Re: Boczna uliczka.

16
Dojrzał swojego kompana akurat w momencie, gdy ten rzucił się na Księżniczkę. Mimo całej swojej irytacji związanej z osobą Kanalii był pełen podziwu, że ten dalej potrafił się ruszać, po tym wszystkim. Kobieta, która prawdopodobnie wcześniej go oślepiła, powoli zbierała się z ziemi. Szafa nie żył. Kanalia wydostał się spod leżącego teraz na wznak na środku uliczki. Miecz w dłoni półelfa zmienił się w niebieski kolec i pomknął prosto w serce Księżniczki z taką siłą, że krzesiciel aż zatoczył się do tyłu. Teraz cały luksyn, który posiadał, zawinięty był wokół uda. Nie mógł sobie pozwolić na więcej. Po tak długiej przerwie pewnie nabawiłby się choroby świetlnej. W tej sytuacji byłoby to samobójstwem. Kiedy podszedł bliżej rozpoznał kobietę, była związana z Organizacją. Mimo wszystko nigdy nie poznał jej imienia. - Trzeba go stąd zabrać - Jedyną rzeczą, której teraz pragnął, to przywitać swoje pięści z twarzą ledwie dychającego kompana. Po tym, jak to wszystko się skończy, oczywiście. Przecież z taką mordą i tak z nikim się nie dogada. Podszedł do Kanalii by go podnieść. - Towar jest bezpieczny. - Zwrócił się do Kobiety. - Gdzie możemy się ukryć i przeczekać to wszystko? -
"Czas płynął własnym tempem, niestały jak pedalska ciota."

Re: Boczna uliczka.

17
Queran podnosząc się z brudnej ziemi, czuł każdą część swoje ciała. Każdy mięsień go bolał. Nawet ręce odmawiały mu posłuszeństwa. Prawej dłoni nie mógł zgiąć w pięść nie odczuwając potwornego bólu, który promieniował wzdłuż przedramienia. Głowa pulsowała z taką intensywnością, że Kanalia miał wrażenie, jakby miała zaraz eksplodować i zabazgrać czerwienią ściany wąskiej uliczki. Nawet jego wnętrzności były okropnie poobijane od licznych kopniaków w brzuch. Nogi były niczym drewniane kołki, które cudem uniosły go z bruku. Nie miał jednak czasu, aby skupiać się na własnych dolegliwościach. Kanalia z zaciśniętymi zębami ostatkiem swoich sił, rzucił się na jedynego żywego bandytę, który nie życzył im zbyt długiego życia. Jednak na jego nieszczęście wszystko wraca do właściciela i to nad jego głową wisiało teraz widmo śmierci. Księżniczka pod ciężarem napastnika upadł na bruk, a jego głowa z głuchym trzaskiem uderzyła o kamienny blok. Stracił przytomność. Z jego głowy sączyła się lepka gorąca krew, która ginęła w breji uliczki. Nie stwarzał już zagrożenia. Nawet jeżeli żyje, wraz z nadciągającymi orkami zostanie przerwane w mgnieniu oka.

Działanie Vincent, mające na celu uśmiercenie Księżniczki było już zbędne. Nie było na to czasu. W ich stronę zbliżały się zielone bestie. Mało kto uważał w Ujściu orki za stworzenia ludzkopodobne. Większość traktowała ich za dzikie, kierujące się tylko popędami zwierzęta o budowie humanoidalnej. I wszyscy jednym głosem oświadczali, że woleli nie stanąć z nimi w bezpośredniej walce. Oni jednak nie tylko byli w mniejszości, ale przede wszystkim byli w opłakanym stanie. Kanalia nie był w stanie uciec o własnych siłach. Ledwo poruszał ręką, a co dopiero biec. Do tego nie widział dobrze na oczy. To chyba przez ból, który coraz bardziej doskwierał. Półelf jedynie dzięki usztywnieniu poruszał się dość sprawnie, ale również nie mógł swobodnie biec. Gdyby pozostali tutaj w dwójkę, byliby skazani na nieprzyjemne spotkanie z orkami. Spotkanie, którego zakończenie wszystkim dobrze było znane.

- Nie patrz się tylko ruszaj. Nie mamy czasu, żeby myśleć. Dyskutować. – jej głos był gwałtowny, władczy, stanowczy, ale dalej była w nim zmysłowość. Silna kobieta. – Ja coś wymyślę. Wy ukryjcie się w karczmie Pod Zbitą Amforą.

Smukła dłoń zabójczyni smagła podbródek Querana. Z pewnością dla Żmii nie wyglądał teraz atrakcyjnie. Był w gorszym stanie niż przeciętny lump uliczny. Cuchnął wszystkim co najgorszego można spotkać w mieście. Całym zepsuciem Ujścia. A wyglądał nie lepiej niż odchody psa. Jego ciuchy były przesiąknięte fekaliami, w których jeszcze przed chwilą się nurzał. Zresztą nadal w nich siedział, nie mając siły samemu wstać.

- Nie chcę was już tutaj widzieć. Jestem zajęta. Spotkamy się w opuszczonej karczmie – powtórzyła polecenie z lekkim uśmiechem na twarzy do Vincenta. Powierzyła mu losy towarzysza. Sama zaś rzuciła dwie kulki przed siebie, które po chwili wybuchły znów zadymiając cały zaułek. Żmija po chwili znikła. Nawet z wielkimi umiejętnościami, dużym sprytem oraz dobrym sprzętem narażała się na duże niebezpieczeństwo. Pytanie, dlaczego tyle ryzykowała. Mogła dowiedzieć się, gdzie znajduje się towar i zostawić ich na pastwę losu. Zresztą oni byli odpowiedzialni za zły przebieg misji. Powinni zapłacić za swoje błędy. Gdzie był haczyk w tym wszystkim?

