na ziemię wijąc się z bólu. Krzyczała o pomoc, błagała Kariili, aby uratowała ją. Umierała w cierpieniu, aż zastygła w martwym bezruchu.

Postrzelony został jeszcze jeden mężczyzna o pokaźnym brzuchu, który dostał w łopatkę, a grot musiał złamać kość. Krzyknął, wyzywając orki i gobiny od najgorszych, aż więdły uszy od słuchania jego przekleństw. Ułamał jednak promień strzały i pognał za resztą opozycjonistów. Jeden barczysty chłopak miał pecha, ponieważ grot przeszył mu łydkę spowalniając go. Na początku padł na ziemię zwijając się z bólu, ale pod wpływem adrenaliny prędko powstał. Kulał jednak krzycząc za każdym razem, kiedy postępował krok do przodu. Na szczęście nawet w takich czasach, pełnych bólu i śmierci, można było liczyć na dobroć. Największy mężczyzna z nich wszystkich wrócił do niego i wziął go pod ramię. Zaczął prowadzić. Nie mogli biec, ale nie wlekli się również jakoś bardzo wolno. Mieli szansę, aby opuścić rynek przed przybyciem straży.

Bard pobiegł w stronę dzielnicy kupieckiej, gdzie zmierzali wszyscy z Głównego Rynku. Czarny Język został właśnie odebrany przez kolejnych strażników, którzy zamierzali razem zabrać go w bezpieczne miejsce. W ich stronę poleciał kolejny felerny bełt, który nie trafił zupełnie nikogo. Jeden z buntowników strzelał w biegu, aby spowolnić ich ucieczkę. Ochroniarz, który prawie do końca biegł z goblińskim mówcą teraz zatrzymał się i wdał w zwarcie z Lwią Lilią i sztyleciarzem. Trzymając w jednej ręce niewielką tarczę, a w drugiej kropacz, dobrze sobie radził. Spowolnił pościg, a sam nie uzyskał żadnej rany. Rzucający się na niego chłopak z nożem nie miał szansy dostać się do niego. Do owego strażnika zaczął dobiegać kolejny z zamiarem pomocy.

Bard miał zamiar już zostawić za sobą podest i ruszyć biegiem za zielonym łajdakiem, wygłaszające kwieciste przemowy przed egzekucjami, kiedy zobaczył coś przerażającego. Mimowolnie zatrzymał się w jednej chwili i na moment zamarł, albo to czas zupełnie przestał płynąć. Płonąca strzała leciała wprost na Rennel, a on nie był w stanie ochronić jej, ostrzec, a tym bardziej zatrzymać ognistego przekleństwa. Grot wbił się jej w mięsień czworoboczny pleców nad łopatką.

Stało się to w momencie, kiedy chciała pobiec za resztą. Chwilę po odwróceniu się od goblińskich przyjaciół, którzy wozy nadal stały w tym samym miejscu. Okropny ból przeszył dziewczynę, aż ta przewróciła się na ziemię i nie mogła wstać. Każdy najmniejszy ruch powodował, że zaczynała tracić chęci do życia i działania. Nie była nawet świadoma, że jej krzyk przeszył przeraźliwie cały plac i nadal wydobywał się z jej ust. Przerażający, niedopisania palenie przeszywało jej całe plecy, kark, szyję. Miała już dosyć owej rewolucji.

Re: Ulica Targowa i Główny Rynek

145
Nie mogła iść do goblinów. Nie teraz. Tylko by się nadziała na jaką strzałę... ha! Gdyby tylko wiedziała... z bólem serca odwróciła się od wozów i postąpiła krok. Tylko krok. W pierwszej chwili nie zrozumiała co się stało. Poczuła nagłe ukłucie w plecach, które odebrało jej dech i kazało postąpić jeszcze pół kroku. Potem zdziwienie zagościło na jej twarzy – brwi lekko się zmarszczyły, usta rozchyliły, wydobyło się z nich pojedyncze stęknięcie. Mimowolnie upuściła z lewej dłoni sztylet, który zaraz wylądował z brzękiem na bruku. A potem dokończyła swój krok i runęła na plac, a z jej gardła wydobył się przerażający okrzyk bólu.

