Re: Zajazd pod Drzewem[nad Rzeką Prostą, przy Kupieckim Trak

16
Problemom cebularza tego poranka nie było końca. Co prawda złodziejaszek na wozie nie stanowił już zagrożenia, ale pojawiło się nowe, uzbrojone w nóż. Ściskając w ręku obsraną szufelkę do łajna Mszczuj przeskakiwał myślami z niepodjętych nigdy lekcji niewidzialności do niepodjętych nigdy lekcji lewitacji, które mogły mu się w tej chwili tak bardzo przydać. Gdzieś z tyłu głowy pojawiła się również idea szkolenia się w mieczu zamiast łażenia po bibliotekach. To dlatego zazwyczaj miał przy sobie kuszę, bardziej jako straszak na takich gamoniów jak ci tutaj niż narzędzie zbrodni ale zawsze w pogotowiu. Co innego, że tym razem wzięto go z zaskoczenia, niemal w nocnej koszuli i szlafmycy.
Pora była najwyższa, żeby błyskotliwy wrodzony spryt starego podróżnika dał o sobie znać i podpowiedział wyjście z tej sytuacji. Dobrze byłoby nie dać się więcej dźgać małpiemu pomiotowi, który chwilowo leżał na ziemi, więc należało zacząć od rozbrojenia go.
- Niechaj się stanie cebula! - Krzyknął piskliwym głosem handlarz celując palcem wolnej ręki w zakrzywiony nóż goblina. Jeżeli rzucenie czaru się powiodło, powietrze przeszył głośny huk a w niedoszłe narzędzie zbrodni trafiła smuga iskier niebieskiego koloru. W dłoni rzezimieszka tkwiła teraz okazała cebula o zakrzywionym szczypiorku, znacznie mniej śmiercionośna, a w powszechnej opinii wręcz życiodajna.
Następnie korzystając z tego, że goblin leży na ziemi i jest drobniejszej budowy niż on sam, dziadek powrócił wspomnieniami do czasów wsiowych potupajek, które tak uwielbiał za młodu i pierwszy raz od chyba trzydziestu lat wdał się w bójkę. Zamachnął się szufelką nad głowę żeby z całej siły przydzwonił w łysy łeb mając zamiar kontynuować uderzanie goblina do czasu aż ucieknie albo straci przytomność.

Re: Zajazd pod Drzewem[nad Rzeką Prostą, przy Kupieckim Trak

17
Można by polemizować czy faktycznie snop iskier był niebieskiego koloru. Niewątpliwie nie bez dyskusji przeszłoby stwierdzenie o życiodajności cebuli. Bądź co bądź goblin nie wydawał się być zainteresowany takimi debatami. Co więcej jeszcze mniej interesowało go starcie, w którym dzierżyłby warzywo. Starcie z kimś, kto za nic sobie ma uzbrojonego oponenta tudzież kto jest za pan bart ze sztuką zmiany materii.

Widać nie mógł uwierzyć w to co zobaczył. Zwlekał do ostatniej chwili, do momentu kiedy Mszczuj już znajdował się ledwie kilka cali od niego i wymierzał, może nie śmiercionośną, może i nawet nie bolesną, lecz na pewno upokarzającą karę. Czmychnął w popłochu tak szybko, iż niejeden goblin i człowiek mógłby pozazdrościć mu szybkości. Pozostawił po sobie jedynie specyficzny zapach strachu. Choć kto wie, może była to zwyczajnie sprawka znudzonego woła.

Cebularz, wyjąwszy jednego trupa i jednego zwierzęcia, pozostał sam. Nic nie zwiastowało kolejnego, rychłego i osobliwego spotkania.
.

Re: Zajazd pod Drzewem[nad Rzeką Prostą, przy Kupieckim Trak

18
Mszczuj w głębi duszy urósł o trzydzieści centymetrów i wyglądał teraz jak nieustraszony rycerz gromiący hordy przedstawicieli innych ras swoją wierną szufelką. Zatknął ją sobie za pasek, bo jak widać okolica była niespokojna i podszedł do trupa aby odebrać swoją kuszę. Wlazł na wóz, znalazł wajchę do przeładunku i naciągnął cięciwę oraz wsadził w odpowiednie miejsce nowy bełt. Czując się dużo bezpieczniej z bronią miotającą w ręce postanowił, że trzeba się stąd zbierać zanim gobliński pomiot zawoła swoich koleżków. Miał zamiar zaprzęgnąć woła i wyprowadzić powóz z szopy (w takich okolicznościach nie mógł zostawiać bez opieki swoich ksiąg i zwojów).
Zanim jednak to zrobi poszuka bełtu, który wypuścił z jego broni rzezimieszek (3/4 gryfa piechotą nie chodzi), sprawdzi, czy goblin nie wypuścił z ręki cebuli, bo szkoda żeby się zmarnowała, jak można ją sprzedać z tymi na wozie oraz przejrzy własny wóz, żeby upewnić się, czy nic nie zginęło.

Re: Zajazd pod Drzewem[nad Rzeką Prostą, przy Kupieckim Trak

19
Bełt utkwił w deskach gdzieś przy wyjściu. Wydobycie go gołymi rękoma graniczyło z cudem. Ponadto nie nadawał się już do użytku. Natomiast po cebuli, niedoszłej broni, nie było ani śladu. Najpewniej goblin oniemiały ze strachu uciekł trzymając ją ciągle w dłoni. Kto wie kiedy zorientuje się o owej farsie. Bądź co bądź nie będzie mu raczej do śmiechu.

Mimo niepowodzenia w skromnym odzysku, reszta miała się nadzwyczaj dobrze. Złodziejaszek nie dogrzebał się do ukrytych pod zwałami cebuli ksiąg i zwojów. Zresztą, o czym dobitnie poświadczał jego wygląd tudzież zachowanie, nic by mu nie przyszło z ich kradzieży. Nie posiadł tej jakże rzadkiej w tych czasach umiejętności czytania. Bez niej oczywiście uznałby stos papierów za bezużyteczne i wykorzystał niebawem jako rozpałkę. Bądź zwyczajnie wyrzucił.

Uzbrojony Mszczuj rychło znalazł się na podwórcu i prawdopodobnie ku swemu zdziwieniu odkrył, iż w dalszym ciągu nie ma nikogo w okolicy. Ani przed, ani w przybytku, ani nawet opodal na jałowych łąkach. Został sam, samiusieńki. Niepokojąca cisza otaczała go z każdej strony.
.

Re: Zajazd pod Drzewem[nad Rzeką Prostą, przy Kupieckim Trak

20
Coś dziwnego wisiało w powietrzu. Jako specjalista w wyczuwaniu kiedy coś się święci Mszczuj podprowadził wóz do drzwi karczmy, zatknął sobie pięć zapasowych bełtów za pasek i z wajchą w jednej i kuszą w drugiej dłoni wszedł do środka żeby upewnić się czy czasami nie jest to po prostu cisza wywołana dłuższym spaniem po libacji. Trzeba było znaleźć szynkarza i dać mu za nocleg a potem ruszać w drogę. Zbyt ciche miejsca nigdy nie wróżą nic dobrego. Wchodząc i idąc przez karczmę dziadek będzie zostawiał otwarte na oścież drzwi, żeby słyszeć ewentualne kroki.

Re: Zajazd pod Drzewem[nad Rzeką Prostą, przy Kupieckim Trak

21
Tym razem nie dane było Mszczujowi uczynić to co zamiarował. Co najwyżej zbliżył się do drzwi przybytku, zresztą uprzednio otwartych przez niego samego. Tym samym dobitnie przekonał się, iż weń nadal jest pusto i cicho jak przedtem. Zdążył nawet dostrzec strawę i ten sam kufel, z którego upił i który pozostał nienaruszony w tym samym miejscu.

