Re: Czarny Zamek

151
Wsłuchując się w rytm, jaki konie wybijały swoimi kopytami oraz turkoczące koła wozu, na którym siedziałam, przysnęło mi się na krótką chwilę. Jak zwykle nie odzywałam się do moich nowych, tymczasowych zdaje się towarzyszy, preferując swoje własne, mordercze myśli. Aktualnie, będąc pod wpływem cudotwórczych narkotyków, aż tak zabójczo mordercze to one nie były. Prędzej... normalnie mordercze. Bez zbędnej domieszki wilkołaczej agresji. Oczywiście dochodziło do tego złudne poczucie szczęścia, od którego można się wkrótce uzależnić... gdyby nie fakt, że siedziała we mnie inna istota, jak ja to postrzegam, zapewne odczuwałabym to dużo mocniej. Wypalona około godzinę temu fajka z różą wymieszaną z tytoniem sprawiła, że jednostajny rytm wozu uspokoił mnie i uśpił, pozwalając gorącym emocjom odpłynąć w niebyt. Byłam przyzwyczajona do tego działania, ale za każdym razem lubiłam, gdy ono nadchodziło. Moja dusza odczuwała wtedy pokój, nie interesowała się tym, kto może mi za zakrętem wbić nóż w plecy ze wstrętem wymalowanym na twarzy, nie interesowała się także wspomnieniami, upychając je w jednej z szuflad, a klucz chowając do kieszeni. Uspokajałam sztorm, który we mnie szalał. Stawałam się starą Joe, która była chamską, umiarkowanie agresywną istotą bez zapędów do gryzienia wszystkiego, co się rusza. A potem zasnęłam.

Obraz, który zobaczyłam po przebudzeniu, do najweselszych nie należał. Zmienił się diametralnie, bo choć od pewnego czasu coś zwiastowało ponury nastrój, jaki będzie tutaj panował, to nie spodziewałam się czegoś takiego. Przede wszystkim, prócz mrocznego krajobrazu, jaki rysował się wraz z zamkiem, o moje uszy obiła się przeraźliwa cisza kłębiąca się w powietrzu i naciskająca na moje bębenki. Sen powoli odlatywał, wraz z ulotnym poczuciem spokoju, radości i szczęścia. Wróciła irytacja. Konie, ich strach oraz coraz częstsze odmawianie współpracy, znowu przyprawiały mnie o szał, podobnie do ciemnych chmur zasłaniających niebo i niepozwalających mi prawdopodobnie w późniejszych godzinach określenie pozycji Zarula. Także i towarzysze sprawiali, że dłoń sama zaciskała się w pięść. Tak po prostu, ponieważ w moim wnętrzu kotłowała się irracjonalna złość. Prawdopodobnie to zachowanie podburzał sam zamek, ponuro jawiący się moim oczom i wysyłający chyba podwójną falę wściekłości w moją stronę. Chciałam już sięgnąć po narkotyk, żeby znów czuć się jak dawniej, ale problemem ZNOWU była ta kurewska dwójka, przy której oczywiście nie wypada zażywać niczego. Wciągnęłam głośno powietrze, ponuro spoglądając na martwe krzaki, jałową ziemię i czarne mury. Po chwili wypuściłam je, delikatnie rozluźniając mięśnie na całym ciele, dotychczas spięte bez powodu. Wstrzymywanie pierwotnych instynktów miało swoją wadę: kumulowały się one i czekały, aż wybuchnę, by popłynąć z falą i owładnąć mną. Ciężko było je kontrolować, szczególnie, gdy Zarul zbliżał się do pełni.

W pewnym momencie wędrówki, gdzieś mniej więcej przed bramą, konie odmówiły posłuszeństwa. Po prostu, zaczęły parskać, cofać się i generalnie były przerażone. Patrzyłam się na nie z największą nienawiścią, chcąc wyrwać im flaki, żeby w końcu do kurwy nędzy przestały zachowywać się jak rozwydrzone bachory... parsknęłam i ja, schodząc z wozu, bez słowa do Artura czy Nao. Zeskakując na martwą ziemię, poczułam jeszcze ukłucie bólu w nodze. Kość zrosła się już trochę temu, ale skutki tamtej felernej wyprawy czułam do teraz. Podeszłam do bramy, mając w dupie zmagających się ze zwierzętami towarzyszy, po czym niepewnie przeszłam przez bramę, czując ogarniający mnie coraz bardziej niepokój. Sięgnęłam lewą dłonią do szabli ukrytej u prawego boku, sprawdzając, czy aby dobrze wychodzi. Rzuciłam jeszcze oschle przez ramię do pozostałej dwójki:

Sprawdzę, co tam jest — po czym ostrożnie weszłam na dziedziniec, uważnie obserwując otoczenie. Zastanawiałam się nad dziwną nieskazitelnością miejsca teoretycznie opuszczonego, które dawno temu powinno zmurszeć i być pełne popękanych pozostałości. Tymczasem tutaj zdaje się nawet kurz nie siada, co jeszcze bardziej wzmogło mój niepokój.

Po prawej stronie było gołoborze, bo którym akurat nie chciałam chodzić z różnorakich względów sprowadzających się głównie do własnego bezpieczeństwa. Przeniósłszy wzrok na wieżę, uniosłam głowę i zlustrowałam ją dokładnie. Wyglądała lekko przerażająco, bez ani jednego okna czy drzwi, jakie mogłabym zauważyć. Po krótkiej kontemplacji tejże baszty ruszyłam dalej, ku środkowi dziedzińca, gdzie znajdowała się fontanna. Chciałam ją minąć pobieżnie, lecz usłyszałam ruch w środku i musiałam zaglądnąć. Szczur nie był tym, czego tutaj się spodziewałam ujrzeć. W miejscu tak bardzo dziwnym, opuszczonym, którego jednocześnie nie tknął czas, widok gryzonia był czymś doprawdy niezwykłym. Patrzyłam na niego krótką chwilę jak w transie, zastanawiając się, co by było, gdybym go chwyciła i... potrząsnęłam głową, wyrywając się z amoku. Do czego to doszło, żebym już myślała o pożeraniu szczurów? Zresztą, co to za zabawa złapać coś takiego. Ja wolałam... polować. Ekscytacja z tym związana była czymś, co akurat lubiłam od zawsze. Odwróciłam się od pustej fontanny i rozejrzałam raz jeszcze, w tym na Artura i Nao. Krótki moment zastanawiałam się, czy nie poczekać na nich, po czym uznałam, że w sumie nie mam po co. Poszłam dalej, obejrzeć bramę prowadzącą na zamek. Nigdzie na razie wchodzić nie zamierzałam. Nadal trzymałam dłoń na głowicy mojego ostrza, będąc w razie czego gotową na szybką reakcję. W tym momencie wolałam także nie zażywać ani duszka, ani róży, które trzymałam głęboko w torbie, którą natomiast prawie zawsze trzymałam przy sobie, ze względu na ograniczone zaufanie, jakim darzyłam swoich towarzyszy. Także i teraz miałam ją na ramieniu, ale nie otwierałam jej. Otumanienie nie było tym, co było mi teraz potrzebne.