Nie wiedziała, że krzyczy. Jej myśli w mig zajęły się tylko jednym – bólem. Krzyczała i wrzeszczała, a z jej oczu leciały łzy. Zaczęła się ruszać, ale że tylko to pogarszało, skończyła na rozpaczliwym chwytaniu palcami bruku i ziemi. Bolało. Czuła tylko ból, cholerny ból rozchodzący się z pleców na całe ciało, domagający się uwagi, zajmujący ją w całości. Chciała, żeby się skończył, żeby już tego nie czuła. Nie mogła się poruszyć, bo od razu jej się pogarszało. Tylko wrzask, rozpaczliwy krzyk, który podświadomie mówił za dziewczynę, wołał o pomoc, opowiadał o tym, jak bardzo cierpi, rozchodził się po rynku. Łzy same się wyciskały, same żłobiły koryta w jej twarzy, również opowiadały o tym, jak nastolatka w tej chwili się czuła. A czuła się okropnie. To nie było zadrapanie, to nie było nabicie siniaka. Tego nie czuła nigdy. Nigdy nie czuła tego palącego uczucia. Ironią było to, że jeszcze przed chwilą Dandre kazał jej się schować. A ta, zamiast go posłuchać, pobiegła, a raczej chciała pobiec, w stronę goblinów, w stronę Lostka, który ją uratował. Uratował, ale po co? Ona i tak zaraz tutaj umrze wśród własnych wrzasków, umrze, a poświęcenie jego i Noblusa pójdzie na marne. Chociaż... ona też właśnie się poświęciła. Swoje życie za życie Lilii, po którą właściwie Śmierć już przyszła. Ale ból wciąż był, a ona tego bólu nie chciała. Po prostu nie chciała.

Drżała, z bólu i płaczu.
Chciała, żeby to w końcu się skończyło.
Już wolałaby umrzeć.

Re: Ulica Targowa i Główny Rynek

146
Mity i legendy są ludziom potrzebne, tego bard, jako poeta i erudyta, był zupełnie pewny. Jednak co innego czytanie opowieści, próbujących wyjaśnić nienazwane, a co innego istotne spotkanie z jakową bestyją mityczną. Do tego nikt się raczej nie garnął.
Ukrócenie mitu nieśmiertelności zielonego strażnika, który stał na nogach pomimo wbitych weń dwóch strzał i sztyletu, było bardzo potrzebne. Bo przecież odechciewa się walczyć, patrząc na takiego rosomaka, niezważającego zupełnie na nic, szukającego tylko kolejnej ofiary do nabicia na ostrze, kolejnego życia do odebrania. Dandre nie miał zamiaru na to pozwolić.
Zakończył życie legendy, tak jak to z nimi zazwyczaj było. Szybko i brutalnie. Ostrze opadło na głowę Orka i rozpłatało ją niemal wpół. Bard zaparł się nogą o jego jeszcze stojące truchło i wyszarpnął z niego miecz. A więc tak, kolejna kałuża krwi zdobi bruk placu.
Rzucił buzdygan w stronę obywateli, po czym sam wepchnął sobie krótki miecz zielonego za pasek.


Uśmiechnął się pod nosem, słysząc okrzyk jakiegoś młodego... bardzo młodego mężczyzny, który podniósł rzuconą w jego stronę maczugę. Był wiotkiej budowy i miał dość delikatne rysy twarzy. Kto by pomyślał, że akurat ktoś taki znajdzie w sobie dość odwagi i siły, by rzucić się bez broni na Orczych strażników. Z gołymi rękoma na najsilniejszą rasę na kontynencie... Niesamowite!
- Byle chyżo! - popędził go jeszcze, biorąc mały toporek do drugiej ręki. Zaletą tej broni było jej przystosowanie do miotania na krótkie dystanse, jednak tej sztuki bard nigdy opanował. Preferował bardziej w jego mniemaniu "szlachetną" szermierkę.
Dandre przeniósł spojrzenie na tęgiego mężczyznę, idącego w ślad za młodzikiem. Postać ta przypominała mu nieco stereotypowego barbarzyńcę, wyjętego prosto z jakiejś opowieści. Ogromny, z łysą głową i gęstą brodą. Ten rzeczywiście wyglądał na kogoś, kto mógłby się mierzyć z Orkiem nawet bez broni.


Dandre pokiwał głową, także ruszając w końcu wraz z resztą.
- Już idę, ale pierwej... weź to. - podał mu toporek - Na pewno się przyda. - uśmiechnął się smutno i odwrócił od niego wzrok, wbijając go w plecy rudej kobiety, pędzącej za Brudnym Językiem. Złapią go?
Na tą chwilę zdawało mu się, że to całkiem możliwe. Bogowie tylko wiedzą, jak bardzo chciał dorwać tego zielonego gnojka w swoje ręce.
- Hej! Chodź ze mną! Trzeba im pomóc z Brudnym Językiem! - krzyknął jeszcze do człowieka, roboczo nazwanego Barbarzyńcą, po czym wreszcie puścił się biegiem w stronę uciekającego mówcy.
Nie będziesz sobie siedział w bezpiecznym miejscu i słuchał odgłosów rzezi cywilów. Nie będziesz... - zaciskał zęby, jeszcze przyśpieszając.
A na plac za nim zaczął spadać ognisty deszcz, rażąc i karząc wszystkich tak samo, zupełnie niezależnie od przewinień. Gniew Zielonych nie wybierał, nie był wybredny. Każdy był tak samo winny, każdy zasługiwał na śmierć dokładnie w tym samym stopniu. Niech żyje równość!