Nie mogli zwlekać ani sekundy dłużej. Już dawno powinni opuszczać niebezpieczną uliczkę i kierować się w stronę karczmy, która znajdowała się dwie przecznice stąd na równie ponurej okolicy. Oberża nie funkcjonowała już od czasu napaści na Ujście. Właściciel zginął w walce, żona została zgwałcona i zamordowana, a dzieci trafiły na ulicę. Nikt nie chciał zajmować się opuszczonym lokalem, bo nigdy nie należał do najlepszych. Lokalizacja niezbyt mu służyła. Dodatkowo orczy napastnicy urządzili sobie tam katownie w czasie walk o miasto. Do dzisiaj drewniana podłoga jest przesiąknięta czerwienią. Obecnie ludzie mieli lepsze zajęcia, niż prowadzić lokale zabaw. Całe miasto było pogrążone w strachu przed zielonymi. Pale z nadzianymi mieszkańcami, które zdobiły mury, nie dodawały otuchy. Nikt jednak nie wybrzydzałby w schronieniu w sytuacji, w której się znaleźli. Orki od dawna nie korzystały z tego opuszczonego budynku. Przecież mieli do dyspozycji całe miasto. Cała nadzieja w Vincencie oraz jego dobrej woli, aby pomóc swojemu współpracownikowi dotrzeć do celu. Mógłby zostać i pomóc Żmii, przy okazji pokazując umiejętności walki i magii, ale Kanalia czekałby tylko na rozłupanie czaszki przez orka. Nie nadawał się do normalnego funkcjonowania, a co dopiero starcia z bandą olbrzymich wojowników. Tym bardziej grupka orków, zwoła kolejnych.

Re: Boczna uliczka.

18
Pomógł podnieść się z ziemi towarzyszowi niedoli, po czym zarzucił sobie jego ramię na kark i najszybciej jak mogli, czyli wciąż zbyt wolno ruszyli w stronę wyjścia z zaułka. Jego wspólnik cuchnął gorzej niż większość biedoty ze slumsów, tfu - cuchnął gorzej niż armia orków. Ale co się dziwić, skoro Księżniczka na przesłuchanie wybrał rynsztok. Na wpół wlokąc Kanalię zaczął zastanawiać się czy dziewczyna sobie poradzi. Miał szczerą nadzieję, że wyjdzie z tej draki bez szwanku. Osobiście wolałby chyba zostać i pomóc, nawet jeśli wszystko, czego był w stanie teraz dokonać, to robić za przynętę. Jednak była kimś w rodzaju jego przełożonego, rozkaz to rozkaz. Poza tym pewnie tylko by przeszkadzał, no i jako jedyny wiedział, gdzie znajduje się teraz towar.
Nadal niezbyt dobrze znał to miasto więc zapytał Kanalii, spluwając przy okazji na bruk.- Wiesz może, gdzie jest to całe “Pod Zbitą Amforą”?
"Czas płynął własnym tempem, niestały jak pedalska ciota."

Re: Boczna uliczka.

19
Zebrało mu się na wymioty. Jakikolwiek ruch wykraczał brutalnie poza możliwości jego ciała i organizmu. Ból, który rozprzestrzenił się w napiętych mięśniach przy gwałtownym zerwaniu się z ziemi, był niewyobrażalny. Zderzenie z Księżniczką przyniosło niejaką ulgę. Ciało wyraźnie mu zwiotczało, on sam zaś odpłynął na kilka sekund. Nie miał już nawet siły, aby odczuć zażenowanie. Prawdopodobnie nigdy nie był w tak opłakanym stanie, co zważając na jego całkiem długą "karierę" było nieco zaskakujące. Nie wiedział, jak się zachować. Nie przywykł do bycia ratowanym, bo niezwykle rzadko na taki ratunek należało liczyć.

-Dzięki - mruknął jedynie w kierunku Żmii. To ona stanęła pomiędzy nim a śmiercią. Znali się od lat, nieraz mieli okazję działać razem. Można powiedzieć, że darzył ją pewną namiastką zaufania. Lecz mimo to nawiedziły go wątpliwości. Czy kobieta działała sama, czy może wysłała ją Kali? Jeżeli tak, to czy chodziło jej jedynie o towar? Przyszłość Kanalii nie rysowała się w kolorowych barwach. Nawalił, do tego bardzo poważnie. Porażka oznaczała karę. Karę na miarę możliwości gangu. Doskonale wiedział, co może go czekać. Tortury i egzekucje stanowiły jego specjalność. Miał okazję wymierzyć "sprawiedliwość" zdrajcom oraz nieudacznikom dziesiątki, jak nie setki razy.

Pulsujący ból głowy skutecznie uniemożliwiał nawet tak skromne zalążki rozumowania. Skupienie się na czymkolwiek zdawało się Queranowi niemożliwym. Wszelkie przemyślenia musiały poczekać. Pozwolił półelfowi unieść go w górę i wyprowadzić z uliczki. Nie był w stanie pozwalającym na obiekcje. Na zadane pytanie miał ochotę odpowiedzieć ripostą, jednakże zabrakło mu sił i pomysłu. Machnął jedynie niemrawo ręką, wskazując swojemu towarzyszowi kierunek.

