Re: [Rzeka Prosta, Kupiecki Trakt] „Zajazd Pod Drzewem”

31
Z raną nie było źle. Lekko zaogniona obandażowana nadal czekała, aby ją czymś odkazić. Krew zaczęła tężeć i tworzyć malutkie strużki strupów. Wypadałoby się nią jeszcze zająć. Wyglądała nieciekawie, choć raczej nie była niebezpieczna. Oczywiście, jeżeli nie dostał się do niej bród i nie wda się zakażenie. To byłby najgorszy scenariusz dzisiejszego dnia. Wszystko miało być takie udane i piękne. Przez całą podróż do owego zajazdu, wszystko układało się po jego myśli. Spotkał mężczyzn, którzy zaoferowali mu podrzucenie za kilka srebrników. Nie byli ciekawi, ale również nie odrzucający. I nagle ta gospoda. Ona powinien się nazywać trochę inaczej „Nieszczęsny zajazd” lub „Pechowa speluna”, albo przynajmniej „Karczma pod parszywym losem”. Nazwa idealnie by oddawała jej charakter, choć z pewnością nie przyciągałaby tak wielu klientów. Choć z drugiej strony i tak byłaby oblegana przez tych wszystkich pijusów i brudasów, skuszonych przez niskie ceny, adekwatne do jakości usług. Teraz zaś ta rudera kpiła sobie z niego. Najpierw ugościła go zupełną pustką i niesfornymi tumanami kurzu, które drażniły jego nozdrza. Później nastawiła na niego pułapkę w postaci spróchniałej deski, w którą wpadł (na szczęście nie po uszy). A teraz jeszcze te wredne wszy, które zaatakowały go całą kolonią, widząc od dawna jakiegoś dawce pożywienia. Schodząc po schodach nadal czuł te małe stworzenia na sobie. Próbował je strzepywać ze swoich ciuchów i ciała, ale one jakby nadal gdzieś tam były. Wszystko go swędziało. Sam już nie wiedział, czy naprawdę tyle robactwa go oblazła, jakby był z miodu, czy po prostu wyobraźnia płatała mu figle. Temu jednak nie można zaprzeczać, że trochę wyolbrzymiał swój problem, bo jego głowa ubzdurała sobie, że teraz jest wręcz oblegany przez hordy nieugiętych wesz. One walczyły o płaty jego ciała, jak plemiona o ziemię. Najbardziej cenne jednak były jego włosy. Czuł jak coś przebiega po jego głowie i świdruje jego skórę.

Pozbierał zewsząd stos drewna. Tu podkradł stołowi nogi. Tam zaś znalazł sterczący fragment deski z podłogi, który definitywnie nie stanowił już części posadzki i czekał, aż bard zabierze go ze sobą. Gdzie indziej był ułamany fragment łóżka. Tam zaś fragment poszatkowanego blatu, a zaraz obok zaś masywna bela, która stanowiła wspomnienie ławeczki, na której siadano przy stołach. W końcu wystarczyło. Przecież nie musiał zorganizować ogniska dla całej kampanii. Wystarczyło tyle, aby ogrzał się sam i mógł nagrzać nad ogniem wodę czy upiec coś. Choć ciężko było znaleźć coś do upolowania, prócz wychudłego szczura, który zajadał się w spiżarce chlebem. I teraz właśnie zorientował się, że drzwi do środka są zamknięte, a przecież je zostawił otwarte na oścież i raczej wiatr ich nie przymknął. Przecież nie było tam wnęki, powodującej przeciąg. W całym tym rozmyślaniu stwierdził, że parter był o wiele cieplejszy niż piętro. Kiedy wszystkie drzwi frontowe były zamknięte i nie hulał tutaj niespokojny wiatr- powietrze spokojnie można było nagrzać. Za czasów swojej świetności, a była ona i tak wątpliwa, kuchnia była miejsce parnym i nieprzyjemnym, przede wszystkim latem. Teraz spojrzała sufit, na którym drewno sklepienia było pełne czarnych smug dymu. Ludzie pracowali tutaj ciężko, aby zarobić na kolejny dzień, nawet jeżeli w ich ofercie były mizerne produkty.

Źródło wody nie ciężko było odnaleźć mężczyźnie. Było to przecież zajazd oddalony od jakiegokolwiek miasta, a więc niezbędna była tutaj studnia. W takich przybytkach woda była niezbędna, bo i szybko schodziła. Potrzebna była do gotowania, podlewania klomb przed kagankiem (których nie było już widać, gdyż zarosły chwastami i dziką trawą o bardzo wysokich wąskich kłosach), do kąpieli gości, napojenia koni, czy rozcieńczenia piwa. I oczywistym było, że gospodarze mieszkali w karczmie i również potrzebowali stałego dostępu do wody. Ujęcie wody znajdowało się koło zagrody. Niewielki murek, który chronił przed wpadaniem do środka piachu i kołowrotek, na którym spuszczano wiadro na linie. Tylko drewniany daszek wraz z kołowrotem zniknęły. Z pewnością spróchniały lub zostały wykorzystane przez zbieraczy śmieci na ognisko. I jak teraz dobrać się do wody, kiedy głęboko w wybudowanym szybie znajduje się woda?

Re: [Rzeka Prosta, Kupiecki Trakt] „Zajazd Pod Drzewem”

32
Spoglądał z lekkim niepokojem na nogę. Niby zabandażowana, ale niestety nie miał okazji jakoś lepiej się nią zająć. Na pewno opłacałoby się ją później raz jeszcze przeczyścić i odkazić... Ale do tego potrzebował trochę przegotowanej wody, której aktualnie niestety nie posiadał. Westchnął cicho, po raz enty odkąd postawił swoją nogę na zakurzonej podłodze tego wspaniałego miejsca. Odganiał od siebie dość natarczywą myśl o ewentualnym zakażeniu.
Nie, nie, nie! Tak nie będzie! Grunt to pozytywne myślenie, tia... I jakieś przeciwdziałania też są wskazane, bo jednak samą dobrą myślą człek nic nie wskóra. Nieważne co o tym mówią religijne dyrdymały, tylko działanie się liczy.
Był tak wściekły na całą zaistniałą sytuację, że najpewniej miotałby piorunami z oczu, gdyby to było możliwe. Ta stara rudera Bogom może dziękować za to, że pan bard był zupełnie niemagiczny. Bo cholera wie, co by mu do głowy strzeliło? W końcu był cholernie żywiołową personą... Zazwyczaj, bo jednak zdarzały się wyjątki.


[/akapit] Od myśli do czynu, szybko zabrał się do działania. Lekko utykając na ranną nogę, łaził po zrujnowanym lokalu i zbierał drewno na palenisko. Tu powykradał stołowi nogę, czyniąc z niego niezaprzeczalnego i ostatecznego kalekę, tam dorwał jakiś sterczący fragment deski, gdzie indziej ułamany fragment łóżka... Dość szybko i bezproblemowo uzbierał stos drewna, nadającego się na rozpałkę.
Spoglądał na to z niejakim zadowoleniem. Pierwsza rzecz z głowy... teraz wystarczy dorwać skądś wodę. I jakiś garnuszek...
Tu mina zrzedła mu momentalnie. Tak, garnuszek! Łatwo powiedzieć, gdy całe miejsce jest ograbione do cna, a to czego nie rozkradli złodzieje, zapewne rdzewieje gdzieś w kącie. Przeklął cicho pod nosem. Niby miał jakiś mały, poręczny garnuszek, ale za dużo wody się w tym nie przegotuje. Cóż, najwyżej posiedzi trochę dłużej, ot, cała filozofia.
Pokiwał do siebie głową i raz jeszcze omiótł wzrokiem izbę. Dopiero teraz zwrócił uwagę na to, że drzwi do środka są zamknięte. Zostawiał je otwarte, nie martwiąc się wcześniej o żadne przeciągi...
Wiatr raczej tego nie zrobił. No, no, no! To w istocie jest ciut niepokojące. Niezbyt podobała mu się wizja jakiegoś cichego lokatora, czy innego cholerstwa, które czyha tylko na moment, w którym biedny muzyk zmruży oczy, by zaraz naskoczyć nań i poderżnąć gardło!
Choć równie dobrze mógł być to jakiś szukający schronienia przed deszczem brudas, co to zląkł się, gdy posłyszał głos na poddaszu i postanowił szybko oddalić się w inne miejsce...
Co nie zmienia faktu, że wypada mieć się na baczności. [/akapit]

Powolnym, z racji lekko uszkodzonej nogi, krokiem udał się na zewnątrz zajazdu, w poszukiwaniu źródła wody. Nie musiał długo go wypatrywać, studnia szybko rzuciła mu się w oczy. Dostrzegł ją koło zagrody i już po chwili stał obok, ponownie klnąc na czym ten świat stoi.
Studnia była, w istocie. Najpewniej też znajdowała się w niej woda, bo raczej nie miała powodu, by wyschnąć i zniknąć... Za to drewniany daszek wraz z kołowrotkiem odpłynęły w zapomnienie.
Od razu założył, że rozkradł je jakiś motłoch, szukajac drewna na podpałkę.
Coś tam mruczał pod nosem, coś tam przeklinał, ale tylko chwilę. Szkoda czasu na takie czcze rozmówki sam ze sobą. Ponownie, trzeba zabrać się do działania.
Sznur może i gdzieś tutaj znajdzie, zdecydowanie gorzej z wiadrem, bo te na pewno zostały wyniesione stąd przez uczynnych wieśniaków. Od biedy mógłby przewiązać jakoś ten garnuszek, który ze sobą nosił, choć bał się że coś się omsknie i nie dość, że nie wydobędzie wody, to jeszcze wtopi naczynie.
To nie byłoby fortunne wyjście z sytuacji.
Przez chwilę rozglądał się po najbliższej okolicy, wiedziony jakąś płonną nadzieją związaną ze znalezieniem czegoś przydatnego przy studni.


Po czym ponownie ruszył do środka. Chciał ponownie zajrzeć do jednego z pomieszczeń, do którego poprzednio nie mógł się dostać. Sam nie wiedział co go popchnęło w stronę tamtych zamkniętych drzwi, ale... Cóż. Ciekawość.
Pierwszym krokiem do piekła?
Miał nadzieję, że tym razem nie będzie to tak wyglądać.
Obrazek

Re: [Rzeka Prosta, Kupiecki Trakt] „Zajazd Pod Drzewem”

33
Dandre

Dzień chylił się ku końcowi, a słoneczna tarcza zniżała się ku linii horyzontu, choć jeszcze się z nią nie stykała. Wyciągała promienie ku dolinom, aby połączyć się z nimi w krótkiej euforii kochanków i zatańczyć barwami czerwieni, różów i fioletów. Doba się jeszcze nie skończyła, a razem z nią gonitwa wydarzeń, których nie mało spotkało w ostatnim czasie barda. Większość z nich nie była dobrych. We wszystkim trzeba było dopatrywać się pozytywów. Niegościnna rudera, choć przysporzyła wiele problemów, była również schronieniem ciepłym i zadaszonym. Oddała również bardowi swoje nieliczne dary, którymi było drewno na opał.
Liny i wiadra nigdzie nie było. Zbyt cenne były to przedmioty dla zbieraczy rupieci, którzy żyli tylko dzięki znalezionym skarbom. Stąd też malała możliwość nabrania ze studni wody. W oddali mężczyzna oczywiście widział i rzekę, która przepływała przez równinę. Była jednakże zbyt daleko, aby do niej dotrzeć. Nie miał przecie rumaka na grzbiecie, którego mógł dojechać tam. Podczas jego licznych podróży odczuł nie raz brak wierzchowca. Zdając się jedynie na wozy kupieckie i nieliczne karawany, które wędrowały z miasta do miasta, ciężko było poruszać się po Herbii. W jego głowie pojawiła się myśl, że taki towarzysz byłby dobrym elementem jego jednoosobowej kompanii.

Teraz zaś zaczęło jeszcze padać. Na początku zastała go lekka mżawka, która zaczęła przeradzać się w coraz mocniejszy deszcz o niewielkich lecz gęstych kroplach. W powietrzu zaczęło szumieć, kiedy organy natury stukotały o ziemię i ruderę. Mężczyzna nie musiał tworzyć zmyślnych pomysłów, aby wydobyć wodę ze studni. Ta sama do niego przyszła z nieba. Wystarczyło więc ustawić garnek na dworze, aby deszczówka napadała do niego. Była przecież zdatna do picia, świeża i orzeźwiająca. Los sam rozwiązał problem mężczyzny.

Zaczęło robić się chłodniej. Słońce coraz rzadszymi promieniami okrywało ziemię, a wiatr wezbrał bawiąc się zimnymi kroplami deszczu. Na szczęście Dandre miał dach nad głową. Tylko wracając z dworu pierwsza mżawka zwilżyła mu kosmyki włosów i delikatnie pomoczyła ubranie. W nocy zaś będzie niska temperatura, bliska mrozu, a więc palenisko będzie niezbędne. Na szczęście wszystko już na to przygotował.

Swoje kroki skierował do spiżarni i zamkniętym drzwiom, które tam się znajdowały. W środku nic się nie zmieniło, tylko samotny szczur uciekł. Z pewnością poszedł do swojej kryjówki w dziurze z jednej z desek, gdzie nic mu nie groziło. Wejście w jednej ze ścian nie opierało się pchnięciom podróżnika. Zdawało się, że ktoś je zaryglował od środka lub zostały zatrzaśnięte przez czas. Musiałby uderzać w nie z całej siły, aby wpuściły go do środka, albo znaleźć inny sposób na otwarcie ich. Do zawiasów nie mógł się dobrać, gdyż te mogły znajdował się jedynie od wewnątrz. Tutaj ich widać nie było.
_________________________________ *** __________________________________________________________________________________ *** _________________________________ Ren

Cztery dni ostatniej podróży minęły spokojnie, bez żadnych przygód. Nic nie przytrafiło im się po drodze. Nie było napadających na karawany bandytów; nieprzewidzianych usterek, które spowolniłyby ich; wygłodniałych zwierząt atakujących obozowiska; czy jeszcze bardziej niespodziewanych dziwactw. Ot co zwykła podróż.