Strzały co chwilę przeszywały ze świstem niebo, a bard wiedział, że nie powinien się oglądać, bo zupełnie nic dobrego z tego nie wyniknie. A jednak to zrobił. Był człekiem obytym ze śmiercią i okropnościami tego świata, co dość ostro kontrastowało z jego niesamowitą pogodą ducha... która jednak czasami ustępowała miejsca tej mroczniejszej części barda, zmieniając go na moment nie do poznania. Obejrzał się przez ramię i wiedział, że to co widział znowu będzie go ścigać po nocach. Co innego śmierć żołnierzy, czy najemników, od początku wiedzących na co się piszą, a co innego śmierć cywili. Nie każdy pomagał buntownikom, niektórzy po prostu nie zdążyli uciec z placu, zbyt wystraszeni i zadziwieni obrotem spraw. Teraz ginęli przeszyci strzałami.
Krzyki jakiejś rannej kobiety roznosiły się po placu, przebijając się przez każdy inny dźwięk. Umierała powoli i w cierpieniu. Mężczyzna zacisnął szczęki, biegnąc dalej. Cel. Miał cel, powinien do niego dążyć, nie oglądać się!
Nie myśleć o tamtym człowieku, któremu grot strzały strzaskał kość, a ten mimo wszystko parł przed siebie, rycząc z bólu przy każdym kroku, zataczając się i upadając. Nie myśleć o nim, ani o tym który postanowił mu pomóc. Nie myśleć o tym, że momentalnie stali się bardzo łatwym celem dla łuczników. Skupić się na tym, że jednak mają jakąś szansę na opuszczenie tego placu żywi. To jest jedyna myśl, której mógł się teraz trzymać.

Biegł w stronę dzielnicy kupieckiej, gdzie po Czarnego Języka wybiegała już dwójka strażników. Zazgrzytał zębami ze złości. O nie, ten sukinsyn nie ucieknie, nawet nie ma takiej opcji.
Błyskawicznie analizował sytuację. Jeden z buntowników wystrzelił z kuszy w stronę zielonych, jednak bełt minął ich znacznie i uleciał gdzieś w niebyt. Orczy ochroniarz odwrócił się od Brudnego Języka, by wdać się w walkę z Yg... Lwią Lilią i sztyleciarzem. Całkiem nieźle sobie radził, dzierżąc najeżoną kolcami maczugę i małą tarczę.
Bard zaklął szpetnie, widząc że jeszcze jeden Zielony idzie mu na pomoc. Bogowie, czy tak trudno trafić go w nogę, czy rękę, w której trzyma tarczę? Z takimi ranami miałby poważny problem z prowadzeniem dalszej walki...
Westchnął cicho. Łatwo mówić, trudniej zrobić. Każdy jest ekspertem, gdy przygląda się wszystkiemu z boku. Trzeba im pomóc i to szybko.


Już miał zostawiać za sobą podest i ostatecznie rzucić się sprintem w stronę Dzielnicy Kupieckiej, jednak coś kazało mu obejrzeć się za siebie. Znowu. Głupi błąd, za który po raz pierwszy od dawna, był wdzięczny.
Zdało mu się, że czas niemal się zatrzymał, a w każdym razie płynął tak wolno, że jego upływ był niemal niezauważalny. Ognista strzała zawisła kawałek nad plecami Rennel, która w końcu się znalazła. I ewidentnie się nie chowała.
Wiedział co się zaraz stanie, nie było innego możliwego scenariusza, dziewczyna nie rzuci się w ułamku sekundy w bok, nie zniknie sprzed pocisku. Musi zostać trafiona.
A on nic nie może z tym zrobić.


Czas znów ruszył, strzała wbiła się nad łopatkę Rennel, momentalnie powalając ją na ziemię. Jak kukiełka, której ktoś nagle podciął sznurki. Nie miała na sobie pancerza, który mógłby chociaż trochę ochronić ją przed pociskiem. Przyjęła na siebie cały impet uderzenia...
Klął teraz we wszystkich językach, jakie dotychczas udało mu się poznać. Wszak wiadomo, że przekleństw człek uczy się najszybciej.
Na ułamek sekundy zawahał się, stając na placu bez ruchu. Ścigał mrzonkę, ducha osoby którą stracił już dawno temu. Lwia Lilia była na razie tylko zjawą, która nie chciała stać się prawdziwym człowiekiem. Innym, niż ten którego widzi w jej miejscu. Wiedział... wierzył, że sobie poradzi.
- Niech ktoś pomoże Lwiej Lilii! - ryknął, za uciekającymi ludźmi, po czym sam pobiegł w stronę leżącej na bruku Rennel. Ona była prawdziwa. Młoda i wybitnie niezasługująca na taką śmierć. Już prędzej on powinien paść tu rażony strzałą, która ogniem wypaliłaby z jego głowy wszystkie głupie myśli i ostatecznie sprowadziłaby go do świata "tu i teraz".
Nachylił się nad dziewczyną. Krzyczała z bólu, a łzy ciekły jej po policzkach. Tak się kończy bohaterstwo.
Zawsze.
- Mała, będzie kurewsko boleć, ale musisz wytrzymać. Trzymaj się jakoś. - powiedział, ponownie zastygając na krótką chwilę. Zastanawiał się, czy wyjąć strzałę, czy może jedynie ułamać jej część, by przeniesienie dziewczyny było wygodniejsze, a ona sama mniej narażona na ból. Odłożył miecz na ziemię.
Postanowił działać szybko i pewnie. Sięgnął po strzałę, kawałek nad miejscem, w którym wbiła się w ciało i pociągnął ją mocno do siebie. Biedną Rennel zapewne bolało to strasznie, ale tak musi być.
Wziął dziewczynę na ręce i przerzucił ją sobie przez plecy. Na całe szczęście nie był jakimś chuderlawym żakiem, a nawet wręcz przeciwnie.
Sapnął lekko. Jedną ręką przytrzymywał dziewczę, by się czasem nie zsunęło na ziemię, bo to raczej się dobrze nie skończy, a drugą podniósł zakrwawiony miecz z ziemi.
- No to hop... - mruknął do siebie, po czym pobiegł, tak szybko jak tylko mógł z Rennel na plecach, w stronę w którą kierowała się ciżba ludzka. Bogowie.
Gdzie uciekać? Gdzie szukać bezpiecznego miejsca?
- Wyobraź sobie jakieś przyjemne miejsce i pomyśl, że tam właśnie idziemy. Będzie dobrze. - zaciskał zęby i parł do przodu.
Gdy zbliży się dostatecznie do uciekających ludzi, krzyknie coś o rannym i zda się na ich dobroć. Bo tylko to mu zostało, do goblinów nie mógł wracać. Nie teraz.
Obrazek

