Trakt kupiecki

1
Głównie tak nazywa się szlak handlowy, który biegnie pomiędzy Oros a Ujściem. Niektórzy zwą go traktem hańby, gdyż tą drogą uciekał Orman bin Armad, baron gobliński, który kolaborował na rzecz Keronu, kiedy Ujście było w rękach królestwa rządzonego przez Orków. Jeszcze inni mówią o nim szlak rozpusty, choć nazwa ta podawana jest głównie w pewnej legendzie mówiącej o marszu kurtyzan do Oros, by tam zacząć nowe życie, kiedy w mieście na rzece postanowiono wprowadzić „kurwi grosik”, czyli podatek od stosunku z prostytutką. Nie ma jednak potwierdzenia, co do tej historii.

Faktem jest, że trakt ten zalicza się do najbardziej zaludnionych w całym Keronie, gdyż prowadzi zarówno do Oros, jak i fortu Zaavral, jeżeli odbić w pewnym momencie w boczną drogę. Od świtu do zmierzchu przejeżdża tędy kilka tysięcy podróżnych, wzniecając chmarę pyłu w powietrze.



Licho przeklinała w duchu wieśniaków, którzy zrobili z niej idiotkę. Pozwoliła sobie wmówić, że niedaleko stoi karczma, w której można spędzić noc. Kiedy wyruszała o świcie poza mury miejskie miała wypchany trzos, dobry humor po kolejnym uniknięciu śmierci oraz pewność siebie.

Pół dnia od miasta wjechała do pewnej niewielkiej wsi. Tam właśnie usłyszała, że jeszcze kawałek za wioską stoi ów wyimaginowany zajazd, jako, że nie pozwolono stawić go w wiosce z obawy przez rozpowszechnieniem się pijaństwa wśród ciężko pracujących chłopów. Zupełnie, jakby tego problemu nie było. Teraz była pewna, że po prostu nie chcieli, żeby zatrzymała się wśród ich malutkiego, uporządkowanego społeczeństwa, w którym mogła wzbudzić pewną sensację. Zarówno urodą, jak i ogładą. Czy też jej brakiem.

Teraz już było za późno na powrót. Słońce zaszło powoli a horyzontem, wypuszczając na bezchmurne niebo niezliczoną ilość gwiazd i jasno świecący księżyc. Zawiało mocniej z południa i choć w tych rejonach wciąż było względnie ciepło, jesień powoli postępowała, wpuszczając swoje zimne wichry coraz dalej w głąb kraju.

Wiedziała, że przyjdzie jej nocować pod gołym niebem, a kredyt zaufania, którym obdarzyła wieśniaków, ewidentnie się wyczerpał, raz na zawsze. Już miała zsiąść z Ogryzka, gdy do jej nozdrzy dotarła woń pieczystego. Rozejrzała się z ciekawością, by w końcu zobaczyć łunę płomienia wydostająca się z niewielkiej kotlinki w głębi lasu, który zewsząd otaczał drogę. Przeszło jej przez myśl, że mógł to być kolejny wędrowiec, który pokładał wiarę w słowach prostaczków. Ale równie dobrze mogła tam spotkać kogoś, kto miał powody, by nie zatrzymywać się wśród większej grupy ludzi. Ciekawość wzięła górę nad rozsądkiem, wszak nie od parady nosiła miecz.

Kiedy podjechała bliżej, jej oczom ukazał się sprawca tego zapachu. Był to królik obracający się na skleconym byle jak rożnie. Skórka wyglądała na dobrze przypieczoną, a woń mocno wyostrzyła się. Przy samym ognisku siedział mężczyzna. Na oko miał czterdzieści lat, ostre rysy twarzy i przenikliwy wzrok. Jasne włosy zaczesywał do tyłu, za uszy. Nawet kiedy siedział luźno oparty o ściankę kotliny znać było, że jest mocny w barach. Na kolczugę zarzucił nabijany ćwiekami skórzany kaftan, wysokie buty wiązał na łydkach. Choć Licho ciężko było zaskoczyć czy zadziwić, biła od niego pewna aura siły i pewności siebie, tak podobna do tej, którą ludzie odczuwali w jej obecności.

- Pokój na szlaku, wędrowcze - przywitał się mężczyzna zwyczajową formułką. - Jeśli nie masz złych zamiarów, podejdź. Miejsca przy ogniu i pieczystego wystarczy dla dwojga. Ale jeżeli masz nieczyste intencje, to radzę ci zawrócić konia i wracać na trakt. Jestem przy mieczu - wskazał ręką broń położoną całkiem blisko jego ręki. Tuż obok leżała trójkątna tarcza. O ile dziewczyna mogła dostrzec, wymalowany był na niej jakiś czerwony ptak na czarnym tle. Farba jednak zbutwiała i wyblakła. Nagle usłyszała też rżenie konia i dopiero wtedy ujrzała przywiązanego z tyłu zwierza,a który przyglądał im się chwilę, po czym wrócił do spokojnego skubania twary.

Re: Trakt kupiecki

2
Gnoje, sukinsyny, chędożeni oszuści, psiajucha, ochujeli jeden z drugim... Oby im to sioło ogniem podeszło, a bydło pokaziło! I oby im baby dzisiaj nie dały! Dranie!
„Panienka jedzie prosto, prosto, jak gościniec wiedzie! Panienka się nie obejrzy, jak gospoda będzie stała podle drogi!” — prychnęła rozbójniczka, ni diabła nie widząc nawet chaty kolejną już staję. — Skurwysyny! Słyszałeś ich, słyszałeś?! W żywe oczy! W żywe oczy, do diabła!

Ogier nie odpowiedział, rzecz jasna, kłusując raźno przed siebie, ale okazał cień solidarności i zastrzygł uchem na znajomy głos. Zła jak osa, Licho spięła konia i pogoniła w okrągły galop, z galopu w cwał, pozwalając rumakowi wyszumieć się i wybrykać po ciasnym, śmierdzącym Ujściu. Sama łaknęła pędu, odrobiny swawoli. Nigdy nie czuła się dobrze w murach, a najpyszniejszy pokój w karczmie nie był lepszy, niż widok nieba nad głową. Choć teraz i byle pokój miło by widziała. Przywarła do końskiej szyi, niska, pochylona wprawnie i pewnie, a wiatr wizgał jej w uszach. Porastające zbocza traktu matowie niemal zlewało się w jedną zieloną plamę, kiedy Ogryzek niósł lekko, a chyżo, bez chrapnięcia.

Wiele mogła przegonić na takim diable, ale chylącego się słońca nie mogła. Zdążyli zwolnić już i skończyć uciechę, a Ogryz stygł w stępie, gdy naszedł ich zmierzch. Licho furczała pod nosem, że ciemno, że zaraza, że zimno i głodno, i że chędożeni chłopi. Musieli grzać się pewno na noc w chałupach, dobre pół dnia drogi za nią, podczas gdy jej nad łbem świeciły już gwiazdy, a spojrzeć w lewo — głusza, spojrzeć w prawo — las, spojrzeć na wprost, nim droga zakręcała — knieja. Nazad nawet nie patrzyła, żeby się nie denerwować.