Wszystkie noce spędzili w większym skupieniu i byli bardziej ostrożni. Zawsze po dwóch dzielili się na patrole, a kiedy szli polować nigdy nie osobno. Zazwyczaj Lostek z Detonem szli razem w las, aby założyć sidła. Wracali później z jakimś niewielkim zwierzęciem, które mogli upiec nad ogniskiem. Raz złapali zająca o długich nogach, innym lisa o czerwonym futrze, przynieśli raz dużego czarnego ptaka, a jednego wieczoru wrócili z pustymi rękoma. Choć nie do końca. Przynieśli wtedy trochę jagód, ziół i grzybów. Noblus wtedy przyrządził z kości wcześniej upolowanych zwierząt wywar, do którego wrzucił odpowiednią ilość przypraw i grzyby. Wyszła mu przepyszna zupa, jakby dodał do niej trochę czarów. Zaparcie jednak twierdził, że ni było tam nawet szczypty magii. Twierdził, że jest po prostu zmyślnym kucharzem. Czasami przy ognisku opowiadali różne historie. Dowiedziała się wtedy, że są kompanią od siedmiu lat, choć Lostek i Noblus byli związani ze sobą trochę dłużej. Stąd wiele z opowiadań były zupełnie nowe nawet dla samych goblinów. Śmiali się często i dogadywali sobie. Fascynujące było to, że połączył ich przypadek, a okazało się, że pochodzą z tej samej wioski i są jedną rodziną, choć rozsianą po różnych częściach jednego drzewa genealogicznego.
*** Deton jako młody chłopak uciekł ze swojego domu. Był jednym z młodszych dzieci i nie szanowano go zbytnio. Zawsze dostawał na obiad same ochłapy. Bracia obrażali go i często sprawiali krzywdę. Był najmądrzejszy z nich. Był bardzo pojęty i zafascynowany wielkim światem, który na początku poznał jedynie z książki przywiezionej przez wędrownego kupca. On chciał również zakosztować jego życia. Był samoukiem, który przykładał wagę do wiedzy. Nauczył się jako pierwszy z całej niesfornej gromady liczyć i pisać złożone zdania o przemyślanej budowie gramatycznej. Z pewnością większość z jego rodzeństwa do teraz buduje jedynie proste wypowiedzi, które zapisuje złamanym patykiem maczanym w tuszu. Jako jedyny poznał język powszechnie używany w Keronie. Na początku nie posługiwał się z nim zbyt płynnie, ale z czasem przemierzając różne krainy i miasta, nauczył się go posługiwać bardzo sprawnie. Jako młodzieniec uciekł z domu, wkradając się do jednej ze skrzyń karawany jadącej do Keronu. Była to historia podobna do tej, która przytrafiła się Rennel, gdy postanowiła wyruszyć do Ujścia. Zresztą on również trafił do tego miasta. Wierzył, że zaczęła się najwspanialsze życie. Nic bardziej mylnego. Trafił na statek, który transportował towary do północnych portów. Kiedy przyłapano podróżnika na gapę, wzięto go w niewolę. Niby te praktyki skończyły się dawno temu, ale na morzach zupełnie inaczej sprawy się miały. Pracował więc za jedzenie w bardzo ciężkich warunkach. Jego skóra była przyzwyczajona do palącego słońca i silnego wiatru smagającego twarz, ale woda morska bardzo wysuszyła jego skórę. Dodatkowo był wykorzystywany i dostawał głodowe porcję jedzenia. Kiedy nie wykonał na czas swojej roboty lub zrobił coś źle, chłostano go do krwi. Poniewierali go, wyzywali od ścierwa i wykorzystywano do najgorszych robót. Był nikim. Był tylko parszywym goblinem. Ponoć uciekł po kilku miesiącach mordęgi. Zastraszony nie znający życia. Nie wspomniał jak dorobił się własnego wozu kupieckiego i jak zmienił się jego życie. Nie mieli przecie tyle czasu, aby zwierzyć się z każdych ważnych wydarzeń. Mówił również o goblińskiej znachorce, którą miał poślubić. Była posiadaczką niewielkiego zakładu zielarskiego, ale również dużego posagu. Ostatecznie okazała się wiedźmą, która wysysała życie ze swoich kochanków. Nie robił tego dla pieniędzy, choć tych miała już sporo. Miała ponoć koło czterystu lat i potrzebowała życia, aby zawsze być młodą. Nadal gdzieś mieszka w Urk-hun. Teraz tylko omijają miejscowości, z której pochodzi. Nigdy nie wiadomo co taka czarownica może zrobić w zemście. Wspomniał również, że posiada pewne dochody odłożone w banku w Heliar. Marzy mu się zakupienie statku. Chciałby bardzo odwiedzić Archipelag. Nie jest to jedynie zwykłe widzimisię, lecz kolejna inwestycja w przyszłość. Dzięki temu będzie mógł zarobić nie małe pieniądze sprowadzając bardziej tropikalne towary. Dodatkowo będąc goblinem nie musiał się przejmować władzą sprawowaną w Ujściu. Nawet na rękę było mu, że port został zajęty przez zielonych, gdyż miałby jako jedyny monopol na drogie towary. Przewóz zaś byłby o wiele tańszy, niż podróż z Eroli do Heliar. Podczas podróży przestał docinać jej. Czasem nawet się do niej zaśmiał lub począstował czymś. Wydawał się przyzwyczajać do jej towarzystwa.

Noblus również opowiedział wiele historii. Od początku wróżono mu rolę mentora i mistrza magii. W wiosce, w której się urodził, został naznaczony przez szamana. Dostał imię Rozmawiającym z Wiatrem, które w języku goblińskim brzmi senedethi. Kiedy wypowiadał je, brzmiało jak mieszanka świstów układających się w słowo. Okazało się jednak, że posiada jeszcze jeden talent. Potrafi rozmawiać ze zwierzętami. Z niektórymi stworzeniami o łagodnej naturze miał szczególne połączenie psychiczne. Gdy te znalazły się odpowiednio blisko niego, mogło wyczuć jego intencję i zrozumieć prośby. On zaś rozumiał ich piski, niczym opowieści czytane z starych zakurzonych ksiąg. Tak samo miało się z wiewiórką, która siedziała na jego ramieniu. Wróciła po kilkunastu godzinach i przekazała mu wieści, że okolica jest bezpieczna i nie muszą się bardzo martwić. Powiedziała również, że zna Agatę. Wiedźmę z owej puszczy. Nic jednak więcej nie potrafiła przekazać, jakby jej umysł był oblepiony czarem niepamięci. Stary goblin jednak nie wydawał się zmartwiony wieściami o czarownicy. Nie było ona groźna, jeżeli nie zaszywało się głęboko w las i nie krzywdziło się przyrody. Przywódca karawany kontynuował później swoją opowieść. Wyszedł na pustynię, aby dostać objawienia, lecz zasłabł. Później znaleźli go nomadzi i przyjęli do siebie. Kilka lat z nimi wędrował. Poznał wiele mądrości od tych ludzi. Stąd również posiada wiele baśni i legend na temat ich dawnej cywilizacji. Zamarzył również, aby pewnego dnia odnaleźć jednego z ogromnych gadów, o którym wcześniej mówił dziewczynie. Tam rozwinął nie tylko wiedzę, ale również umiejętności magiczne. Nie wspominał jednak o nich zbyt wiele. Opowiedział również, że nomadzi zostali zaatakowani przez orcze wojska. Ci chcieli ograbić ich ze wszystkiego co mieli. Noblus wtedy uciekł niczym tchórz. Tak samo jak Rennel. Najbardziej zaskoczyła dziewczynę jednak wieść, że mężczyzna przez pewien okres studiował w akademii w Oros historię. Zaproponowano mu nawet stanowisko pracownika specjalizującego się w wiedzy na temat Urk-hun. On jednak odmówił. Nie lubi być w centrum uwagi, ponieważ wiąże się to często z różnymi prześmiewczymi opiniami i plotkami. Goblin w Keronie na renomowanym stanowisku nie był dobrym pomysłem. Niedługo później spotkał Lostka, gdy postanowił wrócić do swoich ojczystych ziem.

Wszystko było związane z ciężkim losem odmieńca. Lostek był hopgoblinem. Czasem zwanym również półorkiem. I wynikałoby z tego, że jest ponad swoimi braćmi, ale zbyt mały by dorównać orkom. Jego goblińska matka z jednej z wiosek, na którą napadli orkowie została po prostu zgwałcona. Narodzone dziecko nie było akceptowane przez nikogo. Nie pasował ani do orków, którzy uważali go za słabego, ani do goblinów, którzy traktowali go za półgłówkowego orka. Chciał udowodnić swoją wartość, a więc zajął się najemnictwem. Pracował dla różnych ludzi. Czynił czasem złe rzeczy. Zarabiał na swoje życie, ale również chciał wystąpić na arenie za Czarnymi Murami. Był umiejętnym wojownikiem. Wykorzystywał wszystkie atuty, które dali mu jego rodzice. Miał dużą siłę, ale był o wiele zwinniejszy od swoich większych braci. I tak zaczęła się jego przygoda z Areną. Jednego razu został tak poważnie poturbowany, że chcieli skrócić jego cierpienia. Noblus znalazł go. Poznał w nim swego kuzyna. Słyszał jeno dużo o nim. Był goblinem dobrodusznym i nie mógł pozwolić na śmierć komuś, kto przez całe życie musiał walczyć o szacunek. Za pomocą wiedzy na temat medycyny, którą zdobył u nomadów oraz wykorzystując pomoc swojej małżonki (o której wcześniej nic nie wspominał i tylko napomknął o niej przez chwilę, był to drażliwy temat dla Noblusa) uratował go. Kilka miesięcy później wyruszyli we dwóch do Keronu. Stary goblin chciał pokazać swojemu nowemu towarzyszowi świat. Mówił o tym jaki jest wspaniały, choć niebezpieczny. Zupełnie inny niż krainy zniszczone przez niełaskawe słońce.

Lostek wspominał o swoim wybuchowym charakterze i wielu bójkach, w które przez to wpadał. Dopiero niedawno nauczył się pokory i puszczał mimo uszu nieprzyjemne uwagi na temat ich rasy. Wspomniał również o jeszcze jednym temacie, który zaskoczył Rennel. Brał udział w walce jednej z walk o Ujście. Jeden z dowódców fortu pamięta go nawet i szanuje, choć był przecież pół orkiem. Na swoją obronę jednak powiedział, że uratował kilkanaście rodzin przez szponami wojny. Zamiast spalić ich domy i wyrżnąć w pień całe rodziny, pozwalał im uciec przez tylnie drzwi, a później oszukiwał braci, że wszyscy zginęli. W ten sposób ocalił wielu ludzi. Z racji związku Lostka w konflikcie między ludźmi, ich karawana jest mile widziana w okupowanym forcie. Fortel związany z przemyceniem towarów od Keronu opozycji w mieście, wymyślił zaś Noblus. Deton poświęcił się zaś wykorzystaniu najbardziej okazji na zarobek. Wybrał takie towary, które potrzebują zieloni bracia, a za które zapłacą duże pieniądze.
*** Powoli zbliżał się wieczór. Tarcza słoneczna chyliła się ku horyzontowi, aby otulić się zieloną pierzyną doliny i zasnąć, pozostawiając świat w mroku. Ich wozy mknęły po miękkiej ziemi. W oddali widzieli starą opuszczoną karczmę, w której przed atakiem na Ujście zatrzymywali się kupcy z Keronu. Była to stara rudera, która nawet w czasach swej świetności, niebyła zbyt piękna. Niewielki piętrowy budynek nie kusił swoim wyglądem. Niewielki kaganek i zagroda dla koni. W oddali widać było oborę i studnię. Teraz miejsce zupełnie wydało się zapomniane.

Ku ich nieszczęściu zaczęło padać. Na początku na dolinie przywitała ich niewielka mżawka, która przerodziła się w ulewę. Wszyscy zaczęli moknąć. Włosy Rennel zaczęły kleić się do twarzy i wchodzić w oczy. Dwa wozy przed nimi przyśpieszyły. Gobliny pognały swoje konie, aby te jak najszybciej zabrały ich do schronienia. Potężne kopyta zwierząt rozbijały się w błocie, które rozchlapywało się dookoła, brudząc ich potężne ciała.

- Pośpiesz konie. Nie zamierzam się przeziębić – powiedział niezadowolony Lostek. Wyglądał śmiesznie, gdy woda kapała z jego spiczastych odstających uszu i dużego goblińskiego nosa.

Ręka mu się zagoiła i sam mógł prowadzić wóz, ale ostatecznie stwierdził, że dziewczyna daje sobie radę. Nie odebrał więc jej nowego stanowiska w ich kompanii. Może chciał pokazać jej, że jest przydatna. Sam jednak czasami przesypiał się na tyle wozu między skrzyniami lub towarzyszył jej na ławce obok i prowadzili różne rozmowy. Hopgoblin nie mówił zbyt dużo o swojej ciemniej przeszłości. Skupiał się raczej na pozytywach i drobnych informacjach na swój temat. Przyznał się jej, że nie lubi czytać książek. Ma z nimi okropny problem, ponieważ nigdy nie skupiał się na nauce. Dopiero Noblus przekonał go do lektur. Zaproponował jej również naukę władania mieczem, jeżeli będzie chętna. Nie mieli jednak zbytnio okazji do lekcji, a Ujście było od nich tylko dzień drogi. Okazało się, że Lostek potrafi stolarkę. Często naprawia wozy, kiedy te się zepsują podczas podróży. Zna się również na kowalstwie i potrafi podkuć konie. Jego marzenie jest jednak bardziej błahe, niż mogłaby się spodziewać po tak wojowniczej istocie. Chciałby posiadać własne pole, niewielką chatę i zakład rzemieślniczy. Chciałby być przydatny ludziom i lubiany. Nie chciał wrócić do swoich ziem ojczystych.

Re: [Rzeka Prosta, Kupiecki Trakt] „Zajazd Pod Drzewem”

34
Cztery doby wędrowała Rennel z trójką goblinów. Na przebytej drodze nie mieli niemiłych niespodzianek, jak tamtej feralnej nocy. Spokój był błogosławieństwem dla dziewczyny. Miała dość wrażeń na całe swoje życie, choć podświadomie czuła, że na pewno nie ostatni raz będzie wystawiona na próbę. Na razie jednak nie zajmowała się tak mrocznymi i przygnębiającymi myślami, delektując się rozkwitającą dopiero teraz przyrodą oraz stopniowo poznając gobliny, z którymi przyszło jej podróżować.

Opowieści, którymi ją raczyli w czasie postojów i jazdy niezwykle interesowały młodą podróżniczkę. W miarę słuchania kolejnych historii z ich życia Rennel poznawała ich coraz głębiej. Na przykład Deton nie był najważniejszy z rodzeństwa, mimo tego, że wydawał się być najmądrzejszy z nich. Ren było szkoda goblina, zważywszy też na to, co przeszedł, gdy był w niewoli. Nie wyobrażała sobie katorgi, którą musiał znosić, bólu, jaki mu zadawano i tego, jakie piętno przymusowa służba na statku mu odcisnęła.Nie potrafiła tego zrobić, bo nie przechodziła przez to. To, co ona przeżywała, była malutką częścią tego, z czym musiał mierzyć się Deton. Nie myślała tutaj o wiedźmie, która wysysała z nieszczęsnych kochanków esencję życiową, by zachować młodość. Rennel ciekawa była, czy goblińska znachorka, jeśli rzeczywiście miała koło czterystu lat, mogłaby opowiedzieć coś z tamtych lat. Musiała mieć niebywałą mądrość nabytą przez tak długi czas i jednocześnie być niezwykle groźna, skoro zwabiała w pułapki przez tyle lat.