Re: Boczna uliczka.

20
Pewny chwyt Vincenta nie był przyjemny dla jego towarzysza. Uniesienie ręki prostopadle do ciała, napięło mięśnie, które przeszywającym bólem domagały się regeneracji. Kanalia w każdym swoim gramie wymagał odpoczynku. Podniesiony z ziemi poczuł, jak wszystko wiruje mu przed oczami. Z pewnością zwróciłby cały posiłek, gdyby nie miał pustego żołądka. Poczuł tylko nieprzyjemne odruch wymiotny i kwasy żołądkowe, które dotarły wprost do ust. Ten kwaśny obrzydliwy smak i pieczenie w całym przełyku. W najlepszym wypadku położyłby się teraz spać i obudził tydzień później. Zresztą mógłby się w ogóle nie budzić, gdyby w marzeniach znalazł się sam na sam ze Żmiją. Teraz nawet nie miał sił, aby podążyć w wyobraźni do tych ciemnych zakamarków. Jego jedynym pragnieniem jest ciepłe łóżko i coś wypicia. Nawet nie potrzebuje żadnej strawy. Zbyt bardzo go mdliło.

Z niezwykłym mozołem porównywalnym do obślizgów*, opuścili boczną uliczkę. Cała była teraz w ciemno-szarym dymie, w którym zaraz miało dość do potyczki między grupką silnych i bezwzględnych orków, a mistrzynią mordu. Queren sam nie wiedział na czym polegały jej niezwykłe umiejętności. Kontrolowała ciało niczym gad, a zarazem była niezwykle szybka. Dużo słyszał o jej udanych zamachach, w których dostawała się do siedziby wroga i z niepowtarzalną precyzją zadawała śmiertelny cios. Oni jednak nie mieli możliwości, żeby teraz jej pomóc. Musieli jak najszybciej udać się do wskazanego miejsca. Byli teraz tylko zwierzyną.

Znaleźli się na otwartej przestrzeni. Główna ulica. Musieli ją minąć bez zauważenia. Nie byłoby to możliwe, gdyby nie fakt, że była zupełnie pusta. Przynajmniej nikogo nie spostrzegli. Ich szczęście. Cisza i spokój. W przeciwieństwie do tego co działo się za ich plecami. Usłyszeli już pierwsze hałasy. Głośny charkot, któregoś z orków. Umierał czy wydawał krzyk wojenny? Nie potrafili tego jednoznacznie określić. Nie mieli wystarczająco czasu, żeby teraz zatrzymywać się. Ruszyli tak szybko, jak tylko potrafili. Ciało Kanalii wisiało na półelfie większością ciężaru. Miał uczucie, jakby jego towarzysz nie przejmował się tym faktem i zupełnie zwiotczał. Queren czuł się jednak coraz gorzej. Chwilami miał wrażenie, że zaraz straci przytomność. Wtedy będzie zupełnym balastem. Jego kompan jednak wiernie go trzymał i brnął do przodu, choć w mniemaniu Kanalii to właśnie z jego winy był teraz w takim stanie. Może próbował odpokutować winy? Spostrzegłszy naprzeciw beczkę z deszczówką poczuł ze zdwojoną intensywnością pragnienie. Jego suche usta, gardło i nieprzyjemne pieczenie. Musiał się napić. Z pewnością dobrze mu to zrobi. Choć wiedział, że nie ma teraz czasu. Chwila odpoczynku przydałaby się jednak każdemu z nich. Została im jeszcze przejście jednej przecznicy i skręcenie w zaułek, w którym znajduje się karczma.

Odniesienie
Spoiler:

Re: Boczna uliczka.

21
Nie czuł się komfortowo, czując na sobie chwyt półelfa. Wynikało to zarówno z bliskości człowieka, któremu zawdzięczał cały ten syf, jak i również z poczucia kompletnej bezradności. Przemieszczanie się nie szło im zbyt dobrze. Queranowi sekundy zdawały się godzinami, a mimo to świat stał w miejscu. Pragnął biec, lecz zwiotczałe ciało uniemożliwiało mu postawienie kroku. Powłóczył nogami, starając się nie wisieć przez cały czas na ramieniu Vincenta. Nie wychodziło mu to zbyt dobrze. Podniósł wzrok. Odległość do najbliższego obiektu jakby od dłuższego czasu się nie zmieniła. Czyżby stanęli w miejscu? Nie. Po prostu szli bardzo wolno, a umysł Kanalii zaczął płatać mu figle.

Po raz kolejny powstrzymał odruch wymiotny. Przez cały czas starał się powstrzymać omdlenie. Nie był pewien, czy udawało mu się to przez cały czas. Towarzyszyło mu przeświadczenie, że co jakiś czas opuszczały go siły i tracił świadomość. Nie zdołał obrócić się w kierunku zadymionej uliczki.
- Żmija sobie poradzi. Zawsze sobie radziła - pomyślał. Jeżeli ktokolwiek był w stanie bez szwanku wydostać się stamtąd, to właśnie ona. Myśli nie utrzymywały się przy nim zbyt długo. Całą uwagę skupił na beczce z deszczułką. Kusiło go, aby zatrzymać się przy niej na chwilę, napić się, obmyć twarz. Nie było jednak ku temu czasu. Nie powinni się zatrzymywać, gdy cel ich "podróży" znajdował się tak blisko.
- Idź... - wychrypiał. Zwracał się bardziej do siebie, aniżeli do towarzysza. Musiał w jakiś sposób powstrzymać się od postoju.