Prr, Ogryzek. — Ściągnęła wodze. Chciała zleźć i zacząć szukać im miejsca na w miarę bezpieczny nocleg, póki niebo nie zaszło chmurami i coś jeszcze widziała. Zamarła nagle. Nos jej nie oszukiwał, kiedy wiaterek zawiał od lasu. Pachniało żarciem, aż jej w żołądku zamruczało. Łatwo wypatrzyła nad koronami drzew popielaty dym z ogniska, nad którym niechybnie skwierczało mięso, a i może znalazł się na miejscu pełen bukłak...

Nie jedź, głupia, znowu się wpakujesz w kabałę, pomyślała mądrze. Kiedy głodna jestem, do diabła, pomyślała znowu, gdy zapachniało mocniej. A co, jak grasanci zalegli na noc? Hałasowaliby, my rabanu robiliśmy... To baranina? Nie, cholera, od baraniny pachnie inaczej... Bażant? Zjadłabym bażanta, zaraza. Psiakrew...

Licho poddała się. Obróciła ogiera ostrogą i trąciła do stępa, wjeżdżając w płytki jar i dalej między pnie. Cicho było, jak makiem zasiał, kierowała się tedy nosem, który od jedzenia lepiej wietrzył tylko wino. Przedzierając się przez matecznik, szeleszcząc gałęziami i klnąc siarczyście, gdy jedna zaczepiła ją o włosy, bynajmniej nie podjeżdżała podstępem i z ukrycia. Obozujący samotnie mężczyzna, który ukazał się przy ognisku, spostrzegł awanturniczkę natychmiast i wcale przyjaźnie powitał. Na bandytę nie zoczył. Nie do końca wiedziała, na co myśleć, że zoczył, kiedy obrzuciła go czujnym spojrzeniem, łypiąc ślepiami. Ale to na rożnie zoczyło z kolei na niezłą sztukę królika.

Licho wzruszyła ramionami, swobodnie, szczerze. — Ja też — odparła zadziornie na zapewnienia, na wypadek, gdyby myliła się, co do niebandyctwa mężczyzny. — Intencje mam... dobre — zawahała się, nie wiedząc, czy „czyste” mogłoby odnieść się do wszystkiego, co zwykle leżało w jej intencjach. — Jeśli przyzwolicie... głodna trochę jestem i cholerni chłopi... Zresztą, szkoda gadać. Nie podjeżdżałabym tutaj, gdybym miała gdzie nocować. — Zeskoczyła zwinnie z siodła i klepnęła wierzchowca po szyi, zabierając się do rozkulbaczania go, nie śpiesząc się zbytnio i uważnie trzymając oko na nieznajomym. — Licho — przedstawiła się krótko, siłując się z popręgiem. — Nie że licho, rzecz jasna, takie imię...

Re: Trakt kupiecki

3
Mężczyzna przyglądał jej się ciekawie, kiedy odciążała wierzchowca i nawet jeśli jej imię zdziwiło go jakoś, nie dostrzegła tego. Ale i nie przyglądała się zbyt mocno, zajęta oporządzaniem.

- Daimon z Summerled - odwdzięczył się. - Aktualnie wędrowny rycerz, wcześniej na usługach pana Gryfiego Gniazda.

Kiedy Licho skończyła rozkulbaczać Ogryzka i zasiadła przed ogniskiem, rycerz zachęcił ją skinieniem głowy.

- Śmiało, zapraszam do posiłku. To nie jakieś wielkie bydle, ale wystarczy, nie ma wątpliwości. - Sam sięgnął do mniejszej pochwy przy pasie i wydobył z niego nóż myśliwski o zakrzywionym ostrzu, podobny do sztyletów, które posiadała dziewczyna. Odkroił sobie kawał mięsa i włożył do ust. - Podróżuje z Ujścia do Oros, mam nadzieję zaczekać tam na koniec wojny, wtedy może powrócę do Galdora i ponowne najmę się na służbę. Nie myśl sobie, że uciekłem od wojny, o nie. Sam marszałek udzielił mi zezwolenia na tymczasowe odejście. Wyruszyłem do Ujścia, gdyż miałem nadzieję znaleźć tam kogoś, ale los, jak to zwykle bywa, nie był łaskawy. Wszędzie gada się, jakoby król miał zasiadać z Elfami do pokojowych rozmów, tedy nie chce jechać na front tylko po to, żeby dowiedzieć, się, że już po wszystkim.

Choć Licho wiedzieć o tym nie mogła, bo rycerzem wędrownym nie była żadną miarą, wśród tej osobliwej grupy panował zwyczaj opowiadania o celu podróży, mający za zadanie pokazać nieznajomemu rozmówcy, że nie ma się nic do ukrycia. Wiązało się to z tym, że wielu z nich było w rzeczywistości bardziej rycerzami-rabusiami, niźli błędnymi obrońcami wdów, sierot, słabych i pokrzywdzonych. Największym mankamentem tej swego rodzaju tradycji było to, że nijak nie dało się zweryfikować prawdziwości słów nowo poznanego wędrowca.

Gdzieś w oddali zawył wilk. Rzecz raczej normalna w lesie. Po chwili dołączyło do niego kilka głosów. Wierzchowiec rycerza parsknął w odpowiedzi, a i Ogryz nie pozostawał mu dłużny, jakby porozumiewali się we własnym, końskim języku. Daimon tymczasem sięgnął po bukłak, odkorkował i upił z niego kilka potężnych łyków. Tak również postępowało się na trakcie, żeby zapewnić o nieszkodliwości trunku, którym chce się częstować.

- Wina? - zapytał, wyciągając do niej rękę. - Może nie jest to Doucer produkcji Niziołków, ale i nie żadne pomyje z najtańszego winnego szynku.

Gdyby Licho zdecydowała się poczęstować, poczułaby słodką, woń i równie słodki smak winogron, wkomponowany w ciemnoczerwony alkohol.

Re: Trakt kupiecki

4
Dziewczyny nie trzeba było prosić dwa razy, gdy szło o rozgoszczenie się. Wyciągnęła zadarty puginał za przykładem rycerza i odkroiła kawałek mięsa, zasiadając przy ogniu ze skrzyżowanymi nogami, a żołądkiem skwierczącym cicho z niecierpliwości. Zazdrościła nieraz Ogryzowi, który gdzie schylił łba, tam znajdował żarcie i poparskiwał sobie w cieniu, pod drzewami, rwąc kępy trawy. Był nauczony nie oddalać się, ale na wszelki wypadek awanturniczka miała go na oku. Przynajmniej, póki królik nie odwrócił jej uwagi.

Wysłuchała rycerza, pierwszego chyba, którego widziała na oczy z bliska — choćby i jedynie wędrownego — nie wspomniawszy nawet, że jeszcze zniżał się otwierać gębę do pospólstwa. Ostatni raz z jemu podobnymi zetknęła się dobrze ponad dwa lata nazad i wtedy nie było jej do śmiechu. Nacięli się grupą na ciężkozbrojnych, patrolujących dolinę — spieprzali tak, że mało koni nie zajechali. Łypnęła na mężczyznę podejrzliwie. Diabli go wiedzieli, czy nie patrolował. Stłumiła ziewnięcie, gdy wspomniał o wojnie i kimś niechybnie ogromnie ważnym dla wędrownego rycerstwa. Nie przerywała, choć najwyżej co drugie słowo wiedziała, o czym mówił. Brzmiał, jakby sam wiedział dobrze i nie zmyślał tego naprędce. Nikomu jednak nie było lza ufać na trakcie. Nawet herbowym. Chłopstwu zaś w szczególności.