Re: Ulica Targowa i Główny Rynek

147
Dziewczyna leżała na ziemi zupełnie bezwładna. Przypominała rzuconą w kąt szmacianą lalkę. Reszta zostawiła ją, zajęta walką z ochroniarzami Brudnego Języka. Nikt nie poświęcał uwagi rannym. Byli zbędnym balastem. Ranek zaczęli zalewać zielone wojsko. Ona zaś była samotnie zostawiona na śmierć. Przynajmniej tak przez chwilę się czuła. Chciała zostać wielką bohaterką. W głowie zawsze miała heroiczne postacie z tysiąca baśni. Miała ugryźć duży kęs życia i poznać wszelkie zakątki Herbii. Miała wrócić odmieniona do domu. Nowa dojrzała Rennel, z której matka będzie dumna. A teraz? Leżała brudna od krwi w Mieście Grzechu, kolejny raz odrzucając bliskich. Czy nigdy już nie zobaczy twarzy swojej matki?

Nie miała siły się ruszyć. Nie miała sił uciekać. Nie miała sił nawet wołać o pomoc. Każdy ruch sprawiał dodatkowy ból. Nie mogła nawet zacisnąć dłoni. Przemijały kolejne sekundy, a ona ciągle cierpiała. Nic nie przynosiło ulgi. Nie potrafiłaby wyrazić tego słowami. Nie mogła już nawet płakać. Nawet przez jej głowę przeszła myśl, że łatwiej byłoby umrzeć. Wtedy nie czuła by nic. Z tych myśli wyrwał ją ciepły dotyk dłoni i znajomy głos. Przybył Dandre, aby ją uratować. On jednak nie przyniósł ukojenia. Nie był magiem, aby zneutralizować dolegliwości. Był tylko zwykłym bardem, zawadiakom, szermierzem. Nie cudotwórcą. I nie mógł ocalić ją przed cierpieniem.

Mężczyzna z bliska mógł ocenić obrażenia jej ciała. Została trafiona w plecy. Grot przeszył mięsień czworoboczny i dokładni utkwił w części mostkowo-żebrowej mięśni klatki piersiowej. Nie złamał żadnej kości. Miała szczęście, że wbił się pod pewnym skosem, a więc nie doszło do uszkodzenia żadnych organów wewnętrznych, ani ważnych nerwów. Bard dobił z całej sił strzałę, aby wyjąć ją z jej ciała. Nie był jednak cyrulikiem. Nie znał się tak dobrze na anatomii ciała. Nie miał również żadnych narzędzi przy sobie, aby przeprowadzić operację. Nie było też czasu. Podczas prowizorycznego zabiegu, wyciągnięcia strzały, przebił żyłę podobojczykową. W momencie wyjęcia z niej promienia, rana zaczęła obwicie krwawić. Dziewczyna krzyknęła jeszcze przeraźliwie i straciła przytomność.

Bard wziął po chwili dziewczynę na swoje barki i zaczął biec w stronę reszty. Musieli udać się do jakieś kryjówki, aby ocalić dziewczynę. Teraz liczyła się każda kolejna minuta. Tutaj nikt jej nie pomoże. On nie może znów pozwolić, aby kolejna kobieta zmarła na jego rękach. Tym bardziej że Rennel była wyjątkową osobą. Była niewinna. Bezbronna. Nie pasowała do tego miejsca.
*** Przez rynek przeleciała kolejna salwa płonących strzał, które tym razem wszystkie połamały się na kamiennym bruku. Każdy uniknął strzały, choć niekiedy było bardzo blisko. Kawałek przed bardem uderzyła jedna z nich i buchnęła ogniem. Śmierć nadal jest blisko nich.