Re: Boczna uliczka.

22
Niebieski luksyn otępiał go, ograbiał z przyziemnych uczuć. Teraz jego jedynym celem było dotarcie dokarczmy wraz z mdlejącym co chwila towarzyszem. Tempo ich podróży było zdecydowanie zbyt wolne. Mimo otępienia i racjonalizmu wywołanego luksynem, przechodząc obok beczki z deszczówką zapragnął zatrzymać się i odpocząć. Bolały go wszystkie mięśnie i podejrzewał złamaną kość udową. Odpoczynek dobrze zrobiłby nam obu... -pomyślał. Jednakże gdy zbliżyli się do beczki, usłyszał od Kanalii ciche Idź.
-Żyjesz jeszcze? To dobrze.- Stwierdził. -Nie mam zamiaru targać ze sobą trupa.
Jego towarzysz miał rację, nie powinni się teraz zatrzymywać. Jeśli coś poszło nie tak, zieloni mogą ich bez problemu dogonić.

Re: Boczna uliczka.

23
Stan Querana nie był najlepszy i z każdą minutą się pogarszał. Przed oczami widział mroczki. Wszystko wydawało się niestabilnym obrazem, który wirował przed jego oczami. Niewyraźne kształty budynków, przedmiotów leżących na ziemi, twarzy jego towarzysza. To jeszcze bardziej wzmagało mdłości. Przynajmniej nie skupiał się na bólu, który opanował jego całe ciało. Nie poddawał się jednak, brnął do przodu, opierając się o półelfa. Zresztą, z perspektywy osoby trzeciej owa scena zupełnie inaczej wyglądała. To zmęczony i również poszkodowany Vincent niósł poturbowanego mężczyznę, zamiast zostawić go na pastwę wygłodniałych szczurów, które czyściły ulice Ujścia. Zresztą, obślizgłe gryzonie towarzyszyły im od momentu, kiedy weszli w tę uliczkę. Oczekiwały, kiedy wykończony „Kanalia” padnie na bruk i będą mogły napełnić swoje niezaspokojone żołądki.

Na szczęście nie musieli martwić się o orki. Kiedy krzesiciel odwrócił twarz za siebie, nie dostrzegł nadchodzących kłopotów. W oddali widział jeszcze dym, który w znacznym stopniu został już rozwiany przez wiatr. Na ziemi była stróżka krwi i leżało jedno wielkie cielsko. Nikogo jednak więcej tam nie dostrzegał. Jedyną możliwością było ściągnięcie pościgu wojowników przez Żmiję na siebie. Musiała ich wyprowadzić poza boczną uliczkę, aby dać czas poturbowanym kompanom. Nie po to się zjawiła i wmieszała w potyczkę, aby teraz zmarli. Dziwne było jej poświęcenie. Jej życie było z pewnością więcej warte, niż tuzin Kanalii i Vincentów.

Przeszli już kolejną przecznicę i znaleźli się na zapomnianej przez czas uliczce. Wydawała się najbardziej zaniedbanym miejscem w Ujściu. Wszelkie sklepiki i kamienice, które miały tutaj tylnie wyjścia zostały zabite lub zabudowane. Stały tutaj jeszcze ślady zniszczonych kramów z czasów, kiedy ubodzy mieszkańcy mogli znaleźć tutaj odrzuty ze sklepów po niskiej cenie. Nieświeże mięso było tutaj niegdyś rarytasem, dobrze doprawione nawet nie miało smaku zgnilizny. Rozszerzająca się po Ujściu plaga szczurów niegdyś nie była tak liczna, bo żebracy smażyli tutaj gryzonie na rusztach. Był to zakątek wszystkich odrzuconych, biednych i samotnych. Teraz zostały po nich tylko kości. Droga rozchodziła się tutaj na dwa kierunki. Na prawo prowadziła do ślepego zaułku, na którym znajdowała się opuszczona karczma. Zresztą, teraz nie było co się dziwić, że nikt nie chciał jej nadal prowadzić. Stęchlizna z ulicy stanowiła wystarczający argument. Już w oddali dostrzegali zarys zniszczonego budynku. To na pewno oberża. Lewa odnoga zaś ciągnęła się do prostopadłej głównej ulicy miasta. Z pewnością nie zwróciliby na nią dłuższej uwagi, gdyby nie spadło by z tamtej strony jakiś złom. Ich oczy patrzyły się w tamtą stronę. To nie był kot. Wszystkie dachowce już dawno zostały zjedzone przez zorganizowane bataliony szczurów. I to nie był żaden żart. Te niewielkie stworzenia potrafiły otoczyć większe zwierzę i pokąsać je tak dotkliwie, że kilka metrów dalej padały wykrwawione. To jednak nie było zbłąkane zwierzę. Bystry wzrok półelfa zauważył kształt humanoidalnej istoty. To był goblin-zwiadowca, który ich obserwował, a teraz zamierzał uciec.

Re: Boczna uliczka.