Chcąc nie chcąc odwrócił się w stronę południowych wzniesień. Stamtąd bowiem, po raz wtóry już, dobiegł go dźwięk zwiastujący niechybnie coś niedobrego. Mało prawdopodobne, że ni z tego ni z owego jednakowy omam(może nieco wyraźniejszy) nawiedził go raz jeszcze. Zasłyszany rejwach musiał być prawdziwy. Nachodzące przeczucie mówiło, że to nie tylko byle łajdactwo. Bodaj gdzieś tam, w osławione Ujście pełne najgorszego plugastwa na tym świecie, pękające w szwach od zła w każdej postaci, wdzierała się infekcja, mogąca do cna spustoszyć wadliwy organizm. Aczkolwiek z drugiej strony byle dźwięk nie mógł tego potwierdzać.

Wtem zza horyzontu wychynął jeździec. Oczywiście samotny, co nie trudno było zauważyć. Gnał na urwanie głowy Kupieckim Traktem jak strzelił na północ. Kary koń odległość od wzniesienia do punktu najbliższemu zajazdowi przebył niespełna w kilka uderzeń serca. Jednakże nie zatrzymał się, pędził dalej. Jeździec, który z podwórca jawił się jako jedna wielka sterta zwiewnych łachów, wykrzyczał kilka słów w kierunku Cebularza. Z kolei do uszu tego drugiego dotarła zaledwie ich nieznaczna część. Pomijając pewne wulgaryzmy w nieskładnym wrzasku wystąpiły słowa takie jak "biada", "prędzej" czy "ratuj".

Nieznajomy rychło znikł i nic nie zwiastowało jego powrotu.
.

Re: Zajazd pod Drzewem[nad Rzeką Prostą, przy Kupieckim Trak

22
Stary sklepikarz zaznajomił się podczas swych wojaży ze sztuką matematyki na tyle aby umieć szybko w głowie policzyć, że jeśli jeździec A ucieka z punktu B na północ na koniu ile tchu w biednej zwierzynie, to jeździec C na zaprzęgu z wołem może równie dobrze nie rzucać się do ucieczki bo cokolwiek nadciąga, jest dużo szybsze od zaprzęgniętej krowy. Groźba zakończenia jego długiego, choć nie wystarczająco długiego żywota pchnęła Mszczuja do desperackiego kroku. Mając kuszę w jednej ręce starzec weźmie pod pachę drugiej jak najwięcej swoich ksiąg i rzuci się biegiem w stronę piwniczki karczemnej, jeżeli takową zauważył gdzieś na podwórzu lub do środka przybytku jeżeli nie widział nigdzie wejścia do piwniczki i trzeba będzie jej szukać gdzieś pod podłogą kuchni.

Re: [Rzeka Prosta, Kupiecki Trakt] „Zajazd Pod Drzewem”

23
Ciężko było dotrzeć, aż tutaj. W pobliżu niegdysiejszego portu kerońśkiego, które wysunięte było najbardziej na południe. Rzadko podróżują tutaj jakiekolwiek wozy. Jeszcze mniej kupców wędruje w te strony. Nie mają czego tutaj szukać, bo orki nie przyjmą ich z otwartymi rękoma. Wybierali więc inne szlaki z Oros, ku innym dużym ośrodkom handlu. Zazwyczaj jeżdżono do Meriandos, gdzie ziemie obfitowały w płody rolne, bądź Zaavral sprzedające wełnę, węgiel i skóry. Znalazł jeno grupkę wieśniaków, którzy wracali z targów w mieście, w którym znajdowała się jedna z największych akademii. Zostawili go na obrzeżach lasu, skąd ruszyli inną drogą w kierunku swojej wioski. Jeden z nich powiadał, że wojska Kerońskie mają ruszyć niedługo, aby odbić Ujście. Jednak w jego głosie nie było słychać przekonania. Nie wierzył, że będą zaciekle walczyli z orkami. Z pewnością planowali oblegać miasto, aż wszyscy pomrą z głodu. Razem z ludzkimi mieszkańcami pod okupowaną władzą. Oni również bardzo stracili na przejęciu portu przez wojska zielonych. Brak handlarzy w ich okolicach zmusił do wyruszania małymi karawanami z plonami kilku wiosek. Było to mniej dochodowe, a zima dodatkowo dała się im we znaki. Mężczyzna zresztą bardzo dużo opowiadał biednemu bardowi o swoich problemach i przemyśleniach.

Ku uciesze Dandre los nadal chylił przed nim głowę, jakby zachęcał do niebezpiecznego tańca, w którym mógł zyskać sławę i rozgłos lub brutalną śmierć i zapomnienie. Mało to świat słyszał o muzykach, których głos zamilkł równie prędko, jak rozległ się na dworach? Większość z nich została zapomniana. Tylko nieliczny udało się przetrwać niełaskawy czas i pieśni ich nadal rozbrzmiewają z ust młodych bardów. Bogaci, którzy słuchają ballady dawnych artystów, nie znają nawet ich imion. Czy ten sam los spotka młodszego syna Rivalla Biriana? Jego opowieść dopiero się zaczyna i nikt nie wie jak szybko się zakończy.

Przystanął właśnie przed starym zrujnowanym budynkiem, który niegdyś pełnił rolę zajazdu. Zatrzymywali się tutaj niegdyś podróżni przed dotarciem do portu. Było do niego jeszcze z pół dnia drogi. Teraz sporadycznie ktoś tędy podróżował. Nie było dokąd. Z tego powodu też „Zajazd pod drzewem” jak jego poprzednicze gospody upadł. Pozostawił po sobie jedynie drewnianą budę, która stała samotnie przy trakcie handlowym. Chata była niewysoka i podrzędnej jakości, nawet za czasów swojej świetności była jedynie dziuplą dla biednych kupców, handlarzy i miejscowych, którzy chcieli za małą cenę najeść się i napić. Dookoła znajdowała się chwiejący się płot, w którym niegdyś trzymano konie podróżne. Teraz rosła tam wysoka dzika trawa i różnego rodzaju chwasty.

Na mapach tyle wspaniałych miejsc ulokowanych. Od samych nazw egzotycznych i tajemniczych miejscowości, niczym potężnych uroków, stare pergaminy nasiąkły magią. Nawet człowiek pozbawiony zupełnie talentu magicznego, lecz darowany niezwykłą wrażliwością, potrafił dostrzec w nich czar bogów, którzy dumnie prężyli się patronując owe centra ludzkości. Żadnemu z nich nie można było odebrać uroku. Północne krańce o górzystych ziemiach, których szczyty pokryte śnieżnymi czapami od wieków, a których tereny przeklęte przez demony. Czy Urk-hun, skąd orki i gobliny pochodzą, a gleba wysuszona przez niełaskawe słońce, pozostawiając po sobie popękaną skorupę lub oceany złotego piasku. Albo lasy Fenistei wraz z bagnem Serathi, w którym ponoć kiedyś znajdowało się miasto- ziemie opuszczone przez mieszkańców, gdy klątwa Nocy Spadających Gwiazd ich dosięgła. Bądź egzotyczny Archipelag, miejsce wielu różnych wysp, w którym odnalazłby się i młodzieniec.