Jeden z orczych ochroniarzy, który dzierżył w dłoniach maczugę, walczył zaciekle. Najpierw zasłonił się tarczą przed ciosem Lwiej Lilii, a później prawie trafił sztyleciarza, tym samym unikając próby ataku z jego strony. Właśnie wykonywał silny cios w stronę rudowłosej, kiedy jeden z buntowników wykonał niezwykle trafny strzał z kuszy. Zakapturzony mężczyzna przystanął na chwilę i dobrze wycelował w swojego przeciwnika. Stał jeszcze tak przez moment z wyciągniętą ręką wpatrując się w opadające zwłoki zielonego z którego oczodołu wystawał jeszcze koniec bełtu.

Nie dali im jednak wytchnienia. Zaraz pojawił się kolejny strażnik, który miał za zadanie pomóc swojemu towarzyszowi. Ten jednak zdążył paść na ziemię martwy. Szybko wykonał zamach krótkim mieczem wprost w Lwią Lilię, która była teraz symbolem rozchodzącej się jak ogień rewolucji. Ta jednak sparowała go mieczem. Czeka ich zaciekła walka, a gobliński mówca zaczął znikać w ulicach miasta kupieckiego. Prawdopodobnie nie uda im się go pochwycić. Oni jednak mieli wiele więcej zmartwień.

Re: Ulica Targowa i Główny Rynek

148
Nikt nie patrzył na leżącą na bruku dziewczynę przebitą strzałą. Wszyscy ludzie byli zbyt zajęci ucieczką, byle dalej od Orczej milicji, raz za raz zalewającej rynek pociskami i nieuchronnie zbliżającej się w ich stronę. Ci którzy nie uciekali, walczyli z ochroniarzami Brudnego Języka, nie ustając w wysiłkach mających na celu pojmanie goblińskiego mówcy. Dandre jednak nie był "wszystkimi", zawsze stał z boku i chodził swoją własną drogą. Nie mógł zostawić tego biednego dziewczęcia na śmierć. Był pewien, że jeszcze nie nadszedł jej czas.
Podbiegł do niej, zaciskając szczęki i tłumiąc w sobie gniew, chcący pchnąć go w stronę samobójczego ataku na zielony oddział.
Spojrzał na strzałę, tkwiącą w ciele Rennel i szybko podjął decyzję o jej usunięciu. Czy stał za tym jakiś tok myślowy, który popchnął go w stronę tej, a nie innej czynności? Chyba nie, po prostu zdało mu się, że to odpowiednia decyzja.
Szybkim ruchem wyszarpnął z niej pocisk, doskonale zdając sobie sprawę z tego, jak cholernie bolesne musiało to być dla dziewczyny. Współczuł jej z całego serca i po stokroć wolałby znaleźć się na jej miejscu, jednak nie był cudotwórcą i robił tylko to, co mógł.


A mógł niestety niewiele. Nie miał narzędzi, czasu, ani wiedzy, która pomogłaby mu w jakimkolwiek stopniu. Rennel raz jeszcze krzyknęła przeraźliwie, gdy wyciągał z niej pocisk, po czym chyba straciła przytomność. Rana zaczęła obficie krwawić, chyba przebił jakąś żyłę.
Skwitował to dość nieprzyjemnym słowem, ale nie miał teraz czasu, by tamować krwawienie. Przebiegnie kawałek, byle dalej od otwartej przestrzeni i spróbuje coś z tym zrobić. Acz na razie...
Na razie trzeba spieprzać. I to szybko, bo nic dobrego już tutaj nie zdziała.
Przerzucił sobie dziewczynę przez ramię, po czym pobiegł w stronę uciekających ludzi, nie oglądając się już za siebie. Nie miał po co.


Jedno było pewne, potrzebowali jakiegoś schronienia. Miejsca, w którym będzie można odsapnąć na sekundę i zająć się jej raną. Tylko gdzie go szukać? W tym mieście nie znał praktycznie nikogo, a ci których znał prawdopodobnie byli już martwi. Zawsze ciągnęło go do innych niepokornych i żywiołowych osób. Swój do swego ciągnie.
Nie mógł pozwolić, by biedaczka zmarła mu na rękach. Po prostu nie mógł. Już dość miał w życiu śmierci, zabierającej jego bliskich. Nie znał Ren zbyt dobrze, jednak jednego był pewien ponad wszelką miarę. Nie zasługiwała na to, by zmarła w taki sposób, w takim miejscu.
Biegł przed siebie, a strzały nadal opadały na plac, bynajmniej nie dając mu chwili wytchnienia. Zacisnął zęby i przyśpieszył jeszcze trochę, pędząc tak szybko, jak tylko mógł, w stronę domów po drugiej stronie placu. W stronę względnego wybawienia.


