Re: Wyjście z podziemi

16
Pierwsza fala motywującego strachu odeszła, bezpowrotnie zabierając ze sobą wszystek energię Hontharona. Jego oczy przykryła pomroka zmęczenia, która napełniała głowę otępieniem i sprawiała w uszach szum. Ręce rudowłosego z trudem utrzymywały młot w powietrzu, podczas gdy jego nogi mimowolnie uginały się w kolanach. Wędrówka przez podmiejskie tunele i późniejsze doświadczenia odbiły na nim swe wyraźnie piętno. Ciepła aura ogniska przyciągała go, wprowadzała gnuśność do jego ciała. Rudowłosy nie bez problemu stał wciąż na baczność, obserwując rosnące w dole gęstwiny. Starał się skoncentrować na dochodzących stamtąd dźwiękach, chciał wyłapać jakiś odgłos, który przekonałby go, że wcześniejsze trzaski nie były tylko wytworem jego spaczonej wyczerpaniem wyobraźni. Nie usłyszał jednak nic, jedynie przeciągłe wycie wiatru.

- Przesłyszałem się? Cholera, nawet własnym uszom już wierzyć nie mogę!

Odrobinę zrezygnowany rudzielec westchnął głęboko, wciągając nosem lodowate powietrze, a wypuszczając z ust kłąb siwej pary. Nie miał najmniejszego zamiaru ruszać się z miejsca. Uparcie zaglądał w zarośla, czekając aż coś z nich wyskoczy. Musiał zostać przy karczmareczce. Ponadto, w kręgu ognia był znacznie bezpieczniejszy niż tam - pośród mroków i ciemnicy. Płonące drwa zawsze mogły mu posłużyć do obrony przed napastnikiem. Jasność brykających płomieni dodawała Hontharonowi odwagi, a obecność Shalayi budziła w nim nieznaną dotąd determinację. Rudowłosy przeszedł za palenisko - tak, aby jęzory ognia stanowiły ewentualną przeszkodę dla atakującego - a potem wsparł się na trzonku swej broni, nie chcąc zanadto obciążać rozedrganych ramion. Następnie zerknął na śpiącą towarzyszkę. Postanowił ją koniecznie obudzić. Nie chciał przerywać jej spokojnego snu, ale sam był wcale niespokojny. Znajdował się jakie dwa, może trzy kroki od niej.

- Wstawaj, panienko! - Krzyknął dość głośno. Obawiał się, że ten wrzask może sprowokować czyhające w krzakach stworzenie, dlatego przezornie mocniej ścisnął rękojeść młota.

.

Re: Wyjście z podziemi

17
Usłyszał jeszcze jeden szmer, tym razem nieco dalej. Shalaya otworzyła oczy i zerwała się na równe nogi widząc jak jej towarzysz podróży stoi w pozycji gotowej do obrony.
- Co się dzieje? - Spytała pół-głosem.
Otaczająca ich ciemność wydała jeszcze jeden odgłos, pohukiwanie sowy dochodzące z tego samego kierunku co poprzednio słyszane szmery i trzaski, ale nie wiadomo z jak daleka.

Re: Wyjście z podziemi

18
Dziwna bezczynność bardzo zmartwiła Hontharona. Gdzieś w pobliżu zahuczała ponura sowa, rozrywając chłodne powietrze głośnym wrzaskiem, ale nic nie wyskoczyło na niego z krzaków, choć wszystko wskazywało na to, że groźna konfrontacja jest nieunikniona. Rudowłosy był przygotowany na atak... który nie następował.

Skowyczący wiatr uderzał w jego twarz, rozwiewając skołtunione włosy i targając poskręcaną brodą. Wątpliwości zaczęły nawiedzać głowę rudzielca. Próbował przekonać się, że nocne szmery nie były wcale wytworem jego steranej wyobraźni, że nie były jedynie owocem skrajnego zmęczenia. A jednak nie mógł sobie zaufać. Z wolna zwalniał uścisk na rękojeści młota i przestawał bacznie przyglądać się zaroślom. Jego wzrok coraz częściej wędrował w stronę ciepłego ogniska oraz siedzącej przy nim karczmareczki...

- Chyba coś słyszałem - powiedział Hontharon, próbując uspokoić szalejące serce. Shalaya była jeszcze zaspana, więc rudowłosy darował sobie tłumaczenia. Cieszył się tylko, że już wstała. Teraz mogła się bronić albo chociaż uciec przez zagrożeniem czyhającym w gęstwinie, gdyby on nie dał rady go powstrzymać. - Stań za mną i uważaj na ogień.