Na świecie tyle różnych rzeczy się działo, co kusić mogłoby wszelakich śmiałków- poszukiwaczy wrażeń. Po wielkim zgromadzeniu nad Jeziorem Gwiazd ku portowi w Heliar, wyruszyły elf leśne. Lud wygnany z własnej ziemi i opuszczony przez patrona. Słychać było, że prowadziła ich trójka wielkich przedstawicieli- kupiec ćpun z archipelagu; buntownicza kobieta na grzbiecie rzadkiego wierzchowca elfickiego i stary kaznodzieja, który oddawał pokłony krwawej Krinn. Zaś w niziolczym miasteczku Meriandos szalały złe duchy lub demony, które porywały niemowlęta młodym matkom. Wzywano inkwizycję, aby rozwiązać problem, lecz nikt nie przybył rozwiązać problemu. Nawet Maria Elena ostatniego czasu przemówiła z nową z wizji, zapowiadając tragedię. Jak zawsze znalazło się wiele interpretacji, lecz nigdy jej słów nie da się przewidzieć, a zawsze mówią prawdę. I wśród odmętów pustyni nastało poruszenie, gdy pojawił się ten, który stanie się kluczem do czarnej skały i utoruję drogę potężnemu bóstwo zielonego ludu. I w Qerel zaległa choroba, która zwala z nóg każdego mieszkańca, nie bacząc na wiek, krzepę czy płeć. Nawet na dworze w Saran Dun dużo się działo- hrabia Aravath D’arzul planował zamach na samego króla. I wiele się znajdzie jeszcze niezwykłych zdarzeń na całej szerokości Herbii. Utalentowanego barda przywiodło właśnie tutaj ku okupowanemu przez orki i gobliny Ujściu. Miasto owo mało efektywnie stawiało opór nowej władzy. Liczne siatki przestępcze, które przez lata rozwijały się w porcie, stały się podziemnym ruchem wyzwoleńczym. Lecz wspólna siła wszystkich nie dała rady do tej pory bezwzględnej sile i brutalności zielonych.

Re: [Rzeka Prosta, Kupiecki Trakt] „Zajazd Pod Drzewem”

24
Trochę dziwnie tak podróżować, jakby na przekór tym wszystkim ludziom, wędrującym w zgoła przeciwną stronę. Nikt nie garnął się na wędrówkę w stronę Ujścia, dawnego Kerońskiego miasta, teraz okupowanego przez orków i gobliny. Jaki cel mógłby przyświecać zwykłemu podróżnemu, chcącemu wybrać się akurat w tamto miejsce, oferujące praktycznie tylko bardzo prawdopodobną śmierć, jak nie z rąk zielonych oprawców, to przez bandytów czyhających na traktach? Dandre nie miał pojęcia.
Ale nie był też zwykłym podróżnym, zawsze lubił stawiać się trochę ponad ogółem. Czy to nie pachnie trochę narcyzmem? Nawet jeśli, to mężczyzna z pewnością o to nie dbał. Bo był przecież dość oryginalną personą i dążył do nieco innych, niekoniecznie logicznych dla tak zwanych "normalnych ludzi", celów. Do Ujścia wybierał się właściwie tylko po to, by... przyjrzeć się miastu. Zobaczyć jak wygląda pod okupacją zielonych, poznać tamtejszych ludzi i rozeznać się dokładnie w sytuacji. A nuż to wszystko natchnie go do nowego dzieła?
Tyle się działo na świecie, nawet w samej stolicy Keronu było raczej niespokojnie, gdyż hrabia D'arzul planował zamach na króla... A jego wygnało właśnie tutaj, w ten, chciałoby się rzec, zapomniany przez bogów i ludzi zakątek świata.
Może ciut wyolbrzymiał, ale tak to już z nim było. Przywilej artystów.


Spotkał tylko jedną grupkę wieśniaków, która przez jakiś czas dotrzymała mu towarzystwa na trakcie. Wracali do wioski z targów w Oros. Bard nie był specjalnie zachwycony z towarzystwa, jednak musiał przyznać że w grupie zawsze podróżuje się raźniej, więc rozmawiał z nimi póki miał okazję. Pewien chłop powiedział mu, że wojska Kerońskie mają ruszyć niedługo, by odbić Ujście, a Dandre jedynie kiwał głową z lekkim, może ciut sceptycznym uśmieszkiem na ustach. Nie czuł przekonania w głosie mężczyzny i nie dziwił się zbytnio. Kerończycy raczej nie zamierzali walczyć zaciekle z orkami, a oblegać miasto i czekać aż popadają z głodu. Nie byłoby to zbyt bohaterskie, ballady się na ten temat nie ułoży, ale cóż można zrobić? To.. mądre wyjście. Krzywdzące dla mieszkańców, którzy znajdą się w jeszcze gorszej sytuacji niż wcześniej, ale dobre dla żołnierzy, a raczej ich głów, które będą miały większe szanse na trwanie przy korpusie.
Chłop dużo opowiadał o swych problemach i przemyśleniach, a bard słuchał. Zawsze lubił słuchać.
Kiwał głową, często dorzucał coś od siebie i tak płynął sobie czas. Leniwie.
Na obrzeżach lasu rozstał się z grupą wieśniaków, wracającą do swojej wioski. Pożegnał ich dobrym słowem i wyruszył w dalszą drogę.


Podróż skłania do rozmyślań na tematy wszelakie. Szczególnie gdy wędruje się na pieszo i ma się więcej czasu na podziwianie przyrody wokół, czy po prostu przymknięcie oczu i myślenie właśnie. Bard myślał... o sobie. O swej niepewnej przyszłości, o tym czy ktoś go zapamięta... Na moment zachmurzył się nieznacznie, ściągnął brwi, zmarszczył lekko czoło, gdy jakaś wybitnie czarna myśl przeleciała mu przez głowę, lecz zaraz ponownie się rozjaśnił. Przecież zawsze śmiał się niebezpieczeństwu w twarz, sporo już przeżył jak na swój młody wiek... Pominął też sporo okazji do przedwczesnego zgonu. Miecz szlachcica, stawiającego mu czoło na udeptanej ziemi, czy sztylet skrytobójcy w zaułku... Pałki i łuki leśnych zbójów... To wszystko jakoś się go nie imało. Oczywiście, oberwał nie raz, parę razy widział twarz śmierci, czyhającą w ciemności... Ale zawsze los się do niego uśmiechał i odganiał mroczne mary, dawał młodemu mężczyźnie zastrzyk sił i pozwalał wydostać się z każdej sytuacji.
Przerażała go myśl o tym, że los może się kiedyś odwrócić. Nie był człekiem przesądnym, a istnienie bogów uznawał raczej mimochodem, bo lepiej się nie wychylać. Wierzył w swoją nawykłą do miecza rękę i ostry jak brzytwa umysł, wierzył w to że z wielu sytuacji można spokojnie wydostać się bez bójki, słowem jedynie wojując... Jednak... Zbyt często łut szczęścia zdawał się ratować mu życie. Jeśli tam w górze Bogowie grają w kości, to ktoś prowadzący pana barda musi mieć do nich naprawdę dobrą rękę. Miał nadzieję, że owa ręka nie omsknie mu się za szybko.


Przystanął przed starym, zrujnowanym budynkiem, odganiając od siebie morze niepotrzebnych myśli. Był już nieco zmęczony dzisiejszą wędrówką i myślał akurat o chwili odpoczynku. Jeśli dobrze się orientował znajdował się o pół dni drogi od portu, lecz nie miał pewności czy opłaca się śpieszyć. Uniósł wzrok do nieba, spoglądając na słońce. Zastanawiał się, czy zdążyłby dotrzeć tam przed zmrokiem.
Po chwili oderwał wzrok od nieboskłonu, przenosząc go na drewnianą budę, co to niegdyś zajazdem się zwała. Pewnie nawet za czasów swojej świetności, była to raczej podrzędna tawerna, dla ludzi bez grosza i bez klasy. Otaczał ją chwiejący się płot. Niegdyś zapewne wiązano tam konie, acz teraz rosła tam tylko wysoka trawa i chwasty. Westchnął cicho.
Cóż za doskonały przykład przemijania. Natura wygrywa swą odwieczną walkę z człowiekiem i zabiera to, co prawnie do niej należy. Powoli, przecież nigdzie się jej nie śpieszy. Ludzie są dla niej jak mrówki. Pojawiają się, znikają... Wykarczują las, postawią miasto, a w końcu znikną, równie szybko jak się pojawili. I zostawią po sobie szkielety budowli, monumenty dawnej świetności... Które i tak w końcu zawłaszczy sobie natura, otulając je zieloną kołdrą, wdzierając się do środka upartymi korzeniami. Ona zawsze wygrywa...
Przynajmniej tak mu się w tej konkretnej chwili wydawało.