Re: Czarny Zamek

152
Jechali wozem już od jakiegoś czasu, ale rozmowa z nowo poznaną dziewczyną zupełnie się nie kleiła. Była wyobcowana. Dzika. Jej wdzięczność za uratowanie życia krucha. Gdy tylko wróciła do zdrowia zażądała odstawienia do najbliższego miasta. Nie było w niej ani krzty pokory. Na pierwszy rzut wydawała się gwałtowna jak ogień. Kontakt z nią przypominał dotknięcie rozgrzanego do czerwoności żelaza. Wewnątrz niej kumulowała się niespożytkowana agresja, która gromadziła się niczym lawa przed wielką erupcją. Bulgotała choć w nieefektywny sposób próbowała zapobiec nieuniknionemu. Miała w sobie dużo z pierwiastka powietrza. Szamanka od razu rozpoznała tą nieposkromioną duszę i głowę pełną marzeń. Tych zgubionych na wietrze. Dokładnie tak. Josephine była tym liściem unoszącym się na ciepłych podmuchach, by nagle zostać targanym przez wichurę daleko od rodzinnych stron. Była zupełnie inna niż Lamparcie Oczy. Goblinka była utożsamieniem wolno płynącej rzeki, która przecierała dawne szlaki przodków. Wolno lecz stanowczo zmieniającą rzeczywistość dookoła siebie. Szanującą otaczającą ją naturę. Szumiącą wraz z świstem wiatru, grzechotem kamieni i syczeniem ognia. Dopiero gwałtowne zmiany w jej życiu nakazały jej wyznaczyć nowe koryto, a znając tylko życie pod postacią wiecznej podróży oddała się dawnej tradycji. Nie była stałą wodą, jak jeziora i stawy. Nie była również zburzonym morzem. Byłą wiecznie płynącym potokiem. Nie niszczącym, a dającym ukojenie zwierzętom i ludom. W niej również jednak mieszkał niepokój. Ta zaległa na Wielkich Wydmach moc niszczycielska. Burza piaskowa, susza i wiecznie palące słońce. Ona jako oaza w centrum niespokojnej pustyni.

Nao-kai penetrowała młodą kobietę coraz głębiej. Przenikała ją na skroś. Joe bardzo dobrze to czuła. Jakby ktoś próbował wedrzeć się do jej głowy, dokonać sekcji ciała, odczytać najwstydliwsze wspomnienia. Nie wykorzystywała do tego żadnej magii. Nie wpatrywała się w nią ostentacyjnie. Zwykłe przypadkowe zerknięcie, które rejestrowało więcej niż by się chciało. To jeszcze bardziej mogło denerwować złodziejkę. W połączeniu z jej niezachwianym spokojem można byłoby stwierdzić, że jest wręcz irytująca.

Podróż spędziły więc na ciszy. Wraz z Arturem zamieniali o wiele więcej słów w czasie trwania jednego postoju niż powiedziane było między kobietami w ciągu całej wędrówki. Szamanka już wcześniej zwróciła uwagę na energię, którą emanował cel ich wyprawy. Tym bardziej jednak ciągnęło ich do tego miejsca. Wielka moc wiąże się również z sekretami, artefaktami i bestiami. Wszystkim czego było im potrzeba. Nie dopowiedzeniem byłoby określenie ich mianem poszukiwaczy skarbów. Nie majątek się dla nich liczył lecz przygoda. Eksploracja zapomnianych miejsc, które owijały szczelnie legendy. Można było w nich zobaczyć prawdziwą ekscytację. Starali się zatrzymywać jedynie w bezpiecznych miejscach, aby konie mogły odpocząć. Oni sami nie potrzebowali tak dużo snu. Zamieniali się przy powożeniu wraz z łowcą. Zielonoskóra nieraz miała w dłoniach wodze, gdy jej rodzinne tabory przemierzały gorące piaski pustyni. Nie była jednak przyzwyczajona do prowadzenia zwierząt po kamienistych drogach, wzniesieniach i krętych szlakach. We wschodniej baronii sami ustanawiali sobie kierunek przez wydmy, które przypominały morskie fale. Tutaj jednak dobrze wiedzieli, gdzie znajduje się ich finisz. Tam wysoko, gdzie straszyły czarne wieże. Przed dzień dotarcia do zamku podróżniczka doznała wizji. Nieprzyjemnej trawiącej jej myśli. Obraz zupełnie nie był związany z obecnym celem jazdy lecz zakorzeniony głęboko w jej przeszłości. I dotyczył prawdopodobnie czasów jeszcze przed jej narodzinami.
***
Bujne wiszące ogrody otaczały wielką kolumnę, stanowiącą starożytny system irygacyjny. Wewnątrz zdobionego płaskorzeźbami marmurowego słupa przechodziły żyły magii, które nawadniały całą okolicę. Obce rośliny o długich pnączach i ogromnych mięsistych czerwonych kwiatach otulały zimny kamień, nadając mu orientalnego piękna. Dookoła roztaczały się zaś żyzne pola uprawne, na których grupy potężnych zielonoskórych ludzi zbierały obfite plony. Obraz przypominał raj. Legendarną krainę winem (!) i miodem płynącą. Gorące promienie słońca, wiszącego nad głowami, przyjemnie ogrzewały wielkie zielone liście. Mieszkańcy wydawali się zupełnie beztroscy wkładając nabrzmiałe płody rolne do trzcinowych koszy. Pomagały im dzieci, które ze śmiechem kręciły się pod ich nogami. Jedno z nich podkradło ojcu fioletowy podłużny mięsisty owoc, którego skóra pod naporem ostrych zębów pękła, rozlewając na dłonie gęsty i słodki sok.