Re: Wyjście z podziemi

19
Shalaya wykonała polecenie towarzysza z trwogą spoglądając w otaczające ich ciemności.
- Nie podoba mi się ta cisza - powiedziała. - Ruszajmy stąd Hotharonie, boję się zostać tu choćby o minutę dłużej.
Z otoczenia ogniska nie dobiegały już nadzwyczajne szmery ani trzaski. Jeżeli istotnie jakieś zagrożenie podeszło do ich ogniska to już się oddaliło. Nie padał już śnieg, więc pewnie nad ranem na śniegu widoczne będą ślady. Z drugiej strony karczmareczka trzęsła się ze strachu, a do świtu pozostało jeszcze kilka godzin.

Re: Wyjście z podziemi

20
Hontharon nabrał do płuc zimnego powietrza, a do głowy przekonania, że już nic na niego z krzaków nie wyskoczy. Słowa karczmarki, choć przepełnione trwogą i niepokojem, w jakiś dziwny sposób go uspokoiły. Nie zważał już na to, czy nocne dźwięki były prawdziwe. Ostrożnie opuścił młot, z ulgą prostując zastygłe ręce. Śledząc palcami kształt klamry od pasa, przytroczył do niego swą jedyną broń. On też nie chciał tutaj zostawać. Noc była jeszcze młoda, ale światło księżyca, odbite od śnieżnych ziarenek, pokrywało wszystko dokoła dość jasną łuną. Hontharon westchnął, ruchem głowy odegnał sen z powiek i zwrócił się do Shylayi.

- Możemy ruszać. I tak nie zmrużyłbym tutaj oka. - Musiał wyglądać okropnie, kiedy to mówił, bo na jego usta wkradło się przeciągłe ziewnięcie, którego nawet nie starał się ukryć. Szybko ugasił ognisko, zasypując je mokrym śniegiem i przydeptując ciężkim butem. Nie brał nawet płonącej głowni do oświetlenia drogi - wolał nie ryzykować, że w ciemności wypatrzy ich jakiś patrol zielonych. Gdy szary dym unosił się z paleniska, a oni byli już gotowi do drogi, rudzielec raz jeszcze spojrzał w kierunku krzaków. Ciemność była tam jakby gęstsza, ale spokojna i nieporuszona. Potem wzrok Hontharona przebiegł przez pokrzywioną linię horyzontu. - Tam... - wskazał palcem płaską przestrzeń między wzgórzami - wybrzeże - ... idziemy w tamtą stronę.

.

Re: Wyjście z podziemi

21
Droga okazała się przyjemnie rozgrzewająca i zdejmująca z podróżnych to przeklęte uczucie bycia obserwowanym czy też atakowanym. Gwiazdy i księżyce świeciły jasno, było raczej bezchmurnie. Pewnie w jakimś równoległym uniwersum przy takich warunkach o tej porze roku powietrze byłoby tak ciepłe, że śnieg stopniałby i rozkwitłaby wiosna. Nie w Herbii, gdzie zima sama ustalała swoją długość pobytu i silną ręką trzymała temperatury na dworze za mordę nie pozwalając im urosnąć. Niczym palący za młodu papierosy krasnolud, temperatura tej nocy oscylowała gdzieś pomiędzy wysokością wysokiego stołka a niskiego stołu. Para wydychana przez nieszczęśników muszących w tych warunkach podróżować była widoczna gołym okiem a ich kroki skrzypiały na śniegu, którego cienka warstwa pokrywała całe nadmorskie ziemie niczym wielkie prześcieradło wyprane w najprzedniejszym magicznym środku wybielającym tkaniny.

Zmęczenie ani senność nie przeszkadzały Hontharonowi przez większą cześć marszu. Problem pojawił się, gdy dotarli nad wybrzeże. Ich oczom ukazał się najpiękniejszy widok, który maluje każdy uliczny artysta w Nowym Hollar za dwa gryfy od sztuki, bo tak łatwo go namalować. Wschód słońca rzucający na niebo pomarańczową łunę a na wodę migotliwe refleksy formujące się w ognisty okrąg. Teraz wiejące od morza ciepłe powietrze pozwoliło im nieco odetchnąć i spowodowało ogarniającą ich senność. Pozostała decyzja: północ, południe, czy może kolejny postój. Shalaya wyglądała na skrajnie wyczerpaną. Rudzielec sam zauważył, że słania się na nogach z głodu, wyczerpania i braku snu.