Poprawił pas z mieczem, sprawdził czy lutnia nadal dobrze się trzyma, po czym westchnął ciężko po raz kolejny. Miał ochotę odpocząć... Odgarnął kosmyk kruczoczarnych włosów z czoła, po czym powolnym krokiem ruszył w stronę dawnego zajazdu. Otworzył drzwi i ostrożnie wszedł do środka. Kto wie, co się w takich opuszczonych budynkach kryje? Nie był strachliwy, ale pomimo całego artyzmu, chowającego się w jego duszy, często patrzył na życie dość... realistycznie. Tak więc opierał teraz dłoń na rękojeści miecza i ostrożnie stawiał pierwszy krok w starym budyneczku, rozglądając się po jego wnętrzu.
Obrazek

Re: [Rzeka Prosta, Kupiecki Trakt] „Zajazd Pod Drzewem”

25
Mężczyzna nie był bardzo zmęczony. Niedługo droga, którą przebył z rozwidlenia dróg, nie dała się we znaki młodego ci krzepkiego ciała. Czuł się jednak trochę znużony podróżą. Na drodze spędził już kilka dni w towarzystwie wieśniaków. Ich historie z czasem stawały się coraz bardziej nudne i bezbarwne. W końcu tematy zeszły na zwierzęta, prowadzenie roli i problemy typowej małej miejscowości na obrzeżach Keronu. Zresztą Dandre był w stanie przysiąść, że opowiadali mu kilka tych samych historii. Ciężko było zrozumieć niektórych szlachciców, którzy przeprowadzali się na wisoki, położone daleko od tętniących życiem miast, aby prowadzić sielankowe życie rolnika. Ostatniego czasu zaś wśród bogatszych warstw Saran Dun, które znudzone ciągłymi bankietami, pojedynkami i plotkami, a przede wszystkim zmęczeni spiskami, zachwycali się wiejskim życiem. Niektórzy nawet idąc za nową kulturą, którą zaczęto nazywać luddyzmem, zaczęli ubierać się w tradycyjne stroje chłopskie i hodowali w ogródkach świnie. Oczywiście niektórzy traktowali ich za dziwaków, zaś inni zachwycali się nowymi pomysłami arystokratów.

Było już późne popołudnie. Słońce leniwie chyliło się ku zachodowi, a niebo zaczęło pokrywać się coraz gęstszymi chmurami, które zwiastowały deszcz. Niedawno zima ustąpiła miejsca wiośnie, lecz nadal na zewnątrz noce były zimne i nieprzyjemne. Brakowało tylko ulewy. Rudera, którą niegdyś nazywano chlubną nazwą zajazdu, była kuszącym schronieniem. Nawet jeżeli nie sprawiała wrażenia czystej i pachnącej sypialni w rodzinnym domu.

Przed wejściem do środka mężczyzna minął niewielki ganek, na którym leżał przewrócony stolik, zupełnie pochłonięty przez wilgoć. Po krzesłach nie było śladu. Niegdyś siadali sobie tutaj stali bywalcy cieplejszymi porami roku, trzymając w ustach pod pożółkłymi od dymu tytoniowego wąsami stare fajki i pijąc rozcieńczone z wodą piwo, wpatrywali się w okolicę. Znikali z domów na całe dnie, aby przesiadywać bezowocnie w tej spelunie i wynosić z gospodarstwa kolejne srebrniki. Nie było teraz śladu po żadnych gościach. Miejsce było równie opustoszałe jak okolica. Tylko w oddali stała wioska, którą zobaczyć można było ze wzniesienia, na którym ulokowano dawną karczmę. Większość ludzi jednak wolała opuścić sąsiedztwo. Nie było tutaj czego szukać prócz śmierci. Tereny dookoła Ujścia zostały splądrowane przez dzikie hordy orków, a teraz stały się miejscem prowadzenia oblężeń. Spalono wioski, zabito ludność miejscową i zniszczono plony. Nie było nawet do czego wracać. Przez długi czas nawet po odbiciu spod zielonej władzy portu, nikt nie będzie chciał się osiedlać w tym rejonie. Podzamcze zaś było jedynie wspomnieniem miasta.

Drzwi zaskrzypiały, kiedy otworzył je na oścież, a do środka wpadły promienie słońca. Rozświetlone wnętrze nie prezentowało się zbyt ochoczo. W powietrzu unosiły się tumany kurzu, które tańczyły w blasku światła. Na środku znajdowało się palenisko z wysokim kominem, które niegdyś zapewniało ciepło i pozwalało piec świniaki na rożnie lub podgrzewać wielki gar z zupą. Kilka poprzewracanych ław, wraz z siedziskami. Na prawo znajdowała się niedługa lada, za którą stał kiedyś karczmarz za pewne w ciągle pobrudzonym fartuchu. Oczyma wyobraźni młodzieniec widział dawne życie tego miejsca. Wszystko było zapełnione przez biednych podróżnych i okolicznych pijaków. Było tutaj głośno i śmierdziało chmielem. Niektórzy rzucali się do siebie z łapami, inni grali w kości przy niewielkim stoliku z boku, a reszta gadała wraz ze swoimi towarzyszami o wszystkich bzdurach, zapominając o problemach doczesnych. Podawano tutaj tanią strawę, ale ciepłą i sycącą wygłodniały żołądek. Alkohol był rozwodniony, ale zdawał się do przepłukania gardła. Teraz jednak panowała tutaj przytłaczająca cisza. Zupełnie tutaj nie pasowała. Wprowadzała dużo niepokoju. Jakby zaraz skądś miało pojawić się niebezpieczeństwo przerywając bezgłos.

Miejsce było okradzione prawie ze wszystkiego. Tylko cześć mebli pozostawiono, bo nawet niektóre z nich pokradziono. Włączono je do wyposażenia swojego domostwa lub po prostu wykorzystano na podpałkę. Ważne, aby dobrze się paliło.

Z głównej sali były dwa wejścia pozbawione drzwi. Jedne za ladą prowadziły za pewne do zaplecza, gdzie znajdowała się kuchnia, składzik i sypialnie gospodarzy. Drugie zaś były obok na prawo. Na przeciwnej ścianie zaś były schody o szerokich stopniach, aby żaden pijaczek nie przewrócił się po drodze. Choć i to pewnie często się zdarzało. W chwili obecnej nic nie wskazywało, żeby miejsce było przez kogokolwiek używane. Ten kurz, który wzruszył otwierając drzwi, drażnił w nos chłopaka, aż mimowolnie kichnął, wnosząc kolejne tumany pyłu.

Re: [Rzeka Prosta, Kupiecki Trakt] „Zajazd Pod Drzewem”

26
Takie wewnętrzne znużenie, potrafi czasem podcinać skrzydła jeszcze bardziej niż to proste, czysto fizyczne zmęczenie podróżą. Jednak w tym wypadku nie było tak źle, miał jedynie ochotę na lekką zmianę otoczenia. Gdzieś w duszy zatęsknił za salonami i pięknymi, powabnymi damami które często te salony zaludniają. Trochę doskwierał mu brak intelektualnego towarzystwa, z którym można poprowadzić rozmowę nie opierającą się na świniach i problemów z rolą. Oczywiście, jeśli chce się opisywać życie, to trzeba zakosztować go w pełni, jednak towarzystwo prostych chłopów bardzo szybko go nudziło.
Tak więc teraz, po czterech dniach podróży z wieśniakami dziękował cicho Bogom za to, że nie musi już wysłuchiwać ich nudnych historii... A jednak jakaś mała część duszy barda tęskniła za jakimkolwiek towarzystwem. Nawet tych nieszczęsnych chłopów.