Cała scena zastygła w jednym przerażeniu, który przejawił się szybszym biciem serca Nao. Nad ich głowami unosiła się ogromna chmura złocistego piasku, która w jednej chwili opadła, przykrywając wszystko tonami rozpaczy. Takiej niemej trwogi, która wsiąka w ziemię. Wszystko co piękne w jednej chwili stało się wspomnieniem. Nie to jednak najbardziej utkwiło w jej głowie. Ta złość, która przebijała się przez tony piachu. Łaskawe pola stały się cmentarzyskiem wielu niewinnych istot z powodu niewytłumaczalnego kataklizmu. I duch, który strzegł tych terenów, wył z gniewu.

Wtedy też rozszalała się burza piaskowa. Pierwsza, która miała tutaj miejsce. Piasek zaczął wirować w powietrzu, szumiał jak głębiny morskie, falował i grzmiał. Uderzał złocistymi bałwanami o potężne konstrukcje, stanowiące cuda techniki. Niszczył wzburzony. Targał głazami ze zburzonych kolumn i posągów. Wrzał. Rozgrzane od złości fragmenty skał spajały się w postać potężnego jaszczura, który z furią spojrzał wprost w jej oczy. Znała go.

*** Mężczyzna powoził w czasie, gdy zbliżali się do Czarnego Zamku. Nie tylko w Joe można było dostrzec niepokój. Wszyscy byli wypełnieni grozą tego miejsca. Zwierzęta protestowały. Szamanka zaś odczuwała przytłaczającą magię trawiącą okolicę. To ta nieoswojona moc, zapuściła głęboko w ziemi korzenie, kradnąc roślinom potrzebną wodę i minerały. I ona sięgała do nieba swymi długimi palcami mącąc w kłębach chmur przypominających dym unoszący się znad płonącego lasu. I ona psuła nastrój, który w nich hulał jeszcze tak niedawno. Nie zamierzali jednak zawrócić. Zatrzymać swoją podróż jak zwierzęta pociągowe, czy ludzie unikający owianej złą sławą twierdzy.

Gdy tylko zatrzymali się, pierwsza ruszyła nowa członkini kompanii. Nie było w niej właściwej ostrożności. Nic dziwnego, że ostatnim razem znaleźli ją na dnie pułapki, czekającej na śmierć. Tym razem mogłoby się jej tak nie poszczęścić. Tutaj mieszkała zupełnie inna magia, niż miało miejsce to w grobowcu wilczego władcy. Tutaj zło pałętało się między ich nogami. Nie powinna tak mknąć przed siebie zupełnie bezmyślnie.

- Rusz za nią Arturze. Ja zajmę się końmi, przypilnuję wozów. Nie wjedziemy tam do środka, bo nawet zwierzęta protestują. Tylko uważaj na siebie, a przede wszystkim na tą młodą. Jej ogień ciężko jest ujarzmić. To miejsca zaś może zupełnie ją zgasić. Jak całą okolicę – ponurość miejsca zupełnie ją opanowała i nawet nie rzuciła żadnym żartobliwym komentarzem.

Zeskoczyła z powozu i podprowadziła stępaki do jednego z wyschniętych drzew, aby przywiązać je do pnia. Nie zamierzali stracić zwierząt, ani wozu. Te drzewa były okropne. Były kruche. Martwe. Przypominały bezdomne dzieci, wyciągające błagalnie ręce ku niebu, prosząc o łaskawy deszcz. Nawet ich gałęzie były wygięte w taki nienaturalny sposób, jakby niosły na swoim grzbiecie okropne wspomnienia. Tylko wiszące w powietrzu kotłowisko odcieni szarości zupełnie nie zamierzało ulitować się nad nimi. Undine dawno temu uciekła do głębin morskich, pozostawiając bez opieki ziemie Herbii. Nie można było liczyć na jej dar. Zapomniana przez pierwotne ludy i ona pozostawiła w niepamięci ich potrzeby. Tylko nieliczni nosili w sercach historię dawnych Duchów Elementów, które trzymały pieczę na nimi. Wśród nich była Nao, która właśnie powtarzała jedną z mantr do strażniczki wód pod wszelką postacią. Tych płynących i stałych, gruntowych i podziemnych, deszczy i oceanów.

Usadowiła się na spierzchniętej ziemi ze złożonymi nogami. Dotknęła nagimi dłońmi suchej popękanej gleby i zaczęła wodzić po niej palcami, tworząc z pyłu fantazyjne wzory. Zamknęła oczy i zaczęła wydawać z siebie ciche szmery. Jej ciało zaczęło chwiać się na boki delikatnie, jakby pojawił się jakiś samotny podmuch wiatru. Nadal jednak było cicho i spokojnie. Lecz szamanka zdawała się wprowadzać w głębszy stan świadomości. Miejsce było tak przesiąknięte magią, że nie potrzebowała dodatkowych środków, aby się skupić. Panował tutaj taki spokój, że nic jej nie dekoncentrowało. Otwierała umysł na otaczającą ją przestrzeń, na magię, niebezpieczeństwo i tajemnicę. Zamierzała szóstym zmysłem prześledzić najbliższy teren. Porozmawiać z karłowatą florą, która walczyła z posępnością roztaczaną przez obsydianowe mury. Chciała również prześledzić najbliższy ślad murów, aby odnaleźć możliwe przejście, którego nie spostrzegli na pierwszy rzut oczu.

Re: Czarny Zamek

153
– Odnoszę nieodparte wrażenie, że jest tu cholernie brzydko i nawet demony by tu nie zamieszkały – odezwał się ni z tego, nie z owego Artur, prowadząc nieprzerwanie wóz po wyboistej trasie – całe szczęście, że jesteśmy już blisko, im szybciej się stąd wyniesiemy tym lepiej!
Faktycznie, ponure zamczysko powoli wyłaniało się zza horyzontu, a dokładniej smutnego horyzontu pełnego powyginanych, martwych drzew, ziemi suchej jak piaski pustyni. Atmosfera tego miejsca przytłaczała i tłamsiła w zarodku wszelkie próby żartów czy swobodnych rozmów. Łowca co jakiś czas rzucał coś w eter, ale nie liczył już nawet na odpowiedź. Po prostu garbił się na swoim miejscu, ściskał w dłoniach lejce i łypał raz na prawo, raz na lewo. Było tu tak pusto i spokojnie, że Artur nawet nie starał szukać się śladów zwierząt po drodze. Westchnął głośno i odwrócił się po raz kolejny do Nao i Joe.
– Skończyły mi się żarty o sakirowcach i magach, może teraz wy coś opowiecie?
Obejrzał się na pasażerów. Sympatyczna goblińska samica siedziała sobie z tyłu i robiła swoje, gniewna szczeniara coś tam kombinowała w kącie. Splunął na bok i pokręcił niezadowolony głową – sprowadzi na nas tylko kłopoty.