Także i Noblus opowiedział nieco o swoim życiu. Fascynujące, że niemal od urodzenia był przeznaczony do tego, co dziś przychodzi mu z niezwykłą łatwością. Równie fascynująca, jeśli nie bardziej była wzmianka o tym, że potrafi rozmawiać ze zwierzętami. O takich rzeczach Rennel słyszała tylko w baśniach. Chociaż wychowała się w Oros, gdzie czarodziejów jest od groma, komunikację z fauną uważała za mit, bajkę, którą można przeczytać. A tu proszę, gobliński szaman prowadzi sobie pogawędki z wiewiórkami. Zielone istoty nie przestawały zadziwiać młodej dziewczyny. Tym bardziej, że Noblus swego czasu również przebywał, a właściwie studiował w Oros. Nie pytała, czemu nie przyjął posady wykładowcy historii. Wiedziała, jakim rasizmem potrafią się wykazać ludzie czy elfy wobec mniejszości, czy po prostu dziwolągów. Świat nie jest sprawiedliwy, a jej towarzysze przekonali się o tym chyba najbardziej.

Najbardziej poruszyła ją historia Lostka. To z nim jakoś najbardziej się zżyła, być może przez rozmowy toczone podczas prowadzenia ostatniego z wozów lub wspólną dolę, jaką dzielili przez całe swoje życie. Dowiedziała się, że goblin, a właściwie hobgoblin jest efektem gwałtu na goblińskiej kobiecie. Rennel spodziewała się, że społeczeństwo nie przyjmuje takich osób z otwartymi ramionami, pogarszając jedynie ich stan emocjonalny, sprawiając, że czują się jak ostatnie śmiecie. Do tego różnica w wyglądzie, rzucająca się w oczy nawet dla niemającego doświadczenia z goblinami czy orkami obserwatora. Pod tym względem Ren miała łatwiej, tym bardziej, że jej elfie geny nie dominowały w jej ciele. Oprócz wysokiego wzrostu, dzięki któremu mogła przynajmniej określić, jakim elfem był jej rodzic, posiadała lekko spiczaste uszy, powód do wstydu. Choć przybrana matka zawsze jej powtarzała, że one ją tylko upiększają, inne dzieci śmiały się z niej, gdy była mała. Ani człowiek, ani elf. W późniejszym czasie, dzięki tak słabemu DNA jej spiczastouchej matki, jak pamiętała Rennel dzięki mglistym wspomnieniom, często uchodziła za człowieka, o ile oczywiście zakrywała przeklęte uszy. Dlatego zawsze utożsamiała się właśnie z ludźmi, dlatego tak szybko jej ciało przybrało kobiece kształty. Ren podejrzewała, że równie szybko umrze, prawdopodobnie tak, jak normalny człowiek, o ile wcześniej nie zginie przez niefortunne zdarzenie. Wszystko dzięki słabym genom matki.

Smutne było to, że Lostek musiał dwa razy ciężej pracować, aby otoczenie uznało go godnego ich szacunku. Musiał spojrzeć w oczy samej śmierci, aby w końcu odmienić swoje życie, chociaż wyszło mu to na dobre. W gruncie rzeczy był dobrą istotą, która kilka razy zbłądziła. Kiedy wspominał o swoim udziale w przejęciu Ujścia, Ren przez chwilę zwątpiła w goblina, ale równie dobrze można byłoby oskarżyć zwykłego żołnierza o to, że bierze udział w napadzie na wrogie miasto pełne niewinnych dusz. Tym bardziej, że Lostek okazał litość rodzinom zamieszkującym okolice, czego nie można było powiedzieć o wielu innych orkach, które zamieniły życie wielu niewinnych ludzi w istne piekło.

Im więcej fascynujących historii, skrytych marzeń i pragnień goblinów Rennel poznawała, tym bardziej się z nimi zżywała. Doszło do tego, że nie chciała, aby karawana dotarła do Ujścia. Propozycję Lostka brała coraz poważniej. Wiedziała, że gdyby została z nimi, nauczyłaby się wiele przydatnych rzeczy, przeżyłaby wiele przygód, o których mogłaby potem opowiadać z własnego doświadczenia... Z uważnego słuchacza stałaby się mówcą, w którego wpatrywałyby się żądne przygód oczy. Dziewczyna była rozdarta i wiedziała, że musi podjąć decyzję i to całkiem niedługo. Do miasta był góra dzień drogi.



Dzień właśnie się kończył, gdy wędrowców dopadła ulewa. Zaczęła się w miarę dogodnym momencie, gdy w oddali zamajaczyła jakaś rudera, wyglądająca na karczmę. Mimo opłakanego stanu wyglądała na bezpieczne schronienie, w sam raz na przeczekanie nocy oraz deszczu. Szczerze powiedziawszy Rennel chętnie już by tam była. Siedzenie cały dzień na koźle nieźle dało się we znaki jej pośladkom i nogom. Przypatrując się budynkowi myślała już o zbawiennym spacerze, który pomoże jej rozprostować kończyny. A potem zje kolację. Z ochotą przyspieszyła więc konie, nie mogąc już usiedzieć na miejscu.

- Ani ja - mruknęła zakładając na głowę kaptur. Po chwili jednak ściągnęła go. Postanowiła wykorzystać naturę i nieco się odświeżyć. Coraz bardziej czuła własny pot, ubranie prawdopodobnie należałoby spalić, ale i tak najgorsze były włosy. Do tej pory Ren żałowała, że zapomniała wziąć ze sobą grzebienia. Nie była pewna, czy gdy w końcu jakiś znajdzie, będzie mogła rozczesać długie, brązowe kłaki będące do tej pory jej chlubą. Na myśl, że będzie musiała je ściąć, wzdrygnęła się. Zdawała sobie sprawę, że z krótkimi włosami o wiele łatwiej sobie poradzić i nie będą jej przeszkadzać podczas podróży, ale była przecież kobietą i żal, jaki odczuwała na myśl o samotnych pasmach spoczywających na ziemi, był niemal porównywalny do bardziej... Osobowej straty, na przykład pupila. Wyrzuciła z głowy tę jakże nieprzyjemną myśl, skupiając się na zrujnowanej gospodzie przed nią i gościnnością, jaką oferuje.

Re: [Rzeka Prosta, Kupiecki Trakt] „Zajazd Pod Drzewem”

35
Na moment zapomniał o wszystkim. Nie myślał o ranionej nodze, uleciał gdzieś niepokój związany z wesołymi robakami, które przeskoczyły na niego, gdy usiadł na tym sienniku z głębi piekieł. Jego niespokojną głowę opuściła też myśl o ewentualnej bandzie brudasów, czy innych cholerstw, czyhających na jego biedną osobę. Bo kogo to wszystko obchodzi, gdy nadejdzie ta przepiękna pora dnia?
Spoglądał na zachodzące słońce ze zbłąkanym uśmiechem na ustach. Bezsprzeczne piękno natury, przedwieczne i niezmienne. Światło przegrywało powoli odwieczną wojnę z ciemnością i wycofywało się na bezpieczne pozycje, pozostawiając świat ciemności. Ofiara, która musi zostać dokonana. Równowaga pozostaje zachowana, ostatecznie żadna z sił nie posiada miażdżącej przewagi nad przeciwnikiem, a nawet jeśli to tylko na chwilę, by po jakimś czasie zamienić się rolami.
I to właśnie było piękne... Podobnie jak barwy, te wszystkie czerwienie, róże i fiolety, zalewające krajobraz w dole!


Spójrz jaki bogaty jesteś widokami,
gdy czerwona łuna płomiennym rubinem
lasy obejmuje, zamienia w aksamit
noc, z którą w spokojny sen zaraz odpłyniesz.


Wyrwał się z zamyślenia dopiero gdy piękne kolory gdzieś zniknęły i najzwyczajniej w świecie zaczęło się ściemniać. Raz jeszcze omiótł wzrokiem podwórko. Nie było sensu szukać tu wiadra, czy liny. To przecież oczywiste, że ludzie wszystko rozkradli... Może i mieli swoje powody, może nawet były całkiem dobre?
Mógł się jedynie domyślać. Wierzył, że większość tych brudasów, na których tak narzekał, zrobiła to z musu, szukając drewna na ogrzanie się lub... Pff... Tak.
Widział rzekę w oddali i żałował, że nie podróżował konno. Wiedział jak wiele by mu to ułatwiło. Jednak wybrał wędrówki piesze, czasem jedynie podłączając się pod jaki wóz z sianem, czy karawanę. A może to bardziej piesze wędrówki wybrały jego? Można się spierać... Kupno konia, z jego możliwościami zarobkowymi, nie powinno być problemem, jednak zawsze coś go powstrzymywało. Ciekawe co?


Spojrzał w niebo. Czuł, że za chwilę zacznie padać i uśmiechnął się chyba jeszcze szerzej, niż podczas obserwacji zachodu słońca. Bo tym razem to nie zaduma, a szczere i proste zadowolenie, zawojowało młode serce Dandre. Problem z wodą rozwiązał się sam... O, teraz właśnie.
Pierwsze krople delikatnie, jakby nieśmiało upadły na jego twarz. Spoglądał prosto w niebo, mrugając od czasu do czasu, gdy jakaś kropelka postanawiała rozbryznąć mu się na oku.
Stał tam chwilę i mókł, przecząc logice, która nakazywałaby prędkie udanie się do wnętrza, by uprzedzić ewentualną ulewę. Ale czy proste i sztywne zasady logiki tyczą się poetów?
Tak - stwierdził z mocą, gdy zawiał wiatr i zrobiło mu się zimno, nieprzyjemnie. Miał swoją namiastkę kąpieli, mały przedsionek oczyszczenia, więc mógł wracać do środka... Uprzednio zostawił jednak garneczek na dworze, przed werandą. Niech się deszczówka łapie!


Wszedł do środka, od razu kierując swoje kroki ku spiżarni i tajemniczym, zamkniętym drzwiom. Och, najpewniej wcale nie były takie tajemnicze i najzwyczajniej w świecie się zastały, jednak bard przedstawiał czasem lekkie skłonności do wyolbrzymiania rzeczy. To zapewne przez bujną wyobraźnię, którą został obdarowany, lub przeklęty, jak kto woli, przez Bogów.
Drzwi nadal były zamknięte. Cóż... Skłamałby, mówiąc że oczekiwał czegoś innego, jednak i tak był nieco zawiedziony. Mógł próbować je sforsować, w końcu, mimo wszystko, nie był jakimś niesamowicie delikatnym chłopem, jednak nie był aż tak ciekawy. Niech sobie będą zamknięte, proszę bardzo!


Ruszył do głównej sali, gdzie przygotował drewno pod palenisko i w końcu podpalił je. Ogień miło sobie pykał, a bard siedział obok i spoglądał w płomienie. Po krótkiej chwili kompletnie nieproduktywnego patrzenia się, postanowił zrobić coś ze swoim życiem i wyszedł na dwór, po garnek z deszczówką.
Teraz czekał aż przegotuje się woda. Fascynujące zajęcie.

Wyjął miecz zza pasa, kładąc go obok siebie. Najzwyczajniej w świecie niewygodnie się siedziało z tym żelastwem. Kochał swój wysłużony miecz niemal tak samo jak lutnię, lecz czasem się rozstać. Choćby na sekundkę!
Szperał w torbie podróżnej, szukając w niej rzeczy na zmianę. Miał nadzieję, że przebranie się pomoże trochę z tym plugastwem, które go niepokoiło. Był człowiekiem z klasą, przynajmniej tak o sobie myślał, więc podróżował z paroma koszulami na zmianę. Jedna biała, z bardzo dobrej jakości materiałów, druga prosta, czarna i trzecia, także czarna, jednak wyszywana złotą nicią przy mankietach i kołnierzu. Cholernie wygodna... i cholernie droga, czyli definitywnie nie do noszenia podczas podróży.
Odpiął pas z lutnią, odkładając ją delikatnie na bok, po czym rozebrał się szybko < bądź co bądź miał w tym pewną wprawę >, oczywiście nie do naga, jedynie pozbył się chwilowo płaszczu podróżnego, kamizelki i, finalnie, ciemnogranatowej koszuli, która spoczywała na samym dnie, tuż przy ciele młodego barda. Rzucił ją gdzieś na bok, z nadzieją na to, że pozbył się paru irytujących lokatorów.
Pfe!
Lubił tę koszulę, jednak nie miał zamiaru choćby jej dotykać, dopóki nie będzie pewien, że żadne cholerstwo tam nie siedzi.
Narzucił na siebie czarną koszulę, zapiął się, pozostawiając ostatni guzik niedopięty, po czym nałożył na to kamizelkę i w końcu mógł stwierdzić, że jest zadowolony z efektu. Płaszcz leżał niedaleko ogniska, będąc podkładem dla lutni i ewentualnym łóżkiem dla barda... Bo nie ufał już tutejszym posłaniom!
Przez chwile przyglądał się "zarażonej" części ubioru, patrząc czy coś tam aby nie łazi, by w końcu znudzić się tym i spojrzeć z tęsknotą na lutnię. Chciał sobie pograć. Oj bardzo chciał, ale najpierw... Rzeczy, niestety! ważniejsze.
Woda najpewniej już się zagotowała, więc zdjął garnuszek z paleniska i odstawił go na bok.
Teraz czekał, aż nieco wystygnie.
Więc wziął lutnię do rąk i zaczął... grać?
Niee, najpierw trzeba nastroić! Takie już uroki instrumentów strunowych! Nic się z tym nie zrobi, a zresztą... nawet to lubił.
Obrazek

Re: [Rzeka Prosta, Kupiecki Trakt] „Zajazd Pod Drzewem”

36
Dandre

Satry osmolony piec dawno nie był rozpalany. Z tęsknotą czekał na wędrowca, który pozwoli mu pełnić swoją rolę. Stał tutaj zapomniany przez ludzi w swojej smutnej niedoli. Wiatr nawet wymiótł z niego popiół i tylko gruba czarna sadza naznaczała go. Gdyby był żywy, z pewnością stałby bez ruchu onieśmielony przybyciem barda, który rozniecił w nim ogień. Znalezione drewniane kawałki mebli i podłóg na szczęście były wystarczająco suche, aby prędko się zająć. Pierwsze płomyczki smagały ułamane nogi stołów i deski, ale w końcu zaczęło robić się ciepło. Gęsty dym zaczął wznosić się ku górze przez komin, oznaczając pierwszego od dawna gościa (a może nie pierwszego?). Woda w garnuszku dość szybko się zagotowała. Wszakże nie było jej dużo. Bulgotała wesoła z pewnością snując jakieś opowieści z rozbudzonym starym piecem.

Na dworze padało, a do Dandre dobiegał jedynie szum, stukanie deszczu i pluskające błoto. Przypuszczał również, że dach przeciekał i na piętrze woda wsiąka w deski, jeszcze bardziej je wypaczając. Może nawet siennik, który ugościł go wraz z chmarą robactwa, teraz namiękł i bard mógłby się w nim położyć jak w łóżku wodnym.