Ciężko mu było zrozumieć szlachciców, którzy z miast przenoszą się na wieś, by wieść tam proste i choleernie nudne życie rolnika. W zasadzie to nie mógł sobie nawet wyobrazić, jak mogą znużyć kogoś bankiety w stolicy, czy innym mieście " z klasą ". Do tego pojedynki od czasu do czasu... Tyle się przecież dzieje! O spiskach czy plotkach, od których praktycznie nie da się odciąć na salonach, jakoś nie myślał. Oczywiście, patrzył na to z perspektywy muzyka, twórcy ukazującego się przed publiką z coraz to nowszym repertuarem, dla niego każda taka zabawa była małym wyzwaniem... albo bardziej sprawdzianem umiejętności. Tak, z pewnością nie nużyło go takie życie.
Był po prostu zbyt młody, a krew płynąca w jego żyłach zbyt gorąca, by móc zmęczyć się miastem i choćby pomyśleć o trwaniu gdzieś na wsi.


Późne popołudnie, słońce powoli chyliło się ku zachodowi, a szwadrony chmur przygotowywały się do ataku na niebo, zwiastując rychłą potyczkę i deszcz łez pokonanych.
Podrapał się po głowie, słysząc swoje myśli. Najwyraźniej wpadł w liryczny nastrój... Cóż zrobić?
Wszystko przemawiało za przystankiem w tej opuszczonej ruderze. Dopiero co nastała wiosna, noce są zimne i z pewnością nie uśmiechało mu się podróżowanie późną porą. Nie teraz, gdy był tak blisko Ujścia. Dość niepewna okolica... Gdyby miał do tego łazić po deszczu, to już w ogóle... Niewesoło.
Tak więc skierował swe kroki do wspomnienia o zajeździe, wierząc że znajdzie tam schronienie przed deszczem i ewentualnie przeczeka noc.


Przed wejściem do środka minął niewielki ganek, na którym leżał przewrócony stolik, wypaczony przez wilgoć. Krzesła dostały nóg i uciekły, przynajmniej na to wskazywał fakt ich wybitnej nieobecności tutaj. Wyobrażał sobie dawnych bywalców zajazdu, stających tutaj z piwem i spoglądających w dal... albo po prostu pykających fajki z zupełnie wyłączonym myśleniem. Tak, ta druga wizja wydawała się bardziej prawdziwa.
Przed wejściem do środka oparł się o ścianę i zobaczył jaki widok się stąd rozpościera. Wszędzie pusto i jakoś tak nieprzyjemnie cicho. W oddali widział wioskę, jednak najpewniej ona także była opustoszała... Chyba, że to do niej zmierzali chłopi z którymi podróżował. Zapewne nigdy nie był to jakiś specjalnie urokliwy zakątek, jednak teraz wszystko prezentowało się jeszcze gorzej.
Pokręcił głową, wzdychając cicho i wszedł do środka.


Rękę ułożył na rękojeści miecza, a wzrokiem czujnie taksował otoczenie. A nuż ktoś tutaj siedzi, a dobrych intencji u niego za grosz?
Drzwi zaskrzypiały nieprzyjemnie, do ciemnego wnętrza opuszczonego zajazdu wpadło trochę światła. Bynajmniej nie dodawało mu to urody.
W powietrzu unosiły się tumany kurzu. Chciało mu się kichać już od samego patrzenia nań, jednak jak na razie pozostawał niewzruszony, ogarniając wzrokiem salę.
Typowa speluna z drugiej ręki. Kiedyś zapewne było tu całkiem przyjemnie... Oczywiście, klasy, czy kultury za grosz, jednak z pewnością miejsce to miało swój klimat.
Oczyma wyobraźni widział kolejnych bywalców starego zajazdu, przesiadujących tu w lepszych czasach, przepijających swoje ciężko zarobione srebrniki.
Wnętrze było zapelnione przez podróżnych, tych drugiego sortu, albo i trzeciego sortu, taki to był lokal, i pijaczyny z okolicznych wsi. Zapewne śmierdziało tu chmielem i potem... Było gorąco.
Myśl o płomieniach buchających w palenisku i ciałach, ściśniętych w izbie, sprawiło że bardowi w istocie zrobiło się gorąco. Rozpiął swój płaszcz podróżny i odetchnął głęboko powietrzem...
Błąd.
Kichnął od razu, głośno i donośnie, aż się na nogach zatrząsł.
- Cholerny kurz... - mruknął. Był poetą, może nie przystawał mu taki język, jednak czasem trudno skwitować coś inaczej niż w prostych, żołnierskich słowach. Mają swój urok.


Postanowił nie odpływać dalej w przeszłość i zostawić dawnych bywalców, gorąc i ścisk, samym sobie.
Te czasy w końcu minęły... Teraz było tu cicho. Jedynie deski skrzypiały pod obcasami mężczyzny, który ruszył w głąb izby. Mimo wszystko rozluźnił się nieco. Wszystko wskazywało na to, że miejsce było opuszczone.
Okradzione niemal do cna, puste i opuszczone. Smutne to wszystko... Ale tak wygląda życie.
Sięgnął do manierki, którą trzymał przy pasie, odkorkował ją i uniósł do ust. Kilka łyków wina, wprawiło go w lepszy nastrój. Trzeba napomknąć, że wino było pierwszej klasy... I niestety powoli się kończyło. Będzie musiał zadowolić się wodą.


Postanowił rozejrzeć się po parterze i dopiero później skierować swoje kroki na górę. Swe kroki skierował w stronę zaplecza, do kuchni i sypialni gospodarzy. Gdy juz się tam rozejrzy zajmie się drzwiami z prawej strony. Jeśli nie znajdzie tam nic, co mogłoby przykuć jego uwagę, ostatecznie ruszy na górę, w stronę pokoi dla gości... jak mniamał.
Obrazek

Re: [Rzeka Prosta, Kupiecki Trakt] „Zajazd Pod Drzewem”

27
Na pierwszy ogień padła część gospodarcza dawnego zajazdu. Najpierw trzeba było przejść obok lady, na której przyjmowano zamówienia i dolewano słabej jakości piwo. Z pewnością wszystko należało tutaj do klasy niższej. Od jedzenia po klientów. Wpierw znalazł się w kuchni. Stary zardzewiały czarny piec chybotał się bez jednej nogi. Porastały go zwały zaschniętego przypalonego tłuszczu, sadzy i wszelakiego brudu, który zaprzyjaźnił się z kurzem. Na środku znajdował się stół z powyłamywanymi nogami. Prościej byłoby rzec, że jego nogi leżały połamane obok blatu. Nie było tutaj żadnego sprzętu gospodarczego. Żadnych garnków, zastaw, sztućców, ani przyrządów do gotowania. Ostał się tylko o szeroki ostrzu nóż kucharski, wbity głęboko w jedną z drewnianych ścian zajazdu. Z pewnością rabuś, który plądrował wszystkie pomieszczenia, nie był w stanie go wyciągnąć.