Na początku młody łowca zadowolony był z nowej towarzyszki, w końcu też była człowiekiem a i oko było na czym zawiesić. Problem w tym, że nawet jej wygląd zewnętrzny nie wynagradzał paskudnego charakteru i smrodu mokrego psa, który wydzielała. Na prawdę, czasami zdawało mu się też, że dostrzega kłęby sierści, które wyciąga z ubrań. W dodatku była porywcza, raz czy dwa miał wrażenie, że rzuci mu się z pazurami do gardła. Gdyby nie fakt, że spał lekkim snem i ze sztyletem pod poduszką, bałby się zasnąć przy tej wariatce.

Gdy dojechali w końcu pod bramy, konie zgłupiały i zaczęły jakieś cyrki odstawiać. Zniesmaczony Artur na przemian szarpał za wodze, klepał konie by je uspokoić i próbował każdej innej sztuczki by zmusić je do posłuszeństwa. Nic nie pomogło.
– No kochani, tutaj czeka nas wysiadka, dalej nie pojedziemy – mówiąc to schodził z miejsca woźnicy. Z chęcią dodałby coś jeszcze, ale ich drużynowa wariatka coś tam powiedziała i pognała na spotkanie śmierci. Wyciągnął nawet rękę by ją zatrzymać, ale zabrakło mu motywacji by ratować ją po raz kolejny. Machnął za nią tylko i mruknął coś pod nosem.
– Nao, co my z nią zrobimy? – zapytał szamankę i westchnął ciężko. Jeśli to ona go prosiła by poszedł za Joe, jak mógłby odmówić, no nie mógł. Dlatego westchnął (po raz kolejny) i odparł: znasz mnie Nao, zawsze na siebie uważam.

Wspiął się na wóz i wyciągnął kołczan, oraz swój łuk. Piętnaście strzał zwykłych, dwie przebijające, srebrna, ząbkowana i jedna adamantytowa. Tyle wystarczy na krótki zwiad. Zarzucił sobie na plecy kołczan, łuk oraz jedną strzałę złapał w lewą dłoń i poszedł nieśpiesznym krokiem za dziewczyną, bacznie rozglądając się dookoła i węsząc po drodze. Długie noże były na miejscu jak zawsze. Raz na jakiś czas zerknął dookoła, w poszukiwaniu śladów jakiejkolwiek bestii czy żywej istoty.
Obrazek
Chociażbym chodził ciemną doliną, zła się nie ulęknę

Re: Czarny Zamek

154
Z jasnych, nieskazitelnych, lustrzanych płyt dziedzińca niczym cyrkowa pokraka na szczudłach wystrzeliwał się w niebo zamek, pochłaniając swą jednolitą, czarniejszą od nocy powierzchnią, sprawiając wrażenie, jakoby pożerał wszelkie światło, będące wokół. Josephine mogła zaobserwować to zjawisko dokładnie, gdy zbliżyła się do bramy. Wokół muru budowli znajdowała się niewielka, kilkucentymetrowa poświata światła, które jakby próbowało uciec od mrocznej tafli, ale ta wciągałaby je powoli, nie pozwalając ruszyć się o milimetr dalej. Nie ulegało wątpliwości, że taka świetlista łuna nie ukazywała się codziennie. Właściwie, nie udokumentowano nigdy, by takowe zjawisko pojawiło się kiedy indziej, czy gdzie indziej. W tej chwili ta poświata była najweselszym akcentem w całym zamku. A mimo to, było w niej coś przygnębiającego. Czy to z powodu skojarzenia z próbą świetlistej ucieczki, czy z innego tak się działo - Nieokiełznana Jo nie miała pojęcia. Nad nią znajdowały się okna, pod nią płyty, za nią schody i dziedziniec, a przed nią - wrota. Z drewna o wiele ciemniejszego od drzew, które napotkali, barwą przypominającą kamień wokół. Jak gdyby ktoś, kto projektował to miejsce zadbał, by nic a nic nie odstępowało od mrocznego szablonu. Okute były szarą stalą, która to była chyba jedynym akcentem przypominającym świat znajdujący się wszędzie dalej, niż kilka kilometrów stąd. Jeśli kto dotknąłby monumentalnego fortu-pałacu, przeszyłoby go zimno. O tak, pomimo tego, że powietrze było zdecydowanie o wiele za ciepłe jak na tą porę roku, to budulec był w dotyku niczym lód.

Artur kroczył ostrożnie. Rozglądał się uważnie, więc i jego czujnemu oku nie mógł umknąć szybka niczym błysk smuga przelatująca gdzieś po jego lewicy. Zbyt szybka, by można było rozpoznać kształt, czy chociażby mrgunąć, nim zniknie, a zbyt wolna, by ją całkowicie pominąć. Chociaż może to przeklęta aura tego miejsca powodowała zwidy, halucynacje? W końcu niczego nie można było być pewnym w zaczarowanych miejscach. Szczególnie, gdy czary nań rzucone należały do plugawego rodzaju magii. Ale niezależnie od tego, czy ów ruch był prawdziwy, czy nie - łowca czuł, jak gdyby ktoś obserwował jego kark, śledził każdy jego ruch, pomrukując bezdźwięcznie. Ale znowu mogła to być po prostu otaczająca myśliwego atmosfera.