Nauczona była z lekka innych manier i praw gościńca, przez myśl jej tedy nie przeszło odwdzięczyć się zwierzeniem. A nawet jeśli przeszło w ciszy, która zapadła na chwilę, Daimon wybił jej to z głowy, kiedy sięgnął po bukłak i zaproponował poczęstunek. Nie omieszkała skorzystać.

Dzięki. — Sięgnęła wino z wdzięcznością i pociągnęła zdrowy łyk, potem drugi, nim z żalem oddała, co nie jej. Miał rację, Doucer to to nie był. Ale było cholernie smaczne. — Jadę w stronę Oros, jak i wy... Chociaż... Tak, jednak do Oros. Ponoć ładnie tam, wojny nie ma i śmierdzi mniej, niż Ujście — przyznała, by nie milczeć ze szczętem.

Licho rozsiadła się wygodniej, wcale przekonana, że gdyby rycerz miał się zachować wobec niej skrajnie nie po rycersku, to już by się zachował. Zdmuchnęła z twarzy kosmyk jaśniutkich włosów, przypatrując się mężczyźnie z jakąś przyrodzoną, upartą przekorą.

Kogo szukałeś w Ujściu? — przełknąwszy ostatni kęs, zapytała bez skrępowania, z ciekawością, całkiem szczerą i nieprzymuszoną. W ciągu kilku dni spędzonych w mieście, nie przypominała sobie, by widziała cokolwiek, co by odpowiadało herbowym panom. Może za wyjątkiem kilku burdeli wyższego sortu. Z młodu pamiętała jeszcze mniej. Być może jednak nie miała przed sobą zwyczajowego rycerza — wszakże, co za rycerz wędrował samotrzeć, bez giermków, bez chorągwi i mało tego, nocował po lasach, spraszając podróżnych? A być może nie wiedziała o rycerzach nic, poza gadaniem ludzi oraz zbójeckim zwyczajem trzymania się od nich z daleka. Licho zmarszczyła brwi. Ponownie przypatrzyła się krwawemu ptaszysku, wymalowanemu na tarczy, lecz nie powiedziało jej więcej, niż za pierwszym razem. Cholerne nic.

Re: Trakt kupiecki

5
- Nie wiem, czy jest miasto, które śmierdzi bardziej, niż Ujście - rzucił ponurym tonem. - Czy jest miasto brudniejsze, niż Ujście. W którym tyle setek rocznie ginie z powodu chorób i zatłoczenia. Dziwię się, że żadna kara jeszcze nie spadła na ten piekielny przybytek.

Zasępił się i zamyślił chwilę. Najwidoczniej nie miał ciekawych wspomnień związanych z miastem. Upił kolejny długi łyk z bukłaka i podjął rozmowę. Tym razem nieco łagodniejszym i spokojniejszym tonem.

- A Oros to zupełnie inna bajka, z pewnością. Byłem tam kilka razy. Wszędzie pełno młodych ludzi, rozwijających się prężnie kramów i warsztatów, dzięki czemu ceny za prawdziwie dobre towary wcale nie są wygórowane. Czarodzieja spotykasz niemal na każdym kroku, słowo daję, choć tego za plus bym nie poczytał. Zresztą, sama zobaczysz, gdy tam dotrzesz.

Sięgnął po tarczę i zaczął sprawdzać jej żelazne okucia, najwidoczniej chciał zająć czymś ręce, a od jedzenia pragnął odpocząć. Teraz Licho dostrzec mogła, że ptaszysko ma dziób i skrzydła uniesione w górę, jak gdyby chciało wzbić się w powietrze. Ukazany był tylko od połowy wzwyż. W końcu jednak zakończył oględziny i odpowiedział na pytanie, choć, o ile Licho mogła to ocenić, jakby z niechęcią.

- W Ujściu szukałem pewnej kobiety, jednak wygląda na to, że zmarła jakiś czas temu. Niestety, tam akurat o śmierć nie jest trudno. Liczyłem, że poznam pewną osobę, ale zwlekałem zbyt długo. Cóż, moja wina, pokarano mnie za opieszałość i brak zdecydowania. Tobie też pewnie droga z Ujścia wypada, hm? Zresztą, niepotrzebnie pytam, nawet gdybyś jechała z Urk-hun, to musiałabyś zatrzymać się w tym brudnym mieście.

Sięgnął po zwiniętą w rulon derkę i podłożył sobie pod głowę. Gdyby tak dobrze się przyjrzeć, można by dostrzec kilka ciekawych szczegółów. Pas Daimona był nabijany srebrnymi ćwiekami, pochwę wykonano z drewna i obciągnięto skórą, co poznać można było po braku zagięć i wgnieceń, a nawet Licho wiedziała, że tak wykonane jaszczury są drogie. Skórzany kaftan również wydawał się całkiem nowy, przynajmniej w świetle ognia. Mogło to rodzić pytania - kim jest rycerz zwany Daimonem z Summerled i dlaczego podróżuje samotnie, śpiąc pod gołym niebem, skoro pieniędzy mu najwidoczniej nie brakuje.

Re: Trakt kupiecki

6
Dziewczyna ziewnęła ze znużeniem, ale mało nie wychyliła się na tyłku dla lepszego widoku, korzystając z chwili, gdy mężczyzna zajął ręce i uwagę tarczą, i przypatrując mu się uważniej w łunie ognia. Była gotowa stawiać klingę przeciwko spróchniałej ladze, że nie był pierwszej lepszej wody rycerzem-włóczęgą, byle wagabundą w wiecznej rajzie i poniewierce na gościńcach. Nawet jeśli ptaszysko odfruwające na puklerzu obłaziło mu z farbki. Byle wagabunda nie nosił na grzbiecie takiej klasy skóry i nie pasał się ćwiekami, a miecz owijał co najwyżej w kocie skórki, zamiast porządnego jaszczura. Mężczyzna nie wyglądał też, jakby głód czy niewygoda często zaglądały mu w oczy, patrząc po barach. Pod kaftanem chłop był swego wieku, ale ni chybi jeszcze jedna żyła, lekko mógłby położyć młodzika.

Co żeś za cholera? — pomyślała natrętnie, przekrzywiając głowę, mało ze skóry nie wychodząc, żeby dowiedzieć się wszystkiego. Trochę zawiodła ją rzewna historia Ujścia, bez wspomnienia ni burdelu, ni żadnej awantury w tawernie, ani chryi na ulicach. Ledwie jednej kobiety, która — zbójniczka dawała głowę, jak krwią i kością z Ujścia się urodziła — cną ukochaną pewnie nie była. Ugryzła się jednak w język.

Zamiast męczyć go dalej, wstała do porzuconych na ziemi juków. Otrzepała tyłek z trawy, odtroczyła kolejno zwijane posłanie, wyszarpnęła derkę i stary, dziurawy koc, który diabli wiedzieli, że powinna była w końcu wyrzucić. Kopała się o tę szmatę po nocach jeszcze z Friesem. Derkę narzuciła z dbałością na grzbiet Ogryzka, siennik z kocem bez dbałości już zaciągnęła nieopodal ognia. Z kulbaki zrobiła sobie oparcie pod głowę. W końcu z ulgą rąbnęła się na posłanie, jak dziecko zakopując się w kocu. I delektowała się tak nocą, gwiazdami, trzaskiem polana, ciszą w kniei... Chwilę. Dłużej nie zdzierżyła.

