Speluna "Pod Czarnym Węgorzem"

1
Podła knajpa w jednej z najpodlejszych dzielnic miasta. Blisko portu, jednak na tyle daleko, by ostać się bez szwanku po eksplozji, która zniszczyła większą część nabrzeża. Właściciel, człowiek równie smętny co wielki, ze sporą blizną przechodzącą przez lewy policzek, czubek ucha i kącik ust, skutecznie pozbawiającą go choćby cienia szansy na iluzję sympatyczności, zazwyczaj siedzi za brudnym szynkiem i łypie spode łba na klientów, jakby przeszkadzali mu samym swoim istnieniem. Szyld dawno już spadł, bądź został skradziony przez żądnych przygód młodzików, ale nikomu nie zależało na nim na tyle, by pofatygować się do wymiany.
Budynek jest niewielki, o kamiennym parterze i drewnianej, trzeszczącej ze starości piętrowej dobudówce. Ramy okien na piętrze dawno już spaczyły się, przez co klienci na tyle pijani bądź zdesperowani, by pokusić się o nocleg tutaj, musieli szykować się na wścibską obecność zimnego, morskiego wiatru.
Główna sala do najprzyjemniejszych nie należała, jednak nie wołała o pomstę do nieba. Dało się tu znaleźć niewielki kominek, parę długich stołów z przysuniętymi do nich ławami oraz kilkoma mniejszymi stolikami. Krzesła właściciel często musiał wymieniać, ze względu na sporą tendencję bywalców do rozbijania ich sobie na głowach.
Piwo było podłe, ale tanie, a wódka zawsze wyjątkowo obrzydliwa, co bynajmniej jednak nie odstraszało stałych bywalców od spijania się tutaj co wieczór, zgrywania kolejnych talii kart i wybijania sobie ostatnich zębów.

***
POST BARDA
Jeden z bohaterów Ujścia, do niedawna waleczny członek ruchu oporu, oddany jakże słusznej sprawie wyzwolenia miasta i jego uciskanej ludności spod okupacji bestialskich sił baronowej, chrapał teraz w maleńkim pokoiku na piętrze. Jego smukła sylwetka stanowiła barwne urozmaicenie rogu pomieszczenia, cudem jakimś wciśnięta między zagłówek łóżka a ścianę. Rozchełstana koszula na plecach dzielnego męża przebarwiła się od brudu i potu. Walczyła zaciekle z gnijącą raną na ustach Kanalii o zapachową dominację w obskurnym pokoju. Jeden z jego butów leżał obok częściowo strzaskanego okna. Spodnie mężczyzny wisiały zawinięte wokół jego kostek, pozostawiając na widoku wszystko, czym obdarzyła go natrua.
Trwał właśnie szary, chłodny poranek, a Ujście powoli budziło się do życia. Mroźna bryza bijąca od morza i wypełniająca bez większych przeszkód pomieszczenie, w którym chwilowo rezydował Queran winna spokojnie wystarczyć, by go przebudzić, jednak zadanie to nie było tak łatwe, jak można było przypuszczać.


Mężczyzna miał za sobą bardzo pracowity wieczór. Na zlecenie jednego z wyżej postawionych siepaczy Bogobojnej Kali ruszył w miasto, skrzyknąwszy wcześniej kilku oprychów. Zadnie było proste; zaczaić się w jednej z ciemnych uliczek i napaść na ludzi Ośmiopalcego Zacha, którzy mieli akurat tamtędy przechodzić ze świeżym transportem narkotyków. Ponoć w grę wchodziło nawet kilka skrzynek towaru. Kanalia przez chwilę poczuł się jak za dawnych, prostszych czasów. Przejęcie ładunku i odstawienie go do wcześniej ustalonego punktu, prosta, podręcznikowa niemal robota. Jeśli chodziło o ludzi Zacha; dostał wolną rękę, mógł się z nimi obejść jak chciał. Chodziło o przesłanie prostej wiadomości; towar w tym mieście przechodzi przez organizację Kali.
W Ujściu nadal istniały gangi, które jej się opierały i stawiały mniej lub bardziej czynny opór. Samo ich istnienie było drzazgą w oku kobiety, której ambicja nie pozwalała na spokojną koegzystencję z innymi szychami z podziemia.
Jeśli miała wywalczyć prawdziwie wolne Ujście, musiała wcześniej podporządkować sobie cały półświatek. Ci, którzy nie byli z nią, ginęli, bądź dostawali po sakiewkach tak mocno, że musieli raz jeszcze rozważyć swoje alianse w nowych czasach.


Akcja była udana, stracił tylko jednego człowieka, drugi odniósł lekkie rany, a wszystko to wpisane w ryzyko zawodowe. Prosta, brutalna robota rozochociła Kanalię na tyle, że pozwolił sobie przywłaszczyć nieco towaru z transportu i wieczór spędził na hulankach bez absolutnie żadnych hamulców.