Mężczyzna opuścił goblińską szamankę, a ta zajęła się dobytkiem i zwierzętami. Pociągowym szkapom nie trzeba było pomagać w oddaleniu się od źródła ich niepokoju. Same nawet chętnie przyspieszyły, a kobieta mogła wyczuć smutek, który w nie wstąpił, gdy tylko okazało się, że wcale nie wracają w pogodniejsze miejsce, a są prowadzone do drzewa, co zwiastowało spędzenie co najmniej kilku dobrych godzin w tym miejscu. Co jakiś czas rżały i przesuwały kopytami po gruncie okazując swe zdenerwowanie zaistniałą sytuacją. Biedactwa musiały odczuwać atmosferę Czarnego Zamku jeszcze mocniej niż drużyna.
Gdy Nao-kai zajęła się już końmi, postanowiła oddać się transowi. Nie był to najlepszy ruch z jej strony, a na pewno nie najlepszy dla jej samopoczucia. Gdy powoli otwierała swój umysł i duszę, tutejsza magia korzystając z okazji, jak gdyby czekając na ten moment od wieków - zaczęła robić swoje. Oczywiście powoli, delikatnie, ale na tyle wyraźnie, że goblinka to czuła. Lokacja otwierała się najpierw przed nią, zachęcając, kusząc do tego, by oddała się medytacji do reszty, oferując wymianę informacji w zamian za... Rozpacz, która szybko zaczęła ogarniać szamankę.
Zaczęło się niewinnie. Od wspomnienia. Wspomnienia jej rodzinnych stron, które z niewiadomych powodów wykwitło jej w głowie. Nauk, które pobierała jako umagiczniona Pantera. Leków, praktyk i chwilowych, zazdrosnych spojrzeń na jej brata, co właśnie uczył sie polować. Jej ukochanego brata, który był tak ważny dla plemienia. Tak ważny dla niej. A potem pamięć wybrała sobie następny moment, kilka lat późniejszy. Kiedy znowu to zdarzyło się Nao posłać goblińskiemu myśliwemu kolejne zazdrosne spojrzenie. Podobne do tego, jakim czasem on patrzał na nią. Ale co ważniejsze - jedne z ostatnich spojrzeń, które na siebie rzucili.
Potem były tylko ciała. Ciała jej plemienia, w których brakowało jednego, najważniejszego. Gal-shalaia. Wtedy obiecała sobie, że go spotka i odnajdzie. Wyobraziła sobie teraz uściski, które wymienią, wzruszenie tej chwili. Wzruszenie, które teraz ogarniało ją. Bo ona, miast szukać swego umiłowanego brata, siedziała teraz na wozie i pilnowała dobytku dwójki ludzi, którzy poszli zwiedzać loch! I mimo, że wiedziała, że smutek, który wlewał się w jej umysł był spowodowany zaropiałą, zgniłą magią, złą magią - To w umyśle miała obietnicę, której dotrzymania nie pilnowała przez ostatni czas. Poczuła się strasznie samotna.
Samotność ta zniszczyła jej mantrę. Flora jej odpowiedziała w sposób, którego by się po niej nie spodziewała. Wyglądało na to, że to miejsce było już tak nienaturalne, że nie potrafiło się skomunikować z szamanką, a jedynie przelać w nią swój własny mrok.


Ale Nao-kai nie miała czasu na rozpacz. Nie miała czasu też na sprawdzenie muru. Jej towarzysze też nie mogli rozejrzeć się w pełni, bowiem wszyscy musieli zatkać uszy. Rozgległ się okropny krzyk, chociaż "krzyk" nie jest do końca poprawnym określeniem. Gdyby zarzynana świnia miała głos kobiety, mniej-więcej taki dźwięk odbiłby się echem po górach i spłynął z nich na okoliczne tereny, jak lament. Lament tak głośny, że mogły od niego pęknąć bębenki uszne. Eksplowował w głowie, powodując ból. Co prawda sam kwik trwał około sekundy, to rzeźba okolicy odbiła ten dźwięk wielokrotnie, za każdym razem nieco słabiej. Wycie dobiegło z wnętrza zamku, to nie ulegało wątpliwości, mimo, że głos szybko otoczył wszystkich uderzając kaskadą ze wszech stron. I nawet gdy już echo ucichło, został po nim okropny ból w uszach i otępienie. Przez najbliższy czas trójka będzie musiała mówić do siebie nieco głośniej.
Spoiler:
"Jak dzikie zwierze w okresie godowym
Jak marynarze z dziwkami w mieście portowym
Jak uczniowie Oros z uczennicami
Jak król ze sługami i nałożnicami
Jak żołnierze ze schwytanymi kobietami

Odpuść sobie, dziecię

I tak wszystko pierdolnie
Jak nikt jeszcze nie widział w świecie"

Re: Czarny Zamek

155
Gdy tylko zamknęła zielone powieki, magia miejsca zaczęła snuć się dookoła niej jak anakonda kargaldzka. Na początku delikatnie kąsając ją i wabiąc wiedzą. Później oplatając się i zaciskając uścisk. Kobieta ulegała tym pokusom, przekraczała kolejne stadia medytacji. Obnażyła się zupełnie, aby odkryć sekrety, skrywane przez mury czarnego zamku. Jeszcze nigdy nie została pochwycona przez mroczne zaklęcia w pułapkę. Gdy smutek pochwycił ją w sidła, nie była już w stanie się bronić przed przytłaczającą aurą miejsca. W jej głowie zaczęły pojawiać się obrazy z przeszłości. Wszystko było takie przygnębiające. Samotna gorzka łza zaczęła spływać po jej policzku, barwiąc się bielą tatuaży plemiennych. Malowidła na jej skórze nie były przesiąknięte czarami, lecz stanowiły element kultury- przesąd. Nie uchroniły ją przed owym atakiem. Nao nawet nie spodziewała się, że pigment może stanowić barierę dla obcej mocy. Czyniła to ze zwykłego potrzymania tradycji.

Wtedy usłyszała jeszcze głośniej bicie drugiego serca. Nie było go koło niej. Pochodziło z odległych krain. Tych, z których pochodziła. Z pewnością tam gdzieś znajdował się jej ukochany brat. Żył. Ona zaś podróżowała beztrosko przez ziemie Herbii w poszukiwaniu artefaktów dla własnej pychy. Towarzyszyli jej obcy ludzie, którzy nigdy nie zastąpią jej rodziny. Ufała Arturowi, ale z pewnością skrywali przed sobą zbyt wiele tajemnic. Za dużo ich różniło, aby mogli stać się bliskimi. Dziewczyna o dzikiej naturze zaś zupełnie nie zawiązała z nimi więzi. Była tutaj z nieszczęśliwego zrządzenia losu. Przy najbliższej okazji opuści ich, zapominając o wspólnej podróży i uratowanym życiu. Goblinka zaś za jakiś czas znów pozostanie sama. Bez celu błądząc w niewyraźnej teraźniejszości.