Przy samym kominku było dość ciepło i przyjemnie, ale sala przez długi czas nie zostanie rozgrzana. Zbyt duże pomieszczenie dla zbyt małego ognia. W takich przybytkach zazwyczaj ogień w kominku palił się od wczesnych godzin popołudniowych do rana. Te ściany jednak od dawna nie były ogrzewane i łaknęły teraz każdego ciepła. Zresztą mężczyźnie również przydałaby się w nocy jakaś dama, która pozwoliła by podgrzać powietrze i jego ciało. On znał doskonałe metody, aby zimna noc stała się płomienna. Teraz jednak pozostało mu spędzenie towarzystwa z wszami, które na dobre zaprzyjaźniły się z jego koszulą. Przez moment stał rozebrany przy kominku, patrząc jak te milimetrowe stwory biegają po jego ciuchach. Najlepszym wyborem byłoby spalenie tego. Przynajmniej się przyda. Mógł również ją wyprać, ale wypadałoby znaleźć jakieś większe naczynie na wodę. Do rzeki było za daleko.

Lutnia najwierniejsza kochanka, którą pieścił swoimi dłońmi bard, teraz potrzebowała trochę uwagi. Wygrywał na niej piękne melodie, ale musiała być wpierw nastrojona. Więc każdą z strun delikatnie wprawiał w drgania i nasłuchiwał. Szukał tego najodpowiedniejszego dźwięku i naciągał ją powoli. W końcu była gotowa do muzycznego uniesienia. Tylko brakowało publiki, która wsłuchała by się w jedną z jego ballad i zawtórowała oklaskami. Robaki nie były zbyt dobrymi widzami, a ogień raczej nie był koneserem muzyki. Prędzej strawiłby lutnię, aby nabrać trochę sił.

Podczas harców razem z kunsztownie wykonanym instrumentem, siedząc na płaszczu, który był rozłożony na podłodze, przy płonącym kominku, usłyszał Dandre hałasy. Jakiś trzask dobiegający z zewnątrz. Może w oddali zagrzmiał piorun i przeszył jakieś drzewo. Lub wiatr przewrócił płotek, okalający zajazd. Bądź jakiś biedny tułacz, którego zastał deszcz, szuka schronienia w starej ruderze.
_________________________________ *** __________________________________________________________________________________ *** _________________________________ Ren

Pogoniła konie, które ruszyły jeszcze prędzej. Strugi wody spływały po jej włosach, które przypominały teraz zlepione ze sobą strąki. Nie rozczesywała ich od dłuższego czasu i ciężko byłoby przywrócić je do dawnej świetności. Życie podróżnika nie było łatwe, a ona nie była przygotowana, aby samotnie przemierzać świat. Mogła liczyć jedynie na pomoc innych lub wkradać się na karawany podróżnicze, jak to miało miejsce z goblinami. Samotnie ciężko się podróżuje. Nie ma do kogo otworzyć języka, pogoda i przyroda nie zawsze stoi po twojej stronie oraz trzeba mieć odpowiednie wyposażenie, wiele umiejętności niezbędnych do przetrwania i siły do długich wędrówek. I człowiek podczas wypraw, przebywał nie tylko drogę fizycznie, ale bardzo ciężko duchowo. Ta ostatnia była chyba najbardziej ciężka ze wszystkich.

Zrobił się jej zimno. Przemoczony materiał jej stroju nieprzyjemnie przylegał do ciała. Drżała. Wszystkie skrzynie i towary były przykryte grubym materiałem, który chronił je przed przemoczeniem, choć przy tak wielkich ulewach i on przemakał. Lostek wydawał się niezadowolony z tej pogody. Od tych kilku dni wszystko im sprzyjało. Niebo pokrywały nieraz chmury, ale zasłaniały tylko nieśmiałe słońce, które przyzwyczajało się dopiero do coraz dłuższych dni.

W końcu ich wozy przystanęły w pobliżu karczmy. Miejsce z pewnością nie zachęcało wygodą i luksusem, ale w obecnym momencie było czymś wymarzonym. Przy takiej ulewie kawałek dachu jest rąbkiem nieba. Drzwi do środka były otwarte. Z pewnością nieproszony wiatr wtargnął do środka, rozchylając je ze skrzypem starych przerdzewiałych zawiasów. Na zewnątrz gibał się przeżarty przez czas płotek, który otaczał teren zajazdu i wyznaczał ścieżkę do środka. Dookoła niegdyś musiały znajdować się rabatki kwiatowe, a pośród kwitnących roślin, rosły zioła, dodawane do potraw. Teraz wznosiły się tutaj dzikie kłosy traw, ostów i mniszków. Znalazłaby tam również babkę lekarską, która była popularnym i wszędobylskim zielem, stosowanym przed kobiety przy ukąszeniach i stanach zapalnych. Na niewielkim kaganku stały poprzewracane stoliki, których nogi było ułamane. Nigdzie nie było krzeseł, jakby ktoś je zabrał ze sobą w podróż. Po spadzistym dachu, którego okradziono z niektórych dachówek, spływał deszcz i spadał kaskadą na ziemię, żłobiąc w niej rowy, które przeradzały się w malutkie strumyczki.

- Zabierzemy wozy do tamtej szopy – krzyknął Noblus i wskazał znajdującą się na tyłach zajazdu budę.

Lostek zeskoczył z wozu i cały ochlapał się błotem. Wyglądał trochę jak dziecko taplające się kałużach. Pobiegł do płotu i rozchylił furtę płotu, aby mogli przejechać. Musiał jeszcze raz ją poprawić i przytrzasnąć kamieniem, ponieważ wiatr hulaka rozrabiaka, miotał bramką. Przejechali, a hopgoblin następnie ruszył biegiem w stronę baraku. Była to niewysoki budynek, w którym niegdyś trzymano zwierzęta. Otwierało się tylko jedno skrzydło drzwi, a więc Lostek musiał mocniej je szarpnąć i przepchać. W końcu mogli wjechać do środka. Między starym zleżałym sianem, wyrastały kępy trawy i innych roślin. W niektórych miejscach dach był dziurawy. W większości chronił jednak przed deszczem. Można było tutaj uchronić wozy wraz z ich towarami oraz konie. Niegdyś trzymano tutaj konie podróżnych, które chroniono w takie jak dzisiaj dni, ale również zwierzęta na ubój. Było miejsce, w którym pasły się świnie, gdzie indziej zaś można było trzymać bydło. Roznosił się tutaj zapach stęchlizny, lecz nie był to ciężki odór obory, który nieraz już czuła. Ten nie kręcił w nosie. Czas wywiał już smród łajna i zwierząt hodowlanych.

- My z Lostkiem rozłączymy wozy i przywiążemy konie. Sprawdzimy, czy żaden z towarów nie przemókł. Wy rozejrzyjcie się po karczmie. Przydałby się ciepły i suchy kąt. Czuje się jak zmokły szczur – powiedział niezadowolony przywódca ich kompanii, kiedy schodził ze swojego powozu.

- Zresztą tak wyglądasz – odpowiedział rozradowany hopgoblin, który zupełnie nie wydawał się przejęty pogodą.

- Spójrz na siebie – dodał rozbawiony Deton, który zdjął swój kapelusz, z którego spłynęła woda. – Nie stójmy tak dłużej. Zaraz ta kałuża, która dookoła mnie powstała zmieni się w jezioro, a ja ostrzegam- nie umiem pływać!

Z tej strony zajazdy znajdowała się studnia po drodze i niewielki ogródek, który teraz był równie zarośnięty jak rabatki. Było również tylnie wejście, które było jednak przymknięte. Wątpili jednak, żeby ktoś zamknął je na klucz.

Od pewnego czasu relacja z Detonem trochę się zmieniła. Dalej był uszczypliwy i potrafił jej dogryzać, ale potrafił z nią prowadzić normalne rozmowy i współpracował. Uważał ją za niedoświadczoną smarkulę, która pomyliła się wybierając cel swojego życia. Niekiedy komentował jej chude ciało i niepewność w tym co robiła, przede wszystkim w powożeniu. Choć robiła to już o wiele sprawniej niż na początku i potrafiłaby sobie poradzić bez nadzoru i dobrych rad Lostka. Goblin bez odrazy częstował ją napojem, który krążył wokół ogniska rozgrzewając ciała zimnymi nocami. Kiedy zaś przypadała kolej ich warty, a czasem tak było że Rennel razem z Detonem musieli pilnować obozu, potrafili nawet poopowiadać sobie jakieś historie. Był młodszy od Noblusa, ale kilkanaście lat starszy od półorka. Zresztą o wiele więcej doświadczył. Słyszał o propozycji, którą złożył jej Lostek i wydawał niezbyt zadowolony z tych wieści. Powodem bardziej był podział zarobków, a nie jej towarzystwo. Stwierdził, że wolał bezbronną dziewuchę, niż groźnego wojownika. Ci zazwyczaj nie byli tak oswojeni i pokorni jak jego wyrosły kuzyn.
*** Nie było tak źle w karawanie goblinów. Przyzwyczaił się już do warunków obozowych. Do spania w niedużych namiotach przy strzelistych ogniskach. Było to nawet przyjemne. Przemierzanie kolejnych połaci terenu przed siebie i spędzanie nocy przy buchającym ogniu na opowieściach i ciepłych wywarach, sporządzanych przez Noblusa. Wtedy też poznała kolejny talent Detona. Ostatniej nocy przed dotarciem do zajazdu, kiedy poczuli już względny spokój i stali się mniej czujni, wyjął flet ze swojej torby. Był to niewielki instrument wykonany z dwóch części. Dłuższy korpus był zupełnie czarny z dziewięcioma otworami palcowymi, ustnik zaś wykonany z trzciny. Był to flet tradycyjnie używany przez plemiona goblińskie w Urk-hun. Wydobył z niego piękne nastrojowe dźwięki, które przeszyły dziewczynę. Przez chwilę odegnał chłód i zabrał ją do krainy gorących piasków. Była to hipnotyzująca smutna orientalna melodia, która opowiadała o taborach nomadów, którzy poszukiwali oazy. Chcieli napoić swoje zwierzęta i własne spierzchnięte usta. Skryć się w cieniu palm o orzeźwiających owocach. Ciepły wiatr owiał jej twarz, nasypując piasku do oczy. Była przekonana, że naprawdę to poczuła, choć ciągle siedziała przy ognisku w lesie. Jego kuzyni jakby zaczarowani zaczęli mruczeń do rytmu, a ogień zaczął niespokojnie tańczyć. Przez oczy wyobraźni ujrzała goblińskie kobiety, które pląsały w transie do melodii instrumentu w sukniach wykonanych z metalowych blaszek, wydający przy tym magiczny dźwięk. Dookoła mężczyźni pili alkohol na bazie sfermentowanego koziego mleka, śmiejąc się i przygrywając im dodatkowo na bębnach obleczonych wielbłądzią skórą. Kiedy Rennel zamrugała kilka razy oczami, zorientowała się, że znów zapadła w urok muzyki Detona. On jednak już nie grał od kilku minut.

Re: [Rzeka Prosta, Kupiecki Trakt] „Zajazd Pod Drzewem”

37
Wozy dotarły już prawie do gospody i Rennel mogła przyjrzeć się dokładniej dawnemu zajazdowi. Nie wyglądał zbyt przyjemnie, zapewne jeszcze w czasach swojej świetności straszył samym sobą. Jednak w obliczu narastającego deszczu, dzięki któremu dziewczyna była przemoczona do suchej nitki, do tego porządnie zmarznięta, rudera zdawała się być pałacem królewskim. Teoretycznie. Ważne, że miała dach, pod którym można się było schronić. Wokół był też jakby ogródek, choć teraz mocno zarośnięty przez chwasty i inne dzikie roślinki. Główne wejście było otwarte, zapewne przez dujący wiatr na zewnątrz. Dookoła leżały porozrzucane stoliki z połamanymi nogami, bez krzeseł. Ren podejrzewała, że przed nimi było pewnie wielu innych podróżników, którzy również chcieli się tutaj zatrzymać na noc i zebrali to, co mogli, by rozpalić ognisko. Szczególnie, kiedy wędrowali w zimie, która mimo wszystko dopiero niedawno odeszła, by po jakimś czasie znów wrócić.

Rennel pogoniła konie, gdy Lostek otworzył bramę wejściową. Coraz lepiej jej to szło i nawet podobało, choć całe życie powozić by nie chciała. Nieustanne siedzenie potrafi być tak samo męczące jak długi chód. Następnie poprowadzili wozy do szopy, która służyła chyba kiedyś za stajnię lub oborę, może oba. Wjeżdżając do środka, Ren poczuła ulgę, że nie musi już moknąć. Co prawda dach przeciekał w wielu miejscach, ale ściana wody lejąca się na nią bezustannie zniknęła. Poprowadziła powóz jeszcze kawałek i zeszła z niego, czując jak jej kości wrzeszczą z zasiedzenia. Rozciągnęła się, czerpiąc z tego przyjemność, a następnie wycisnęła wodę z włosów. Mruknęła coś niezrozumiałego do Noblusa, na znak, że rozumie i zaraz to zrobi. Nie interesowały jej już przekomarzania towarzyszy, bo wpatrzyła się w krajobraz na zewnątrz.

Spoglądała na ściemniające się niebo, z którego strugami wylewała się dobroczynna woda. Wsłuchała się w bębnienie pojedynczych kropel o zrujnowany dach, obserwując jednocześnie każdą z nich. Patrząc tak na nie, wyobraziła sobie tysiące ludzi śpieszących się do tylko sobie znanego celu. Wychodzili z domów, chmur i zdążali podniebnymi ścieżkami, aby w końcu znaleźć się tam, na ziemi, gdzie gleba łapczywie ich chwyta i połyka. Czasem okrutna matka nie może zmieścić nawału malutkich samobójców chcących ją zaspokoić i ci ludzie dołączają do swych braci i sióstr, stając się jednością, kałużą. Rennel uśmiechała się przy tym do siebie w bardzo idiotyczny sposób, zaczarowana deszczem i wizją, jaka jej się nasunęła.

Miarowe, szybkie bębnienie deszczu wprowadziło ją w trans, podczas którego przypomniała sobie wczorajszą noc, gdy Deton przygrywał na swoim flecie. To było magiczne uczucie, sprawiało one, że dziewczyna czuła się, jakby była w ojczyźnie goblinów i uczestniczyła w zabawie, którą umilał instrument kusznika. Wrażenie było niesamowite, nawet teraz potrafiła z dziecinną łatwością usłyszeć ten dźwięk, krążył w jej głowie i wygrywał kolejne nuty. Dziewczyna lubiła każdy rodzaj sztuki, czy to muzykę graną przez utalentowanych bardów, czy przedstawienia w których aktorzy wcielali się w przeróżne postacie, nawet pięknie namalowane obrazy. Najbardziej jednak doceniała literaturę, z którą obcowała przez większość swego życia. Dźwięk fletu obijał się w jej głowie jeszcze krótki czas, nawet gdy oprzytomniała i z powrotem znalazła się w szopie. Potrząsnęła głową, próbując wyrzucić zajmujące myśli i skupiła się na rzeczywistości.

- Idziemy? - dziewczyna spytała Detona, chcąc jak najszybciej usiąść i wysuszyć się przy ognisku.