24
Gdy tylko ujrzał oddalającego się szybko zwiadowcę, podszedł razem ze swoim „balastem” do przeciwległej ściany, by móc strzelić. Zebrał z nogi większość luksynu, tak, że pozostała tam tylko cieniutka warstewka, która mimo wszystko, dzięki skupieniu krzesiciela spełniała swoje zadanie. Oparty o ścianę wyciągnął rękę w kierunku uciekiniera i aż krzyknął z bólu, gdy przez siłę odrzutu huknął łokciem o cegły. Był zły na siebie, gdyby był w pełni sił, nawet by się nie zachwiał, nie musiałby też racjonować sobie tych śmiesznych ilości luksynu. Jak tylko dotrą do celu, będzie musiał znaleźć jakieś łupki, bo jego myśli ze zmęczenia zaczynały krążyć wokół różnych, nieodpowiednich w tym momencie spraw. Nie miał nawet pojęcia, czy trafił tego goblina, ponieważ zaraz po strzale ruszyli w dalszą drogę. Przeklął się w myślach, teraz najmniejsze choćby rozproszenie czy nawet potknięcie może przełamać tę cienką warstewkę niebieskiego światła i posłać ich na bruk tuż przed drzwiami celu ich podróży.

- Trzymasz się jakoś? - zapytał towarzysza. TOWARZYSZA, patrzcie tylko, chyba jednak odrobinę go polubił. Ale chyba tak to już jest, gdy razem z kimś unikniesz śmierci z rąk bandy zielonogłowych rzeźników.
"Czas płynął własnym tempem, niestały jak pedalska ciota."

Re: Boczna uliczka.

25
Podróż dłużyła się, jakby z każdym postawionym krokiem oddalali się od celu. Queran nie był właściwie w stanie myśleć o niczym. Bezmyślnie parł przed siebie, kierowany przez półelfa. Wiele jego ofiar, zatem dziesiątki lub może nawet setki osób, oddałoby wszystko, aby tylko móc zobaczyć go w takim stanie i bezkarnie plunąć mu w twarz. Kanalia potrafił doprowadzić człowieka do podobnego stanu, pchnąć go na skraj życia i śmierci. Sięgał do jego psychiki, sprowadzał do życia jego największe lęki, zadając jednocześnie niewyobrażalny ból. I obserwował. Obserwował zanik najbardziej podstawowego instynktu - instynktu przetrwania. Zastępowała go chęć szybkiej śmierci. Każdy jęk i krzyk stanowił przyjemność, ale to błagania o egzekucję były prawdziwą nagrodą. Wtedy przejmował pełną kontrolę nad ofiarą - jej życie i umysł należały do niego.

Mozolne kroki Kanalii zasilane były szczątkami woli przetrwania. Znajdowali się coraz bliżej. Nie potrafił oszacować dystansu. Obraz szybko tracił ostrość, oczy zdawały się kłamać. Bandyta nie był w stanie rozróżnić halucynacji od rzeczywistości.
- Kurwa... - wychrypiał. Chwilowy przebłysk, na kilka dosłownie sekund odzyskał jasność umysłu. Zatrzymali się, zaś jego towarzysz niedoli oddał strzał. W co? Cóż, Queran nic nie zobaczył. Może nie tylko on miał zwidy.
- Idź, nie gadaj... - charknął. Te kilka słów i tak kosztowało go sporo energii. Przez zaschnięte gardło z trudem przedostawały się dźwięki.

Re: Boczna uliczka.

26
Przystanęli na chwilę przy jednej ze ścian, o którą oprzeć mógł się Queran. Zamroczyło go na moment. Nie wiedział nawet, do kogo strzelał jego towarzysz. Zresztą półelf na tyle się śpieszył, że sam nawet nie miał szans stwierdzić, czy goblin, który ich szpiegował padł trupem. Choć wydawało mu się, że zapiszczał i wycofał się do tyłu. Mógł się po prostu wystraszyć niespodziewanym atakiem i uciec do zarządu orczego, aby zgłosić ich położenie. Jeżeli ktoś dotrze do owej uliczki, będzie to ich koniec. Teraz by sobie nie poradzili z grupką rozwydrzonych dzieciaków z procami. A co dopiero z wielkimi kawałami zielonego mięsa.

Vincent uderzył mocno łokciem o cegły, aż po jego ręce poczuł zdrętwienie. Raczej niczego nie uszkodził, ale przez moment musiał rozprostować mięśnie. Chwycił swojego towarzysza i w końcu dotarli do miejsca, do którego tak pędzili. Przed ich oczami znajdowała się karczma zabita dechami. Od dawna nie używana, ale doskonała do ukrycia i przeczekania ich złej sytuacji. Musieli zregenerować się przed kolejną akcją. Zresztą, nie było czasu, aby zastanawiać się nad dalszą przyszłością. Liczyło się „teraz”. I krytyczny stan Kanalii. Jednak filozoficzna siła, określana mianem karmy, istnieje. I na nieszczęście, zwróciła się przeciw Queranowi.

Przekroczyli już próg karczmy pod Zbitą Amforą i znajdowali się w miejscu, które wydawało się w miarę bezpieczne. Osłonięci przed widokiem w lokalizacji nieuczęszczanej przez orcze patrole ani mieszkańców Ujścia, mogli odpocząć i poczekać na przybycie Żmiji. Jeżeli udało jej się zmylić przeciwników. Raczej sama nie byłaby w stanie ich pokonać. Znała bardzo dobrze miasto i wszystkie jego zaułki, tajemnicze przejścia i kanały, choć te ostatnie były w dużej mierze zablokowane i czasem bardziej niebezpieczne, niż centrum miasta w dobie nowej władzy.