Re: Wyjście z podziemi

22
Wędrówka przez zasypane białym śniegiem pola nie sprawiła Hontharonowi żadnych przykrości. Obeszło się nawet bez niespodzianek, choć rudowłosy był przygotowany na różne ewentualności. Wiedział na przykład, że gdy zobaczy na tle szarego nieba zbrojny zagon, to prędzej padnie na ziemię i będzie udawał trupa, niż zacznie uciekać. Z pewnością wyglądał tak, jak gdyby dopiero co wyszedł z grobu, więc powinno obejść się bez trudności. Na szczęście boża opatrzność trzymała nieszczęścia z dala od steranego podróżnika i jego równie zmęczonej towarzyszki. Przynajmniej do czasu. Doszło nawet do tego, że podczas marszu rudzielec nie czuł już znoju ani zimna. Było mu, po prostu, wszystko jedno. Dopadła go okropna obojętność, granicząca z niebezpieczną ignorancją, która jest przecież największym wrogiem każdego wędrowca. Już dawno przestał się przejmować sobą i jedynie obecność Shalayi sprawiała, że nie rzucił się jeszcze na ziemię, by zgnić tam z rozpaczy. Trzeszczący pod butami puch wydał mu się jakby mniej nieprzyjemny. Przypominał trochę wypchaną wełną pierzynę, pod którą zwykł sypiać. Nie był jednak równie ciepły. Niestety.

Do tej pory przyszło im deptać po łagodnych wzniesieniach i pokrytych rzadkim krzakiem wzgórzach. Jednak teraz krajobraz zmieniał się. Wszystko opadało, wsiąkało w glebę, robiło się płaskie. Co raz bliżej do nabrzeża. O bliskości morza świadczyła nie tylko specyficzna budowa terenu. Orzeźwiający zapach wiecznie płynącej wody docierał do nozdrzy Hontharona nawet z tak daleka. W powietrzu niosły się dźwięki mew oraz szum szarpanych wiatrem fal; ryk tańczących nad spienioną taflą sztormów i wycie zimowej zawieruchy. Również oczy podróżnych, choć prawie nieprzytomne, mogły cieszyć się chwilą. Przykryty mgłą wzrok rudowłosego potrafił docenić piękno pomarańczowej poświaty, rozlanej kunsztownie na horyzoncie. Pożerające morze, ogniste wstęgi, miały swój początek w wynurzającym się z nicości, złocistym kręgu. Nie było jednak czasu na dalszą kontemplację. Im dłużej Hontharon wpatrywał się w ten namalowany ręką natury obraz, tym mocniej sen uderzał mu do głowy.

Znajdowali się gdzieś w centrum białego bezdroża. Mężczyzna próbował przypomnieć sobie, jak wyglądały mapy, których w przeszłości tyle się naoglądał. Szukał w pamięci Ujścia, szukał morza, szukał jakiegoś bezpiecznego szlaku.

- Wszystkie trakty są pewnie zasypane. Podróż gościńcem może okazać się trudniejsza niż wędrówka przez lasy - myślał o tym, by dostać się jakoś do Oros. W mieście magów upatrywał ratunku. Miał tylko nadzieję, że wojska oblegające Ujście nie ruszą rychło w głąb kraju. To byłaby katastrofa. - Tamta rzeka, to musiała być Prosta. A skoro tak... - spojrzał w niebo i odnalazł na nim podziwianą wcześniej konstelację znaku wody - ...to tam mamy północ.

- Ruszymy wzdłuż wybrzeża. Na pewno natkniemy się po drodze na jakieś osady. Musimy być... - chciał dopowiedzieć coś jeszcze, urwał w połowie zdania. Uznał, że to nie jest czas na takie rozmowy. - Będziemy mieli morze po prawej stronie. Spróbujemy znaleźć jakiś statek i odpłyniemy stąd. Chodźmy już - miał wrażenie, że dziewczyna wcale go nie słucha, że mówi sam do siebie. - Ruszajmy czym prędzej.

.

Re: Wyjście z podziemi

23
Plaża ogarniętego zimą wybrzeża dostarczała rudzielcowi i jego towarzyszce pięknych widoków i rześkiego powietrza o specyficznym zapachu. Słońce rzuciło na scenerię piękne przedpołudniowe światło, zrobiło się nieco cieplej a na niebie pojawiły się mewy. Shalaya obejmowała ramię swojego obrońcy częściowo ze strachu przed wrogimi wojskami a po części wieszając się na nim ze zmęczenia.