Łomot, przerażający, rozsadzający głowę łomot sprawił, że mężczyzna rozwarł zalepione ropą oczy. Głowa bolała go jak skurwysyn i jeszcze trochę, usta były tak suche, że mogłyby posłużyć za papier ścierny, a wydarzenia z ostatnich godzin stanowiły w jego mózgu jeno dziwną, wielokolorową smugę, która absolutnie nic mu nie mówiła.
Nagłe szarpnięcie bólu spowodowało, że zerknął w dół, na swoją lewą dłoń. Była zalana krwią, a między kostkami sterczał tam jakiś odłamek szkła. Na łóżku leżała półnaga kobieta, na której niegdyś jasnych pośladkach, między pozornie chaotycznymi zbiorowiskami siniaków widniały wyraźne, czerwone zarysy jego dłoni. Kim była? Czy w ogóle oddychała? Tego nie wiedział.
Piekielny łomot powtórzył się raz jeszcze i nim zdążył jakkolwiek zareagować, drzwi do pokoju uchyliły się. Hoffman, elf, z którym przyszło mu niegdyś współpracować w ruchu oporu, wsunął do środka głowę. Otworzył szeroko oczy, zaczerwienił się, zakaszlał i zniknął za drzwiami.
- Ojej. - szept łucznika był dziś wyjątkowo irytujący i abstrakcyjnie wręcz głośny. Smukła dłoń wychyliła się zza desek, by pomachać Kanalii. - Powiedziano mi, że znajdę cię tutaj i oczywiście pomyślałem sobie, że przecież to musi być jakieś oszczerstwo, potwarz, bo gdzie panu Querenowi do takiej speluny, zupełnie nie jego klasa, przecie nawet w kanałach niegdyś się przytulnie urządził... - - dłoń żywo gestykulowała podczas jego czczej paplaniny - ... ale mówię sobie; "Dobrze, zaufaj im i sprawdź, bo idziesz ze sprawą nieznoszącą zwłoki". No i jesteś. I ja jestem. Jesteśmy. - zaciął się, chyba ciągle zbyt zaaferowany stanem Kanalii i pokoju, w którym ten się znajdował.
Obrazek

Speluna "Pod Czarnym Węgorzem"

2
POST POSTACI
Queran (Kanalia)
Do pełni szczęścia zabrakło mu tego wieczora niewiele. Przynajmniej tak sądził. Wszystko zaczęło się od udanej zasadzki. Uwielbiał je — dosłownie każdy ich aspekt. Oczekiwanie w zatęchłej, pozbawionej świateł uliczce wywoływało w nim niezdrowe podniecenie. Każda mijająca sekunda tylko potęgowała ten nastrój. Skulony gdzieś w zakamarku, zlewający się z mrokiem, skupiony na swoim nierównym oddechu. W końcu nadchodził moment rozładowania napięcia. Zaskoczony wzrok pierwszej ofiary, gdy niepozorny cień przeradzał się w posłańca śmierci. Gwałtowny wydech i zdesperowany, przepełniony lękiem krzyk jego towarzysza towarzysza. Spływająca z ostrza na dłoń, wciąż ciepła, krew. I w końcu, walka na śmierć i życie. Napędzana adrenaliną; szybka, krótka, brutalna. Nie było tam miejsca na finezję.
Tak blisko szczęścia Kanalia nie był od dawna. Być może była to zwykła ekscytacja, zastrzyk emocji związany z okrucieństwem i niebezpieczeństwem sytuacji. Mężczyzna nie potrafił ich odróżnić. Poszedł za ciosem. Z nocnych eskapad nie zapamiętał praktycznie. We śnie powrócił do niego napad na ludzi Zacha. Trzask kości i głuchy łomot ciał opadających na podłoże.
No właśnie. Łomot. Ten, który wyrwał go ze snu należał do tych mniej przyjemnych, lecz nawet on nie zdołał zrujnować jego dobrego nastroju. Potrzebował kilku dłuższych chwil, aby choć trochę zrozumieć swoją sytuację. Nieobecny, nieprzytomny wzrok obiegł pomieszczenie, szukając jakiegoś punktu odniesienia. Nagrodzony za swą ciekawość, odnalazł ich nawet kilka. Leżąca na łóżku kobieta. Wszechobecny burdel, przekraczający niskie standardy speluny. W końcu, on sam, w stanie co najmniej niecodziennym.
Wyschnięte, popękane usta wykrzywiły się w obrzydliwym grymasie, w zamyśle przypominającym uśmiech. Odruchu tego nie powstrzymał nawet pulsujący ból głowy i skręcający się, protestujący żołądek. Kanalia uznał ubiegłą noc za nadzwyczaj udaną. Wszystko inne, wliczając w to stan pokoju oraz kobiety, nie miały większego znaczenia. Zdawało się, że nic nie mogło naruszyć jego dobrego samopoczucia.
Nic, prócz wyłaniającej się zza drzwi twarzy elfa. Rozpoznanie znajomej sylwetki sprawiło mu z początku trudność, lecz irytujący głos łucznika nie pozostawiał złudzeń. W pierwszym odruchu, otworzył usta by odesłać go w diabły, używając wszystkich znanych mu wulgaryzmów. Niestety, z jego gardła dobyło się co najwyżej ciche charknięcie. Odchrząknął odruchowo, spluwając po chwili na bok. Plama gęstej wydzieliny nie wpłynęła znacznie na estetykę pomieszczenia.
— Stop — rzucił, dla pewności. — Jedno słowo, a cię zajebię. — Na szczęście dla elfa, stan Kanalii nie pozwalał na tak radykalne działania.
— Przydaj się, kurwa, do czegoś i zapierdalaj po dzban wody — dodał ochryple. Kilka zdań skutecznie nadwyrężyło jego zaschnięte gardło, blokując następne, z pewnością niezbyt pochlebne słowa. Chwilę milczenia postanowił wykorzystać na powolną próbę wciągnięcia spodni i powrotu do pozycji stojącej.