Na początku przywitał ich zapach stęchlizny, pleśni oraz rozkładającego się mięsa. Niezbyt przyjemna woń dla nozdrzy. Choć porównywalna do obecnego smrodu Kanalii. W środku było ciemno, zabite okna i brak jakiegokolwiek źródła światła spowodował, że ciężko było określić, jak wygląda wnętrze. Dzięki otwartym drzwiom, które w końcu będzie trzeba zamknąć, wpadało trochę światła. Jedno duże pomieszczenie, w pełni zniszczone. Rozwalone meble, niektóre deski w bordowej podłodze odchodziły od głównych belek, grube kotary dodatkowo zasłaniające resztki promieni słonecznych, które przedzierały się przez drewniane obicia. Na końcu znajdowały się schody ze zarwanymi stopniami, co uniemożliwiało swobodne dostanie się na górę. Koniec pomieszczenia był niewidoczny. W pomieszczeniu znajdował się tylko jeden obszerny stół ustawiony na środku oraz kilka krzeseł w słabym stanie. Ktoś niegdyś musiał tutaj organizować jakieś tajemne spotkania. Na stole znajdował się również żelazny świecznik, ale wszystkie świece były wytopione. Elementy dawno funkcjonującej karczmy musiały skrywać się w ciemnościach. Drzwi do zaplecza, czy lada, za którą niegdyś stał gospodarz oberży, musiały znajdować się po przeciwległej ścianie.

Twarz Vincenta wpadła w grubo tkaną pajęczynę, a po jego szyi przebiegł mały pająk, lekko łaskocząc skórę. Było ich tutaj więcej. Gromady stawonogów stworzyły tutaj firany z własnej przędzy, które dodawały posępności pomieszczeniu, jeżeli było to jeszcze możliwe. Queran czuł się dalej słabo. Czuł potrzebę napicia się czegoś i położenia chociaż na chwilę. Będąc u celu, poczuł, że siły jeszcze bardziej go opuszczają.

Re: Boczna uliczka

27
Wszyscy znikli w starej opuszczonej karczmie, a samotny bard zwiedziony jakimś hałasem skierował się ku bocznej odnodze zaułku. Z pewnością nie kierował nim instynkt przetrwania, bo ten kazałby mu ominąć nocne hałasy w niebezpiecznym mieście, okupowanym przez zieloną władzę. On jednak zdawał się nie korzystać z tego podstawowego mechanizmu zwierzęcego. Ciągnęło go do wszelkich przygód, akcji i kłopotów. Nic dziwnego. Był przecież pieśniarzem z prawdziwego zdarzenia. Nie takim zwykłym podrzędnym fircykiem, który szarpał struny lutni, śpiewając zmyślone historie. Dandre opowiadał prawdę, którą niekiedy tylko przyozdobił artystycznymi środkami wyrazu. Niekiedy nadając im trochę więcej kolorytu, ale w sumie zawsze były to sytuacje z życia. Nie można przecież ująć prawdziwego piękna kobiety, gdy widziało się tylko utyte damy dworskie. Nie sposób przedstawić żarliwości romansów, gdy samemu nie doświadczyło się prawdziwej miłości. Nie da się też wzbudzić emocji, gdy siedzi się w czterech ścianach estetycznego pokoju, głaszcząc po grzbiecie puszystego kota. Poezję piszę się wpierw szablą, nurzając się w błocie i krwi, łomotem własnego przestraszonego serca, całując spuchnięte wargi, pieszcząc kobiece piersi, rozrywając gorsety, kląć w złości na bogów, dostrzegając własną śmierć.

To właśnie prowadziło tego nieszczęsnego mężczyznę po tych zawiłych ścieżkach świata. On zupełnie nie dostrzegał swojej tragedii. Był przekonany o sprawczości i kontroli życia. Przecież on sam wyznaczał sobie trudy. On pchał się w tarapaty. Prawda mogła być z goła inna. Jego przeświadczenie tylko odwracało jego uwagę od prawdy, że wszystko było skrzętnie zaplanowane. To los ciągle ocierał go o śmierć, kpił z niego i drwił. Nie potrafił się wyrwać z tego szaleństwa. Był już na zawsze uwięziony w niestateczności.

Zakradający się za róg mężczyzna, który pozostawił za sobą „Zbitą Amforę” wraz z jego towarzyszami, ujrzał nieprzyjemny widok. Na ziemi leżało dwóch ludzi pokiereszowanych za pomocą jakieś broni ciętej o nierównym ostrzu. Jeden miał parszywe cięcie w podbrzusze, aż jego flaki wylały się na bruk. Miał również wygięty nienaturalnie nadgarstek, w którym z pewnością trzymał krótki miecz, leżący zaraz obok niego. Nie był w stanie obronić siebie i towarzyszy. Gdzieś na początku tego zaułka leżał mężczyzna twarzą skierowaną ku ziemi. Po gęstej kałuży dookoła jego głowy, można było stwierdzić, że poderżnięto mu gardło. Nie był w stanie zareagować. Ktoś zaszedł go od tyłu. Nie to jednak przecież go przyciągnęło tutaj. To kobieta z uniesioną suknią po pas, odsłaniając jej brzuch w zaawansowanej ciąży, z zatkanymi ustami potężną dłonią, przez które wydobywały się ciche jęki żałości. Napastnikiem, który poniewierał kobietę w błogosławionym stanie, był potężny ork. Był o wiele wyższy od niej. Masywnej postury. Jedną ze swoich dłoni zatykał jej usta, a drugą trzymał ściśle dłonie, aby nie mogła nic mu zrobić. Z opuszczonymi spodniami po kostki wykorzystywał słabszą od siebie istotę w celach zaspokojenia swojej chuci. O ścianę kamienicy leżał jego duży brzeszczot, który nosił znamiona niedawnego mordu. Zresztą nawet oprawca był umorusany krwią, co jeszcze bardziej dodawało mu dzikiego zwierzęcego wizerunku. Bydlak, który gwałcił brzemienną kobietę w zaułku.