Była też tutaj spiżarka o niewielkiej przestrzeni, w której trzymano najpotrzebniejsze składniki. Malutkie boczne drzwiczki, które prowadziły do składziku zostały zatrzaśnięte i nie oparły się szarpaniu. Po prostu zastały się lub zostały zaklinowane od drugiej strony. Coś mogło spać z sufitu i uniemożliwić ich otwarcie. Stąd również prowadził korytarz do pokoi właścicieli. Z tej strony również było wyjście, ale na tyły zajazdu. Od razu mogła przejść do zagrody, w której pasiono niegdyś zwierzęta, aby stały się w przyszłości strawą dla gości. Trzy pokoje sypialne, w których jeden był znacznie większe i pozostawionym łożem małżeńskim. Z pewnością tutaj sypiał gospodarz ze swoją żoną. Nie było na nim pościeli, ani siennika. Mebel jednak trochę przepróchniały stał na swoim miejscu. Zbyt duże gabaryty, aby go wynieść na zewnątrz. Jakaś przewrócona szafa, z której z pewnością wszystko wyjęto i zbite lustro na jednej ze ścian. Niegdyś musiało być tutaj więcej mebli, lecz teraz było to zupełne okradzione miejsce. Dwie pozostałe sypialnie nie miały nawet łóżek.

W drugiej części parteru, przez którą przechodził niedługi korytarz, znajdowały się tylko trzy sypialnie, których ściany wymalowane były intensywnym czerwonym kolorem, który schodził płatami. One również były zupełnie pozbawione mebli, tylko miejscami na ziemi leżały jakieś graty bądź szczątki wyposażenia. Na górze mężczyzna również nie znalazł nic cennego. Piętro było niewielkie z pięcioma większymi niż te na dole sypialniami. Ściany jednak tutaj były naturalnie drewniane. Wszystko wyglądało tak samo jak niżej, choć w jednym miejscu pozostało jeszcze łóżko z zawilgotniałym siennikiem. Gdzieś stało krzesło, a gdzieindziej biurko. We wszystkich pokojach zbite były szyby, a więc do środka dostawał się nieprzyjemnie chłodny wiatr.

Przechodząc między pokojami, mężczyzna miał wrażenie jakby miejsce zostało zupełnie opustoszałe. Jednak pośród zwiedzania rudery, chwilami zaczynał wątpić w swoją tezę. W spiżarni siedział szczur, który jadł kawałek chleba. Skąd jednak znalazł w zapomnianym miejscu kawałek wypieku, ciężko było stwierdzić. Do tego miejscami na podłodze widział ślady błota i piachu, które raczej świadczyły o niedawnej wizycie. I najbardziej zwróciło jego uwagę niegłośny hałas stuknięcia, kiedy znajdował się na piętrze. Był pewien, że temu dźwięku towarzyszyło jeszcze nieprzyjemne skrzypnięcie i dochodziło z dołu. Oczywiście mógł być to powiew, którzy uchylił okno, a owo uderzyło framugą o ścianę. Coś jednak kazało mu być ostrożnym. I w tym momencie z rozmyślania wyrwała go… nieuwaga. Stanął na jedną z desek ze swoją pewnością, a ta bez oporów złamała się. Noga barda wpadła do środka. Rozerwał spodnie. Nie było w tym wielkiego problemu, gdyby nie powbijał sobie drzazg w łydkę i nie poharatał skóry. Do tego wyjęcie nogi z „pułapki”, którą zgotowała mu karczma wraz z podstępnym czasem, było bolesne. Krew małymi stróżkami wsiąkała w drewno. Cała uwagę skupił teraz nie na hałasach z dołu, ale na własnym stanie.

Re: [Rzeka Prosta, Kupiecki Trakt] „Zajazd Pod Drzewem”

28
Powolnym krokiem wyminął szynkwas i ruszył w stronę części gospodarczej dawnego zajazdu. Starał się odciąć od niepotrzebnych rozmyślań i wędrowania z głową w chmurach, przynajmniej do czasu aż zapozna się dokładniej z tym miejscem.
Znalazł się w kuchni, a jego wzrok od razu przykuł stary piec, chybocący się bez jednej nogi. Biedny inwalida, dla niego los także okazał się nieprzyjemny. Poświęcił mu ledwie chwilę, gdyż właściwie niczym się nie wyrózniał. Ot, stary, podniszczony i wręcz zarośnięty brudem. Bard raczej nie chciałby go dotykać... I, dzięki Bogom, nie miał ku temu kompletnie żadnego powodu.
Dalej widział zmasakrowany stół i było to właściwie wszystko. Jedynym ciekawym przedmiotem w pomieszczeniu okazał się nóz kucharski, wbity w jedną z drewnianych ścian zajazdu. Nieco go intrygował, jednak nie trudno było się domyślić dlaczego spośród całej zastawy i sztućców, ostał się tutaj akurat ten nóż. Rabuś... czy tam rabusie, cholera wie, najpewniej nie miał po prostu siły, by wyszarpnąć go ze ściany.
Dandre nawet nie próbował. Owszem, przydałby się jakiś nóż na drogę, czy do walki, ale nie był niezbędny. Od biedy, może się szarpnąć na jaki sztylet w mieście. Miecz jest wspaniałą bronią, jednak długie ostrze czasem przeszkadza. Szczególnie w wąskich przejściach i małych pomieszczeniach, które zupełnie odbierają szermierzowi pole do manewru.


Następnie ruszył do spiżarki. Nie znalazł tam właściwie nic ciekawego, poza drzwiami których nie zdołał otworzyć. Nie zajmował sobie nimi głowy, zaraz kierując swoje kroki poprzez korytarz, do pokoi właścicieli. Sprawdził kolejne drzwi, prowadzące na tyły zajazdu. Wyjrzał na zewnątrz, spoglądając po otoczeniu... Zagroda dla zwierząt. Całkiem wygodne wyjście.
Pokiwał głową, po czym wrócił do środka, zamykając za sobą drzwi.
Eksplorował następne pokoje, notując sobie w głowie istnienie szkieletu łóżka. Twarde, spróchniałe... Później się sprawdzi, czy nadaje się na ewentualną nockę. Brak siennika, czy pościeli był oczywisty., no bo czemu rabusie mieliby zostawiać akurat to? Przecie przyda się wszystko, co ma jakąkolwiek cenę.
Już narzekał w myślach na perspektywę nocy na twardym, spróchniałym i zakurzonym dziadostwie.


[/akapit] Kolejne pokoje sypialne, tym razem w drugiej części parteru, ogarnął w trymiga. Nie było tam kompletnie nic ciekawego, one także zostały okradzione do cna, a na podłogach walały się jakieś graty, lub szczątki mebli, których nikomu nie chciało się targać nawet na opał.
Ruszył na górę, gdzie szybko odniósł mały sukces. Znalazł jakieś łóżko z si ennikiem. Cholerstwo było wilgotne i zapewne raczej nie zachęcało na drzemkę, ale od biedy się nada. Miał tylko nadzieję, że dach nie przecieka...
Jedynym szkopułem były rozbite szyby, w każdym z pokoi. Wiatr bez trudu wsadzał swoje macki do środka zrujnowanego budyneczku, zapowiadając chłodną i nieprzyjemną noc. [/akapit]

Wszystko wskazywało na to, że stary zajazd jest zupełnie opuszczony przez ludzi, zdany na pastwę mateczki natury, która powoli ubiegała się o swoje. A jednak bard spostrzegł kilka rzeczy, które poddawały w wątpliwość jego tezę.
W spiżarni szczur zajadał się kawałkiem chleba. Niby nic dziwnego, normalna rzecz w takich spelunach, jednak... Skąd zwierzę dorwało tutaj coś do jedzenia? Przecież wszystko zdawało się ograbione do cna... Dodatkowo, w paru miejscach dostrzegł ślady błota i piachu, świadczące o czyjejś niedawnej wizycie.