Kolejny wyraźny obraz. Piaski pustyni zabarwiony na rdzawy kolor, krwią jej plemienia. Lampartów, którzy wiecznie przemierzali Wielkie Wydmy. Wtedy straciła całą rodzinę. Większość z nich umarła, a ci którzy przeżyli zniknęli. Tylko szczęściem ona sama przeżyła. Wśród poległych nie odnalazła ciała kilku samic, ale również swojego brata bliźniaka. On jej pozostał. Tragiczne wydarzenia nie przerwały nić łączącą ich. On i ona czuli siebie, choć byli oddaleni o wiele mil. Nawet tutaj. On czuł, że jej serce przyśpieszyło. Że zaczęła się zamartwiać, przejmować, krztusiła się wręcz myślami na temat swojej ignorancji. Obiecała sobie, że go odnajdzie. Przez chwilę chciała wstać i opuścić swoich towarzyszy. Nie potrzebowała ich. Potrzebował ją Gal-shalai.

Przeszywające uczucie samotności przerwało jej medytację, a ona sama wróciła do rzeczywistości. Wtedy też jej głowę przeszył okropny krzyk. Podniosła mimowolnie dłonie do uszu, aby uchronić się przed tym hałasem. Ten wrzask jednak uwolnił ją od rozpaczy, która zaczynała trawić jej umysł. Nie mogła powrócić do Urk-hun, aby poszukiwać swojego brata. Teraz to zrozumiała. Nie mogła, póki nie posiadła wystarczającej mocy do ujarzmienia ducha pustyni. Poza tym postanowiła rozwinąć głębiej stan transcendencji, aby móc właśnie pójść śladem tej nici łączących ich razem. Była w dobrym miejscu. Szakali Zew potrafił o siebie zadbać. Świadectwem tego był sam fakt, że przetrwał do tego czasu. Był najlepszym myśliwym w plemieniu. Wiedziała, że kiedyś się zobaczą. Tylko jeszcze nie teraz. Nao-kai była potrzebna właśnie tej dwójce. Ta przeklęta twierdza była zbyt niebezpieczna nawet dla niej samej. W trójkę jednak mieli szansę rozwikłać zagadkę tych czarnych zaklętych skał.

Wstała z ziemi, wzburzając pył. Rozejrzała się po okolicy, chcąc znaleźć jakieś niebezpieczeństwo. Jakąś bestię, która mogłaby zbliżać się w ich stronę. Jeżeli nie dostrzegła niczego złowrogiego zaczęła oporządzać dookoła wozu. Na wstępie pogładziła konie po grzbiecie. Chcąc je uspokoić. Uważając przy tym, aby przestraszone nie uderzyły ją kopytami. Zablokowała koła od wozu specjalnym mechanizmem. Zabezpieczyła w środku wozu skrzynie. Nikt raczej nie okradnie ich. Wszyscy unikali tego miejsca. Nawet bandyci. Ruszyła w kierunku towarzyszy rozglądając się przy tym uważnie na wszystkie strony.

- Już przebudziliście prastarego potwora, który spał na swoim legowisku od tysięcy lat? – rzuciła żartem, chcąc rozwiać ponurą atmosferę. Sama jednak nie poczuła się lepiej z tego powodu. Jej głos brzmiał na zrozpaczony i przygnębiony. Nie tak to miało wyjść.

Re: Czarny Zamek

156
Ruch. Tylko tyle zdołał pomyśleć Artur, nim smuga cienia zniknęła z jego pola widzenia. Odwrócił się natychmiast, trzymając już łuk w połowie drogi do pozycji zdatnej do strzału. Jo mogła być zaskoczona takim nagłym zwrotem, ale nie obchodziło go to. Było tu niebezpiecznie, a on wlazł właśnie w sam środek legowiska śmierdzącego zła.
– Jo, nie łaź tam sama, to... wypowiedź przerwał mu krótki pisk, który rozbrzmiał w okolicy i poniósł się echem. Łucznik jęknął i automatycznie przycisnął dłonie do uszu, trzymając wciąż (dosyć niezgrabnie) łuk w garści. Schylił się też, jakby bał się, że coś trafi go w głowę. Po chwili wyprostowała się i rozejrzał dookoła.
– Co to było, słyszałaś to – zapytał dziką dziewczynę, ale nagle przypomniał sobie o ich gobliniej towarzyszce i zawołał do niej – Nao, nic Ci nie jest?

Szczęśliwie jego obawy rozwiała sama goblinka, wchodząca przez bramę jakby nigdy nic. Jej żart skwitował tylko niewiele mówiącym "mmm". Ewidentnie nie pocieszyła go ta myśl. Wskazał za to dziedziniec.
– Widzicie jak tu wszystko jest zadbane, nie jest to dobry znak. Kiedy nasza dzielna łowczyni przygód przechadzała się po kamieniach, ja spostrzegłem jakiś znikający cień. Niestety był zbyt szybki by nawet myśleć o pogoni, więc tego nie robiłem – wskazał miejsce gdzie go widział – tam był, możnaby sprawdzić. Nao, jak myślisz, od czego zacząć przeszukanie tego miejsca, może wieża?
Podszedł nieśpiesznie w tamto miejsce.
Obrazek
Chociażbym chodził ciemną doliną, zła się nie ulęknę

Re: Czarny Zamek

157
Josephine wpatrywała się zafascynowana w światło, które próbowało wydostać się z wnętrza budowli. Jakby kamień, z którego zamek został wykonany, pochłaniał światło i nie wypuszczał ze swoich objęć. Stojąc przed bramą, obserwowała, jak strumień stara się uciec z łapczywych objęć magii, nadaremno rzecz jasna. Po chwili zaczęło ją to irytować – w końcu ileż można gapić się w jedno miejsce? Dodatkowo światło nie potrafiło walczyć z dziwną energią je pochłaniającą, przez co Joe uznała, że nie jest warte jej uwagi. Gdyby pojedyncza wiązka zdołała się wyrwać! Ale nie, musi się toczyć tutaj odwieczna wojna pomiędzy jasnością a mrokiem, która niezwykle szybko ją znudziła. Odwróciła więc wzrok od dziwnego zjawiska, skupiając swą uwagę na chmurach. Gdzieś mignął jej Zarul – jeszcze przedtem widziała, jak jego tarcza gwałtownie się powiększała. Na dniach będzie musiała zwiększyć dawkę narkotyków, aby w miarę dobrze znieść pełnię. Już teraz irracjonalny gniew, nietłumiony przez substancje narastał, sięgając powoli epicentrum. Tak też cisza, ten cholerny szczur, pusta fontanna, wieża bez okien, próbujące umknąć światło czy w końcu jej towarzysze, to wszystko ją denerwowało. Josephine była naprawdę ciężką w obyciu personą.

