Rozlewiska na zachód od miasta

1
Rozległe tereny rozlewiska, między rzeką Prostą a Południcą. Miejsce to przecina mnóstwo strumyków, jezior i stawów. Niewprawny podróżnik łatwo może zgubić się pośród gęstych lasów, identycznych pagórków, nie wspominając o gęstej mgle, która gości tu za każdym razem, gdy ciepłe powietrze z południa zderzy się z frontem wychodzącym z gór i morza. Okolica stanowi trudny teren dla przemarszu wojsk, dlatego nie rzadko koczują tu bandy zbirów, banici, maruderzy. Mimo wszystko można znaleźć tu również kilka wiosek lub pojedynczych chat. Lokalsi często są zbyt uparci, zbyt biedni albo skryci, aby zdecydować się na przeprowadzkę. Niektórzy mawiają, że to przedmieścia Ujścia, choć do miasta dzieli ich więcej niż dzień drogi pieszo.

POST BARDA
Jesień, rok 94

To nie są spokojne czasy, właściwie nigdy nie były. Wichry wojen rozrywają Keron tak długo, że sielanka i spokój jawią się raczej anomalią, krótką przerwą przed kolejną długoletnią wrzawą. Księstwo Ujścia w tym doświadczeniu nie było odosobnione. Region kipiał niby garniec wrzątku wciąż podsycany coraz większym ogniem. Lata nierówności społecznych i sporów sprawiły, że perła dorzecza - jej miasto - ostatecznie wpadła w ręce gangów i samozwańczych wyzwolicieli. Na czele tego zbiorowiska stanęła bezdyskusyjna królowa podziemnego półświatka, niejaka Bogobojna Kali. Z początku zarządzanie aglomeracją szło jej całkiem nieźle. Ku uciesze mas wyrzuciła stare elity, zajęła ich dworki lub to, co z nich zostało, wprowadziła nowy porządek i nowe zasady gry. Niemniej, gdy euforia na ulicach opadła, a prostaczkowie wrócili do swych codziennych zajęć pojawiły się nowe problemy.

Pierwszym utrapieniem nowej władzy okazało się, o ironio... bezprawie. Któż by się spodziewał, że rządy kryminalistów przyczynią się do wzrostu przestępczości? Zaiste dotychczasowi paserzy stali się handlarzami, podejrzani najemnicy wartownikami, ale ich dotychczasowe role musiał przecież zająć ktoś nowy - wszak życie nie lubi pustki. Tym sposobem zaczęły urastać nowe kasty wykolejeńców i nie, nie w samym Ujściu. Bogobojna dobrze znała swoje miasto i przynajmniej na tym poletku jawiła się o tyle bezlitosną, o ile skuteczną "obrończynią uciśnionych". Wiedziała, jak zaprowadzić posłuch na własnym terenie. Kradniesz? Pożegnaj się z dłonią. Bijesz dziecko? Chłosta nauczy cię manier. Złorzeczysz władzy? Tydzień za kratami to aż nadto, by ochłonąć. A zatem perła dorzecza miała się... nieźle. Problem stanowiły rozległe tereny poza murami miasta. No bo jak ukara- to znaczy zaprowadzić sprawiedliwość 50 lub 100 kilometrów w głąb lądu? Właściwie sama odległość nie stanowi poważnego wyzwania. Chodzi raczej o to, że tereny te nierzadko są zalane, osnute gęstą mgłą, silnie zalesione. Jak dotrzeć do kogoś, kto kryje się w jaskiniach Gór Daugona? Jak odstraszać gobliny, które kryją się pośród dżungli na południe i łupią okoliczne osady? Jak złapać szmuglera, który wie, jak poruszać się niezauważonym po terenach zalewowych? Niegdyś za wszystkie te rozterki odpowiadały lokalne oddziały straży rozstawione co kilka lub kilkadziesiąt staj. Jednak po buncie Kali wielu z tych dumnych mężów opuściło posterunki. Część z nich dołączyła do opozycyjnej partyzantki, część zaczęła szukać zarobku sprzymierzając się z osobami, które niegdyś karcili. Bogobojna nie mogła tego tak zostawić, dlatego szybko opracowała plan działania. W ciągu zaledwie kilku dni tablice ogłoszeń, w co ludniejszych osadach wypełniły nowe, liczne listy gończe, nowe zadania opłacane ze skarbca księstwa. Równocześnie powstawały całe drużyny, a nawet gildie najemników specjalizujących się w odpędzaniu zagrożeń, tudzież ich całkowitej eliminacji. Rywalizacja w tym fachu bywała bezwzględna, acz dla Pani Podziemia oznaczało to tyle, co że jej dotychczasowe utrapienia teraz były likwidowane z wyjątkową determinacją.