Czyżby się mylił? Na początku, gdy spostrzegł te tumany kurzu i kompletnie rozkradzione wnętrza założył sobie, że miejsce jest zupełnie opustoszałe... Jednak teraz ponownie czuł się jakoś nieswojo, a w głowie kiełkowała mu myśl o tym, że najpewniej się mylił.
Jego niepokój nasiliło jakieś ciche stuknięcie z dołu. Posłyszał je podczas przetrząsania pokojów na górze. Dłoń barda ponownie znalazła się na rękojeści miecza.
Oczywiście, nie mógł stwierdzić czyjejś obecności tylko po takim stuknięciu. To równie dobrze mogło być okno, uderzające framugą o ścianę... Ale lepiej zachować czujność.
Powoli ruszył w stronę schodów, chcąc oczywiście rozeznać się w sytuacji, gdy nastąpił nieuważnie na jedną z desek, która złamała się pod jego ciężarem.
Sapnął, gdy jego noga wpadła do dziury. Rozpruł spodnie, lecz oczywiście nie to było tu problemem. Zdecydowanie bardziej skupiał się na nodze, która nie dość że bolała, to jeszcze nie chciała za bardzo wyjść z pułapki. Klął cicho pod nosem, próbując w miarę ostrożnie wyjąć kończynę z dziury.
Jeśli nie pójdzie po dobroci, postara się dopomóc sobie jakoś rękoma, a w razie ostateczności, po prostu mocniej szarpnąć.
- Szcholera jasna, co za rudera... Pies to wszystko... - mełł przekleństwo w ustach, użalajac się w myślach nad losem swej biednej kończyny. Chwilowo zapomniał o niepokojących hałasach z dołu, tak zajął się własną osobą.
Zacisnął szczęki, starając się stłumić ten wybitnie nieprzyjemny ból i wyciągnął wreszcie nogę z pułapki, zastawionej nań przez czas. Krwawił. Nie jakoś bardzo, ale jednak... A to niedobrze.
Pokuśtykał do pokoju z łóżkiem, usiadł na nim i zajął się do oględzin rany. Specem nie był, to na pewno, ale podstawy jakieś znał. Na pewno trzeba najpierw pozbyć się ewentualnych drzazg... I od tego właśnie zaczął, na zmianę klnąc, sycząc i narzekać na "wszystkie, cholerne, zapuszczone speluny, co to po traktach się walają".
Był zbyt zajęty raną < i narzekaniem >, by pomyśleć o hałasach z dołu... Aktualnie miał inne priorytety.
Obrazek

Re: [Rzeka Prosta, Kupiecki Trakt] „Zajazd Pod Drzewem”

29
Noga ugrzęzła między deskami podłogi i nie chciała dobrowolnie wyjść. Przede wszystkim powodem były wbite fragmenty drewna w łydkę. Przy zaciśniętych zębach i przymkniętych oczach, Dendre wyciągnął swoją kończynę. Nie obyło się przy utracie kolejnej krwi i powiększeniu zadrapań. Na jego szczęście, w tym całym nieszczęściu, nie była to poważna rana. Kilka wbitych w nogę drzazg, choć o pokaźnych rozmiarach, nie uszkodziły mięśni zbyt głęboko. Wystarczyło pozbyć się ich, przemyć czymś okaleczenia i zawiązać. Najgorszy w tym wszystkim był doskwierający i nieprzyjemny ból.

Ruszył lekko kulejąc w stronę siennika, które okazało się niezbyt przyjaznym towarzyszem na przyszłą noc. Miękkie i nieprzyjemne w dotyku, cuchnęło stęchlizną. Dopiero kiedy poruszył nim, zdał sobie sprawę, że nie przetrwałby nocy na takim czymś. Do tego przeciąg, który powodował, że było tutaj bardzo zimno. O wiele chłodniej niż na dole. Teraz jednak miał tylko oczyścić ranę. Poszło mu to bardzo szybko, choć nie obyło się bez przekleństw, posykiwań i zaciśniętych zębów.

Podczas opatrywania nogi, coś ugryzło go w kark. Automatycznie pacnął sukinsyństwo i dalej zajął się swoją robotą. Nie zamierzał spędzić tutaj całej nocy na dopieszczeniu rany. Musiał zorganizować sobie tutaj jakaś w miarę ciepłą przestrzeń, w której mógł się przespać, a przy okazji nie narażać się na przybłędów. Stąd mogły być ślady. Ocaleni mieszkańcy spod wszystkich tych opuszczonych wiosek, uciekali w popłochu, ale gdzie mieli się skryć, kiedy wszystko zostało zrujnowane? Większość udała się do swoich rodzin na północ, gdzieś w pozostałe prowincje Kerony. Nieliczni zaś tułali się z jednej rudery do drugiej, szukając resztek jedzenia i czegoś nadającego się do spalenia, a przy okazji kryjąc się przed chłodem i deszczem. Ta noc również należała do takich, która mogła przyciągnąć do opuszczonego zajazdu nieproszonych gości. Takich samych jak bard, lecz mniej zamożnych.

I wtem kolejne ugryzienie i kolejne. Czuł jak swędzi go cała skóra, a po jego ciele coś biega. W końcu ukazał się mu jeden z sprawców tego nieprzyjemnego zjawiska. Było to niewielkie stworzenie, ledwo dostrzegalne gołym okiem. Miało kilka milimetrów długości i szaro-brązowy pancerzyk i z entuzjazmem wbiło się w rękę mężczyzny, aby najeść się jego krwią. Oczywiście! Stara opuszczona rudera i stary wilgotny siennik, pełen brudu, w którym sypialni brudni żebracy. Ze wszystkich zaraz na świecie właśnie tego mu teraz brakowało. Wszawica jest chorobą bardzo popularną wśród biedoty we większych miastach, która nie dba o swoją higienę i sypia w ohydnych zakamarkach ulic. Z tego powodu i wielu innych unika się lumpenproletariatu, wrzucając do ich misek srebrnego gryfa. Wtedy nie zbliżają się do ciebie i nie próbują dotknąć. Oni są kolonią wszystkich chorób zakaźnych ze swoimi szczerbatymi gnijącymi uśmiechami i smrodem, który roznosi się na kilka metrów. Wielu z przedstawicieli szlachty było za egzekucjami bezdomnych, a następnie spalaniu ich ciał. Musieli się jednak ścierać z drugą częścią bogaczy, którzy żyją w altruistycznych przesłankach moralnych i kierują się sumieniem. Kojarzył Lady Sevilla. Smukła, o dużych biodrach i pokaźnym biuście, a zarazem niezwykle wysoką kobietę o pięknych rudych włosach i bladej cerze. Była bogata, gdyż jej mąż był właścicielem kilku statków handlowych w Heliar, które handlowały przede wszystkim z Archipelagiem, a następnie karawanami przywoził egzotyczne produkty do samej stolicy i sprzedawał w swoim sklepie i bazarze. Oczywiście on tylko nadzorował wszystko, ponieważ miał licznych ludzi, zajmujących się jego interesem. Ona jednak roztrwaniała te pieniądze, które jej mąż wyciągał od bogatszych mieszkańców Saran Dun i Heliar, a również skąpił na swoich pracownikach. Pani Sevilla bez żadnych oporów w odzieży ochronnej z białymi maseczkami, chodziła po ulicach i zbierała bezdomnych do przytułku, który zasponsorował jej mąż. Tam rozdawano bezpłatne, niezbyt pożywne i jeszcze mniej smaczne, darmowe posiłki i otaczano ich opieką. Leczono rozognione rany, amputowano kończyny, objęte gangreną, podawano lekki na gorączkę i pozwalano spędzić spokojną noc w ciepłym kącie. Oczywiście rudowłosa szlachcianka nigdy nie zaraziła się od nich niczym, choć przebywała z nimi raz w tygodniu od kilku lat, żeby mogła co opowiadać na salonach i szczycić się swoją dobroczynnością. On jednak siadł na jakimś zatęchłym sienniku i zaraz wlazło na niego robactwo i nie daj boże jeszcze zalęgnie się w jego ciuchach i we włosach. Przed jego oczami już pojawił się okropny obraz. Chorym na wszawice zazwyczaj ścinano włosy. Jak on przystojny bard będzie wyglądał z łysą głową, niczym bandyta.