Nagle zza ich pleców nadleciała strzała. Przeleciała nad ich głowami i wylądowała pięć metrów przed nimi. Rzut okiem pozwolił Hothyemu i karczmareczce ocenić odległość od strzelca. Około dwieście metrów za nimi na plaży stała grupka uzbrojonych zielonoskórych wojów. Jeden z nich opuszczał łuk, z którego pewnie przed chwilą wystrzelił. Łatwo było się domyślić nawet patrząc na nich z tej odległości i tylko przez krótką chwilę, że urządzili sobie konkurs łuczniczy. Kolejna mała sylwetka napinała cięciwę i kierowała broń w punkt gdzieś nad ich głowami.

Re: Wyjście z podziemi

24
Hontharon od zawsze starał się unikać kłopotów i nie pakować w żadne prostackie awantury. Właśnie dzięki temu jego nos był wciąż wcale prosty, a uśmiech wolny od paskudnych szczerb i przekrzywionych zębów. Do niedawna udawało mu się omijać bokiem wszelkie kłopoty, jak gdyby nogi same niosły go tam, gdzie panuje względny spokój i tolerancja. Nigdy nie poznał smaku własnej krwi, a tym bardziej czyjejś. Choć młot przy pasie nosił nie od parady, to jeszcze nigdy nie uderzył nim człowieka - zawsze celował w rozgrzaną stal albo niesforny gwóźdź, który wymagał przybicia.

Jakże bolesne było dla niego zderzenie z rzeczywistością! Z ciepłej karczmy przeniósł się do śmierdzących kanałów, a dalej na zasypane śniegiem pola. Było mu zimno, niewygodnie i w dodatku miał chyba katar. Pociągając kinolem szedł naprzód, brodząc po kostki w tym paskudnym, białym puchu, którego wszędzie było pełno. Nie czuł już stóp, dlatego od czasu do czasu spuszczał wzrok, aby sprawdzić czy jego buty wciąż się na nich trzymają. Ubierał wysokie, skórzane buty - prezent od ojca - i byłoby mu bardzo szkoda, gdyby je zgubił w jakiejś zaspie.

Sama wędrówka nie byłaby taka przykra, gdyby nie te ciągłe niewygody. Słonko lekko przygrzewało, a goblinie strzał z wesołym świstem przecinały powietrze. Uwieszona na jego ramieniu dziewczyna sprawiała, że z każdym krokiem znosiło go trochę w prawo, a nadmorski wiaterek działał tak, że zakończone ostrymi grotami pociski zwiewało nieco w lewą stronę. Ulowi niech będą dzięki!

Jeden rzut oka do tyłu wystarczył, aby serce rudowłosego podskoczyło mu do gardła. - O kurwa, gobliny! - Wrzasnął w duchu, widząc za sobą bandę zielonoskórych pokurczów. - Co tutaj robią? To oni zaatakowali Ujście? Chcą nas zabić... - ta ostatnia myśl zdominowała wszystkie inne.

Nie czekając aż jego mózg przyswoi otrzymane właśnie informacje, Hontharon ruszył pędem przed siebie, ciągnąc Shalayę za rękę. Karczmarka drgnęła i ruszyła z miejsca. Rozumiał i podzielał jej zmęczenie, ale w obecnej sytuacji mogli zrobić tylko jedno - biec co sił w nogach. Pocieszający był jednak fakt, że napastnicy także byli pieszo... a przynajmniej tak wydało się rudzielcowi, gdyż nie dostrzegł nigdzie ich wierzchowców. Jeśli tylko będą dość szybcy, jeśli tylko uciekną poza zasięg ich strzałów, jeśli tylko los pozwoli - mogą się z tego jakoś wykaraskać.

Lecąc na złamanie karku, rudowłosy rozglądał się jeszcze dokoła, szukając jakiegoś schronienia lub odważnego obrońcy uciśnionych, który jedzie wierzchem na koniu, ściskając w dłoni ogromny jak przybrzeżne drzewa miecz... Niestety, jego zalane łzami oczy nie były w stanie zbyt wiele zobaczyć. Wszędzie widział tylko tę przeklętą białość.

.