Re: [Rzeka Prosta, Kupiecki Trakt] „Zajazd Pod Drzewem”

38
Deszcz padał coraz intensywniej, a do uszu barda docierał jego miarowy, stukot, przeradzający się powoli w jednostajny szum ulewy. Ogień także zdobywał część atencji młodego mężczyzny, skwiercząc przyjemnie i ogrzewając to miejsce, nieśpiesznie, w swoim, słusznym tempie.
Zastanawiał się nad rzeczą dość prozaiczną. Nie myślał teraz nad żadnym głębszym pięknem płomieni, czy deszczu. Właściwie to zachodził w głowę, czy dach nie przecieka. Najprawdopodobniej tak... Aż wzdrygnął się na myśl o przemoczonym sienniku na piętrze. Już bez tego był wystarczająco odrażający!


Skoro już o odrażających rzeczach mowa... Przeniósł wzrok na swoją biedną koszulę, rzuconą byle jak na podłogę. Skrzywił się, zniesmaczony widokiem małych robaczków, łażących sobie po niej wedle własnej woli. Nie podobało mu się to. Oj nie! Najchętniej wyprałby ją porządnie, pozbywając się tego cholernego tatałajstwa, jednak do tego potrzebował jakiegoś większego naczynia na wodę. Bo jednak wystawienie jej, ot tak sobie na ulewę, raczej nie załatwi problemu w stu procentach.
"Niestety... Moja droga, dobrze mi służyłaś, ale czas się pożegnać." - pomyślał, z wielkim, najpewniej przesadnym dramatyzmem, łapiąc ubranie w dwa palce, przemykając szybko do paleniska i ostatecznie ciskając je w ogień.
- Płońcie skurwysyny. - rzekł, głosem niskim i ochrypłym, z płomieniami odbijającymi się w jego oczach... Po czym zaśmiał się cicho z własnego zachowania.


Usiadł na rozłożonym na zakurzonej podłodze płaszczu i westchnął ciężko, ubolewając nad swoim losem. Nogę sobie poharatał, spalił jedną z ulubionych koszul, a na domiar złego siedzi tu sam jak palec. Przydałoby mu się jakieś towarzystwo... Tęsknił za dworami i tamtejszymi ludźmi. Napuszonymi, irytującymi, nie raz proszącymi się o to, by strzelić im w mordę, ale też inteligentnymi, zdolnymi do głębszych rozmów na wszelakie tematy. A może jednak nie?
Z pewnością najbardziej brakowało mu jakiejś kobiety. Westchnął raz jeszcze, zdejmując garnuszek z paleniska i odkładając go na bok. Niech trochę wystygnie, nie chce przemywać sobie rany wrzątkiem!


W końcu sięgnął po swój ukochany instrument. Ułożył go sobie na kolanach, przejeżdżając palcami delikatnie po jego gryfie i niżej, aż do pudła rezonansowego. Znał na pamięć każdą szczerbę w drewnie, każdą malutką niedoskonałość, czy delikatne wybrzuszenia metalowych ozdób. Ten instrument towarzyszył mu od lat, zdecydowanie dłużej niż jakakolwiek kobieta, czy nawet wspomnienie o niej. Może poza jednym wyjątkiem, jednak to już zupełnie inna historia.
W końcu ustawił lutnię nieco inaczej i szarpnął delikatnie najniższą strunę. Nasłuchiwał przez krótką chwilę, wyłapując dokładnie niedobrzmienie, by zaraz skorygować je, kręcąc lekko kołkiem. I tak dalej, aż do struny końcowej.
W końcu przejechał palcami po wszystkich, brzmiących już pięknie strunach i uśmiechnął się z zadowoleniem. Nie stracił na tym zbyt wiele czasu. Był w końcu doświadczonym muzykiem, a instrument nie skrywał przed nim żadnych tajemnic.


Akurat zabierał się do krótkiej etiudy, którą zwykł grać na rozgrzewkę, gdy posłyszał jakieś hałasy dobiegające z dworu. Nasłuchiwał przez moment.
Mógł to być piorun, uderzający gdzieś w oddali... A może natura wygrała kolejną potyczkę z człowiekiem i wiatr przewrócił płotek otaczający zajazd? Kto wie?
Albo to jakiś wędrowiec, szukający schronienia w tej okropnej ruderze. Bard nie był pewien, lecz nie obawiał się zbytnio. Na wszelki wypadek jednak ułożył miecz trochę blizej siebie, tak by był pod ręką na wypadek jakiejś niepokojącej wizyty. Przezorny zawsze ubezpieczony!


Odetchnął głęboko i zaczął grać. Etiuda, którą traktował jako rozgrzewkę, wyszła spod jego pióra już dobrych kilka lat temu. Nigdy nie miał to być utwór specjalnie ambitny... ot, przygrywka, bardziej techniczna, niż artystyczna. Idealna na rozgrzewanie zgrubiałych po podróży palców.
Utwór zaczynał się dość spokojnie, powolnym arpeggiem na czterech dolnych strunach. Melodia pięła się powoli w górę i nabierała tempa. W końcu dźwięki wypływające spod "budzących się" palców barda nabierały znacznie głębszej melodyki, charakterystycznej dla muzyków, którzy wrzucają do nawet najprostszych utworów sporą część siebie.
Melodia płynęła, coraz szybciej i szybciej, to w górę to w dół, raz brzmiąc piękną harmoniką, by zaraz odlecieć w odmęty dysonansów. Palce muzyka śmigały, jakby beztrosko, po gryfie, choć całość była dość wymagająca.
Skończył. Potrząsnął prawą dłonią, a stawy strzyknęły cicho. No, teraz był gotowy do czegoś z głębią.
Zaczął grać. Spokojnie, na wysokich strunach, kiwając się w rytm płynącej muzyki, wypełniającej powoli nieprzyjazne wnętrze rudery i nadające jej zupełnie inny, przyjazny wręcz wydźwięk. Słodkie dźwięki potrafią zmienić nawet największe ruiny, w miejsca całkiem przytulne, zachęcające do przycupnięcia i zapomnienia się.
Obrazek

Re: [Rzeka Prosta, Kupiecki Trakt] „Zajazd Pod Drzewem”

39
Dandre

Na zewnątrz deszcz nie ustawał padać. Dudnił w ściany i dach budynku wystukując szybki rytm. Wiatr uderzał w okna i wkradał się we wszystkie szpary, sycząc. Zamknął z trzaskiem drzwi od karczmy, które następnie otworzył. Miały zepsuty zamek i nie przymykały się do końca. Co jakiś czas do środka wkradało się zimne powietrze, które owiewało mężczyznę, a później zabierało ciepło w łomotem drzwi. Ogień trzaskał, trawiąc kolejne kawałki wrzuconego doń drewna. Smugi dymu leciały ku górze, gdzie panowała zawierucha. I przyszła wiosenna burza. Zapowiadała się okropna ulewa. Niebo przedarł na pół ogromny piorun, rozpościerając w oddali biały blask. Grzmot zahuczał potężnie. Jak trąby boskie, zwiastujące katastrofę. Tych Dandre miał w nadmiarze od popołudnia, gdy zawitał w zajeździe. Dodatkowych problemów nie było mu potrzeba.

Płomienie na początku wydawały się przygasić, kiedy wrzucił do środka swoją starą koszulę wraz z jej nowymi lokatorami. Nie trzeba było długo czekać, jak ogień przywitał ją ochoczo. Po chwili buchnął i przez kilka jakiś czas wydawał się większy. Zadowolony z nowej zdobyczy, którą pochwycił w swoje łapczywe łapska. Lizał ściany kominka, jakby prosił o więcej. Bard jednak zajął się swoją wierną kochanką i zapomniał o ognistych językach. Nastroiwszy swój instrument zaczął pogrywać na nim delikatnie. Była to zabawa, zwykła rozgrzewka, aby zgrubiałe palce podróżą, przyzwyczaiły się to jej smukłych strun. I pieścił ją, i gładził i szarpał, i wprowadzał w stan drgania. Gdyby przedmioty mogły ożywać i na pewien czas zmieniać się w ludzką postacią, lutnia byłaby gorącą kochanka. Kobietą o długich kruczych włosach, które falami spadały jej na lubieżnie odkryte ramiona. Jej uwięzione jędrne piersi, czekałyby na uwolnienie z ciasnego gorsetu przez bohaterskie palce Dandre, które rozplątałyby sznurki na plecach. Pochyliłaby się nad nim. On ująłby jej wąską talię w swoich dłoniach, a ona zbłądziłaby swoimi gorącymi ustami o kolorze soczystych czereśni po jego szyi i karku. Jej skóra byłaby pokryta pięknymi tatuażami o motywach roślinnych, przychodzące na myśl trujący bluszcz. Ułożyła by swoją smukłą nogę w jego kroczu, rozpalając jeszcze bardziej rządze. I jednym głębokim spojrzeniem bezkresnych błękitnych oczu, które były przedłużeniem nieboskłonu.

Lutnia jednak była lutnią, nawet jeżeli niekiedy bard nazywał ją pieszczotliwie. Choć była pewną radością mężczyzny, nie była w stanie mu dać tego co kochanką w nocy. Czasami musiał zamieniać instrument na kurtyzanę w drogich zamtuzach Saran Dun. Dziewczęta tam pracujące zawsze miała takie artystyczne pseudonimy, które czasem wywoływały uśmiech na twarzy. Ciężko było określić czy z uroku, czy z kpiny. Teraz jednak żadnych z uroczych przydomków, nie mógł sobie przypomnieć. W jego głowie jedynie pojawiła się czarnoskóra wysoka kobieta, która była słodka niczym słodzone kakao z mlekiem. Przyniosła z Urk-hun nie tylko egzotyczny smak swoich ust, ale również gorące promienie słońca, którymi pieściła swoich kochanków. Równie bardzo uszczuplała ich sakwy, gdyż była najdroższą prostytutką w całym mieście. Na salonach o niej wiele mówiono. Lecz to ona wybierała swoich kochanków. Nie jednego szlachcica ośmieszyła, odmawiając mu spędzenia wspólnej nocy. Była jednak nietykalna, gdyż jeden z bogatszych ludzi na północnych terenach Keronu był jej patronem. Nie jednak kobieta mogłaby marzyć o takich luksusach, w jakich żyła Carmen. Róża pustyni, która swoje korzenie zapuściła w stolicy ludzi. Nawet ona kusiła młodszego syna Rivalla Birian.

W końcu rozległa się ta jedyna melodia wydobywana spod palców Dandre, która wręcz przejawiała się pewną dozą magii, na którą ponoć nie był wrażliwy mężczyzna. Sztuka, którą władał bard, było piękno, przeobrażające najgorsze speluny w cudowne salony, martwe miejsca w pełne życia ostoje. Nuty dobiegające z instrumentu na moment starły z posadzek i blatów kusz, uniosły wszystkie stoły i ławy, uzupełniając wolne miejsca o nowe meble, które wyszły prosto z zakładu rzemieślniczego. Nad kominkiem znów piekła się świnia z własnej hodowli polewana glazurą. Za szynkwasem znów stał rosły mężczyzna będący barmanem nalewającym do kufli wonne piwo. Do środka przez naprawione drzwi weszła gromada klientów, która rozsiadła się przy stołach, czekając na podszczypanie powabnych zadów lekko przygrubych karczmarek. Po schodach wchodził jakiś kupiec barwnie ubrany, trzymając w pasie śmiejącą się głośno dziewkę z pobliskiej wioski. Młoda cyganka zaczęła tańczyć do rytmu rozlegającej się melodii, unosząc swoje bose stopy i falując kolorową sukienką. Podczas swych pląsów obrabiała pijanych jegomościów z resztek srebrników. Razem z ostatnim uderzeniem struny, magia muzyki barda minęła. Ten siedział samotnie na podłodze.
_________________________________ *** __________________________________________________________________________________ *** _________________________________ Ren

Pierwszy wyszedł Deton, który z powrotem założył na swoją głowę kapelusz, aby choć trochę uchronić się przed deszczem. Szeroki rondel zasłaniał jego twarz, tak że jego oczy unikały zupełnie deszczu i nie musiał wycierać strumieni cieknących po czole. Zaciągnął bardziej swój płaszcz, choć i tak przemógł już do suchej nitki. Będą musieli przebrać się w jakiś inne stroje, aby wysuszyć ciuchy. Przeziębienie nie było wskazane, nawet przy pewnych umiejętnościach lekarskich Noblusa.

Dwójka pozostałych goblinów zajmowała się zabezpieczaniem wozów , przywiązywaniem koni i sprawdzaniem stanu skrzyń. Nie chcieli narażać się na zbyt duże straty. Gdyby coś przemokło, staraliby się uratować co byliby w stanie. Konie wydawały się niespokojne. Zwykła ulewa, przemieniła się w wiosenną burzę. Grom przeszył niebo, dzieląc je na dwie części jasnym blaskiem. Zwierzęta parsknęły zdenerwowane i zeszły się bliżej siebie. Pogoda była coraz gorsza i nie zapowiadało się, aby niedługo miało przestać lać jak z cebra. Do tego robiło się strasznie zimno. Zimne przyklejone do ciała Ren ciuchy zupełnie nie były przyjemne. Miała ochotę je ściągnąć i przytulić się do ciepłego kominka.

- Ktoś tam jest?! – powiedział spięty kusznik – Chodź za mną!

Nie musiał pokazywać palcem, po czym poznał ten fakt. Z jednego z kominów, który znajdował się w samym środku oberży wydobywał się dym. Był to centralny piec, ogrzewający nie tylko główną salę, w której pito i jedzono, ale również pomieszczenia znajdujące się na wyższej kondygnacji. Ktoś był w środku i najwyraźniej rozpalił go, aby się rozgrzać lub coś upiec. Obcy w takim budynku mogli jednak świadczyć o niebezpieczeństwie. Mogli nie chcieć ugościć zgraję goblinów wraz z młodą dziewczyną. Mogli wykorzystywać ruderę bandyci za swój obóz wypadowy. Mogli tam też spotkać tułaczy, których wizyta czwórki podróżników, zupełnie ich zaskoczy. Na co dzień nie jeżdżą tędy karawany do Ujścia, gdyż mało kto handluje z miastem okupowanym przez zielonych. Chyba że ich rodacy, jak miało to miejsce teraz.

Przebiegł przez niewielkie podwórko, które dzieliło oborę z karczmą. Wpadli na tylni ganek, na którym był niewielki daszek, który schronił ich przed deszczem. Deton miał cały płaszcz w błocie, swoje wysokie buty i spodnie. Wyglądał jak uświnione dziecko, które nie słuchało mamy, aby nie wskakiwał w największe kałuże. Wyjął za pazucha swoją kuszę i naładował ją bełtem. Miał teraz ich zapas, ponieważ zabrali kilkanaście od bandytów, których zabili w lesie.

- Bądź cicho. Wiem, że potrafisz się skradać jak mysz po spiżarni, pilnowanej przez kota. – uśmiechnął się zadowolony ze swojego porównania. Byłą dla niego takim małym niegroźnym gryzoniem, który był sprytniejszy niż się wydawało. – Wyjmij swój miecz na wszelki wypadek. Nie musisz zabijać, ale bronić się powinnaś.