Speluna "Pod Czarnym Węgorzem"

3
POST BARDA
Gęsta, ciemna breja, którą splunął Kanalia sprawiała wrażenie zdolnej do przeżarcia się przez spaczone deski podłogi. Przez chwilę nawet wydawało mu się, że jej lądowaniu towarzyszył co najmniej niecodzienny syk, lecz równie dobrze mógł być to kolejny podmuch morskiego wiatru, wdzierającego się do pomieszczenia przez rozbite okno. Charknięcie, którym powitał łucznika, młody Hoffman wziął za gest bardzo serdeczny, na który uśmiechnął się i skinął mu głową w tym ułamku sekundy, nim speszony widokiem wszechobecnej degrengolady i, o zgrozo, półnagiej kobiety prędko schował się z powrotem za drzwi.
- Ale... - zaczął, wyraźnie zawiedziony, gdy Queran w końcu znalazł w sobie wystarczająco siły na wydukanie kilku słów. Elf urwał swą myśl, przerażony wizją spełnienia groźby. Owszem, mężczyzna znajdował się chwilowo w stanie raczej niedysponowanym, jednak ani trochę nie obdzierało go to z famy, którą zdążył obrosnąć w półświatku przestępczym Ujścia i podczas swojej walki z zielonym okupantem miasta. Jego okrucieństwo zostało w końcu dostrzeżone nawet przez personę tak odciętą od rzeczywistości jak Hoffman.
Elf z pewnością chciał coś powiedzieć, kiedy Kanalia posłał go po dzban z wodą, jednak, rozsądnie, utrzymał język za zębami. Złączył jeno palec wskazujący z kciukiem, tworząc małe kółko, tym prostym gestem dając mężczyźnie znać, że zrobi, o co go poproszono.
Kroki elfa schodzącego po schodach zapewne nie były wcale tak głośne, jednak dla przeczulonych po bardzo obfitej w wydarzenia i substancje nocy zmysłów Kanalii, zlewały się w kolejny, paskudny łomot, napędzający jego ból głowy. Powoli stawał się nie do zniesienia, męcząc go po stokroć bardziej od przewracającego się ze strony na stronę, zbuntowanego żołądka.


Zadanie, które postawił przed sobą Queran w teorii nie było trudne, w praktyce jednak urastało do niemal heroicznego wysiłku, godnego bycia opiewanym przez bardów w całym Keronie. Spodnie udało mu się wciągnąć za pierwszym razem, choć uniesienie pośladków z podłogi sprawiło, że aż sapnął z wysiłku. Pochwycenie tkaniny odzieży zwróciło mu ponownie uwagę na kawałek szkła, sterczący spomiędzy kostek jego pokrytej zaschniętą krwią lewej dłoni. Ból co prawda nie umywał się do tego, który z uporem rozsadzał mu głowę, był jednak wystarczająco odczuwalny, by go odnotować.
Problemy Querana zaczęły się, gdy podjął próbę wstania z podłogi. Z początku wsparł się na framudze łóżka, która skrzypnęła niebezpiecznie, raczej niechętna na takie odciąganie jej od reszty mebla, i oderwał się od starych desek, na których spędził noc... Tylko po to, by pokój zawirował mu przed oczami, jakby dostał obuchem w łeb, a ziemia nagle uciekła mu spod zwiotczałych, zmarzniętych nóg. Dłoń ześlizgnęła mu się z mebla, a on sam runął twarzą na podłogę, w ostatniej chwili, odruchowo odwracając się na bok. Wylądował na szkle z rozbitego okna, ale na całe szczęście obyło się bez dalszych niepotrzebnych skaleczeń.
Obrócił się na plecy, z trudem podniósł do pozycji siedzącej i wyciągnął ręce w górę, by sięgnąć ku parapetowi. Ten okazał się być znacznie lepszą podpórką od starego mebla. Świat raz jeszcze fiknął mu przed oczami fikołka, a nogi ugięły się pod ciężarem mężczyzny, ale ten był zdeterminowany, by dopiąć swego. Oparł się klatką piersiową o parapet, wsparł się łokciami i wreszcie stanął w pełni wyprostowany.
Co prawda chwiał się na nogach, a krajobraz za oknem jakoś nie mógł przestać falować, aczkolwiek Kanalia wiedział, że to wszystko niedługo przejdzie. Nie był to wszak jego pierwszy raz.