Awanturniczka obróciła się na brzuch, wystając spod okrycia i opierając się na łokciach. — Kogo chciałeś poznać? — rzuciła, z uporem błyskając niebieskimi ślepiami. — Czemu jeździsz sam po traktach, kiedy jesteś bog... jesteś rycerzem? Gdzie niby jest Summerled? — zmarszczyła brwi, spoglądając po tarczy. — I co to za sroka? Na pewno jesteś rycerzem? Nie zrobisz tedy nic, jak zasnę, tak? Ha, nie powiedziałbyś przecież, jakbyś miał zrobić... Pamiętaj — mruknęła przekornie — też jestem przy mieczu. I budzę się łatwo. A Ogryz żre ludzi.

Re: Trakt kupiecki

7
Daimon przyglądał się z ciekawością jej poczynaniom. Podążał wzrokiem za jej ruchami, kiedy okryła wierzchowca derką, a następnie rozścielała sobie posłanie. Gdy ulokowała się wreszcie w miarę wygodnie i zamilkła, on sam przymknął oczy i delektował się ciepłem ogniska, długo jednak nie było mu to dane. Usłyszawszy całą serię pytań zakończoną niebanalnym stwierdzeniem o Ogryzku, rycerz zaśmiał się cicho. Otworzył jednak oczy i odpowiedział.

- Powiedz mi zatem, gdzie kupiłaś to zwierzę, rad byłbym mieć takiego, w bitwie będzie niezawodny. - Upił łyk wina, jakby w gardle mu zaschło, po czym wznowił wypowiedź. - Cóż, zaspokoję twoją ciekawość, choć liczę, że później sam dostanę kilka odpowiedzi. Owszem, jestem rycerzem, nie pierwszej młodości, ale tak. Jeżeli zastanawia cię brak giermka, sztandarowego wręcz symbolu rycerza, to uważam, że giermek nie jest potrzebny komuś, kto ma dwie sprawne ręce i nie jeździ po turniejach, bo tam giermkowie przydają się najbardziej. Zapinają zbroje, czyszczą konie, temu podobne rzeczy. Mi w podróży giermek tylko by wadził. Podobnie jak świta niosąca przede mną chorągwie i dmąca w róg przed każdą wioską, żeby ogłaszać moje przybycie. Summerled leży na północny-zachód stąd, pomiędzy Gryfim Gniazdem, a Irios. Właściwie, to podlega pod Gryfi Fort, ale ziemie te z dziada, pradziada należą do nas. W zasadzie to tylko warowny gródek, nic więcej. O co tam jeszcze pytałaś? A, o srokę. Otóż ta sroka, to w rzeczywistości feniks, który niedawno narodził się z własnych popiołów po samospaleniu. Oznacza siłę, determinację i upór mojego rodu. Mówi, że po każdej porażce można się podnieść, jak ten ów feniks właśnie. A w Ujściu poznać zamierzałem pewnego młodzieńca i jego matkę. O to jednak nie pytaj, bo nic więcej ci nie powiem. Spać się nie bój, dałbym ci rycerskie słowo, że jesteś bezpieczna, ale pewnie na wiele się to nie zda. No, chyba o tyle pytałaś.

Znowu sięgnął po bukłak, ale okazało się, że zasoby zostały wyczerpane. Rycerz nie przejął się tym zbytnio, wstał, podszedł do juków, pogrzebał chwilę i wydobył z tryumfalnym uśmiechem kolejne źródło smaku, spokoju i szczęścia. Po chwili znów siedział oparty wygodnie i skierował spojrzenie na Licho.

- To wychodzi, że teraz moja kolej, tak? Dobrze więc, na początek, skąd jedziesz? Dlaczego właśnie do Oros? Skąd u młodej dziewczyny, półelfki, elfi brzeszczot i koń, który żre ludzi, całkiem zresztą zdrowy, a przez to z pewnością drogi?

Brzmiało to trochę jak "domyślam się, skąd możesz to mieć, ale nie powiem głośno". Ton wcale nie był oskarżycielski, raczej dociekliwy. Rycerz wciąż był dla niej uprzejmy, a nadto odpowiedział na wszystkie pytania, zamiast pogonić dziewczynę precz. To mogło znaczyć, że albo zamierza się na nią, kiedy będzie spała i teraz stwarza pozory, albo, jak twierdzi, nie ma złych zamiarów. Ciężko było rozgryźć tego człowieka.

Re: Trakt kupiecki

8
Psiakrew, nie jestem półelfką! — fuknęła Licho spod koca. Naciągnęła go z udręką na głowę, kiedy mężczyzna nie pozostał jej dłużny i sam zaczął wypytywać, i to o sprawy, o które nie życzyła sobie zwykle, by ktokolwiek wypytywał. Oskarżenia o pół krwi, gdzie było jej ledwie ćwierć, już nie zdzierżyła, wyjrzała z powrotem spod nakrycia, paląc go spojrzeniem. — Wyglądam, jak chędożony elf? — prychnęła. — Raczej, że nie. — Znów jednak popatrzyła podejrzliwie po Daimonie. — Skąd wiedzieliście? Wciąż nie jestem, nie myślcie sobie, ale skąd wiedzieliście, że niby mam być?

Nim jednak odparł cokolwiek, westchnęła ciężko, niezdolna wymyślić wymówki od zadanych pytań dość dobrej i wiarygodnej, by rzeczywiście mogła być prawdziwa. A jednocześnie wystarczająco dosadnej, by skutecznie urwała dalszą dyskusję na jej temat, najlepiej budząc obawę, przed drążeniem zagadnienia. Rozważyła padnięcie twarzą w siennik i udawanie, że zasnęła, ale to wykluczyłoby nienaganną wiarygodność. Krzywiąc się, oparła łokcie o posłanie, brodę na dłoniach.

Z Ujścia, w Oros nie śmierdzi i nigdy tam nie byłam, nie młoda, bo mam dziewiętnaście lat, prawie dwadzieścia, nie jestem cholerną półelfką, dostałam, kupiłam — wyrecytowała nieomalże na jednym tchu. Zabrakło jej przy „półelfką”. Przypuszczała jednak, że to nie starczyło mu po duszy, którą obnażył wcześniej. Łypnęło ponuro. — Jeżdżę, gdzie mi się podoba — wyjaśniła. — Z tym że gościniec daje w kość, kiedy samej, to czasem mus do miasta, przeczekać. Jadę tedy do Oros, ot, cała zagadka i tajemny plan: nie gnić zimą w Ujściu, gdzie wino po dziesięć gryfów, a ludzie kurwy. Brzeszczot dostałam ładny czas temu, od kogo, to o tym nie będziemy gadać. Chyba, że powiesz coś o babie i młodzieńcu. Ogryza kupiłam, zaklinam się.

Po części była to prawda. Zapłaciła za konia całe ćwierć ceny, kiedy z ludźmi wypatrzyli go w czasie targu, sami sprzedając zrabowane luzaki. Czterolatek szarpał się parobkom na postronku, kłusując tanecznie, aż ją za serce chwycił. Cena chwyciła jeszcze mocniej i to za samo gardło. Utargowała ćwierć z niej przed sprawdzeniem podjezdka, czy pod jeźdźcem też się rusza i czy nie narowisty. I dopiero potem go zrabowali, mimo że narowisty faktycznie był, jak sam diabeł. Uparła się. Klingę zaś dostała od herszta bandy, jej herszta, niedługo zresztą przed tamtą straszną chryją. Ścisnęło ją boleśnie na samą myśl, ale nic nie powiedziała. Uwielbiała to ostrze, choć nie nosiło rubinów w głowni i nie mogło przerąbać człowieka na pół. Brzeszczot był wyszukany długo, starannie i jako jeden z niewielu w grupie, rzeczywiście zapłacony u pierwszej klasy miecznika. Miał być smukły, lekki i leżeć w dłoni dziewczyny, jak kuty dla niej.