Delikatnie uchylił drzwi, które cicho zaskrzypiały. Wszedł do środka nie wydając przy tym żadnego dźwięku. Był równie zwinny jak ona. Znaleźli się w niedługim korytarzu, w którym znajdowało się cztery pomieszczenia. Trzy po bokach, które były zupełnie puste. Były to dawne sypialnie, ale okradzione z mebli. W jednym znajdowało się potężne łoże małżeńskie, ale bez siennika oraz przewrócona szafa. Pozostałe pokoje były puste. Ostatnie naprzeciw pomieszczenie było kuchnią z samym blatem kuchennym, którego nogi zostały wykradzione przez zbieraczy. Był tutaj chwiejący się piec żeliwny pokryty grubą warstwą sadzy i brudu, które wręcz stały się jego nieodłączną częścią. Nawet nożem byłoby ciężko zeskrobać je z metalu. Nie było tutaj żadnego sprzętu gospodarczego. Żadnych garnków, zastaw, sztućców, ani przyrządów do gotowania. Ostał się tylko o szeroki ostrzu nóż kucharski, wbity głęboko w jedną z drewnianych ścian zajazdu. Z pewnością rabuś, który plądrował wszystkie pomieszczenia, nie był w stanie go wyciągnąć. Była też tutaj spiżarka o niewielkiej przestrzeni, w której trzymano najpotrzebniejsze składniki. Malutkie boczne drzwiczki, które prowadziły do składziku zostały zatrzaśnięte i nie oparły się szarpaniu. Po prostu zastały się lub zostały zaklinowane od drugiej strony. Coś mogło spać z sufitu i uniemożliwić ich otwarcie.

Z kuchni zaś można było przedostać się do głównej sali karczmy przez szynkwas. Tam za pewne znajdowali się nowi gospodarze tego przybytku. Nie wiadomo, czy byli chętni na poznanie nowych gości i przyjęcie ich pod swój dach. Ze środka dobiegała jakaś melodia, która właśnie się kończyła i w powietrzu wibrowały ostatnie nuty. Goblin zbliżał się w tamtym kierunku bardzo ostrożnie. Każdy jego krok był dobrze przemyślany. Był uważny i przebiegły. W jednej ręce dzierżył podręczną kuszę, z której był gotów od razu wymierzyć i wystrzelić. Przy pasie zaś miał niedługi zakrzywiony nóż. Przyłożył palec wolnej ręki do ust. Cisza.

Re: [Rzeka Prosta, Kupiecki Trakt] „Zajazd Pod Drzewem”

40
Skrzywił się lekko słysząc pierwsze trzaśnięcie drzwi. Piekielny wiatr... Bard wcześniej zupełnie nie zwrócił uwagi na stan zamku, bo i po co? Liczyło się dla niego tylko to, że da się drzwi zamknąć, jako tako, i otworzyć. Dopiero teraz, gdy wiatr bawił się nimi w najlepsze, stwierdził, że piekielnie go to irytuje i trzeba coś z tym zrobić. Nie uśmiechała mu się wizja, zmagania się z zawieruchą nawet tutaj, we względnie ciepłym i bezpiecznym schronieniu.
Zebrał parę poprzewracanych, zostawionych przez "padlinożerców" ław, po czym przeniósł je pod drzwi, tworząc swoistą barykadę. Miał nadzieję, że to załatwi sprawę wiatru... A i przyda się w razie ewentualnych niespodziewanych wizyt, bo najpewniej obudzi go odgłos upadających mebli.
Ha! Jakie to genialne.
Akurat wyglądał przez zabrudzone okno, gdy niebo przeciął ogromny piorun. Uśmiechnął się pod nosem, czekając na huk grzmotu. Uroki wiosny! Piękne i absorbujące, póki ma się możliwość oglądania ich z bezpiecznego, ciepłego miejsca.


Płomienie wydawały się przygasać lekko, gdy wrzucił do środka swoją koszulę, a bard zmarszczył lekko brwi. Co to? Tatałajstwo nawet palić się nie chce? Zaprawdę, jakim bydlakiem trzeba być, by nie chcieć choćby spłonąć porządnie, płacąc za ogrom swoich grzechów. Tak, do Ciebie mówię robaku podły, łażący sobie po ciemnogranatowym rękawie. Do Ciebie też, inny bydlaku, wspinający się po solidnym guziku!
Jednak już po paru chwilach ogień przywitał ochoczo koszulę i jej lokatorów, by jaśnieć jeszcze bardziej niż przed chwilą.
Stracił zainteresowanie paleniskiem, gdy jego ubiór w końcu został pochłonięty przez płomienie. Teraz trzymał w ręku lutnię i uśmiechał się, zadowolony, gdy spod jego palców powoli wypływały coraz to nowe dźwięki, obrazy coraz to trudniejszych funkcji i akordów, które łapał tam w górze, na gryfie.
Nie jestem pewien, czy bard myślał o instrumencie aż z takim oddaniem i zapałem, z takim bogactwem porównań jak narrator powyżej, jednak z pewnością w jego oku pojawiła się niesamowita czułość, zazwyczaj zarezerwowana dla kobiet właśnie, gdy pieścił delikatnie jej struny.
Choć kto go tam w sumie wie?


Z pewnością jednak, niezależnie od chęci i dobrych myśli, lutnia była tylko instrumentem. Kompanem podróży oddanym i dającym chwilę wytchnienia od problemów związanych z samotnym wędrowaniem traktami, jednak na dłuższą metę okazywała się tylko przedmiotem, niezdolna była do rozmów, nawet jeśli bardzo tego chciała.
Na dłuższą metę nie zapewniała towarzystwa, którego tak bardzo mu trzeba. Brakowało mu kobiety. Ciepłego ciała przy boku, czegoś czym mógłby nacieszyć oko, kogoś z kim mógłby zamienić parę słów... a i rozrywki trochę brak.
Można polemizować, można mówić że lutnia także rozmawia, tylko w innym języku. Przekazuje wspaniałe historie o zamierzchłych czasach, o miłościach i namiętnościach, czy wielkich wojnach, krwi i zapomnieniu. Można tak mówić i Dandre najpewniej by się zgodził, jednak z pewnym zastrzeżeniem. Lutnia, nieważne jak bardzo nie chciała by, by było inaczej, jest tylko przedłużeniem umysłu grającego. Środkiem przekazu, pośrednikiem tylko. Sama z siebie historyjki nie opowie, a granie samotne, bez publiki, jest podobne do gadania do siebie.
Przynajmniej tak teraz to widział, znużony brakiem odpowiedniego towarzystwa i zmęczony podróżą. Mimo wszystko cieszył się jednak ogromnie z tego, że instrument towarzyszył mu teraz i mógł wsłuchiwać się w jego słodkie dźwięki.
Myśli barda powoli odpłynęły na tematy zgoła odmienne. Po części też związane ze sztuką, lecz zupełnie inną niż ta, którą zajmował się w tej konkretnej chwili. Dandre raczej rzadko odwiedzał zamtuzy, nawet te piękne i drogie, preferując kobiety bardziej niewinne, wyciągane z salonów słodkimi słówkami, czy pięknym uśmiechem... Jednak odwiedzin u Carmen z pewnością się nie wstydził i nie miał zamiaru o nich zapominać. Niesamowite przeżycie...


Cmoknął w zamyśleniu, łapiąc inną funkcję. Zbliżał się do końca etiudy. W powietrzu zaroiło się od dźwięków, coraz to różniejszych, coraz częściej ze sobą dysonujących, jednak tworzących jakąś sensowną całość. Gromadziło się ich coraz więcej i więcej, niepokojąc swoim nieharmonicznym dźwiękiem, by w końcu zniknąć, odlecieć w zapomnienie, dzięki ostatniemu, finałowemu pięknie brzmiącemu akordowi. Podobał mu się ten efekt, z tej właśnie części utworu był piekielnie dumny!
Poprawił dłoń, odetchnął ciężej i zabrał się do innego utworu, tym razem brzmiącego melodyką od początku do końca, gdyż tu nawet w leciutkich dysonansach brzmiała inna, głębsza jakaś harmonyia.


Zamknął oczy, melodia płynęła dalej, zamieszkała już w jego palcach i umyśle. Wydawało mu się, że to okropne miejsce odżywa, wraca do czasów swej względnej świetności. Delikatne brzmienia lutni ścierały kurze z posadzek, naprawiały i ustawiały ławy na swoje miejsca. Widział gromadę klientów, wchodzącą do środka, pod czujnym okiem karczmarza, nalewającego piwo do kuchni. Na rożnie ponownie piekła się świnia... Między ludźmi śmigały panienki karczemne, piszczące pewnie na kolejne uszczypnięcia, spływające na ich kształtne najpewniej pośladki.
Młoda cyganka tańczyła do rytmu, bardziej dworskiego, lirycznego, niźli wiejskiego i skocznego, jednak radziła sobie doskonale. Bard także zaczął kiwać się powoli, odpływając coraz bardziej w dal, w przeszłość, wiedziony spokojną melodią, wypływającą spod jego palców. Kobieta unosiła swoje bose stopy, falowała kolorową sukienką i obrabiała gości, zupełnie zapatrzonych w jej kuszące ruchy.
Dandre uśmiechał się z lekkim politowaniem, widząc to wszystko, choć zdawał sobie sprawę, że sam najpewniej dałby się podobnie obrobić... Niestety, był zbyt czuły na kobiece wdzięki i zbyt małą uwagę przykładał do sakiewki!


Rozległ się ostatni akord rozbity na osobne dźwięki... I już, już koniec, melodia zamiera. Nie umiera, bo nigdy nie umrze, zawsze będzie gdzieś trwać, ale zamiera, chwilowo wycioszona... Ale nie! Odzywa się jeszcze na moment, jeszcze ostatnie szarpnięcie strun, ostatnie dźwięki wypływają w niebyt...
Melodia zamiera, chwilowo ostatecznie, a bard otwiera oczy, widząc że jest sam. Wraz z ostatnią nutką uciekło z tego miejsca wszystko co dobre, ponownie siedział w starym, zrujnowanym zajeździe, odwiedzanym jedynie przez szczury i szabrowników.
Uśmiecha się smutno, kładąc się na płaszczu. Instrument leży mu na brzuchu, a on ponownie zamyka oczy, ulatując w lepszy świat, w świat myśli.

Jak ciężko jest siedzieć samotnie,
nie widzieć żadnej twarzy w oknie,
nie czuć ciepła ciała przy sobie,
myśleć "Czy nie siedzę na grobie?"
Ponownie usiadł, nie chcąc na razie odlatywać w świat mar sennych. Pierw trzeba się nogą zająć... Omiótł wzrokiem wnętrze zajazdu i westchnął ciężko.
Dziwnie tak spoglądać na kurz i zapomnienie,
Na odległe wspomnienia dawnych zabaw, swawól,
Na smierć, która wkrada się już nawet w mienie,
Na stoły bez nóg i krzesła bez oparć... na ból.
Ból rzeczy martwych, powoli odchodzących,
Wspomnienia o ludziach pośpiesznie skrywających.
Podrapał się po brodzie, sięgając po manierkę z winem. By ból ciała ukoić, trzeba się najpierw bólu duszy wyzbyć! A czy jest na to lepsze lekarstwo od wina?
Bogowie, jak dziwnie jest patrzeć na śmierć,
Gdy człowiek czuje się jak ostatni śmieć.
Za to, że żyje i za to że trwa...
Myśl mu się urwała, uspokojona smakiem wina. Pokiwał lekko głową i sprawdził temperaturę wody. A nuż już trochę ostygła i nadaje się do przemycia rany?
Ostatnio zmieniony 31 mar 2016, 20:20 przez Mua, łącznie zmieniany 1 raz.
Obrazek

Re: [Rzeka Prosta, Kupiecki Trakt] „Zajazd Pod Drzewem”

41
Najpierw nastąpił oślepiający blask, a następnie grzmot, który sprawił, że dziewczyna podskoczyła mimowolnie i pisnęła przy tym niczym mała myszka. Ren nienawidziła burzy. Nie bała się błysków, ale samego huku następującego nieraz minutę później. Najgorsze jednak były te głośne, brzmiące, jakby zaraz miały uderzyć właśnie w nią. Po prostu się ich bała, jak wiele normalnych ludzi. Dzięki temu do drżenia spowodowanego przeszywającym jej ciało zimnem doszło to z irracjonalnego strachu przed piorunami. A potem zauważyła dym powoli wypływający z komina i rozpraszający się wśród chmur i deszczu. Ktoś był w środku. Choć na samym początku myślała, że to tylko przywidzenie, Deton zburzył jej płonne nadzieje o pustym domu. On też to widział. W szybkim czasie pokonali dystans dzielący szopę z karczmą i stanęli pod daszkiem chroniącym ich przed ulewą. Goblin wyciągnął swoją kuszę i naładował ją jednym z bełtów skubniętych martwym ciałom bandytów. Kazał następnie wyjąć dziewczynie jej miecz, wspominając przed tym coś o jej umiejętności skradania się. Najwyraźniej zdołał to zaobserwować mimo usilnych prób zatajenia haniebnie zdobytych umiejętności. Rennel zaufała już goblinom, ale wolała grać ciągle wystrachaną dziewczynę, co potrafi jedynie srać w gacie za każdym razem, gdy poruszy się liść w obrębie stu kilometrów. Tak jej było prościej. Zapomnieć o tym wszystkim, co przeszła. Umiejętności jednak nie zdołała z siebie wytrzebić i czasem mimowolnie ich używała.

Wyciągnęła miecz wiszący jakimś cudem za pasem i weszła za mężczyzną do środka. Nic tam nie było. Dosłownie. Wszystko zostało ograbione, meble, inne rzeczy... W jednym z pokoi ostało się łóżko, a właściwie łoże małżeńskie i przewrócona szafa. Tylko to zostało z wyposażenia gospody. Rennel stawiała kroki ostrożnie i powoli, uważając na skrzypiące deski. Oddech miała wyrównany i cichy, nie chcąc zakłócać ciszy, próbując usłyszeć cokolwiek. I rzeczywiście, nasłuchując jej uszy wychwyciły ostatnie nuty jakiejś melodii granej na instrumencie. Ktoś był w głównej sali, od której oddzielała ich jedynie ściana. Zerknęła pobieżnie na nóż tkwiący głęboko w ścianie, ale nie zainteresowała się tym zbytnio. Bardziej przejmowała się nieznanym gościem.

A przejmowała się bardzo, bo już teraz czuła, jak okropny strach zalewa jej ciało kawałek po kawałku, przyspieszając bicie serca, skraplając jej twarz potem, przyprawiając o niemiłe dreszcze dreptające po jej plecach, przyspieszając oddech i wysuszając usta. Krótkie ostrze rzeczywiście miało służyć jej do obrony, choć podejrzewała, że nie dojdzie do niej, bo znów weźmie nogi za pas, już teraz miała taką ochotę.

Re: [Rzeka Prosta, Kupiecki Trakt] „Zajazd Pod Drzewem”

42
Dandre
Zabarykadował drzwi frontowe, które przestały otwierać się i zamykać. Do środka nie wpadał już wiatr, który wykradał ciepłe powietrze i smagał mężczyznę mroźnymi językami. W końcu zrobiło się spokojnie i przyjemnie, a melodia wygrywana przez barda nadała miejscu jeszcze cieplejszego wyrazu. Ogień trawił kolejne elementy karczmy. Czynił tak samo jak wielu wędrowców przed nim. Odrywał kawałek wspomnień i wrzucał do paleniska, aby ogrzać się. Niedługo z rudery nie pozostanie nic, tylko szkielet obleczony przez naturę, niczym kości zwierząt.