Re: [Rzeka Prosta, Kupiecki Trakt] „Zajazd Pod Drzewem”

30
Spoglądał z bólem na swoją biedną nogę, która postanowiła zostać jeżem. Zupełnie nie podobało się to jej właścicielowi, a sama nieposłuszna kończyna z pewnością zaczynała powoli żałować swej decyzji. Nogi nie są stworzone do bycia jeżami, a już z pewnością nie z pomocą drewnianych drzazg, tak skrzętnie garnących się do pomocy.
Wydawało mu się, że mimo wszystko nie było tak źle... Bolało jak cholera, kawałki drewna sterczące z łydki też nie wyglądały zbyt zachęcająco, ale chyba nie wbiły się zbyt głęboko. Przynajmniej miał taką nadzieję.
Powolnym krokiem, starając się nie obciążać zbytnio poranionej nogi udał się do jednego z pokoi, gdzie usiadł na senniku i zabrał się za oczyszczanie rany.


Trzeba napomknąć, że już teraz odrzucił w zupełności ewentualność spędzenia nocy na poddaszu, na tym właśnie łóżku. Z prostego dość powodu; brzydził się tym miękkim, cuchnącym stęchlizną siennikiem i wiedział, że nic dobrego z nocowania nań nie wyniknie. Zaczynał żałować, że w ogóle postanowił nań usiąść... Czarę goryczy przelewał zimny przeciąg, irytujący barda niemiłosiernie. Czyli będzie musiał spać gdzieś na dole... Może jakoś urządzi się na tamtym łóżku, które znalazł w jednym z pokoi? Miał tylko nadzieję, że się nie załamie. Bo mimo wszystko na podłodze spać nie miał zamiaru...
Z jego ust wydobywał się miarowy pomruk, będący syntezą wszystkich przekleństw i narzekań jakie mu do głowy przyszły i zostały stłumione przez zaciśnięte zęby. Wyjmowanie drzazg z łydki do najprzyjemniejszych zajęć w jego życiu niestety nie należało.
Bogowie tylko wiedzą jaką ulgę poczuł, gdy w końcu usunął ostatni kawał drewna ze swej biednej, poharatanej nogi.
Ale to dopiero początek, wypada ją jeszcze jakoś przeczyścić, nie chciał by wdało się zakażenie. Och, to ostatnie czego chciałby biedny bard na obczyźnie!


Powoli ogarniał swoją biedną nogę, gdy coś ugryzło go w kark. Zmełł kolejne przekleństwo, automatycznie pacając to cholerstwo i wrócił do roboty.
Musiał szybko doprowadzić się do porządku. Czas powolutku uciekał, a musiał się tutaj przecież jakoś zorganizować. Może palenisko później rozpali? Miał ze sobą hubkę i krzesiwo, bez tego nie można podróżować, a trochę ciepła z pewnością się przyda.
Teraz, gdy początkowa panika związana z wypadkiem już przeszła, wrócił myślami do śladów na dole. Pewnie od czasu do czasu pałętają się tu jakieś wieśniaki w poszukiwaniu ciepłego kąta...
Raczej nie miał nic do niższych klas społecznych... Właściwie, irytowali go tylko tym, że zazwyczaj są nudni i monotematyczni. Po prostu nieciekawi. Jednak z pewnością nie uśmiechała mu się myśl zasypiania tutaj i budzenia się bez połowy dobytku. Wszak wiadomo wszem i wobec, że te brudasy lubią się nakraść, jak tylko mają okazję. A śpiący, bogato odziany podróżny z pewnością jest dobrą okazją. A nuż gardło poderżną, żeby co cna obrobić?
Skrzywił się na tą myśl. Najwyżej mieczem tatałajstwo przegna... Ech... gdyby to było takie łatwe! Aż strach zasypiać.


Zabawne, że jego rozmyślania na temat brudasów i im podobnych, przerwało mu kolejne ugryzienie. Zirytowany pacnął się raz jeszcze, kręcąc z niedowierzaniem głową. Dopiero co wiosna nastała, a już robaki szturm na porządnych ludzi przepuszczają... Co za świat!
Zabierał się do dalszego doglądania rany, gdy coś dziabnęło go raz jeszcze. I kolejny. I jeszcze raz.
Czuł jak swędzi go cała skóra... Jak oparzony zeskoczył z wilgotnego siennika, domyslając się co się z nim dzieje.
Po raz kolejny dzisiaj, pan bard, człek światowy, obyty na salonach i znany jako złotousty poeta, puścił kwiecistą wiązankę, kwitującą wszystkie dotychczasowe wydarzenia. Gdy zobaczył jednego z malutkich sprawców jego samopoczucia, wściekł się jeszcze bardziej i trzasnął sukinkota, dobierającego mu się do ręki.
- Co za... brudasy... - aż się wzdrygnął na myśl o jakimś bezdomnym, lub prawie bezdomnym wieśniaku, zajmującym wcześniej tamten siennik. Oczyma wyobraźni widział jego bezzębny uśmiech, zabrudzone oblicze... I wzdrygnął się raz jeszcze. - Bogowie, kąpieli... Królestwo za kąpiel. - zdawał sobie sprawę z tego, że zachowywał się teraz jak jakiś szlachcic, gówno warty nowobogacki, lub po prostu rozpieszczony bachor, z których tak bardzo lubił się nabijać. Że nieprzystosowani do życia, że nic nie warci... Jako podróżnik czuł się od nich lepszy, w końcu był bardziej obyty w świecie... A tu proszę, zdarzy się coś i zachowuje się bardzo podobnie do obiektów swych żartów.
Ta myśl zirytowała go chyba jeszcze bardziej niż robactwo, które zalęgło się w tym przewspaniałym, pierwszej klasy wilgotnym sienniku.
Gdzieś tam w głowie pojawiła mu się myśl o pewnej kobiecie, szlachciance, Lady Sevilli, która pomagała... nie wiedział czy z dobroci serca, z nudy, czy może z chęci błyśnięcia czymś oryginalnym w towarzystwie, pomagała bezdomnym i biednym mieszkańcom stolicy. Bravo!
Sam nie wiedział, czy w tym momencie określiłby się po stronie szlachty naganiającej do palenia biedoty i oczyszczania ulic, czy po tej bardziej ludzkiej stronie społeczeństwa.
Tak bardzo był zły, w istocie.


Chorym na wszawice zazwyczaj ścinano włosy... Na myśl o pozbawieniu się wspaniałej, czarnej czupryny, aż go coś w sercu zakłuło. Potrzebował kąpieli... to na pewno, tylko skąd tu wodę wytrzasnąć? Najlepiej w jakiejś ludzkiej temperaturze?
Cuda-wianki... Ale wszystko po kolei.
Ruszył na dół, powoli co prawda, bo noga nadal bolała jak diabli, ale z wielką determinacją. Poprawił torbę podróżną, wypchaną wszelakimi przedmiotami przydatnymi podczas podróży... i tymi nieprzydatnymi też, głównie wierszami i księgami, po czym ostrożnie zszedł po schodach do głównej izby. Chciał zacząć od pozbierania drewna, gratów w końcu walało się mnóstwo, na opał i przygotowania paleniska.
Przypomniał sobie jednak o podejrzanym odgłosie, który wcześniej posłyszał, więc miał się na baczności, wyszukując wzrokiem czegoś, co mogłoby świadczyć o czyjejś ewentualnej obecności.
Obrazek
ODPOWIEDZ

Wróć do „Księstwo Ujścia”