I wystawcie sobie, że wiem, co robi giermek na turnieju. Czytałam. A to nie wygląda, jak feniks, feniksa widziałam na rycinie — mruknęła, walcząc z zamykającymi się oczami.

Re: Trakt kupiecki

9
- Doprawdy, co słowo, to bardziej mnie zadziwiasz, droga nie półelfko zwana Licho. Feniksa widziałaś na rycinie, o giermkach czytałaś. Ciekawość aż pali, gdzie, skoro w Ujściu jedynie co bogatsza szlachta może sobie pozwolić na luksus posiadania książki, zaś najbliższa biblioteka znajduje się właśnie w Oros, do którego wspólnie zmierzamy. - Uśmiechnął się do niej, jakby dobrze się bawił. - Na koniach też się nieco znam, i głowę daję, że mogłabyś sprzedać cały swój dobytek, a z pewnością dalej nie byłoby stać cię na niego. Może i ty jesteś szlachcianką, tylko mi się ukrywasz?

Zaśmiał się i znowu upił kilka łyków. Jednego nie mogła mu zarzucić - nie drwił z niej, nie żartował, był jedynie dociekliwy, jak stary znajomy, którego dawno nie widziała. Było to dziwne uczucie, ponieważ rzadko zdarzało się, by Licho strawiła taką zniewagę, jaką było porównanie jej do elfki, kilkoma słowami, zamiast dobrze wymierzony i precyzyjnie zadanym ciosem. Innym powodem, dla którego cała sprawa zakończyła się bez rękoczynów, były wspomnienia Licha i twarze, które naraz pojawiły się w jej głowie. Twarz Motka, biednego, zakochanego idioty. Twarze Chetta, Idy, Roose'a. I Friese'a. Zwłaszcza jego. Szybko jednak opanowała emocję i nie dała po sobie nic poznać.

- Miecz dostałaś - kontynuował rycerz. - Od kogo nie pytam, bo o, jak to powiedziałaś, babie i młodzieńcu mówić nie chcę. Nie chcesz gnić zimą w Ujściu, podejście całkiem rozsądne i jestem w stanie je poprzeć. Nie rozumiem jednak twojego zdenerwowania w kwestii elfiej krwi. Nawet, jeżeli się mylę i nie jesteś półelfką, to i tak musiała mieć elfiego przodka, dziadka, babcię. Ewentualnie jedno z rodziców mogło być w połowie przedstawicielem długouchych. Mam oczy, potrafię patrzeć uważnie. Rysy twarzy, lekko zaostrzone uszy, nawet ten drobny nosek. To nie jest dzieło przypadku. W czasie wojny domowej książę Jakub wziął mnie do niewoli, a jego wojsko składało się z przedstawicieli wszystkich ras, oglądałem więc półelfy, ćwierćelfy, półniziołki nawet. O nieludziach wiem więc bardzo wiele, a z pewnością tyle, by rozpoznać domieszkę elfiej krwi w ludzkim ciele. I nie uważam, byś miała o co się gniewać. Jesteś ładną, młodą, powtórzę, dziewczyną. To nie powód do unoszenia się.

Jego głos brzmiał tak racjonalnie, że ciężko było go słuchać. Licho przeszło przez myśl, że mógł być dobrym wodzem, gdyż, mimo jej lekkiej niechęci, potrafił wzbudzić swego rodzaju zaufanie i był charyzmatyczny. Z łatwością wyobraziła go sobie na bojowym rumaku w pełnej zbroi i tłumem rycerzy pędzącym za nim, jak to zdarzało się w balladach i bajkach. Ona jednak, jak mało kto doświadczyła, że życie to nie jest bajka w najmniejszym nawet stopniu.

Re: Trakt kupiecki

10
Licho ugryzła się w język, tym razem kapkę za późno. Durna, durna babo. Powinnaś nosić kaganiec na tej niewyparzonej gębie. Odpowiedziała na dociekliwy uśmiech rycerza morderczym spojrzeniem, które u kogoś o nieco bardziej imponującej posturze mogłoby rzeczywiście robić wrażenie i to wcale niezabawne.

Nie będziemy gadać, gdzie o tym czytałam — odburknęła krótko.

Czytała dawno, jeszcze u Komediantów. Kevan — stary chłop, któremu ze wszystkich najbliżej było dla niej do ojca — zmuszał ją niemal co wieczór do ślęczenia nad opasłymi tomami i woluminami, z zamiłowaniem gromadzonymi przez niego w czasie ciągłej wędrówki. Sam był dobrze uczony, ale dziewczyna zdała sobie sprawę, że nigdy nie dowiedziała się, dlaczego. Nie miała pojęcia, kim był, poza obwoźnym kupcem i Komediantem. Ksiąg Kevana nie zapomniała jednak do tej pory. Niektóre zawierały jedynie okrutnie nudne naukowe dyskursy, kroniki i alegorie. Inne upiorne baśni i historie o mitycznych bestiach oraz sprytnych, śmiałych awanturnikach — te lubiła najbardziej.

Licho prychnęła. — Rozgryzłeś mnie. Jestem Licho, zaginiona księżniczka Keronu. Majątek przechlałam po gospodach i został mi tylko szlachetny rumak. Postanowiłam, że dosyć hulania, pora mi z powrotem na dwór, wieźcie mnie tedy, rycerzu, do swojego króla! — Wierciła się pod kocem, szukając wygodnej pozycji i jednocześnie deklamując z teatralnym zapamiętaniem. Roześmiała się. Wspomnienie przyjaciół bolało, ale ból szybko zdławiła. Miała w tym wprawę. Poza tym, zasługiwała na nieco śmiechu i otworzenie gęby do kogoś innego, niż szurnięte zwierzę. A Daimon wydawał się wcale nie tak zły, jak na herbowego.

Uśmiech zrzedł jej dopiero, gdy mężczyzna zaczął drążyć temat jej krwi, elfiej czy nie elfiej. Przyjrzała mu się z zacięciem na buzi, ładnej i młodej, jak sam rzekł. Fuknęła. — Nie unoszę się, do diabła. Nie mogę słuchać, jak bzdury pleciecie i tyle.

Musiała mu przyznać, miał oko. Albo, po prostu, zwykle napotykani mężczyźni nie interesowali się niczym więcej, jak tym, co poniżej twarzy czy uszu.

Westchnęła. — Z matki jestem kwarteronką — przyznała, urywając - ale nie była ona wzorem matczynych cnót.

Zarządczyni Nory nie dawała jej o tym zapomnieć, póki mała nie opuściła Ujścia. O tym, że była mieszańcem i bękartem, i córką kurwy, też. Licho miała to w rzyci, ale nie lubiła o tym gadać. Być porównywaną — nienawidziła. Poza tym, nie wszędzie w Keronie bezpiecznie było się obnosić z takim rodowodem, choć nigdy nie widziała ich na własne oczy, to słyszała o pogromach.