Re: Boczna uliczka

28
Instynkt przetrwania? Dandre bardzo często sprawiał wrażenie persony całkowicie go pozbawionej, jednak nie była to prawda, gdyż ten był jak najbardziej obecny i zazwyczaj zamęczał barda cichymi szeptami, w których namawiał go do zawrócenia z wcześniej podjętej ścieżki, do opuszczenia dłoni z rękojeści miecza... Zupełnie inną sprawą było to, że młody mężczyzna najzupełniej w świecie go nie słuchał... A może to ten wewnętrzny głos po prostu mówił za cicho i nie mógł się przebić przez morze chaotycznych myśli muzyka? Zdarzyło się jednak parę sytuacji, w których ten biedny, niedoceniony przez Dandre mechanizm wręcz wrzeszczał, by bard przemyślał dwa razy swoją sytuację i podjął odpowiednią decyzję. Czasami naprawdę tak robił.
Dziś jednak nie był jeden z tych dni, a muzyk zagłębiał się powoli w boczną odnogę zaułku, z której ku jego wyczulonym uszom dobiegały jakieś hałasy.
Stąpał cicho, bo nawet jeśli z instynktem przetrwania było u niego średnio, to ostatecznie nie był jednak idiotą. Może dzięki temu nadal stąpał po ziemi, oddychał i pakował się w kolejne kłopoty?
A może miał po prostu szczęście. Tak ogromne jego pokłady, że starczyłoby ich dla połowy miasta.


Zawsze jednak ciągnęło go ku niebezpieczeństwu i... działaniu. Nie potrafił siedzieć bezczynnie, jak na poetę przystało i jedynie opowiadać o tym, co dzieje się w wielkim świecie. On musiał być tego częścią. Może dlatego jego poezja i muzyka odnosiła takie sukcesy w Keronie? Dzięki tej autentyczności, której trudno szukać u wielu innych artystów. Bo on najpierw żył, dopiero później to życie opisywał. Najpierw czołgał się przez błoto i krew, najpierw ocierał się o śmierć i wymachiwał mieczem, próbując przeżyć do następnego poranka, najpierw wsłuchiwał się w łomot swego serca, próbującego wyskoczyć mu z piersi, najpierw doznawał bólu i jakże żywego, nieuchwytnego płomienia miłości, najpierw pieścił i adorował kobiece ciała, a dopiero później przelewał swe doświadczenia na papier. Był młodym człowiekiem, a przeżył już tyle, że starczyłoby dla paru starców. To właśnie z tego powodu skierował swe kroki do okupowanego przez zielonych Ujścia. Chciał przypatrzeć się i doznać na własnej skórze rzeczywistości, z którą borykali się ci biedni ludzie. A później to wszystko spisać, w ramach świadectwa cierpienia ludzkiego.
Czuł się szczęśliwy, nawet jeśli wiele ziaren goryczy powoli kiełkowało w jego duszy, a wspomnienia błędów przeszłości, a twarze dawnych towarzyszy i przyjaciół, umierających tuż obok niego potrafiły budzić go w środku nocy i zetrzeć na jakiś czas uśmiech z jego twarzy.
Bo trudno jest żyć, gdy inni umierają, nawet jeśli to nie oni na śmierć zasłużyli. Mimo tego wszystkiego nadal nie potrafił dostrzec swej tragedii i choć przeklinał bogów tyle razy, że trudno to zliczyć, choć wyrzekł się wszelkich świętości, to nie potrafił wyrwać się z tego kręgu szaleństwa. W istocie był uwięziony w niestateczności, jak dusza błąkająca się po polach na przedsionku niebios. Szukająca miejsca, w którym mogłaby wreszcie spocząć, a jednak niezdolna do odnalezienia go, choć jest przecież tak blisko.


Wychylił się ostrożnie zza rogu, a jego oczom ukazał się nieprzyjemny widok. Dwójka zmasakrowanych ludzi leżała na bruku, a ich krew i wnętrzności urozmaicały szarą przeciętność kamieni. Przełknął ślinę, gdy jego wzrok napotkał ogromnego orka, gwałcącego... brzemienną kobietę. Bard wręcz czuł, jak krew gotuje mu się w żyłach, a dłonie same z siebie zaciskają się w pięści. O ścianę kamienicy stał oparty duży brzeszczot, podobnie jak jego właściciel umorusany krwią niedawnych ofiar. Dandre wydobył sztylet zza paska i powolnym krokiem ruszył w stronę orka. Stąpał uważnie, starając się nie potknąć na nierówności bruku, ani nie nadepnąć czasem na miecz martwego człowieka.
Wiedział, że ta bestia nie zasługiwała na szybką śmierć, którą miał zamiar jej zgotować, jednak nie mógł zrobić tego, co z początku pojawiło się w jego głowie, gdyż zielony z pewnością zacząłby krzyczeć... Gdyby ściągnął tu patrol, to wszystko wzięłoby w łeb.
Chciał zakraść się za plecy tego parszywego skurwysyna, złapać jego zielony łeb, odciągnąć go do tyłu i poderżnąć gardło, jak bydlęciu w rzeźni.
To nie będzie temat na wiersz, z pewnością.
Obrazek