Artur się do niej przypałętał. Usłyszała jego kroki kilka metrów za nią i odwróciła się do niego, chcąc odwarknąć coś głupiego i zapewne ją pogrążającego. Na szczęście dla niej i zapewne łucznika też, obydwojgu przerwał pisk. Joe przedtem narzekała w myślach na drażniącą ją ciszę – teraz natomiast chciała jej z powrotem, tak bardzo wchodził jej w uszy ten wrzask. Był krótki, pokroju lamentu matki w żałobie, ale echo tej pieprzonej budowli postanowiło sobie z nich zażartować i jeszcze przez jakiś czas powtarzało ten krzyk. Josephine czuła, jakby właśnie bębenki jej pękły. Zasłoniła więc uszy dłońmi, próbując odseparować od siebie ten dźwięk. Artur chyba coś do niej powiedział, ale nie zwróciła na to uwagi, zbyt przejęta całym tym harmidrem.

Dopiero gdy Nao-kai do nich przyszła, odjęła niepewnie dłonie od boków głowy i rozejrzała się czujnie, oczekując już kolejnego ataku. Zerknęła na rozmawiających, po czym zerknęła w tamto miejsce oraz na wieżę.

Uważaj, bo coś znajdziesz. Jak tam nie ma nawet wejścia — mruknęła, po czym zgodnie z zaleceniem mężczyzny poszła we wskazane przezeń miejsce. Tak już miała, że najlepiej wykonywało się jej czyjeś polecenia, niemal na równi z samowolką. Jednak nie lubiła kimś rządzić, to nie było na jej nerwy. Bycie pod czyimiś rozkazami – to jest jej żywioł. Dlatego właśnie znalazła się w okolicy, którą pokazał Artur. Po drodze wyciągnęła szablę, nie ufając już ani krztynę temu miejscu. Z przyjemnym ciężarem w dłoni było jej cieplej na sercu. W myślach natomiast przyznała się, że chętnie utoczyłaby komuś krwi. Przynajmniej zeszłoby z niej to powietrze i wściekłość nagromadzana przez ten okres, w którym nie mogła się zmienić. Ponieważ co jak co, ale transformacja podczas pełni jako tako pozwalała potem normalniej jej zyć. Czuła sie wtedy bardziej wyluzowana i to bez wspomagania narkotykami. A tak... tak to musi cierpieć w ludzkiej postaci, czując, jak złość rozsadza ją od wewnątrz.

Re: Czarny Zamek

158
Wycie powoli ustawało. Teraz, gdy można było odsłonić uszy bez ryzyka ogłuchnięcia głos ten brzmiał o wiele bardziej ludzko. Niewątpliwie należał do kobiety, która musiała doznać właśnie niewyobrażalnego cierpienia. Lub - co gorsza - była świadkiem jak jej własne dziecko takich cierpień doznawało. Ktoś kiedyś mawiał, że nie ma większej rozpaczy nad tę, którą odczuwa matka widząc umierającego syna. Nikt z naszych bohaterów nigdy nie miał okazji tego sprawdzić z dość oczywistych powodów.

Goblinka zajęła się końmi. Były przerażone i tylko fakt, że były przywiązane do drzewa sprawił, że nie uciekły. Na pierwszy rzut oka było widać, że podchodzenie do nich nie jest najmądrzejszym rozwiązaniem. Biedactwa nie miały dłoni, by zasłonić swe uszy i choć trochę osłonić się przed piekielnym wrzaskiem. Rżały raz po raz, wyglądały na gotowe, by nagle zerwać się do cwału i zostawić poszukiwaczy przygód samych na łaskę czarnej twierdzy. Szamanka szybko doczłapała do reszty, czekającej na nią na dziedzińcu.
Teraz, gdy Nao-kai znalazła się bliżej czarnych murów, i ona mogła dojrzeć anomalię od nich bijącą, tę wojnę między światłem i cieniem. Batalię niewątpliwie wygrywał mrok, wciąż pochłaniając to niekończące się promienie płynące od dobrotliwego Słońca. Przez chwilę można było dojrzeć, jak drobny bezkształt odrywa się od reszty, oddala się od czerni dalej niż jego bracia, płynie ku wolności... Ale zaraz okazywało się, że to było złudne wrażenie, a ów bezkształt nie wychylił sie przed resztę bezkształtu nawet o milimetr. Patrząc na to zjawisko można było zwątpić w istnienie zarówno intrygującej walki jak i całego zamku, który był przecież jej powodem.
Ten widok przyciągał ją swą nienormalnością i wyjątkowością, a jednocześnie napawał strachem. Tym rodzajem strachu, od którego nie uciekało się w popłochu, a który przepełniał muchę, gdy siadała na pajęczej sieci po to, by nigdy już nie wzlecieć. Ta świetlista ciemność wyglądała jak pułapka, jakby chciała, by ktoś ją dotknął i poczuł klątwę ciążącą na tym miejscu.

Niepokój trójki wzrastał z każdą chwilą. Jak słusznie zauważył Artur, nienaturalna czystość tu panująca nie była dobrym omenem. Właściwie, to jakby się rozejrzeć... Tutaj nic nie sprawiało wrażenia, jakoby mogło zwiastować dobro. Żyło tu od wieków czające się zło, które tylko czekało, aż ktoś wpadnie w jego wredne łapska, by powoli wydrzeć w nieostrożnym przybyszu dziurę, której nie zasklepi żadna magia, ani żaden medyk. Wszyscy mogli poczuć wzrok tego zła na swym karku, lekki, a cichy. Nieodstępujący ich o krok. Czekający na najdrobniejsze potknięcie, albo na rozdzielenie się drużyny tylko po to, by jak w wielu opowiaskach, które Artur zasłyszał jako podrostek dopaść ich wtedy, gdy będą sami.