Skrzyp elfich kroczków oznajmił powrót łucznika jeszcze nim ten zdołał dotrzeć do pokoju Querana. Trzęsąca się dłoń z przyjemnie chlupiącym dzbanem wychyliła się zza drzwi. Biedna, nijak nie mogła jednak dosięgnąć komody i przez parę sekund trwała tam w bolesnym zawieszeniu. Hoffman w końcu znalazł w sobie dość odwagi, by wejść na moment do środka i, unikając patrzenia na łóżko, położyć ostrożnie dzban na nadającym się do tego meblu.
Kobieta na łóżku drgnęła, leniwie obracając się w stronę nowoprzybyłego. Uniosła brew. Twarz miała niebrzydką, a raczej miałaby, gdyby nie rozbita, opuchnięta warga i podbite oko. Rude loki rozlewały się w nieładzie po jej ramionach, przykrywając częściowo posiniaczoną szyję.
- A ten kto? - ziewnęła, drapiąc się za uchem. - Za kolegę pięćdziesiąt gryfów ekstra - dodała znudzonym tonem, pozornie zupełnie niewzruszona swoim stanem.
Hoffman poczerwieniał jak burak.
- Nie, nie, nie, ja... - Bogowie, odezwał się! Zacisnął usta w kreskę, spoglądając z niepokojem na Kanalię. - ...jestem tylko posłańcem. - dodał, cofnąwszy się pod drzwi.
Kobieta machnęła ręką.
- To spierdalaj, posłańcuj sobie gdzie indziej - - wywróciła oczami. - Chociaż... Daj najpierw ten dzban. - wysunęła dłoń w stronę elfa, jednocześnie delikatną i spracowaną. Ten jednak nie ruszył się z miejsca, patrząc pytająco na Kanalię.
Obrazek

Speluna "Pod Czarnym Węgorzem"

4
POST POSTACI
Queran (Kanalia)
— Nigdy więcej — pomyślał Kanalia, okłamując się w najbardziej perfidny sposób. Z pozoru nic nie zapowiadało, by w jego życiu miały zajść drastyczne zmiany. W normalnych, jak na swoje standardy, warunkach taka myśl nawet nie przemknęłaby przez jego głowę. Pojawienie się elfa wywołało jednak nie małą irytację, potęgowaną tylko przez pulsujący ból wydobywający się spod czaszki. W tamtym momencie Kanalia najchętniej dobyłby noża i pozbył się problemu. Raz na zawsze. Podrażniony swoją bezsilnością, odpowiedział na uśmiech paskudnym grymasem twarzy, tym razem ciężkim do pomylenia. Zestaw niezbyt zadbanych zębów wychylił się spod ust, niczym u psa. Do pełnego obrazu zwierzęcej groźby brakło tylko cichego warczenia.
W służalczość Hoffmana nie wątpił, zwłaszcza przy tak trywialnych zajęciach. Kupił sobie trochę czasu, na zebranie myśli i powrót do świata żywych. Żadne z tych zadań nie wydawało się proste. Bliżej im było drodze przez mękę, na końcu której czekać miał fragment boskiego raju — dzbanek wypełniony wodą. Z całych sił próbował zmusić swój mózg do współpracy, przekonać go by połączył kilka kropek. Dlaczego elf go szukał? Ktoś musiał go przysłać. Po co? Kto nienawidził go tak bardzo, by skazać go na obecność łucznika? Czy zobowiązał się do wykonania jakiegoś zadania, o którym zapomniał? Umówił się na jakieś spotkanie? W jego głowie narodził się ciąg pytań, rozdzielanych rytmicznie wewnętrznymi eksplozjami. Miał wrażenie, że niedawny wybuch portu nawet nie umywał się do tego, co odczuwał Kanalia.
Odpowiedź wewnętrzne pytania nie nadeszła zbyt szybko. Upadek skutecznie rozwiał te myśli, otrzymując w zamian imponującą wiązankę przekleństw. Gdy zdołał się podnieść, jego uwaga skupiła się na czymś zupełnie innym. Kilka głębokich wdechów, w oczekiwaniu aż świat przestanie tańczyć mu przed oczami. Był wdzięczny sam sobie, za rozbicie okna. Wpadające do pomieszczenia powietrze zapewniało jakże potrzebną ulgę i świeżość. Stał na własnych nogach, o własnych siłach. Był to krok w dobrą stronę. Nie planował ruszać się przez najbliższe kilka chwil. Obecna poza dodawała mu nieco powagi (a przynajmniej tak sobie to tłumaczył). W końcu, sięgnął po wystający z dłoni kawałek szkła. Bez zbędnych ceregieli, postanowił go wyrwać i cisnąć w kąt. Być może liczył, że nowy bodziec choć trochę złagodzi ból głowy.
Nawet jeśli udało mu się uzyskać podobny efekt, cały ten wysiłek poszedł na marne wraz z powrotem elfa. Ciche kroki. Stuknięcie dzbanka o mebel. A na domiar złego, zwięzła dyskusja. Mężczyzna zamknął na chwilę oczy, jakby zbierając w sobie resztki sił.
— Ciszej, kurwa! — warknął, głośniej niż planował. Głos ugrzązł mu na moment w gardle, wymuszając krótkie chrząknięcie. — Teraz robimy rzeczy po mojemu. Po pierwsze. To ja decyduję, kto spierdala, a kto nie. Po drugie, jeszcze jedno niepotrzebne słowo, a komuś przypierdolę. Jasne? — zagrał pauzą, po części z własnej woli, po części z konieczności.
— Daj ten dzban — rzucił, wyciągając rękę w bok, oczekując dostarczenia przedmiotu — I lepiej, żeby to było ważne. Jak nie, to wypierdalaj. To samo tyczy się ciebie, dziwko. Napijesz się i zbieraj dupę w troki. — podsumował w iście dżentelmeńskim stylu, finalnie gotów do napicia się.