Re: Boczna uliczka

29
Okr był zbyt zabsorbowany aktem kopulacji, aby zorientować się, że ktoś powoli zbliża się za niego. Jego potężne zielone ręce krępowały kobietę i zatykały jej usta, aby nie mogła zbyt głośno jęczeć z bólu i poniżenia. Był brutalnym zwierzęciem, któremu winna się równie okropna śmierć. Powolna i przesiąknięta sadyzmem. Takim samym, do jakiego zdolny był Queran z opowieści Herenzy. Właśnie teraz by się przydał taki drugi bydlak, który należał do ich obozu. Wspólnie zaciągnęliby go do piwnicy i pozwolili doznać takiej stymulacji, że prosiłby o zabicie. Nawet w tym bardziej wewnątrz były pokłady agresji, która potrafiłaby zmienić go w bydlaka. Tylko jego czyny zostałyby usprawiedliwione zemstą za ten akt barbarzyństwa.

Stał za nim przesiąknięty nienawiścią. Szybkim ruchem chwycił go za głowę, odchylając ją do tyłu i jednym pewnym ruchem poderżnął mu gardło. Gorąca krew wyrzucana przez aortę oblała wszystko dookoła. Spłynęła po jego odsłoniętym ciele, obmyła kobietę, zaczęła wypełniać szczeliny między brukiem. Jego truchło padło z głuchym łomotem na ziemię. Brzemienna opierała się nadal o ścianę zdezorientowana tym co się stało. Odwróciła twarz do tyły. Splugawiona przez zarazę z pustyń zachodu. Trzymała dłoń na swoim brzuchu. Płakała. Z cierpienia, które doznała, ale przede wszystkim z tego poniżenia. Teraz naga patrzyła się na swojego wybawcę, ale nie było w niej wdzięczności. Tylko przerażenie. Prawdopodobnie wolałaby umrzeć, gdyby nie fakt, że nosiła w swoim łonie dziecko. Życie, które było warte wszelkiego poświęcenia. Niezdarnie się ubrała i osunęła się na ziemię, obejmując dłońmi swój nabrzmiały brzuch. Nurzała się właśnie w krwi swojego oprawcy. Siedziała oparta o ścianę rzewnie płacząc.

Dandre był wybawcą, ale również nie czuł się teraz bohaterem. Nie była to opowieść, którą warto było śpiewać na hucznych przyjęciach wieczorem w karczmie. Ciężko byłoby mu ująć to w słowa. Tak samo jak trudno było teraz zareagować w adekwatny sposób. Miał przed sobą ofiarę gwałtu. Zrównaną z błotem kobietę w błogosławionym stanie. Uratował ją tylko dlatego, że przypadkiem usłyszał jej głos, a prowadzony czymś odmiennym od instynktu przetrwania zaszedł do zaułka. Uratował dwoje ludzi w jednym ciele.

Re: Boczna uliczka

30
Znalazł się za plecami orka i Bogowie mu świadkami, że nie miał zamiaru czekać ani chwili dłużej. Szybkim ruchem chwycił zielonego za głowę, odchylił ją do tyłu i płynnym cięciem poderżnął mu gardło. Prędko odrzucił cielsko zielonego w bok, a głuchy łomot, towarzyszący jego spotkaniu z ziemią sprawił młodemu mężczyźnie pewną przyjemność, lecz krew tryskająca z przeciętej aorty i tak zdążyła trysnąć na zbezczeszczoną kobietę.
Bard zacisnął usta w wąską kreskę, patrząc na biedną, splugawioną istotę, stojącą przed nim w tym parszywym zaułku i zdał sobie sprawę, że właściwie nie wie, co teraz zrobić.
Oczywiście, że chciał jej pomóc. Ale jak to zrobić? Co innego działać pod wpływem chwili i zabić to zwierzę, które się nad nią pastwiło, a co innego rzeczywiście jej pomóc. Teraz chyba tylko przydawał jej traumy.
Westchnął ciężko, wycierając sztylet o ubranie orka, po czym wepchnął go z powrotem za pas.


- Już dobrze... - dwa słowa w końcu przebiły się przez gulę, która stanęła w gardle barda. Zawsze był czuły na ludzkie nieszczęście i czas właściwie niewiele tu zmieniał... - Jesteś bezpieczna, już nic ci nie grozi. Ja... nie zrobię ci krzywdy. - ubrała się po czym osunęła się na zakrwawiony bruk. Płakała, a on wiedział, że żadne słowa jej nie pomogą. Wiedział też, że wcale nie jest bezpieczna... Nikt nie był. Nie w tym mieście, nie w tych czasach.
Przykucnął obok kobiety i powoli zbliżył dłoń do jej ramienia. Przez chwilę się wahał, ale w końcu położył ją tam, chcąc dodać jej w jakiś sposób otuchy.
- Cii... Już dobrze. - nie było dobrze, ale płakanie z pewnością nie pomoże. Nie teraz, nie na ulicy. - Jak ci na imię? - zapytał, po czym odczekał chwilę i dodał; Powinnaś zejść z ulicy. Może ten sukinsyn miał jakichś przyjaciół w pobliżu.
Obrazek
ODPOWIEDZ

Wróć do „Ujście”