W pewnym momencie obrócił się w stronę Lwiej Lilii i paru opozycjonistów, ścierających się z Orczymi ochroniarzami Brudnego Języka. Udało im się powalić jednego zielonego, lecz drugi już nadciągał, a sam goblin znikał w głębi dzielnicy kupieckiej.
- Spieprzajcie stamtąd, na Bogów! - krzyknął, choć właściwie nie dbał już o to, czy ktoś go usłyszy. Teraz to oni są na straceńczej misji, on już swoją odhaczył, ratując tą kobietę z rąk kata. Choć właściwie to nie on, a powoli wykrwawiająca się Rennel, którą niósł na plecach.
Biegł, ale czy dobiegł? Szukał pomocy wśród innych uciekinierów, pytając się o jakieś bezpieczne miejsce, w które mógłby się udać wraz z ranną.
Obrazek

Re: Ulica Targowa i Główny Rynek

149
W oczach Lwiej Lilii dostrzec można było pojawiający się ogień ten sam, który rozprzestrzeniał się po jej śpiewie wśród zebranych widzów okrutnej egzekucji. Dopiero teraz zobaczyła, że niewinna dziewczyna, która ją uratowała, jest śmiertelnie ranna. Była w niej jednak trzeźwość. Emocje nie wytrąciły jej z równowagi, lecz dodały siły i szybkości. Ona wykorzystała ją i przekuła na zwycięstwo. Wykonała silne uderzenie na wprost orka, który bez problemu sparował jej atak. Ona jednak nie dała mu wytchnienia. Uderzyła kolejny raz w bok, aby po chwili dokonać kolejnego wymachu. Cięła go w kark i zabiła. Nie szczyciła się jednak owym czynem. Nie spojrzała nawet na zwłoki swojego przeciwnika. Nie upewniła się, czy zabiła go. Schowała ostrze do pochwy, którą w biegu przypięła pasem do bioder i pognała w kierunku zawadiaki, niosącego na plecach Rennel.

Zaraz za jej plecami była reszta ludzi, którzy uciekali w pośpiechu przed zbliżającą się zieloną armią. Ognisty deszcz nie przestawał spadać na rynek, choć teraz do dzieła włączyły się piesze jednostki w bezpośrednim zwarciu. Kilku orków, wyciągnęło spod palących się straganów ludzi, których rzuciło na ziemię i brutalnie pobiło i poraniło. Przez plac przeszedł krzyk kilkuletniego gobliniego chłopca, który krzyczał i płakał. Jego matka pochwyciła go w ramiona, podniosła na ręce i zaczęła uciekać w jedną z bocznych uliczek. Umknęła w ostatniej chwili w zabudowaniach przed lecącą w jej stronie strzale. Dostał kolejną strzałę, tym razem w plecy, młodzieniec, prowadzony przez tęgiego brodacza. Stracił przytomność od bólu i zawisł mężczyźnie na rękach. Ten ułamał promień sterczącej z jego pleców strzały i chwycił go na ręce. Nadal wierzył, że uda mu się go uratować i samemu przeżyć. Na szczęście nic mu się nie stało.

Bard nie miał czasu zwracać uwagi na pozostałych rannych i martwych. Miał na rękach niewinną dziewczynę, którą sam pobudził do działania. Nie musiała się tutaj znaleźć. On mógł nie przyłączyć się do karawany, albo pojechać razem z nimi dalej, nie wychylając się, albo przynajmniej kazać jej zostać razem z goblinami. On jednak zachęcił ją do udziału w szalonym buncie, a teraz musiał nieść jej ciało, z którego z każdą kolejną sekundą coraz bardziej ulatywała dusza.

- Tędy. Musimy zatamować krwotok. Ona się tutaj wykrwawi. Nie mamy czasu szukać lepszej kryjówki. Do podziemi jest za daleko! – krzyknęła rudowłosa jakby poirytowana, lecz jej głos nadal brzmiał jak Świerkot słowika, który odpowiada swojemu adoratorowi – Romerusz, choć tutaj. Przejdziemy przez dom Maleda. Będzie najszybciej. Zorganizuj tych ludzi. Nie możemy biegać tutaj w takim chaosie.

Zakapturzony mężczyzna mruknął tylko coś pod nosem, prawdopodobnie zgadzając się z nią i naciągnął bardziej kaptur na głowę. Zatrzymał się przy jednej ze ścian jakiegoś domostwa, aby pokazywać ludziom kierunek, w którym mają się kierować. Skrywając twarz za ciemnym materiałem i będąc małomównym, wydawał się zupełnie tajemniczy. To on podał Lwiej Lilii miecz. To on biegnąć chybiał strzałami w orków, choć w ostateczności zabił jednego z ochroniarzy Brudnego Języka.