W ten sposób zaczyna się nasz opowieść o Egonie, człowieku, który postanowił wyruszyć w te ziemie pełne bezprawia, aby zaprowadzić trochę porządku, a przy okazji nieco się wzbogacić, bo czemu nie? Stąpał powoli trzymając wierzchowca za uzdę i odgarniając sprzed twarzy gałęzie zarośniętych kniei. Gleba w tych stronach była miękka, niemal gąbczasta od wilgoci. Powietrze wypełniała woń świerków, sosen oraz egzotycznej flory, która wdzierała się tu z dżungli Varulae. Powolny marsz bywał nużący, owszem, jednak zbytni pośpiech stanowił tu prostą drogę do urazu kopyta albo – co gorsza – do utknięcia w głębokim bagnie. Przez kilka ostatnich godzin Verthil był zmuszony kroczyć w gęstej mgle za przewodnika mając jedynie własne przeczucie i tę nadzieję, że ostatni drogowskaz nie wyprowadzi go na manowce. Słońce powoli zaczęło wyglądać do niego zza chmur. Najpierw niby rozmyta, żółto-pomarańczowa plama, lecz z czasem promienie coraz śmielej rozdzierały mgłę, a wizja stawała się klarowna. Po kwadransie mleczna pogoda ustąpiła pozostając ledwie wspomnieniem i tak jego oczom ukazał się cel wędrówki. "Czarcie Sioło" głosił napis na zbutwiałej, przekrzywionej tabliczce. Za nią rozpościerał się obraz wsi, która swoje najlepsze lata zapewne miała dawno za sobą. Kilka drewnianych chat porozrzucanych jak ziarno kurom, połączonych ze sobą ledwie paroma udeptanymi ścieżkami. Połowa z tych budynków zdawała się opuszczona, część kompletnie niezdatna do użytku. Gdyby nie garstka ludzi na głównej ulicy oraz parę okien, w których gościło światło ogarka można by uznać, że to miejsce zostało porzucone. A jednak to właśnie tutaj miał spotkać się z sołtysem wsi, niejakim Torbenem. Wielu przed nim omijało zlecenia z Czarciego Sioła uznając je za nieopłacalne, zbyt odległe od głównego traktu. Co więc przywiodło tu Egona? Honor? Zuchwałość?

Sygn: Juno

Rozlewiska na zachód od miasta

2
POST POSTACI
Ciekawość. Egon nie po raz pierwszy, i zapewnie nie ostatni, przeklinał tę cechę swojego charakteru.

Droga do wsi wiodła przez całe połacie lasów i grzęzawiski, wśród bagien oraz porośniętych gęstą roślinnością jezior. Tereny te znał pobieżnie. Co prawda przed wyruszeniem w drogę zapoznał się z mapą przedstawiająca okolicę, ale szybko odkrył, że niewiele miała ona wspólnego z rzeczywistością. Tam, gdzie powinny być drogi, w najlepszym wypadku odnajdywał wąskie ścieżki. W najgorszym – po prostu przedzierał się przez dzikie ostępy, pokonując powalone pnie, podmokłe jary czy błotniste polany. Nieustannie towarzyszyła mu mgła. Gęsty opar osiadał warstwą wilgoci na włosach i ubraniu, ograniczając widoczność do minimum, tłumiąc śpiew leśnego ptactwa oraz odgłosy bytowania wszelkiej zwierzyny.