Wkurzył ją, jak dziecko, któremu wytknięto brak logiki, ale zawsze. Jak śmiał budzić wątpliwości i przywoływać wspomnienia każdą swą uwagą? Co gorsza, wydawał się jednak być porządny chłop i dobry człowiek, a rycerz i dowódca ni chybi na schwał. Tym wkurzał ją jeszcze bardziej.

Jeszcze mnie będziecie spytywać, czy dacie się wyspać? — rzuciła zadziornie, tak jakby sama nie zaczęła dyskusji. — I nie ma we mnie nic zadziwiającego, nie wiem, o czym gadacie. Nie ja nocuję po kniejach, choć stać by mnie pewnie było na najlepszą gospodę — stwierdziła, uklepując sobie siennik. I jak szlachetny nie wydawałby się być mężczyzna, na noc zamierzała wepchnąć sakiewkę pod spód. A nóż obok.

Re: Trakt kupiecki

11
Daimon odwzajemnił serdeczny uśmiech.

- W tej chwili siodłać konie, czy mogę choć dopić wino, moja księżniczko? - Sam sobie odpowiedział, popijając kolejny łyk. Musiało go albo cholernie suszyć, albo miał chęć podpić się dziś, gdyż wydawało się, że za chwilę opróżni kolejny bukłak. Mina jednak zrzedła mu, kiedy i Licho przestała się szczerzyć. - Cóż, byłem blisko. A i wzorem ojca nie byłem od zawsze. Mówiąc szczerze, to kilka spraw porządnie spieprzyłem.

Rycerz zapatrzył się w ogień. Jego oczy straciły blask, wyglądał, jakby wrócił do czegoś ważnego, być może wydarzeń z przeszłości. Zmarniał jednak i w jednej chwili postarzał o kilka lat. Zgarbił plecy, barki nieco opuścił.

- Masz rację, dość spytek. Szczególnie, że wkroczyliśmy na tematy, o których mówić nie chcemy. Dobrej nocy.

Oparł się o ściankę kotliny, przymknął o czy i, o ile Licho mogła stwierdzić, zasnął. Sama również odczuła ostatnie przygody oraz walkę na śmierć i życie, bowiem zasnęła w jednej chwili.

Śnił jej się Friese. Spacerowali wspólnie po lesie, ona w wziewnej, luźniej sukni, on w eleganckim kubraku z jeleniej skóry. Było lato, słońce grzało przyjemnie, a oni nie mieli żadnych trosk. Po prostu trzymali się za ręce i szli przed siebie. Licho poczuła się szczęśliwa, zupełnie jak w tych dobrych chwilach, kiedy pozostawali niemal nierozłączni. Jednocześnie w głębi umysłu czuła jakieś nieokreślone zagrożenie, niebezpieczeństwo, które mogło zniszczyć wszystko w jednej chwili.

- Teraz muszę umrzeć - rzekł w jednej chwili młodzieniec. - Ale ty musisz żyć. Musisz żyć! Musisz, ty cholerny bękarcie! - Friese zmienił się naglę w zarządczynię Nory, która stała nad nią z drewnianą lagą, a las stał się brudnym, obskurnym pokojem w sierocińcu. - Musisz, musisz! - Krzyczała i uderzała za każdym razem. - Musisz żyć, musisz żyć, musisz żyć!

Dziewczyna próbowała uciekać, ale na próżno, pełzła po podłodze, a kolejne razy spadały na jej plecy, boleśnie rozrywając skórę, by powoli dostawać się do mięśni. Nim jednak to się stało, powietrze przeszył świst, srebrny łuk klingi miecza oddzielił łeb nadzorczyni od reszty ciała. Stłuczona Licho podniosła głowę i ujrzała Daimona z Summerled, stojącego nad nią z bronią ociekającą krwią. Rycerz wyciągnął do niej dłoń i pomógł jej wstać.

- Nie możesz dać się złamać. Musisz się podnieść. Jak feniks z popiołów. - Gdy to powiedział, mityczne ptaszysko z jego tarczy ożyło, krzyknęło przeraźliwie i zakryło ją falą płomienia.

Otworzyła gwałtownie oczy. Przed sobą widziała wygaszone ognisko. Po śpiącym Daimonie nie było śladu. Podniosła się zatem, czując, jak ubranie klei jej się do pleców. Ze zdumieniem odkryła, że była cała mokra, jakby przebiegła się z Ujścia do Oros. Rozejrzała się dookoła i wtedy dopiero ujrzała wędrownego rycerza. Przepasał miecz, tarczę powiesił na plecach. Czerwony feniks obserwował ją bacznie, jakby kolejny raz chciał stać się żywą istotą. Tymczasem mężczyzna kulbaczył konia, a w zasadzie sprawdzał, czy juki trzymają się mocno. Usłyszawszy za plecami ruch, odwrócił się.

- Dzień dobry. Miło, że się w końcu obudziłaś. Śniło ci się coś, prawda? Zresztą, nieważne, to nie moja sprawa. Słonko już na niebie, a mi czas w drogę. Nie chciałem jednak odjechać bez pożegnania. I zapytania. Nie masz ochoty na towarzystwo w drodze? Dość mam rozmowy z wierzchowcem. Najgorsze jest w nim to, że rzadko odpowiada.

Kończąc, uśmiechnął się rozbrajająco szczerze.

Re: Trakt kupiecki

12
Jednorożce i szczenięta w koszykach — odparła suchym głosem na pytanie o sen, zagapiona w przestrzeń.

Odetchnęła, pokręciła głową na głupie omamy, ale zerknęła ukradkiem na tarczę i rozjątrzone na niej ptaszysko, rzekomo odradzające się z kupki popiołu. Nawiedzające w nocy, czy nie, dla niej wciąż wyglądało, jak umalowana farbką sroka. Spoglądając, wzdrygnęła się jednak lekko i łypnęła na stworzenie podejrzliwie, spode łba. Dawno tak pokręcona zmora jej nie nawiedziła. Koszmary, owszem. Zawsze o tym samym. Friese — nawet na jawie. Budziła się sama przynajmniej raz w tygodniu i choćby ten ułamek sekundy zastanawiała, gdzie znów wstał, że nie było go obok. Albo budziła się nie sama i wtedy bywało gorzej — nawet głupią chwilę bolało wierzyć, że to był on. Taka chryja nie śniła jej się jednak od dawna, a jeśli pamiętała dobrze, ostatnim razem ilość wlanego do gardła samogonu usprawiedliwiłaby nawet seksualne fantazje o orkach. O Ujściu nie śniła nigdy. O ledwie poznanych podróżnych też. Chyba, że zdarzali się wyjątkowo wyględni.

Mam — odrzekła mężczyźnie wprost z krzywym uśmiechem, żeby oderwać w końcu myśli od nocnych zwidów i koszmarów. Nie uczynił nic zdrożnego, kiedy miał ku temu okazję, kiedy spała, rzeczywiście nie widziała tedy przeszkód ku towarzystwu w podróży. Poza tym, ostatnie słowa nieomalże wyjął jej z ust. Przeciągnęła się, ziewnęła, w ślepiach błysnęła znowu iskra. — A dotrzymacie tempa?