Speluna "Pod Czarnym Węgorzem"

5
POST BARDA
Mały, brudny świat Kanalii ustabilizował się nieco, a chłodny wiatr muskał jego rozgrzaną twarz w nieregularnych interwałach. Nogi mężczyzny coraz pewniej utrzymywały swojego właściciela, który był już niemal w stanie zaufać im na tyle, by puścić parapet, czego jednak przezornie jeszcze nie robił. Z zaułka naprzeciw "Czarnego węgorza" powoli, ostrożnie stawiając każdy krok, wytoczył się człowiek kompletnie mu nieznany, a jednak w pewien sposób bliski. Miał na sobie brudne łachmany, a jego czerwoną mordę zdobiła siwa, krzaczasta broda. Oparł się o pociemniałą od błota ścianę jednej z dziesiątek ruder w tej dzielnicy, wziął głęboki oddech i ruszył ku sobie tylko znanemu celowi, łamliwym, skrzeczącym głosem wyśpiewując niezrozumiałą przyśpiewkę.
Wraz z Queranem Ujście powoli budziło się do życia.


Kawałek szkła ze stukotem opadł na drewnianą podłogę. Krew na nowo popłynęła ze świeżo otwartej rany, barwiąc jej wnętrze i poszczególne palce. Jej ciepło było w pewien sposób kojące, choć oczekiwany ból nadszedł dopiero po krótkiej chwili, swą intensywnością na moment przyćmiewając wybuchową tragedię rozgrywającą się w głowie mężczyzny. Specyficzne remedium nie miało jednak szans w starciu z eksplozją jaką było stuknięcie dzbanka o komodę.

Gdy po chwili zbierania sił Kanalia warknął na rozmawiających, zalękniony Hoffman cofnął się jeszcze bardziej, prawie wychodząc z pokoju. Nerwowo kiwał głową, wyraźnie bojąc się odezwać. Rudowłosa dama jedynie prychnęła cicho.
- Kochany, pierdolniesz mi, to Piotruś przetrąci ci kolana - mruknęła, puszczając mu oczko. - Już i tak nieźle sobie poużywałeś.
Sięgnęła pod łóżko, by wyciągnąć spodeń małe, poobijane puzderko. Oparła się plecami o ścianę, bez cienia zażenowania pozwoliwszy kołdrze osunąć się niżej i odsłonić jej obfite, nieco obwisłe i wciąż zaczerwienione piersi. Uchyliła wieczko, wsunęła do środka palec i uniosła go zaraz do nosa, szybko się zaciągając. Zadrżała, opuszczając drżące powieki. Oparła głowę o ścianę, a na jej usta powoli wpełzał zadowolony uśmieszek.
W tym czasie uczynny Hoffman podszedł do Kanalii i podał mu dzban wody na wyprostowanej ręce. Trzymał się w bezpiecznej odległości od potencjalnie niebezpiecznego człowieka, jednocześnie bardzo starając się nie patrzeć w stronę łóżka.


- Przesyła mnie sama... - otworzył szerzej oczy i pokiwał powoli głową - ... - wydął lekko usta - Ona. - wyrzucił w końcu z siebie, wyraźnie niezadowolony, że przyszło mu przekazywać wrażliwe informacji w obecności jakiejś panny lekkich obyczajów.
Cała ta farsa mogłaby znacząco ukrócić jego elfie życie, ale kobieta postanowiła zlitować się nad Hoffmanem i wstała z posłania. Miała na sobie jakieś strzępy tkaniny, która kiedyś mogła być suknią, jednak nie wydawała się być tym faktem specjalnie przejęta. Zadziwiająco czujne spojrzenie zielonych oczu na moment spoczęło na twarzy Kanalii.

- Nie będę wam przeszkadzała w rozmowie, chłopcy - uśmiechnęła się krzywo, choć jej ton był słodki jak miód - Napiję się na dole - machnęła ręką i wyszła z pokoju. Bosa i poobijana, w smętnych strzępach sukni, a przy tym beztroska jak dziecko.

Hoffman zdawał się nieco rozluźnić. Cofnął się o kilka kroków i spokojnie zamknął drzwi. Został przy nich, z sobie tylko znanych powodów zachowując pewien dystans od Kanalii.
- Kalii kazała przekazać, że jest bardzo zadowolona z tego, co wczoraj zrobiłeś, jednak nie może pozwolić ci na dłuższy odpoczynek. - Hoffman splótł za sobą dłonie. Bogowie jedni wiedzą jakim cudem znalazł się w otoczeniu legendarnej przywódczyni gangu. - Chodzi o Alberta Welle.
Kanalii nie trzeba było powtarzać tego imienia dwa razy. Ławnik Welle był jednym z najbardziej wokalnych przedstawicieli miasta. Znany i poważany kupiec, który zbił fortunę na handlu morskim. Jego nazwisko mogło być teraz warte więcej od niejednej z dzielnic tego przeklętego miasta. Mimo to, trudno było znaleźć wśród uciskanych obywateli Ujścia osoby, które mogłyby nienawidzić tęgiego mężczyzny. Nie porzucił miasta w czasie oblężenia ani po eksplozji portu, choć najpewniej stracił na tym ogromną ilość pieniędzy. Co prawda Queran nigdy nie widział go w siedzibie ruchu oporu, ale w podziemiu krążyły pogłoski o jego prominentnej personie i naciskach, które miał wywierać na innych możnowładców Keronu. Bogowie jedni wiedzą, ile było w nich prawdy.
Zawiedziony brakiem 'stosownych działań w mrocznym czasie próby' ze strony królestwa, zaangażował się w ruchy wolnościowe, perorując za niezależnością miasta, które miało pozostać siedzibą jego handlowego imperium. Według niektórych; człowiek z klasą, idealista. Według innych; cwaniak, wiecznie goniący za błyskiem złota.