Ciekawość. To ona pchnęła go do wyruszenia ku zapomnianej przez bogów i ludzi osadzie o wiele znaczącej nazwie Czarcie Sioło. Pieniądze, rzecz jasna, też nie były tu bez znaczenia. Ale w Ujściu mógł znaleźć całe mnóstwo dużo łatwiejszych zleceń. Księstwo, pod wodzą Bogobojnej Kali, zmagało się z nawałem większych i mniejszych kłopotów, które czekały na rozwiązanie. Zwykle przy pomocy miecza lub innego oręża. To były dobre czasy dla takich jak on. A jednak zlecenie z Czarciego Sioła nie dawało mu spokoju. Było enigmatyczne, pozbawione szczegółów. Inni najemnicy i łowcy nagród, gdy ich zapytać, wzruszali tylko ramionami. Kto by tam, mawiali, pchał się na to zadupie, jak w koło tyle roboty. Ale Egon nie potrafił oprzeć się nieznanemu. Zawsze chadzał ścieżkami, których pozostali woleli unikać.

Niwa cięgiem boczyła się, parskał, potrząsała łbem. Nie miał jej tego za złe. Wędrowali iście ślimaczym tempem, niekiedy po kostki w wodzie. Nie były to dobre warunki dla tak narowistego konia, który uwielbiał galop i otwartą przestrzeń. Przez chwilę rozważał nawet zostawienie jej, jeśli nie w mieście, to w jednej z mijanych wcześniej wsi, leżących bliżej traktu. Ale raz, że był przywiązany do klaczy i nie lubił się z nią rozstawać. Dwa, że nie miał zaufania, tak do miastowych, jak i wiejskich pachołków, i zwyczajnie obawiał się kradzieży wierzchowca. Trzy, nie uśmiechało mu się targanie juków na własnym grzbiecie. A wyruszenie bez ekwipunku byłoby głupstwem.

Mgła niespodziewanie zaczęła rzędnąć. Nieśmiałe promienie słońca przebiły mlecznobiałe kłęby, stopniowo rozpędzając pomrokę, by w końcu ukazać mu w pełnej okazałości cel wędrówki. Egon przystanął, poklepał Niwę po szyi.

– No i jesteśmy – powiedział. Rozmowy z klaczą, po kilku latach wspólnego podróżowania, weszły mu głęboko w nawyk. – Nie było tak źle, co?

Pełne dezaprobaty parsknięcie było jej jedynym komentarzem.

Wieś przedstawiała sobą obraz nędzy i rozpaczy. Verthil bywał już w wielu mniej lub bardziej cywilizowanych miejscach. Wędrował przez dżunglę Varulae, przemierzał skrajne odcinki puszczy Fenistei, odwiedził Archipelag Łez, a raz nawet zapuścił się na Splugawione Ziemie. I nigdy nie potrafił pojąć, dlaczego ktoś chciałby na stałe osiąść w tak trudnodostępnych, niegościnnych rejonach. Nie licząc przestępców, którzy upatrywali w tym szansy na uniknięcie kontaktu z wymiarem sprawiedliwości. Owszem, sam nie przepadał za większymi ośrodkami miejskimi, ale był daleki od popadania w skrajności.

Wkroczył między opłotki, wciąż prowadząc Niwę za uzdę. Kręcący się po ulicy chłopi prezentowali sobą widok nie lepszy, niż zamieszkana przez nich okolica; na pierwszy rzut oka ponurzy i posępni, nie zachęcali do nawiązania rozmowy. Ale Egona niełatwo było zniechęcić czy odstraszyć.

– Witaj, gospodarzu – zaczepił pierwszego napotkanego mężczyznę. – Szukam Torbena, ponoć sprawuje tu funkcję sołtysa. Gdzie mogę go znaleźć?