Mógłby ktoś przecież odnowić owy przybytek. Dać mu zupełnie innego charakteru. Naprawić dach, posadzki i ściany. Wstawić nowe drzwi, które nie będą tak przeraźliwie skrzypieć i wisieć na zawiasach i okna z całymi szybami. Zakupić nowe meble i wyczyścić piece. Wstawić zasłony i powiesić na ścianach ozdoby, które zawsze upiększają karczmy. Mogłoby tu być naprawdę pięknie. Nikt jednak nie przybyłby tutaj z daleka, aby zakosztować wygód zajazdu. Ujście było oblegane od dawna przez orki. Okupanci zaś nie należą do osób, które cenią sobie wygodę, czystość i sztukę. Zieloni są brutalnymi zwierzętami, które wkradły się na tereny Keronu, aby pokazać swoją siłę. Dandre słyszał te wszystkie przerażające historie o ludach z Urk-hun. Jadąc na port po drodze napadali na wioski, okradając ich z jedzenia, gwałcąc kobiety (a nawet mężczyzn o zgrozo!), podpalając budynki i wybijając większą cześć ludności. Wszystko dla własnych dzikich żądzy. Spędzali noc w takiej wiosce, którą później pozostawiali zrównaną z ziemią. Właśnie do gniazda takich potworów zamierzał pojechać zawadiaka.

Rozejrzał się po pomieszczeniu, w którym panowała teraz zupełna cisza. Było błogo spokojnie i przyjemnie. Zaraz zmoże go sen i zabierze do krain marzeń, gdzie będzie o wiele przyjemniej niż tutaj. Co jakiś czas na zewnątrz rozbrzmiewał z dali przytłumiony grzmot, któremu akompaniowały krople deszczu uderzające w karczmę w jednym stałym rytmie. Nic nie przykuło jego uwagi. Położył się na chwilę zapadając w zamyślenie.

Podniósł się i zaciągnął kończącym się winem. Jeszcze trzy łyki i zupełnie nic tam nie będzie. Przydałaby się jeszcze jakaś butelka, ale w opuszczonej oberży już dawno wszystko wykradziono. Nie zostawiono nawet pustych naczyń. Sprawdził temperaturę wody. Była gorąca. Jeszcze za bardzo, aby przemywać ranę. Odwrócił na chwilę twarz w stronę szynkwasu, zupełnie beztrosko.

- Nie ruszaj się! – rozległ się krzyk przypominający skrzeczenie wrony nad rozdziobaną ofiarą, które wypowiedział goblin – Nie próbuj nawet chwytać za miecz, jeżeli życie Ci miłe!

Dandre nawet nie wiedział skąd on się tutaj pojawił. Tak nagle wyrósł w połowie drogi od kuchni do niego. Miał wygląd typowy dla przedstawiciela jego rasy. Niewysoki o zielonej twarzy z wielkim nosem i odstającymi spiczastymi uszami. Rzadkie czarne włosy przyklejały się do jego głowy. Duże ciemne oczy spoglądały na niego z wrogością. Miał na sobie strój typowo dla średniozamożnych wędrownych kupców. Bawełnianą koszulę , włożoną w skórzane spodnie , na którą zarzucono brązową kamizelkę z zielonymi wzorami winorośli o purpurowych gronach. Wysokie buty z cholewami o grubym podpiciu, który pozwalał na długie służenie w podróży. U pasa miał przyczepiony zakrzywiony nóż z ładną rękojeścią, przypominającą głowę ptaka. W swoich szponiastych goblińskich dłoniach, trzymał podręczną kuszę, którą miał wycelowaną prosto w barda. Była naładowana i gotowa do wystrzału, aby przeszyć jego ciało na wylot. Zielony zbliżał się do niego, ale był dość daleko, aby mężczyzna nie sięgnął go mieczem. Miał przecież jeszcze poranioną nogę, a więc jego ruchy były trochę wolniejsze i mniej sprawne. Ostrze zaś było za krótkie, aby sięgnąć go z tego miejsca.

I miał swoją wymarzoną podróż do Ujścia, która może skończyć się jeszcze przed dotarciem do celu. Już tutaj pochwycili go. Teraz stanie się jeńcem lub stracą go na oczach wszystkich, a głowę nabiją na pal, aby odstraszać nieproszonych wędrowców. Wszystkiemu zaś winien był ten zajazd. On przyniósł mu same nieszczęścia, a teraz jeszcze wpadł w pułapkę goblinów.

- Jest ktoś tutaj z tobą?! – zapytał się go z pogardą w głowie. Wydawał się groźny. Odwrócił na chwilę twarz w stronę szynkwasu, skąd przyszedł. – Rennel odbierz mu broń na wszelki wypadek. Wtedy będziemy mogli normalnie z nim porozmawiać. Na naszych warunkach.

Dopiero teraz zobaczył drugą osobę, która przyszła za goblinem. I nie była zielona, jak jej towarzysz. Zdradziła swoich kerońskich braci i przyłączyła się do okupujących Ujście potworów. Był młoda i wydawała się zupełnie niewinna. Rennel była wysoka o zgrabnych nogach, wcięciu w talii i średnim biuście, który skryty był pod zwykłą podróżniczą koszulą. Typowa dziewczyna, trochę zbyt chuda o owalnej twarzy i zmokniętych brązowych włosach. W mężczyznę wpatrywały się zielone oczy.
_________________________________ *** __________________________________________________________________________________ *** _________________________________ Ren

Goblin pochylił się jeszcze bardziej do ziemi, odkładając swój kapelusz na podłogę w kuchni i długi przemoczony ciężki od wody płaszcz, aby mu nie przeszkadzały i podkradł się pod szynkwas, który oddzielał go od reszty pomieszczenia. Był bardzo ostrożny. Stawiał z rozwagą swoje kroki na podłodze. Wybierał je z zastanowieniem, najpierw sprawdzając stopą, czy deska nie jest poluzowana i nie zaskrzypi pod jego ciężarem. Od zawsze prezentował się jej jako najbardziej rozważny i uważny z nich wszystkich. Jego trudne życie, na którym wiele razy został zdradzony, oszukany, a nawet raz wrobiony w morderstwo nauczyło go podejrzliwości i braku zaufania wobec otaczającego świata. Stąd tak długo przyzwyczajał się do towarzystwa Rennel, która wskoczyła na karawanę bez ich wiedzy, a później niedługo po jej odkryciu napadli na nich bandyci.

Będąc przy końcu bufetu karczemnego, za którym niegdyś stał gospodarz i nalewał alkohole swoim gościom oraz przyjmował zapłatę za jadło i nocleg, powoli wychylił swoją głowę. Szybko jednak ją schował, ale zdążył przyjrzeć się całemu pomieszczeniu. Teraz zaś patrzał się na nią. Pokazał gestem, że rozejrzał się i poinformował ją wystawiając jeden palec przed siebie, że jest tylko jedna osoba. Na jego twarzy zagościł złowrogi uśmieszek. Teraz przypominał te wszystkie chytre gobliny z baśni, które były złośliwe i nieprzewidywalne. Przywołał ją. To był właśnie ten moment. Musieli się ujawnić.

Szybkim krokiem Deton wpadł do obszernej sali oberży i wyciągnął przed siebie kuszę z naładowanym bełtem. Wycelował w mężczyznę siedzącego na rozłożonym na podłodze czarnym płaszczu przy dużym centralnym kominku, w którym płonął ogień. To on zdradził gościa karczmy, że przebywa w niej. Przyniósł ciepło, ale również wydał go nieznajomym goblinom i podróżującą z nimi półelfce. Obok niego leżała pięknie zdobiona lutnia, którą niedawno musiał wygrywać melodię, która dotarła do jej uszu. Na wyciągnięcie ręki na płótnie leżał również zwyczajny miecz.

Mężczyzna był młody i bardzo przystojny. Wysoki i dobrze zbudowany, czego nie skryła jego elegancka czarna koszula. Jego kruczoczarne włosy miał rozpuszczone, a zabłąkane kosmyki włosów spływały mu na czoło. Twarz miał przyprószonym znacznym zarostem. Świadczyło to o przebywaniu dłuższy czas w podróży. Przez prawą stronę jego ust przechodziła mała zbielała blizna. W płomieniach jego oczy błyszczały niczym dwa drogocenne szafiry. Jedną nogawkę od spodni miał podwiniętą, jej materiał był poharatany. Miał opatrzoną łydkę. Bandaże nosiły ślady krwi, choć nawet dziewczyna potrafiła stwierdzić, że nie wygląda to zbyt poważnie.

-Nie ruszaj się! – rozległ się krzyk goblina, który przypominał skrzeczenie wrony nad rozdziobaną ofiarą – Nie próbuj nawet chwytać za miecz, jeżeli życie Ci miłe!

Deton zbliżał się do niego szybkim krokiem, aby móc w niego dokładniej wycelować z kuszy w razie potrzeby. Trzymał jednak od niego odpowiedni dystans. Nie był głupi i wiedział, że wędrowiec może go nie posłuchać i szybko chwycić po ostrze. Wtedy mogłoby się to źle skończyć.

Teraz dopiero mogła dobrze rozejrzeć się po pomieszczeniu. Było podobnie potraktowane przez zbieraczy jak pozostałe. W większości ograbione z mebli i zapomniane przez czas. Kusz unosił się w powietrzu tańcząc w świetle paleniska. Stos połamanych ław znajdował się przy drzwiach frontowych, które je zamykały. Dziewczyna pamiętała, że wjeżdżając na teren zajazdu jeszcze były rozchylone. Z pewnością nie chciały się domknąć, a wiatr wykradał podróżnikowi ze środka ciepłe powietrze, darowane przez piec. Z owej sali można było się dostać do jakiegoś korytarza przy szynkwasie oraz wejść schodami na piętro.

- Jest ktoś tutaj z tobą?! – wydawał się teraz groźny i nieprzenikniony, zerknął na dziewczynę – Rennel odbierz mu broń na wszelki wypadek. Wtedy będziemy mogli normalnie z nim porozmawiać. Na naszych warunkach.

Re: [Rzeka Prosta, Kupiecki Trakt] „Zajazd Pod Drzewem”

43
Rennel podążyła za Detonem, wciąż się skradając i nasłuchując. Melodia jednak ustała i nic nie zakłócało ciszy prócz deszczu szumiącego na zewnątrz. Przykucnęła, nie chcąc być zauważoną przez intruza i czekała, aż goblin zorientuje się w sytuacji. Zerknął za ladę, po czym niemal natychmiast się wycofał. Wystawił jej jednego palca. Jeden nieproszony gość. Nie było tak źle, kusznik prawdopodobnie da sobie z nim radę sam, jeśli będzie musiał oczywiście. Deton uśmiechnął się złowrogo, wiedząc, że tamten nie ma szans. Wpadł do sali, a dziewczyna chwilę potem. Nim wyszła z kuchni, usłyszała groźbę lecącą z jego ust. Potem wkroczyła do obszernego pomieszczenia, tak samo rozkradniętego jak pozostałe. Tylko piec z buzującym wesoło ogniem stał nietknięty, dając nieznajomemu ciepło i zdradzając go jednocześnie.

Mówiąc o nieznajomym, Ren zatrzymała się na chwilę, gdy go ujrzała. Przyjrzała się bliżej mężczyźnie. Siedział na swoim płaszczu, grzejąc się przy ogniu, prawie całkiem bezbronny. Obok niego leżał miecz, ale mógł sobie nim co najwyżej podłubać w zębach. Deton prawdopodobnie sto razy zdążyłby go trafić, nim ten doszedłby na odpowiednią odległość, by ciąć nim goblina czy ją. Dopiero potem przyjrzała się jemu samemu. I zarumieniła się lekko. Tak, hormony nastolatki zdążyły przebić się przez grubą powłokę strachu i dać sobie ujście. Nie było w tym zresztą nic nienormalnego, że Rennel lubiła mężczyzn. A ten tutaj, osaczony przez ich dwójkę był doprawdy przystojny. I artysta do tego, sądząc po pięknej lutni leżącej obok niego. Skończywszy oględziny jego urodziwej twarzy okolonej czarnymi włosami i zarośniętej kilkudniowym zarostem oraz umięśnionego! ciała, spojrzała na jego nogę, próbując skupić się na czymś innym, byle wyjść poważnie i groźnie, mimo strachu czającego się w jej zielonych oczętach. I rumieńca na policzkach. Była nastolatką, to normalne, że nie panowała jeszcze całkowicie nad swoimi emocjami.

W każdym razie noga była poraniona, może nie ciężko, żeby przystojny nieznajomy wykrwawiał się na śmierć, ale jednak była i mógł on kuleć, co by go spowalniało. Znów powróciła do studiowania jego twarzy, unikając potencjalnego kontaktu wzrokowego, którego się bała. Na szczęście z opresji wyciągnął ją Deton, polecając jej, by zabrała mu broń. Popatrzyła się na niego z niedowierzaniem. Miała tam podejść i po prostu to zabrać? Nieznajomy mógł wykorzystać fakt, że jest blisko i coś jej zrobić, nim goblin zareaguje. Niedorzeczne, prosić ją o coś takiego.

Nie miała jednak wyjścia i zaczęła ostrożnie, jak drapieżnik okrążający swą ofiarę zbliżać się do intruza. Różnica była w tym, że to ona wyglądała na ofiarę. Im bliżej była paleniska, tym bardziej strach był widoczny w jej oczach. Próbowała to ukryć, udać odważną personę, ale zwyczajnie nie dała rady. Będąc już może ze cztery kroki od mężczyzny odezwała się ugodowo.

- Nie rób niczego pochopnego, dobrze? - choć starała się, żeby zabrzmiało to groźnie, wyszło bardziej komicznie. - Ja tylko wezmę twój miecz, rozumiesz, prawda? Porozmawiamy, jakoś się dogadamy i nikt nic nie będzie musiał robić. Tylko wezmę ten miecz, żebym była pewna, że nie będzie dzisiaj przelewu krwi. Tak właśnie, zero przelewu krwi, wezmę tylko ten miecz i się oddalę, a ty z nami porozmawiasz.

Zdecydowanie za dużo mówiła, ale paraliżujące ją od środka uczucie dominowało w jej ciele i nie pozwalało na chłodne, obiektywne podejście. I sprawiało, że zaczynała gadać. Dużo gadać. Kiedy skończyła, skoczyła po ostrze, chcąc je chwycić i wycofać się, modląc się tylko, żeby mężczyzna nic nie wymyślił. W razie co miała w pogotowiu swój krótki miecz, ale zapewne niewiele nim zwojuje.