- Jego ostanie działania niepokoją Bogobojną Kali. Masz... Zrobić to, co potrafisz robić najlepiej. Przekonać go, by przestał hojnie łożyć na straż miejską i nagabywać ludzi do poszerzania jej szeregów, bądź sprawić, by zamilkł... ostatecznie. - Hoffman wciągnął z sykiem powietrze - ...pani... - zaczął ciszej, chyba świadomy, jak dziwnie brzmi to słowo w odniesieniu do przywódczyni gangu - ...chce ci dać wolną rękę. Ludzie, zasoby, dostaniesz, co chcesz. Masz tylko zgłosić się do dawnej siedziby ruchu oporu, gdy już... Doprowadzisz się do porządku.
Obrazek

Speluna "Pod Czarnym Węgorzem"

6
POST POSTACI
Queran (Kanalia)
Jego zmęczony, wciąż półprzytomny wzrok powędrował za zataczającą się postacią. Mógł odczuć wobec niej bliskość, lecz nie było w tym ani cienia empatii, zrozumienia. Los mężczyzny obchodził go równie mało, co treść wycharczanej przez niego przyśpiewki. Gdy Kanalia myślał o innych ludziach, robił to z reguły przez pryzmat swojej osoby. Swoich celów, małych i dużych. Swoich potrzeb. Swoich pragnień. Swoich emocji. W tym przypadku, nieznajomy stał się dla niego pewnego rodzaju lustrem. Nie potrafił zliczyć, ile razy sam znalazł się w podobnym stanie. Kompletnie pijany, krocząc bez celu przez wąskie, zaśmiecone uliczki. Wschodzące słońce rozświetlało zarzygane alejki, uwidaczniając brud i ubóstwo miasta. Być może Ujście nie wyglądało tak w całości, lecz takie było Ujście, które Kanalia znał. Ujście, które go stworzyło.
Pozwolił krwi płynąć. Ta sprawa mogła poczekać, aż świat stanie się bardziej znośny. Do tego potrzeba było jednak czasu. Na całe szczęście, dni okupacji minęły. Nie musiał nigdzie biec, nigdzie się spieszyć. Przynajmniej nie w tamtym momencie. Biegnący powoli czas nie był jednak jego sprzymierzeńcem. Stuknięcia dzbanka, głosy ponownie wypełniające pomieszczenie. Wszystko to byłoby bardziej znośne, gdyby tylko mógł przeskoczyć parę godzin w przyszłość.
Zesra się. — Była to najlepsza riposta, jaką jego stłamszony umysł był w stanie wyprodukować. Jego uwaga szybko przeniosła się z kobiety, na zaoferowany mu dzbanek. Wydał mu się nad wyraz ciężki. Ręką przeniósł go najpierw na parapet. Pierwszy przystanek. Kolejny ruch wzniósł go w kierunku jego ust. Pozwolił Hoffmanowi mówić, wykorzystując ten moment jak najlepiej. W pierwszym ruchu zwilżył usta, rozlewając po nich napój. Pozwolił, aby woda spłynęła po jego twarzy, nieubłaganie ściągana przez grawitację. W kolejnej próbie rozchylił usta. Pił powoli, małymi łykami. Nie spieszył się. Wiedział, że i tak nie zdoła prędko ugasić pragnienia.
Chciał, aby ta chwila mogła trwać wiecznie. Woda smakowała niczym niebański nektar — a przynajmniej tak sobie jego smak wyobrażał Queran. Czuł, jak każdy łyk przynosi ulotną ulgę, nawilżając pustynne podniebienie. Odstawił dzbanek na najbliższej, płaskiej powierzchni.
Mhm. Nigdy nie lubiłem skurwiela. — rzucił. Stwierdzenie to nie było niczym wyjątkowym. Z ust Kanalii padało często. Nie potrzebował do głoszenia tego typu prawd żadnych relacji czy nawet specjalnej wiedzy na temat danej osoby. Było to niczym pierwotny instynkt. Strzępek informacji wystarczał, by wyrobił sobie na czyjś temat opinię.
Bardzo chętnie sobie z nim... pomówię. — parsknął cicho. Poczuł rozbawienie. W jego głowie natychmiast pojawiło się tysiące myśli. Przeróżne scenariusze, liczne możliwości. Widział wiele sposobów na osiągnięcie postawionego przed nim zadania.
Prócz rozbawienia, ponownie ogarnęło go niezdrowe podniecenie. W świecie Kanalii niewiele rzeczy mogło równać się z zadawaniem bólu, w formach wszelakich. Wysoki status społeczny tylko pobudzał to podniecenie. W połączeniu z kompletną swobodą, stanowiło to mieszankę wybuchową, potencjalnie niebezpieczną. Wprawdzie udowadniał w przeszłości, że spuszczenie go ze smyczy przynosiło zakończenia spektakularne. Być może o to właśnie Kali chodziło. O przesłanie wiadomości.
Jak masz do mnie coś jeszcze, to sprężaj się. Jak nie, to wypierdalaj. — postanowił uciąć, nim elfowi zbierze się na nadmierne pogawędki. Tymczasem jego wzrok pobiegł w kierunku łóżka. Kilka godzin leżenia w bezruchu brzmiało jak idealne przygotowanie do spotkania.