Szybko zabrała się do zwijania posłania, koców i wszelkich bajtli, troczenia, odkładania, przekładania i przypasywania wszystkiego z powrotem na swoje miejsce, klnąc a to na niewyrobione rzemienie, a to na pordzewiałe sprzączki i ciasne juki, i kręcąc się po małym obozowisku. Upewniła się, że pozbierała wszystko, jak niewiele by tego nie było. Potem polazła po pasącego się pod drzewami ogiera.

Ile jeszcze drogi? — spytała na głos, podpinając popręg. — Prr, Ogryz, zarazo, nie wierć się... — Pytała już wcześniej o drogę do Oros. Wieśniaków. Wolała zapytać tedy ponownie.

Uwinęła się przy rynsztunku i wcale zwinnie wskoczyła po strzemieniu w siodło, zważywszy, że wierzchowiec kłębem przerastał ją dobrze ponad dłoń. Skrzywiła się na rzyć obolałą lekko po całym uprzednim dniu w drodze i na grzbiet po nocy na ziemi, przeciągnęła w kulbace. Gotowa ruszać, trąciła wierzchowca do stępa, z powrotem w stronę traktu, oglądając się na rycerza. I myśląc po cichu, skąd u diabła był tamten sen.

Re: Trakt kupiecki

13
- Dotrzymam. - Potwierdził, po czym podszedł do wierzchowca i wskoczył na niego płynnie. Z góry obserwował, jak Licho błyskawicznie zbiera wszystkie swoje toboły, sprawdza pakunki i siodła konia. W jego spojrzeniu widać było uznanie. Teraz dopiero dziewczyna zauważyła, że ma niebieskie oczy. W świetle płomieni wydawały się być po prostu ciemne.

- Będzie ze dwa dni drogi. Może trochę więcej, zależy, czy na trakcie będzie spokojnie, czy nie. Jesień w pełni, jak szczęście dopisze, to uwiniemy się szybko.

Trakt był jednak niemal pusty. Poza kilkoma mniejszymi grupkami okolicznych wieśniaków, spotkali zaledwie jedną karawanę handlową, której dowodził Goblin bez oka, a otaczał ją kordon najemników w kolczugach i utwardzanej skórze, uzbrojony w gizarmy i miecze. Wyglądali na tak bardzo wrogo nastawionych, że Daimon doradził Licho po cichu, aby w ogóle ich nie zaczepiać. Podróżujący wyminęli się więc bez słowa, spoglądając na siebie.

Podróż mijała im na krótkich wymianach zdań o niczym. Daimon od czasu do czasu wtrącał jakieś zdanie, a Licho potwierdzała mruknięciem lub skinieniem głowy, rzadko dorzucając coś od siebie. W głowie miała swój sen, nie angażowała się więc zbyt aktywnie. Rycerza to zbytnio nie zrażało, choć nie był też napastliwy i nie interesował się nietypowym, przynajmniej w jego mniemaniu po wczorajszej rozmowie, milczeniem.

Około południa zobaczyli przed sobą tuman kurzu. Licho szybko też usłyszała tętent kopyt.

- Większa grupa zbrojnych. Pewnie z tuzin. - Dziewczyna zastanawiała się, czy ma taki dobry wzrok, czy rozpoznaje po głuchych uderzeniach, jakie wydawały wierzchowce nadjeżdżających. Sama dostrzegała jedynie unoszącą się w powietrzu chmarę pyłu. Dopiero po chwili jej oczom ukazał się kawał materiału powiewający w pędzie. - Chorągiew - stwierdził oczywistość mężczyzna. - I druga za nią. Czyli co najmniej dwóch rycerzy. Proszę bardzo, chciałaś, to masz. Prawdziwi rycerze. I jednorożce. Pozwól, że ja będę gadał z herbowymi.

Grupa szybko zbliżyła się do nich. Licho w końcu mogła dostrzec sztandary, jakie jechały na czele kolumny. Pierwszą faktycznie był czarny jednorożec stojący na tylnych nogach, usytuowany na złotożółtym tle. Drugą stanowił buzdygan, nad którym wisiała korona. Kiedy jeźdźcy dotarli do podróżnych, otoczyli ich szybko, a naprzód wyjechał rycerz od buzdygana. Dziewczyna z pewnym przerażeniem skonstatowała, że wszyscy są zakuci w żelazo.

- Skąd i dokąd? - zapytał szczekliwie spod zasłony hełmu. Jego zbroja była bogato zdobiona srebrem i świetnie dopasowana. Znaleźć w tym blaszaku szczelinę by zadać śmierć, byłoby cholernie trudne, pomyślała automatycznie Licho. Skłoniło ją to do posłuchania rady. Przynajmniej chwilowo.
- Nie zwykłem rozmawiać z kimś, to kryje się za zasłoną. Bandyci zwykli tak czynić, nie rycerze.
- Odpowiadać, kiedy pytam! - Wrzasnął Buzdygan, ukazał jednak swą twarz. Nie mógł mieć więcej, niż dwadzieścia lat, młodą skórę porastał mu lekki zarost, oczy groźnie błyszczały, a arogancja wręcz wylewała się z niego przez kolejne fragmenty zbroi.
- Widzicie, można było tak od razu - odpowiadał spokojnie kompan dziewczyny. - Zwę się Daimon z Summerled, a to moja towarzyszka o wdzięcznym imieniu Licho.
- Licho? - Zapytał Buzdygan. - A co to niby za imię?
- Dla przybłędy! - Rzucił jakiś zbrojny zza ich pleców. Reszta wybuchła śmiechem.
- Czy to głupota przemawia przez waszych ludzi - uprzedził rycerz ripostę, którą bandytka miała na końcu języka - czy też towarzystwo kompanów przy mieczu zezwala na taką śmiałość w stosunku do damy?

Wśród jeźdźców zawrzało, kilku memłało w ustach przekleństwa, kilku otwarcie opuściło na nich włócznie. Daimon pozostawał niewzruszony.

- A jaka z niej dama? Widzi mi się bardziej na obszarpańca. I wy też nie patrzycie na rycerza. Gdzie niby ten wasz Summerled leży?
- Na północ od Gryfiego Fortu - wtrącił się Jednorożec. Hełm zdobił mu złoty róg zwierzęcia, który miał w herbie, a zbroję okraszały jeszcze bogatsze ozdoby, niż u jego druha. Gdy uniósł zasłonę, ich oczom ukazał się mąż bliski wiekiem rycerzowi od feniksa. Twarz porastała mu czarna szczecina z elementami siwizny. - To ziemie przynależne Galdorowi z Dor-lominu, który bardzo pochlebnie wyraża się o was, panie Damion.
- Niezwykle rad jestem z tego powodu, szanowny panie Ronnet Swith. Czy jest jakiś szczególny powód, dla którego pańscy ludzie mierzą we mnie broń?
- Nie, nie ma. Zabierać mi te badyle, ale już - rozkaz wykonano natychmiast. - Poznajcie proszę mego podopiecznego i zarazem bratanka, Henrika Arans. - Henrik łypał tylko na nich, nie uważając za stosowne choćby skinąć głową. - Wybaczcie, że was zatrzymujemy, ale każdemu przy mieczu zadajemy kilka pytań. Na trakcie pojawiła się pewna bandycka grupa. Działają bardzo sprawnie i szybko, atakują, kradną, uciekają. Dwa dni próbujemy ich dorwać, ale teraz chyba zaszyli się w lesie. Pytamy więc, czy widzieliście coś lub kogoś podejrzanego ostatnimi czasy?
- Poza bandą najemników dowodzonych przez Goblina? Nie, ale wczoraj wyjechaliśmy z Ujścia, więc i okazji nie było.
- Tych też wypytaliśmy, o mało nie doszło do starcia. Cóż, jak nic, to nic. Tak? Do was mówię, panienko. Cóż to, język wam ucięli, czyście nieśmiała może?