Re: [Rzeka Prosta, Kupiecki Trakt] „Zajazd Pod Drzewem”

44
Poczuł się... źle, gdy zdał sobie sprawę z tego, że zbierając te ostałe resztki mebli i połamane fragmenty drewnianej podłogi, wbija prawdopodobnie kolejny gwóźdź do trumny zajazdu. Kolejne, niegdyś ważne < choć nie niezastąpione, wiemy jak to jest z meblami w karczmach. Szczególnie tych drugorzędnych, gdzie różny element może się trafić! > elementy tego miejsca są powoli trawione przez ogień. Nie ogień najeźdźcy, a zwykłe ognisko ogrzewające jego, podróżnego, który może powinien zostawić to wszystko w spokoju i nie dobijać ostatecznie tej biednej rudery.
Potrząsnął głową, odpychając od siebie te myśli. To przecież nieważne, to wszystko nieważne...


Podrapał się po brodzie, okraszonej kilkudniowym zarostem. Ponownie zdziwił się nieco kierunkiem, który obrał. Czy to aby na pewno był dobry pomysł? Wędrować akurat do Ujścia, na tereny pod butem zielonych? Czy sztuka, poemat, czy tam cholera wie co, jest tego warta? Jak bardzo prawdopodobne jest to, że położy gdzieś tam głowę, za działalność wywrotową? Albo że po prostu zadźga go ktoś w zaułku, bo bogato wygląda?
Stłumił westchnięcie. I tak już podjął decyzję. Chciał rozeznać się w sytuacji, na własne oczy zobaczyć jak wygląda "nowe" Ujście i spróbować to rzetelnie opisać. I raczej nic nie odwiedzie go od tego celu, o nie! Uparty był jak osioł! A może to głupota, nie upór? Któż to wie?
Zrobił się senny od tego myślenia. Legł na płaszczu i przymknął oczy, odpływając w krainę liryki... Jednak zaraz otrząsnął się z zamyślenia, wracając do spraw bardziej doczesnych. Zaczął od kilku łyczków wina, na uspokojenie myśli i przygłuszenie tej niepokojącej melancholii, goszczącej chwilowo w jego duszy. Do czego to potrafi popchnąć człowieka jedno zrujnowane miejsce! Jakie to wszystko przygnębiające, zaprawdę.
Sprawdził temperaturę wody w garnku. Za gorąca... Niech to diabli! Chciał się uwinąć nim go sen zmorzy, a tu proszę! Nie wiadomo jak to wyjdzie.


Coś kazało mu spojrzeć w stronę szynkwasu, gdzie jak spod ziemi wyrósł zielony goblin. Sam nie wiem po co ten przymiotnik przed "goblinem", skoro wszyscy wiemy jaki kolor skóry ich cechuje... Ale to nieważne!
Ważne jest to, że mierzył doń z kuszy i groził. To nie wygląda na dobry początek przyjaznej konwersacji.
Bard nie próbował nawet skrywać zaskoczenia i wytrzeszczył oczy na intruza. A jego brwi uniosły się wysoko, aż do chmur!
- Ale że jak to tak... że skąd? - mamrotał pod nosem, chyba jeszcze nie do końca świadom powagi sytuacji. Zachodził w głowę; skąd on się tu właściwie wziął? Przecież zablokował główne drzwi, coby wiatr nie przeszkadzał...
Chyba że to właśnie on był powodem tych wcześniejszych stuków-puków, które słyszał, gdy łaził po poddaszu i haratał sobie nogę! A może dostrzegł dym z komina i wlazł tylnymi drzwiami?
To też możliwe.
Powoli uniósł ręce do góry. Nie jakoś strasznie wysoko, ale na tyle, by pokazać że nie ma zamiaru sięgać po miecz. Oczywiście, był młody i porywczy, prawie nigdy nie przepuszczał okazji do pojedynku, jednak przede wszystkim uważał się za człowieka inteligentnego. Po przeanalizowaniu sytuacji stwierdził, że spokój i ewentualna konwersacja, to najlepsze wyjście.
Mały celował w niego z kuszy. Jeden zły ruch i wystrzeli, a bard nie miał szans na uniknięcie pocisku. Za mały dystans.. a i noga poobijana.
- Nie, jestem tu sam. Tylko ja i kurz. - uśmiechnął się lekko, nie spuszczając wzroku z kuszy. Nie chciał zapoznawać się bliżej z bełtem. Nie miał zamiaru ginąć tak szybko, w tak głupi sposób.


Renniel?
Uniósł lekko brew, spoglądając za ramieniem goblina i dostrzegł, no proszę, dziewczynę.
Młodziutka, zdawałoby się że zupełnie niewinna... A jednak trzymała sztamę z zielonymi. Stłumił westchnięcie, lustrując ją uważnym spojrzeniem. Raczej typowe dziewczę... Długonoga, z lekkim wcięciem w talii, owalnej twarzy i raczej przeciętnym biustem. Ubrana była nieciekawie, ot, rzeczy dobre do podróży. Nie do podkreślania kobiecości.
Spojrzał w jej zielone oczy i stwierdził, że to właśnie w nich skrywa się największy urok dziewczyny.
Uśmiechnął się lekko. Goblin nadal trzymał go na muszce, ale nie było tak źle. Mógł przecież zabić i o nic nie pytać, a jednak tego nie zrobił. To bardzo dobrze o nim świadczy!
Miał ogromną nadzieję, że żaden bełt nie utknie mu za sekundę w czole. Nie miał na to najmniejszej ochoty.


Rumieniec na licu Renniel i jej zbłąkane oczy, tak bardzo pragnące uniknąć z nim kontaktu wzrokowego. Wydawała się... wystraszona.
Co ona robi z goblinem? Bogowie!
Wpatrywał się w jej ładne, zielone oczy, uśmiechając się z lekkim rozbawieniem, które zresztą przebiło się nawet do jego spojrzenia, gdy dziewczyna zbliżyła się do niego na parę kroków.
Trącił stopą miecz, przesuwając go kawałek w stronę Renniel. Z pewnością nie miał zamiaru brać jej na zakładniczkę... Bo i po co?
Chwilowo wierzył, że uda mu się jakoś dogadać z zielonym. Spoglądał na goblina, trącając stopą swój miecz. Miał nadzieję, że ten nie pomyśli sobie, że bard planuje tu coś niecnego! Nie był D'artagnanem, by podrzucać stopą szpadę i łapać ją do ręki.


- Nie mam zamiaru, panienko. - ponownie uśmiechnął się lekko - Broń mogę oddać, choć mam nadzieję, że mi ją później zwrócicie... jeśli się dogadamy, oczywiście. - westchnął cicho, tracąc trochę rezonu - Ciężko byłoby podróżować po traktach bez broni.
Rozlew krwi także nie leży w mojej intencji, choć nie wiem czy moje zdanie ma teraz jakieś znaczenie...
- wskazał głową na kuszę - Mam nadzieję, że uda nam się dojść do jakiegoś porozumienia.
Zajazd jest spory, znajdzie się tu miejsce dla nas wszystkich...
- mruknął. Przeniósł wzrok na swoją lutnię. Oby nikt nie próbował położyć na niej łap... Bo poucina! Poodgryza!
- Jednak radzę nie łazić po poddaszu, deski tam przegniłe i można wpakować się w jakąś nieprzyjemną sytuację. - bard spojrzał na swą ranną, lekko bo lekko, ale jednak, nogę i umilkł na chwilę.
Chyba za dużo gadał jak na... jeńca? To chyba właśnie wymierzony w niego bełt, rozpalał jeszcze bardziej jego naturalną gadatliwość.
Obrazek

Re: [Rzeka Prosta, Kupiecki Trakt] „Zajazd Pod Drzewem”

45
Na twarzy goblina pojawiło się zadowolenie, kiedy zobaczył uniesione do góry ręce barda. Przesunięcie nogą miecza jeszcze doprawiło go w lepszy nastrój. Miał przed sobą przecież bezbronnego barda, który w przejawie heroizmu mógłby pochwycić lutnię i przyłożyć Rennel, kiedy jego bełt przeszywałby go na wskroś. Teraz oni będą ustalać zasady panujące w opuszczonym zajeździe. Ta sytuacja trochę przypominała okupację przez zielonych Ujścia. Wdarli się do niego gwałtem i zastraszali ludzi. Najwyraźniej zieloni mieli w naturze być agresywnymi. Zresztą za takich ich wszyscy mają. Choć przedstawiciele jego rasy zazwyczaj są uznawani za tchórzliwych, głupich i podstępnych. Jednakże każda z tych cech równie często pojawia się u ludzi co u przedstawicieli innych ras.

Dziewczyna ostrożnie, jakby trochę przestraszona, zbliżył się do niego i nagle pochwyciła jego oręż. Przypominało to trochę wystraszone gryzonie, które szybko pochwytują zdobycz w ludzkim mieszkaniu i ile sił w łapkach wracają do swojej kryjówki. Mimo swoich usilnych starań, nie wyglądała na groźnego podróżnika. Raczej jak sprytna myszka, która preferuje ucieczkę. W przeciwieństwie do jej towarzysza, któremu na twarzy widać było pewność siebie. On potrafiłby bez mrugnięcia okiem nacisnąć na mechanizm zwalniający strzałę. Zabiłby bez wyrzutów sumienia, jeżeli nieznajomy podejrzanym zachowaniem zmusiłby go do tego. Postąpiłby z nim za pewne tak samo jak ze zwłokami bandytów z lasu. Obrabował wraz z kuzynami ze wszystkich kosztowności. Nawet rozebraliby go z drogocennych koszul. Wszystko by sprzedali i zarobiliby nie miało pieniędzy na jego śmierci. Wszystkie te niedokończone poematy i pieśni, które skrywał w torbie stałyby się pożywką dla artystów i głodnych plotek dworaków. Uśmiercony przez kompanie goblinów. Po śmierci stałby się raczej elementem kpin, niż pochlebnych uwag. Dlatego przez niego przemawiała rozwaga. Poddał się. Posłusznie wykonywał polecenia Detona.

- Myślisz, że dla Ciebie też się znajdzie miejsce? –uśmiechnął się złośliwie, kolejny raz przypominał te wredne istoty z bajek. Spojrzał się na swoją towarzyszkę. Ona znała to kpiące spojrzenie. Nieraz żartował sobie z niej i straszył. Wtedy zawsze miał takie rozbawione oczy. Takie goblińsko rozbawione oczy, jakby kpił z jej niewiedzy na temat jego rasy. Teraz jednak grał z nią, a nie przeciwko niej- Trzeba będzie go związać. Jadłaś kiedyś ludzkie mięso? Jest niezwykle smaczne, jeżeli odpowiednio się je przyrządzi. Dawno nie miałem okazji smakować takiej pieczeni z prosiaka.

Dla Rennel było oczywiste, że jej towarzysz droczy się z nieznajomym. Oni lubili błaznować ze swoich jeńców wojennych. Dobrze pamiętała, jak Noblus przerwał ich żarty, aby jej nie straszyć. Lostek był z tej samej gliny w tej kwestii. Byli jednak wesołą grupką podróżnych, do których dało się w końcu przyzwyczaić. Teraz nawet brakowałoby jej ich wieczornych ognisk, podczas których jedli upolowaną zwierzynę, śpiewali, dowcipkowali i opowiadali historię z przeszłości. Ona była raczej bierna w tym wszystkim, choć każdy z goblinów dopytywał ją o szczegóły z jej życia. Nie miała tak dużo do zaprezentowania co oni. Mieli barwne życie, pełne smutków i rozczarowań, ale również wyzwań i rozwijających doświadczeń. Byli fascynujący. Właśnie o takich przygodach mogą marzyć dzieci, które nasłuchają się za dużo legend i baśni przed snem.

Bard był doskonałym przykładem wędrowcy, który zmierza do niebezpiecznego miejsca, aby doświadczyć przygody. Wszystko za sprawą artystycznej duszy, która poszukiwała natchnienia do następnego utworu. Nie baczył na zagrożenie, które czeka go na trakcie, czy w samym porcie. On ruszył przed siebie z głową w chmurach, aby przeżyć wspaniałą historię. Wielu ludzi nie pochwala jego zachowania. Jego rodzice dostrzegają w tym niedojrzałą postawę hulaj duszy. Powinien się już dawno ożenić i zająć się dochodowym biznesem, aby przynieść swojej przyszłej rodzinie ustatkowaną przyszłość. Mu nie w głowie były małżeństwa, dzieci i żony. On miał inne wartości niż większość mieszczuchów na czele z całym patrycjatem i arystokracją. Przed nim było całe życie, którego nie zamierzał zmarnować w czterech ścianach, wpatrując się we własne odbicie w lustrze, w którym z dnia na dzień traciłby młodość i urodę. Właśnie teraz będąc w opuszczonym zajeździe w towarzystwie wysokiej młodej dziewczyny i nieatrakcyjnego goblina (a ciężko byłoby nazwać je pięknymi, taka ich uroda) zaznawał prawdziwego życia.

- I łapy precz od Rennel, a pozbędę się twojego przyrodzenia! –jego głos rozległ się za pewne w całej karczmie. Dla podkreślenia swoich słów wystrzelił bełtem prosto między jego nogi. Grot wbil się w drewnianą deskę kilka centymetrów pod jego kroczem.- Zrozumiano?! Nawet mi o niej nie myśl.

Nie znała go z tej strony. Był dla niej zazwyczaj uszczypliwy. Na początku jej nawet nie lubił. Teraz zaś wydawał się pełnić rolę opiekuna. Z racji tego, że była młodsza o bardziej delikatnej naturze. Nawet on dostrzegał w niej niewinność, którą warto byłoby chronić. W oczach Dandre wydawał się zachowywać jak starszy brat.

Na wszelki wypadek zaczął ładować swoją kuszę do kolejnego wystrzału. Nie przewidywał jednak rozlewu krwi. On był podobnej myśli co bard. Nikomu nie jest potrzebna śmierć. Wystarczająco jej widział w głowie, aby teraz zabijać przypadkowo spotkanego wędrowca. Oczywiście nie ufał mu. Ba! Zamierzał go bacznie obserwować na każdym kroku. Teraz jednak mieli spędzić pod dachem wspólną noc, gdy na zewnątrz rozpętała się istna wojna. Padało jeszcze bardziej, a wiatr rzucał gwałtownie krople na spróchniałą oberżę. Tylko grzmoty były rzadsze i dobiegały z oddali. Spojrzał się na jego nogę, lecz nic nie skomentował.

- A teraz możemy przejść już do milszej części rozmowy. Nie jesteśmy ludojadami. Patrząc na Ciebie, nie wiadomo czy nie przenosisz jakiś chorób wenerycznych. Nie chciałbym się tobą zatruć. Co tutaj robisz? Dokąd zmierzasz? – zaczął rozmowę jakby nigdy nic. Szukał okiem jakiegoś stołka, ale wszelkie pozostałości po meblach pełniły rolę barykady lub opału. Więc nadal stał. – Pilnuj tego miecza Rennel. Lepiej żeby go nie wziął w swoje łapska. Nie wiadomo co mu wpadnie do głowy. Mało kto lubi gobliny. Tym bardziej przy Ujściu. Jesteśmy tutaj z dziwnych powodów źle kojarzeni.
ODPOWIEDZ

Wróć do „Księstwo Ujścia”