Speluna "Pod Czarnym Węgorzem"

7
POST BARDA
Prostytutka zamarła na moment z półotwartym wieczkiem i wbiła rozbawione spojrzenie w ledwie stojącego na nogach Kanalię. Zaraz jej spękane usta rozciągnęły się w uśmiechu, by w końcu, według Hoffmana zupełnie wbrew zdrowemu rozsądkowi, roześmiać się cichutko.
- Złociutki, nie wątpię, żeś zabijaka, jakiego w naszych dokach próżno szukać, chłop jak dąb, co to połowę straży miejskiej gołymi łapami, a najlepiej jeszcze z gołą dupą, na strzępy rozniesie… Ale teraz… – omiotła go raz jeszcze wzrokiem. Wbrew pozorom nie było w nim wrogości, błyskało tam jeno rozbawienie, ożywiając lekko zaszklone oczy kobiety. Nim dokończyła swój krótki wywód, nabrała na palec zawartości szkatułki i uniosła go do nosa, mocno się zaciągając.
- Teraz Piotruś połamały ci kolana. I sam byś się zesrał. – mruknęła, radośnie uśmiechnięta i przekonana o nietykalności swego poobijanego ciała. Wydęła usta, jakby miała zacząć coś nucić, ale poświęciła jeszcze jedno spojrzenie Kanalii i najprawdopodobniej zdecydowała, że to wcale nie taki dobry pomysł. Co prawda widziała jego problemy z uniesieniem dzbanka, drżącą rękę i wysuszone na wiór usta, zdające się błagać wręcz o najmniejszą kroplę wody, ale nie była głupia. Znała go, wiedziała do czego był zdolny, gdy tylko kac i jeszcze boleśniejsze zejście z przejętego towaru w końcu go puszczą. Toteż doprowadziła się do względnego porządku i wyszła, zostawiając mężczyznę w towarzystwie jednej z najbardziej irytujących osób na świecie.

Woda niosła życie. Bez wątpienia była warta heroicznego wysiłku, jaki musiał podjąć, by doprowadzić ją do swoich spękanych warg. Przyjmowały pierwsze krople niczym wysuszony grunt, zdawało się, że wchłaniały je jak gąbka. Chłodne krople, a później strumienie spłynęły po jego podbródku i kapały na deski, ale tym razem był to dźwięk wybawienia. Pił, niczym smok z bajki dla małych dzieci, pił bez ustanku i gdyby tylko dzbanuszek nie miał dna, gdyby tylko ta nieopisywalna ulga nie musiała się kończyć, to spęczniałby i wybuchł jak balon. Życie jednak nie lubiło rozpieszczać Kanalii, a wszystko co dobre miało swój kres. Trzymał naczynie nad głową, chcąc wyłapać te ostatnie krople. Zaczynał żałować, że pozwolił jej na początku tak spokojnie płynąć po jego twarzy. Na ułamek sekundy w głowie Querana pojawiła się nawet Idea. Paść na kolana, zlizać z podłogi, to co tam zostało, wyssać wilgoć z desek, nie zmarnować ani kropli więcej…
Idea została zmiażdżona w zarodku; dzbanek stanął na parapecie, a Hoffman nerwowo przestępował z nogi na nogę, kilka kroków od człowieka, z którym niegdyś ‘wyzwalał’ więźniów spod orczej okupacji. Wydawało się to nieopisywalnie odległe.


A czy ty w ogóle kiedyś kogoś lu…? – słowa wypłynęły z ust uszatego, nim ten zdążył zareagować. Kanalia wiedział, że Hoffman niegdyś nie miał w zwyczaju gryzienia się w język i swoją irytującą gadaniną potrafił wyprowadzać go z równowagi jak mało kto, ale z czasem nauczył się… odmienności charakteru swojego przymusowego kompana i respektował to, częściej i częściej gryząc się w język. Może po prostu zaczął się go obawiać.
Odruchowo postąpił krok w stronę drzwi, nim podał Kanalii ostatnie informacje od Bogobojnej Kali.
Uśmiechnął się nerwowo, gdy Queran wspomniał o rozmówieniu się z kupcem.
- Do-doskonale! Pani nie mogła wybrać do tego zadania nikogo lepszego! – rozciągnął usta w niemrawym uśmiechu, po czym spróbował nonszalancko oprzeć się o framugę drzwi. Założył nawet dłoń na biodro, chcąc chyba wyglądać jak jeden z tych ‘hardych poszukiwaczy przygód’, którzy są w stanie wypić beczkę piwa i powalić w bójce na pięści połowę karczmy. Był jednak chudy i kruchy, bardzo elfi, co kompletnie udaremniało wszelkie jego plany.
- Właściwie tak, jest jeszcze jedna s p r a w a – Hoffman jakby zmalał, a wraz z nim zmalał jego głos – Idę z tobą! A teraz wypierdalam, do widzenia panie Queranie. – ostatnie dwa zdania niemalże wymamrotał w podłogę, po czym okręcił się na pięcie i szybkim krokiem zszedł na dół. Do uszu Kanalii dotarło donośne splunięcie karczmarza i trzask drzwi zaraz po nim. Został w pokoju sam.