Spojrzał na Licho, która dzielnie wstrzymywała wszystkie bezczelne odpowiedzi, żeby nie zrzucić sobie na głowę żadnych problemów. Jak dotąd szło jej nad podziw dobrze.

Re: Trakt kupiecki

14
Widziałam zbójów, pewnie. Całe stado zakutych pał w blachach.
Licho strząsnęła z czoła kosmyki włosów, wytrzymując wzrok karego Jednorożca i odpowiadając spojrzeniem wyzywająco, hardo, nie spuszczając wielkich, ciemnych ślepi ani chwili. Tym bardziej nie dając wyrazu niewieściej nieśmiałości. Prychnęła, marszcząc drobny nosek. — Gdybym spotkała na gościńcu bandytów, niechybnie nie stałabym tu teraz i nie mitrężyła z wami. Rycerz mówi prawdę, nic nie widziałam. Las i krzaki, całą drogę od Ujścia — starała się odrzec szybko, krótko i z największą powściągliwością, na jaką, poza furiackim milczeniem, było ją stać. Czyli bez zwyczajowych klątw i kąśliwych obelg. Na ton nic nie mogła uradzić, sam cisnął się na usta. Zwłaszcza pod butnym, hucpiarskim wzrokiem smarkacza, którego hełm na łbie, kolczuga za rzyć i blacha na piersi, najwyraźniej czyniły ważniejszym, niźli przewidywały szlacheckie patenty.

Ściągnęła wodze ogiera, boczącego się na postój i na otaczających ich zbrojnych. Rumak czuł, że siedziała mu na grzbiecie napięta, jak struna. Minę miała zawziętą. Zerknęła kątem na swojego towarzysza, w duchu licząc, że wzajemne pozdrawianie się z tytułów i wymiana uprzejmości między herbowymi panami znaczyły dobrze. Także dla niej. Wcale nie śpieszyło się jej mieć do czynienia z „prawdziwymi” rycerzami. Wszystko, czego ją dotąd o nich uczono, czego uczył ją stary szermierz, a potem lata grasantki, to nie robić sobie z takiego przeciwnika, a najlepiej trzymać się od nich z daleka za wszelką cenę. Mogli wyglądać kretyńsko ze swoimi pióropuszami na zakutych łbach i obtoczeni w płyty, niczym żółwie, ale gdy podniecali się z lancą lub mieczem w rękawicy, lepiej było zejść im z drogi.

Raz w życiu widziała z daleka turniejową walkę rycerzy. Miała dziesięć lat i wmieszała się w miejską gawiedź ze stolicy, kiedy Komedianci zakończyli jarmarczne występy nieopodal areny. Mężczyźni wielcy, jak dwa dęby prali się półtorakami, aż dzwoniło — bez finezji i subtelności, bez chyżości oraz zwinności, których ją wyuczono. Ale najlżejszy z ciosów, jakie sobie wymierzali, trafiony mógłby na raz ją zmiażdżyć i pogruchotać, jak porcelanową laleczkę. A walczyli tak długo, wymieniając bez ustanku grzmotnięcia kling o blachy, póki jeden z nich nie opadł całkowicie z sił, zmuszony poddać się. W obliczu tak przeraźliwej siły Licho wiedziała, że nie miałaby szans. Była dobra, ale cudotwórczynią nie była — elfi brzeszczot nawet nie drasnąłby zbroi, zaś przeciwnik, przy jej wątłej tężyźnie, nawet nie poczuł jednego uderzenia.

Nigdy nie dziwiła się tedy później, czemu z grasantami unikali ciężkozbrojnych, jak ognia. Nie widziała w tym tchórzostwa. Tylko ucieczka przed równą potyczką była bojaźliwością i pluciem na bandycki honor, nie ta przed rychłą śmiercią.

Licho zacisnęła lekko palce na wodzach. Nie bała się, psiakrew, wszak niczego się nie bała. Frustrowały ją jedynie dzidy i sztychy, kolczugi, hełmy i tarcze, otaczające ich ze wszystkich stron. Nie było nawet w którą stronę spiąć konia, gdyby sprawy się skiepściły. Zasrana rycerska odwaga, dwoje objeżdżać całym zastępem, jakby na lwy polowali, pomyślała. Po części jednak czuła, że miała w tym nieco szczęścia. W Południowej Prowincji, a po części na ziemiach Ujścia, panoszyli się kiedyś z rozbójnikami. Nie wiedziała, czy któryś z lokalnych władyków, a ci bywali mściwi, wciąż miał w pamięci jedną nieodłowioną w rzezi płotkę. Nie chciała się przekonywać.

Re: Trakt kupiecki

15
- A w tych krzakach coście ciekawego wyprawiali?! - Zakrzyknął jeden ze zbrojnych, choć Licho nie wiedziała, który. Daimon zbladł, wyraźnie oburzony.
- Zamknąć się! - warknął Ronnet i wszyscy się zamknęli. - Rozumiem, dziękuję za odpowiedź. Uważajcie, im dalej na północ, tym niebezpieczniej. Jakieś trzydzieści staj od Oros patroluje już tamtejsza straż miejska, ale wcześniej może być różnie. Sami widzicie, że trakt pusty.
- A co oni niby mogą poradzić? - zapytał ze śmiechem Buzdygan. - Przecie to jeno baba z mieczem i podstarzały dziad. Jak ich bandyci capnął, to jego zabiją, a na niej pierwej sobie użyją, a potem i ją zabiją. Po cóż im nakazywać ostrożność, jak śmierć im pisana?
- Niewiele wiesz o życiu, bratanku, tedy milcz, dobrze ci radę. A wam już w drodze nie stajemy. Bywajcie, panie Daimon. Panienko Licho. - Skinął im głową i ryknął. - Wyjazd!

Młody Henrik spojrzał na nich po raz ostatni i spinał wierzchowca, po czym ruszył za wujem, a zbrojni podążali za nim. Po chwili pozostał po nich tylko kurz i oddalający się tętent kopyt.

- Bardziej adekwatnego herbu w życiu nie widziałem. Powinni obrać sobie zawołanie "Tępi jak buzdygan", jeśli cała jego rodzina wykazuję się tak szczątkową inteligencją. Chodźmy, nie ma co stać, jak markietanka przy burdelu.

Ruszyli spokojnie, Daimon wyglądał jednak na wściekłego. Miał zaciśnięte usta, czoło złowrogo marszczył. Przemówił jednak spokojnie.

- Dziękuję, że przy tym głąbie zachowałaś zimną krew. Ronnet to dobry, uczciwy rycerz, ale rodzina Arans słynie z kłamliwości, podstępności i bezmyślnej brutalności. Udowodnili to w czasie wojny domowej. Jedno niewłaściwie słowo i moglibyśmy mieć trochę problemów. Bardzo rozsądna z ciebie dziewczyna.

Słońce stało w zenicie, grzejąc przyjemnie, ale nie natarczywie, południe było w pełni. Przed nimi rozciągał się pusty trakt.

Wróć do „Księstwo Ujścia”