Re: Wyjście z podziemi

25
Druga, trzecia, czwarta strzała. Wszystkie lądowały nie daleko od biegnących, jednak z tej odległości i przy ruchomym celu tylko wielki pech mógł sprawić, by napastnicy wyrządzili im jakąś krzywdę. Przebiegli spory kawałek mając "na ogonie" grupkę goblinów z łukami podbiegających w ich stronę znacznie szybciej od nich na odległość strzału z łuku i wypuszczających strzały licząc na efektowne trafienie uciekiniera między łopatki. Patrząc na radość jaką to proste zajęcie sprawiało zielonym wojownikom można było wnioskować, że gdyby goblinia nacja zorganizowała kiedyś igrzyska sportowe, strzał do uciekiniera byłby obowiązkową pozycją w ich programie.

Po kilkunastu strzałach i palących w płuca stu ubiegniętych metrach nadal nie wyłonił się lider klasyfikacji strzelców, ale ciągłe sprinty połączone z napinaniem ciężkiego łuku zmęczyły niektórych zawodników mocniej od innych. Problemem poważniejszym mogącym zabić całkowicie ducha rywalizacji było stanowcze opadanie z sił uciekających. Po dwustu ubiegniętych metrach zdołali oni ledwo powłóczyć nogami.

Z oddziału oderwał się jeden z zielonych pokurczy i podbiegł do Hontharona i Shalayi na odległość dziesięciu metrów. Był ubrany w skórzaną zbroję i hełm nie zasłaniający twarzy, przez plecy miał przewieszony łuk o bardzo skomplikowanej budowie, który pomimo niewielkich rozmiarów miotał strzały na dwieście metrów bez żadnego problemu. U pasa dyndał mu krótki miecz o rękojeści zwieńczonej ozdobną szczurzą czaszką. W chudych dłoniach o długich palcach żołnierz trzymał dwa zakorkowane bukłaki, które po dobiegnięciu do Hontharona i karczmareczki rzucił im pod nogi.
- Macie - powiedział - napijcie się wody i odpocznijcie kilka minut a potem jak będziecie znowu uciekać nie biegnijcie tak szybko od początku, to zostanie wam na dłużej sił.

Re: Wyjście z podziemi

26
Okropnie zimne powietrze wdarło się siłą do płuc Hontharona, gdy ten westchnął ze zdziwienia. Dwa wypełnione wodą bukłaki upadły na śnieg i poleciały pod jego nogi, ale rudowłosy nie śmiał ich podnieść. Spoglądał tylko na uprzejmego goblina-oprawcę, wykrzywiając twarz w dziwnym grymasie niedowierzania. Chciał coś powiedzieć, ale zamiast tego zakasłał paskudnie, wzbudzając w gardle falę piekącego bólu. Czuł na sobie wzrok zielonoskórego i jego oddalonych kompanów, których strzały omal zrobiły z jego dupy sito. Shalaya stała tuż obok, ale wyglądała tak, jakby zaraz miała upaść... i już nigdy więcej nie wstać. Uczepiła się rękawa jego koszuli, próbując utrzymać równowagę.

Rudowłosy, gdy tylko zobaczył przed sobą małą postać w zbroi, odruchowo położył dłoń na drzewcu młota. Nie wyciągnął go jednak zza pasa. Był tak wyczerpany, że z całą pewnością miałby trudności z utrzymaniem obucha w pionie. Zwyczajnie nie nadawał się teraz do walki. W tym stanie mógł zrobić krzywdę co najwyżej sobie. A tego chciał przecież uniknąć. Opuścił więc rękę, zwalniając uchwyt na rękojeści.

- Znów to uczucie... - gdy palce rudzielca przestały dotykać ciosanego trzonka, jego serce zabiło jakby szybciej. - Nie mogę się przecież poddać. Nie po to wyciągałem ją z tego gówna, żeby teraz robiła za ruchomy cel dla tych śmieci - spojrzał na ledwie przytomną karczmareczkę. - Siebie zresztą też nie widzę w tej roli. A niech to czarty! Raz się żyje! Nie będę stał spokojnie! Yooo-ooo-looo!

Najpierw okrzyk rozbrzmiał w jego głowie, a potem przeniósł się na usta. Poruszony nagłym zapałem, Hontharon zacisnął prawą dłoń w pieść i zamachnął się na stojącego przed nim goblina. Wiedział, że to dość nierozważnie posunięcie, ale nie mógł przecież wiecznie uciekać. Jego dusza była pełna wątpliwości, ale gdzieś tam w środku wiedział, że nie poniesie konsekwencji. Że to jest ta chwila, w której powinien zadziałać. Że wybawienie nadejdzie. Nie wiedział tylko z której strony.
Spoiler:
ODPOWIEDZ

Wróć do „Księstwo Ujścia”