- Szybciej. Na lewo. Nie ma czasu! – pokrzykiwał tylko na biegnący tłum. Wśród opozycjonistów nie było zbyt dużo ludzi. Jeden dryblas z mieczem, nożownik oraz wysoki elf. Z dyskusji, które prowadzili między sobą, można było wywnioskować, że zginął jakiś Ludwig. Poza tym dołączyli do nich również mieszczanie. W tym chuderlawy rozogniony od emocji chłopak, któremu broń rzucił Dandre; brzuchaty mężczyzna z bokobrodami, teraz zupełnie spocony od niesamowitego wysiłku; trzydziestoletnia kobieta, która prawdopodobnie wcześniej parała się najemnictwem, jej długie brązowe włosy splecione w warkocz ci chwilę smagały ją po plecach; jakiś starszy mężczyzna, który wydawał się ledwo oddychać, ale zawzięcie parł do przodu za resztą; karczmarz, który pracował w pobliskiej oberży, a na sobie nadal miał fartuch, który codziennie ubierał, pracując za szynkiem i obsługując zielonych gburów; był również potężny brodacz, którego bard nazwał „barbarzyńcą”, który na swoich rękach niósł rannego nieprzytomnego chłopaka. Brodacz położył młodzieńca obok miejsca, w którym znajdowała się Lucja.

- Trzeba ją obwiązać czymś jak najmocniej. Weź moją chustę – powiedziała zdejmując z bioder barwny materiał – Romeo masz jeszcze trochę mikstury leczniczej? Ty zawsze się zabezpieczasz.


- Niech wypije. Ja zaprowadzę resztę do kryjówki. Oktawian zajmij się tym chłopakiem – machnął na jednego z opozycjonistów, a zaraz z tłumu oderwał się sztyleciarz. Młody chłopak klęknął przy nieprzytomnym dryblasie. Zakapturzony nachylił się nad Lwią Lilią i ucałował ją w czoło i wyszeptał – Miło cię witać wśród żywych Luu, kiedy żegnało się cię przy grobie. Nie zostawiaj mnie kolejny raz bo oszaleję.

Mężczyzna pognał za resztą ludzi, których zamierzał pokierować do kryjówki, choć wśród nich byli członkowie opozycjonistów. Nie wszyscy jednak zdążyli poznać wszystkie przejścia do podziemia. Sieć tuneli znajdująca pod Ujściem była rozległa i bardzo zawiła. Nie każdy potrafił odnaleźć się w tym labiryncie.

Re: Ulica Targowa i Główny Rynek

150
Biegnąc za tłumem, kątem oka dostrzegł Lwią Lilię, której w końcu udało się uporać z drugim z orczych ochroniarzy. Uśmiechnął się lekko pod nosem, zadowolony z jej zaradności, choć jego myśli zaraz ponownie spłynęły w stronę jego dawnej kochanki i towarzyszki broni. Wtedy zacisnął usta i postanowił skupić się na drodze, dzielącej go od względnie bezpiecznej strefy. Ratując tamtą rudowłosą śpiewaczkę przed śmiercią na stryczku odkupił w swoim mniemaniu winy tamtej feralnej nocy i zaspokoił sumienie, jednak wspomnienia Ygritte z pewnością i tak będą nawiedzać go jeszcze przez jakiś czas. Wepchnął zakrwawiony miecz za pasek. Teraz już raczej mu się nie przyda, a jego żądza krwi została chwilowo zaspokojona. Zastanawiał się nad tą całą orczą milicją.
Walczył z trójką Zielonych, z czego dwóch wydawało się głupich jak pień, niedozbrojonych i raczej niewyszkolonych. O trzecim nie mógł za wiele powiedzieć, bo zabił go ciosem w tył głowy. Ani to honorowe, ani wymagające przesadnych umiejętności. Jeśli większość z nich przedstawiała podobny poziom, to nie taki diabeł straszny... Choć, jak to się mówi; "Nawet szermierz dupa, kiedy wrogów kupa".
Ponownie uśmiechnął się lekko, zadziwiony swym raczej... pozytywnym nastrojem. Wierzył, że wszystko się jakoś ułoży. Bycie optymistą było w tej chwili cholernie trudne, jednak, jak widać, możliwe. Dandre sporo w życiu wycierpiał, nie raz spoglądał w twarz śmierci, a jednak nie dość że nadal dychał, to potrafił zachować pogodę ducha. Uważał to za wielką siłę.


Ognisty deszcz nadal lał się z nieba, przypominając mu o tym w jak kolorowej sytuacji właśnie się znajdował. Ale on nie oglądał się za siebie, w tej chwili był głuchy na krzyki, dobiegające z placu za jego plecami. Nie widział matki, uciekającej z jakimś małym goblińskim dzieckiem, nie dostrzegł młodzieńca, obrywającego kolejną strzałą. On, zaciskając zęby i błagając Bogów o chwilową głuchotę parł przed siebie, do coraz wyraźniejszego celu. Jeszcze przecież tylko kawałek, uda się. Będą bezpieczni.
Zdawało mu się, że z każdą sekundą z niewinnego ciała Rennel coraz bardziej ulatywała dusza. Często określał siebie mianem ateisty, co było dość groźnym i dziwnym wyborem w jego czasach. Nie wierzył w Bogów, patrzących na świat z niebios i pozwalających na to wszystko co widział i czego doświadczył. A jednak teraz co chwila wzywał ich imiona, błagając, by oszczędzili biedną dziewczynę, którą niósł na plecach, niczym jakiś bagaż i liczył, że go posłuchają. Niezależnie od tego czy rzeczywiście gdzieś tam są, czy też nie. Po prostu musiał się do kogoś zwrócić.