Rozlewiska na zachód od miasta

3
POST BARDA
Im dalej w głąb wsi zapuszczał się nasz najemnik, tym więcej dziwnych, czy wręcz niepokojących zachowań napotykał. Zaczęło się od wytykania palcami i kilku niewyraźnych szeptów, które docierały go gdzieś z cieni pomiędzy budynkami. Gdy zbliżył się do trójki małolatów goniących za piłką, zaraz cała grupka się zatrzymała wpatrując w Egona niczym drobne zwierzątka w cudacznego, acz przerażającego drapieżnika. Nie minęła chwila jak dwójkę z nich krzykiem przywołała matka, a ostatnie zbiegło ze szlochem w stronę zamglonego lasu zupełnie porzuciwszy zabawkę. Nikt nie śmiał się z nim dobrowolnie skonfrontować, jednak było jasne, że jego obecność została szybko odnotowana, a miejscowi wydawali się co najmniej podejrzliwi, jeśli nie uprzedzeni. Mimo wszystko nie każdy reagował w tak paranoiczny sposób. Nieliczni robotnicy mijali go jakby powietrze zbyt zajęci własnymi sprawunkami zaś co starsi gospodarze przesiadywali na ławeczkach pogrążeni w rozmowie. To właśnie do jednego z takich seniorów podszedł nasz podróżnik śmiało zagajając o sołtysa. Nieco zgarbiony, wyraźnie skurczony w sobie mężczyzna podniósł wzrok wyglądając za rondla słomkowego kapelusza. Oczy miał jak dwa węgielne paciorki, twarz wysuszoną, naznaczoną zmarszczkami, a usta ściśnięte w wąską kreskę. Z początku nie sposób było stwierdzić, czy wzrok jego pada na twarz Verthila, czy też spogląda gdzieś w dal poza nią. Cisza zawisła w powietrzu i przez moment zdawało się, że staruszek albo nie zauważył wędrowca, albo postanowił go uparcie ignorować. Wtem powoli uniósł dłoń, by wskazać palcem właściwy kierunek, po czym bez słowa opuścił głowę dając do zrozumienia, że właśnie skończyli "rozmawiać".

Odnaleźć dom Torbena nie było wcale tak ciężko. W miarę pokonywanej odległości do uszu Egona docierał coraz wyraźniejszy dźwięk jakby ciężkiego narzędzia uderzającego raz po raz w coś miękkiego. Podążając za nim oraz wskazówką starca szybko jego oczom ukazała się nieco większa drewniana chata, w której prawie wszystkie okna były całe, słoma na dachu, choć leciwa to pozbawiona dziur, a drzwi okuto miejscami żelazem. Wspomniany odgłos dochodził zza budynku. Krótkie obejście włości wystarczyło, żeby odnotować, że gospodarstwo poza pustą zagrodą dla świń posiada też przybudówkę przypominającą półotwarty kram rzeźnika. Pod samym dachem tego przybytku wywieszono na hakach kawałki mięsa do osuszenia co na swój sposób przypominało dość groteskową wystawę sztuki. Gdzieś w głębi rzucił mu się sporych rozmiarów piec wędzarniczy, z którego buchał czarny dym, najbliżej zaś najemnika znajdywał się stół z kawałkami świeżych wnętrzności. Przywitał go znajomy dźwięk żeliwnego tasaka uderzającego we wspomniane treści. Dzierżyła go umięśniona, acz nieco żylasta dłoń, podążając jej śladem najemnik ujrzał mężczyznę niezwykle wysokiego, o podłużnej kamiennej twarzy. Człowiek ten odziany był jedynie w brunatny skórzany fartuch wyraźnie naznaczony znojem pracy. Blada cera osobnika niezwykle kontrastowała z ciemnym osoczem. Dostrzegłszy Egona wielkolud przerwał swe zajęcie pozostawiając ostrze wbite w stół. Sięgnął do przewieszonej na ramieniu szmaty i zaczął wycierać ręce. Gdy postąpił pół kroku w przód cień i dym przestały skrywać jego oblicze. Mocno łysiejący brunet o ledwie kilku strąkach włosów na czaszce, sumiasty, opadły wąs, siwiejące brwi, duże oczy o niegościnnym spojrzeniu. Na oko około pięćdziesiątki, umięśniony jak przystało na kogoś, kto roboty na wsi się nie ima.

Dobry. — rzucił krótko na powitanie — Coś za jeden? Czego szukasz?

W jego cierpkim głosie trudno szukać wrogości, ale z pewnością nie był duszą towarzystwa. Wydawał się raczej zachowawczy i trochę odpychający.