Siła przyciągania łóżka była nie do przezwyciężenia. Nim się obejrzał, Kanalia znów znalazł się na przepoconej, pomiętej pościeli. Nie pamiętał nawet, czy zamknął za sobą drzwi, ale nie było to ważne. Ciężkie powieki przysłoniły umęczone oczy, dając im jeszcze jedną, jakże potrzebną, chwilę wytchnienia. Zapadła ciemność, a zaraz później… Nastała cisza.
Cisza z gatunku tych absolutnych, ta, która wypełniała nicość w czasie przed Bogami i ziarnami rzeczywistości, które powoli rozrzucali w pustce przed wszystkimi pustkami. Był martwy, nie istniał, nie został z niego nawet najmniejszy okruch świadomości. I, gdyby tylko mógł, zapewne odetchnąłby z ulgą, gdyż było to dosłownie wszystko, czego jeszcze przed chwilą chciał. Tkwił w niebycie przez milenia, a może nawet eony. Gwiazdy wypalały się i umierały, skazując na zagładę tysiące niepoznanych światów, odbierając życiodajne światło nienazwanym istotom.
On tego nie widział.
Nie było wszak nic.


…trzask? A więc tak to wszystko się zaczęło? Raban… Z Dołu?
Kanalia wracał do istnienia, a pierwszą rzeczą, która dotarła do jego odświeżonego już umysłu, było bardzo namacalne poczucie miejsca gdzieś poniżej tego, w którym się znajdował. Po raz kolejny do życia przywołał go hałas. Zupełnie jak nowe narodziny.
Gdy otworzył oczy, dostrzegł swoją dłoń, spoczywającą spokojnie na czerwono-brązowej poduszce. Problem z krwawieniem rozwiązał się sam. Bogowie wiedzą ile posoki z niego wypłynęło, ale na pewno jeszcze żył. Ledwo widział kolor swojej skóry spod skorupy zaschniętej krwi i brudu, który się do niej przyczepił.
Na łóżku czerwień, za oknem krwista purpura; zmierzchało. Wiedział, że to już czas, by podnieść się z łoża. Zebrał się jakoś do kupy, ubrał do końca i doposażył. Głosy na dole nie ustępowały. Nie rozróżniał poszczególnych słów, ale wyczuwał duże poruszenie. Musiał zejść na dół i tak też zrobił, a jego oczom ukazała się nietypowa scena.


W drzwiach do „karczmy” stała dwójka zielonoskórych indywiduów. Niewielki goblin o bulwiastym nosie i porządnym, choć zaniedbanym stroju z kupiecką czapką i pękniętym monoklem na złotym pasku, który, mimo usterki, i tak trzymał na oku i wielki, szeroki jak drzwi ork w prostym futrzanym pancerzu. Gigant mordę miał wyciosaną jak z granitu, nos, który musiał być łamany częściej niż gałązki w lesie i pokaźne kły, wystające mu z ust. Patrzył tępo przed siebie.
- Mówię po raz o s t a t n i – właściciel „Czarnego Węgorza” wsparł swoje potężne cielsko na szeroko rozłożonych ramionach, opartych o szynk – Psów… Uszatych… I zielonych. Nie obsługujemy. – warknął, jak wściekły pies. Kanalia nawet ze schodów widział, jak na skroni zarysowała mu się spora żyła.
- Drogi panie, to tylko pokój, na jedną noc… Podróżuję do Oros po leki dla… – błagalny ton goblina, przesączony najgłębszą rozpaczą mógłby roztopić serca wielu.
- Chuja mnie obchodzi dokąd idziesz. Prędzej dam się wychędożyć miotłą, niż pozwolę zielonej zarazie przestąpić mój próg! – karczmarz sięgnął pod ladę i wyciągnął spodeń sporą kuszę. Wymierzył w goblina, który odruchowo cofnął się o krok, wpadając na swojego orczego kompana.
- Błagam! Zapłacę podwójnie! Tylko nas wpuść! Już, teraz, proszę! – goblin rozglądał się nerwowo na boki
- Wypierdalaj, pókim dobry! – palec karczmarza drżał na spuście.
- Panie, dobry panie! – goblin dostrzegł kątem oka Kanalię i zwrócił się do niego. Padł na kolana, unosząc w górę dłonie – Błagam, przemów właścicielowi do rozsądku. Nie miałem przecież nic wspólnego z tym, co się tutaj… Jestem tylko poczciwym kupcem, zatroskanym ojcem, który przemierza połowę świata dla swojej…
- ZAMKNIJ TĄ ZIELONĄ MORDĘ I IDŹ SPAĆ W RYNSZTOKU! – ryknął karczmarz, aż mu ślina z ust pociekła. Ork burknął coś niezadowolony marszcząc czoło.
Goblin, wciąż na kolanach, patrzył błagalnie na Kanalię.
Obrazek
ODPOWIEDZ

Wróć do „Ujście”