Sapnął coś w ramach odpowiedzi do rudowłosej kobiety, chwilowo nawet nie zastanawiając się nad wspaniałym brzmieniem jej głosu, który w normalnych warunkach zapewne zupełnie by go zachwycił. Podążał za buntownikami, już zastanawiając się nad ucięciem fragmentu płaszcza Rennel, by użyć go później w ramach prowizorycznego bandaża.
Tajemniczemu mężczyźnie w kapturze także poświęcił tylko chwilkę. Zerknął na niego kątem oka, ale nie zastanawiał się kim jest, czy tez raczej kim był, nim to wszystko się zaczęło. To on rzucił kobiecie miecz, a także nosił przy sobie małą, podręczną kuszę. Bard kiedyś miał podobną, lecz zdążył strzelić raz, czy dwa, nim ktoś mu ją strzaskał i... cóż, nie był zadowolony z wyników. Wolał stary, dobry miecz, dyndający mu teraz przy pasie i stanowiący niemą groźbę, dzięki czerwieni pokrywającej jego ostrze.


Na lewo, to na lewo. Szedł zgodnie z instrukcjami opozycjonistów, nie zastanawiając się nad niczym, jak zwierzę jucze. Zorganizowanych buntowników była tu ledwie garstka, jakiś dryblas z mieczem, nożownik, chyba wcześniej raniony oraz wysoki elf. Teraz dołączyli się do nich także mieszczanie, w tym ten młodzieniec, któremu parę chwil temu bard podrzucił broń.
Dandre skinął mu głową, wyrywając się dzięki temu z jakiejś dziwnej stagnacji, która go opanowała. Popatrzył przytomnym wzrokiem po reszcie. Była tam jeszcze jakaś kobieta, starszy mężczyzna oraz karczmarz, na widok którego od razu zatęsknił za smakiem wina w ustach. Znalazł się jeszcze człowiek, którego muzyk określił roboczo mianem Barbarzyńcy, teraz trzymający w rękach rannego. Bard spuścił głowę.
Z jakiegoś powodu myślał, że to wszystko tylko i wyłącznie jego wina. Teoretycznie wiedział, że ci ludzie rzucili się do boju z powodu śpiewu Lwiej Lilii, stojącej na stryczku, jednak i tak nie potrafił wyzbyć się tego okropnego przeświadczenia o swej winie. Może był lekkim egocentrykiem.

Ostrożnie położył dziewczynę na ziemi, po czym westchnął ciężko, spoglądając zmęczonym wzrokiem na Lucję. Przez krótką chwilę wydawał się o wiele starszy. Lekko zgarbiony od wysiłku i poczucia winy, które przygniatało go do ziemi bardziej niż jakikolwiek ciężar i pozbawiony tego swojego błysku w oku. Zaraz jednak wszystko uciekło, a młody bard ponownie stał przed kobietą w całej swej okazałości.
- Dziękuję. - powiedział tylko, skinąwszy jej głową, po czym odebrał chustę, którą zaraz obwiązał Rennel, tak mocno, jak tylko się dało. Przyjemne to raczej nie było, ale potrzebne.
W tym jednym słowie zawarł o wiele więcej, niż się wydawało, gdyż bynajmniej nie chodziło mu tylko o podanie tej chusty do obwiązania rany. Dziękował za możliwość uwolnienia się od przytłaczającego go poczucia winy... Choć bał się, że jedna śmierć zaraz zostanie zastąpiona inną. I to jeszcze bardziej niepotrzebną, prawdziwie niewinną. Bo Ygritte była wojowniczką, często igrała z kostuchą i zdawała się gotowa na jej przyjście. A Ren?
Ren nie.
Mikstury, magyia... Co byśmy bez nich zrobili? Ginęlibyśmy. O wiele częściej, niż dzieje się to teraz...


Poczuł lekkie ukłucie zazdrości, gdy zakapturzona postać ucałowała śpiewaczkę w czoło. Ledwie powstrzymał się od parsknięcia śmiechem, gdy doszło to do niego. Przecież to zupełnie inna kobieta, Bogowie! Ona nie żyje, przecież wiedział. A jednak, gdy patrzył na Lwią Lilię, trudno nie było mu myśleć właśnie o niej. Oj, trochę się pomęczy.
Stał oparty o ścianę i spoglądał na Rennel, powoli uspokajając oddech i siebie samego. Trzymał dłoń opartą na rękojeści miecza i patrzył po otaczających go ludziach.
Udało się. - przemknęło mu przez myśl - Przeżyliśmy... Przeżyliśmy. .
Obrazek

Wróć do „Ujście”