Sygn: Juno

Rozlewiska na zachód od miasta

4
POST POSTACI
Ani dziwne zachowanie mieszkańców, ani milcząca odpowiedź starca nie zbiły Egona z pantałyku. Miał świadomość, że w swoim ubłoconym po podróży stroju i z pobliźnioną facjatą przypomina raczej leśnego zbója, niż człowieka działającego na rzecz prawa i porządku. Zresztą, nie był to pierwszy raz, gdy w jakiejś zapadłej wsi reagowano na niego lękiem, niechęcią czy uprzedzeniami. Nie raz i nie dwa brano go za pospolitego włóczęgę lub awanturnika. Przywykł, bo i pewnie było w tych osądach ziarnko prawdy.

Na tle całej osady chata Torbena wydawała się bardzo reprezentatywna. Drzwi były drzwiami, a nie zawieszonym na zawiasach zbitkiem desek. Dach, zdawało się, nie przeciekał. A i rozmiarem budynek wyróżniał się na tle pozostałych domostw. Verthil, kierując się odgłosem wykonywanej pracy, ruszył na podwórze. Do nozdrzy najemnika szybko dotarł odór rzeźni, wymieszany z zapachem dymu, który z każdą chwilą nabierał intensywności, by wkrótce całkowicie zastąpić smród wszechobecnej wilgoci, mokrej ziemi i zgnilizny. Źródło tej osobliwej mieszanki aromatów ujrzał już po chwili. Postanowił przystanąć w bezpiecznej odległości. Niektóre z rozłożonych na stole wnętrzności wciąż parowały. Po blacie ściekała krew. Gotowe do wędzenia kawałki mięsiwa dyndały na hakach. Ostrze w rękach częściowo ukrytego w cieniu mężczyzny pracowało metodycznie, porcjując tuszę na mniejsze kawałki.

Idzie zima, pomyślał. Szykują zapasy.

Torben, trzeba było mu to przyznać, robił dość groźne wrażenie. Wysoki, dobrze zbudowany, o bardzo nieprzyjemnym spojrzeniu. Dłonie, które wycierał w niemiłosiernie utytłaną szmatę, były dłońmi kogoś, kto ma parę. Kto potrafi przywalić. W zimnych oczach sołtysa nie było śladu niepokoju, który na widok Egona wykazywali pozostali mieszkańcy sioła. Być może wdział w życiu nie tylko zwierzęce trupy. Być może za kilka był odpowiedzialny. A może życie na pustkowiu wypaliło z niego wszytko, co dobre, zostawiając jedynie chłodną kalkulację i obojętność. Tak, Torben mógł wzbudzać lęk, niepokój, obawę.

Tyle tylko, że fach Verthila polegał na obcowaniu właśnie z takimi ludźmi. Mordercy, gwałciciele, paserzy, informatorzy z przestępczego półświatka, skorumpowani przedstawiciele prawa. Egon zdecydowanie częściej obracał się wśród niegodziwców i bandytów, niż pośród uczciwych i dobrych obywateli. Dlatego spojrzał prosto w oczy sołtysa, a gdy przemówił, głos miał spokojny.

– Egon Verthil. Łowca nagród. Ponoć macie tu jakiś problem do rozwiązania.

Niwa stuknęła kopytem o ziemię, parsknęła, machnęła łbem. Zapach krwi, nieobcy zwierzęciu, drażnił ją, działał pobudzająco. Najemnik wolną ręką pogłaskał konia po chrapach.

Rozlewiska na zachód od miasta

5
POST BARDA
Twarz Torbena zdawała się zastygła w jednym i tym samym wyrazie. Sprawiał wrażenie jakby jednocześnie był zniecierpliwiony czekaniem i zobojętniały na osobę Egona oraz cokolwiek co mógł mu powiedzieć o sobie. A jednak gdy padły słowa "łowca nagród" na ułamek chwili jego krzaczasta brew drgnęła. Czy był to dobry znak, czy wręcz przeciwnie? Może zwykły odruch? Nie sposób orzec. Sołtys przyglądał się najemnikowi, a robił to z taką subtelnością, że równie dobrze mógł oglądać jałówkę na jarmarcznym rynku. Po chwili przestał wycierać dłonie o szmatkę i przewiesił ją sobie za paskiem fartucha.

Hmm... może się nadać. — mruczał pod nosem, acz zaraz nieco głośniej ozwał się do przybysza — Zaczekaj tu, zaraz wrócę.

To powiedziawszy porzucił kram, obrócił się na pięcie eksponując blade pośladki, a następnie schylił głowę i zniknął w drzwiach chaty. Tym sposobem Verthil został pozostawiony sam sobie na kilka następnych minut. W zasadzie ciężko powiedzieć, w jakim celu gospodarz wszedł do środka. Być może postanowił się przebrać, by lepiej przyjąć gościa, może trzymał w sieni listy gończe, którymi chciał się podzielić, a może zwyczajnie miał inną potrzebę, której nie mógł zaspokoić na jego oczach.


Niecierpliwość wyraźnie zaczęła doskwierać Niwie i poczęła grzebać kopytem w ziemi jakby szukając dla siebie zajęcia wtem znużenie przerwał krótki, urwany krzyk, jak się zdawało należący do kobiety. Wierzchowiec podniósł łeb nadstawiając uszu w kierunku źródła hałasu. Dźwięk ten, choć stłumiony ewidentnie dobiegał z wnętrza domostwa, zaraz po nim Egon usłyszał coś jak głośne tupanie. Wkrótce później drzwi rozwarły się szeroko i ze środka wyłonił się ten sam rzeźnik jednak tym razem odziany w szarą koszulę, proste brunatne spodnie oraz wysłużoną wełnianą kamizelkę z czarnej wełny. Poza lekką zadyszką jego twarz nie zdradzała żadnych emocji, wzrok utkwiony miał w glebę - zmierzał w stronę wędrowca w dłoni trzymając niewielką sakiewkę wielkości gruszki oraz kawałek pergaminu. Stając naprzeciw wyprostował zmiętolone pismo, po czym rzekł:

Wybaczcie, żona się przestraszyła i poparzyła wrzątkiem. — odchrząkną znacząco — Mówicie, żeście łowcą nagród, ta? Wielu was tu nie zagląda. No dobrze, zobaczmy co my tu mamy...

Karta zawierała proste rysunki utrwalone kawałkiem węgla. Trzy osoby - kobieta, mniej więcej po trzydziestce, długie włosy, piegowata; mężczyzna, strzyżenie w stylu tonsury, przy kości, około czterdziestki; mężczyzna, elf, bez jednego ucha, nacięcie na policzku, wiek trudny do określenia, wredne spojrzenie. Poniżej szkiców widniał napis "żywy 50 gryfów, martwy 30 gryfów".

Będzie jakoś osiem miesięcy temu jak nasza wioska zażegnała konflikt z sąsiednią osadą, Kozią Juchą. Poszło o kradzież bydła, ale szybko to eskalowało. Ludzie zaczęli sobie skakać do gardeł, a jak krew się polała to już nie było odwrotu. Władza do nas nie zagląda, nie interesują się, toć sami musieliśmy wziąć sprawy w swoje ręce. — sołtys westchnął, ewidentnie nie były to dla niego miłe wspomnienia — Ostatecznie wyszło na nasze, ale kilku zapaleńców uparło się nękać nas choćby skały srały.

Palcem postukał na rysunek piegusa, tak jakby liczył, że tym gestem wybije jej oko z czaszki albo innym zagrozi uszczerbkiem.

Ta tutaj szczególnie parszywa jest. Chłopów omotała, zagnieździli się wszyscy gdzieś w kniei i co parę nocy przychodzą tu. W najlepszym razie okna wybiją, w najgorszym okradną, dziatki porwą, chałupę podpalą. Skrzyknęliśmy się na nich, ale to jak szukanie myszy w stogu siana. Jakeś zainteresowany to za żywych po 50 gryfów dajem na łebka, za martwych 30. Śmierć ich i tak nie minie, więc mi tam wszystko jedno, byle spokój powrócił.

Po tych słowach wcisnął pergamin w dłonie Verthila.

Jak to uczynisz to już twoja sprawa. Spiszesz się to będziem mieli jeszcze jedno zlecenie.

Sygn: Juno
ODPOWIEDZ

Wróć do „Księstwo Ujścia”