Łowca ruszył ku Przeklętej Baszcie. Wilkołaczka zaraz go wyprzedziła nerwowym krokiem i to ona pierwsza ujrzała posąg leżący po drugiej stronie wieży, tuż pod samymi jej murami. Wykonany jakby z fioletowego, matowego kryształu. Przedstawiał kobietę. Piękną wysoką elfkę, o długich nogach, smukłych kształtach. Uosobienie wdzięku. Kobieta takiej urody mogłaby okręcić w okół palca jakiegokolwiek mężczyznę, a i nawet spróbowac swego szczęścia z kobietami. W samej figurze brakowało tylko jednej rzeczy, która dopełniła by ideału dzieła.
Pośrodku piersi, nieco z lewej widniała dziura wielkości pięści. Była idealnie kulista, jak gdyby ktoś specjalnie nie umieścił serca kobiety na swoim miejscu.
Przed nią klęczał mężczyzna z twarzą przy samej ziemi, ukrywając twarz w dłoniach. Był wielki nawet w tak drobnej pozie. Gdyby wstał i wyprostował się na pewno miałby więcej niż dwa metry. Odziany był w skórzany pancerz, który kiedyś mógł jeszcze stanowić jako-taką ochronę przed grotami strzał, czy ostrzami mieczy. Teraz wyglądała, jakby sama miała rozpaść się na kawałki przy najmniejszym ruchu giganta. Problem tylko był taki, że gigant się nie poruszał. Czyżby upiorny lament okazał się dla niego morderczy? A może spoczywał tak już od wielu dni? Czuć było od niego smród, ale na pewno nie przypominał on zapachu rozkładu. Bardziej pot. Być może ów jegomość nie słyszał o wykorzystaniu wody do obmycia się, kto wie?
Gdy tylko ktoś znalazł się mniej niż pięć metrów od niego, obrócił gwałtownie twarz. Można było dostrzec blizny na bladej twarzy kogoś, kto od setek lat nie ujrzał człowieka. W oczach jego był obłęd. Oraz łzy.
Powoli podnosił się z klęczków. Widać było po nim, że ledwie jest w stanie ustać, z chodzeniem będzie miał problemy, a o truchcie nawet nie było mowy. Twarz miał zarośniętą gęstą brodą. Jego usta otworzyły się i zaczął mówić. Jednak towarzysze wciąż byli zbyt ogłuchnięci, by zrozumieć jego słowa. Po kilkunastu dobrych sekundach udało mu się złożyć zdanie na tyle głośno, by ktoś mógł je dosłyszeć.
- M-m-macie s-serce? - Zapytał.

Dalej, wzdłuż zamku, prostopadle do kierunku w którym szło się z dziedzińca ku Baszcie, można ujrzeć było ogrody. Nie trzeba wielkiej głowy, by domyślić się, że były od lat martwe. Ziemia była tam tak samo popękana jak wszędzie indziej, nie było tam traw, ani ścieżek, a drzewa także były kikutami. Było trochę więcej uschniętych ciernistych krzaków, które może kiedyś tworzyły ładną kompozycję, może nawet i jakiś wzór.
Na samym końcu można było ujrzeć jedno żywe drzewo. Jabłoń. Pień miała tak czarny jak inne rośliny, ale posiadała liście. Ciemnozielone, a właściwie bardziej ciemne niż zielone, ale lepsze to niż nic. Byłby to nawet szczęśliwy widok, gdyby nie dwa istotne szkopuły, które zamieniały ową jabłoń w kolejny symbol rozpaczy.
Po pierwsze, owoce były czarne. Przegniłe od samego środka, przez miąższ do skórki. W smaku nie mogły być słodkie, ani kwaśne, ani w ogóle jakkolwiek jabłkowe.
A po drugie... Roślina nie uschła tylko dlatego, że znajdowała się w kałuży czarnego płynu, być może mazii, z której to musiało pobierać zgniliznę i przekazywać do swych owoców. I jak się okazało, było możliwe by istniało coś czarniejszego od murów Czarnego Zamku. Była to właśnie ta kałuża.
"Jak dzikie zwierze w okresie godowym
Jak marynarze z dziwkami w mieście portowym
Jak uczniowie Oros z uczennicami
Jak król ze sługami i nałożnicami
Jak żołnierze ze schwytanymi kobietami

Odpuść sobie, dziecię

I tak wszystko pierdolnie
Jak nikt jeszcze nie widział w świecie"

Re: Czarny Zamek

159
Chłodna zakończona szponami zielona dłoń, gładziła sierść niespokojnych koni. Niekoniecznie najprzyjemniejszy dotyk, ale znajomy. Świadczący o bezpieczeństwie. Zwierzęta powoli ustawały w swych dzikich zapędach uwolnienia się spod niewoli. Nie były w stanie wyrwać się. Dźwięk ustawał, a serce wierzchowców zwalniało. Czuły zagrożenie. W ich ogromnych oczach można było dostrzec instynktowny lęk przed nieznanym. To tak jakby usłyszały wycie watahy wilków polującej na swoim terenie. Gdyby mogły, pognałyby w przeciwnym kierunku do czarnego zamku. Na ich nieszczęście, a roztropność goblinki- zwierzęta nie mogły jak uciec.

Opuściła wóz wraz z wałachami, aby dołączyć do reszty drużyny. W nich zaś zastygły był równie silny niepokój jak w koniach. Nikt nie mógłby się tutaj ostać przed rujnującą siłą tego miejsca. Po dłuższym czasie mogliby zupełnie zostać pochłonięci przez przytłaczający nastrój twierdzy. I ten mrok górujący nad nieśmiałymi promieniami słonecznymi, które przedzierały się rozproszone przez gęste chmury burzowe. Panowała tutaj napięta atmosfera. Z jednej strony wszystko zwiastowało nadchodzącą katastrofę, ale nadal nic się nie działo. Jakby los z nich kpił, na życzenie kapryśnych bogów, którzy wdarli się nieproszeni na Herbię i zawłaszczyli sobie trony królów.

Czuła moc bijącą od tych zimnych murów, która kusiła ją w ten sam sposób, jak miało to miejsce podczas medytacji. Miała nieodpartą potrzebę dotknięcia tego gładkiego kamienia, przesiąkniętego nieznaną jej klątwą. Mogłaby się znów zatracić w ciemnościach, które spowiłyby jej umysł. Zatopiłaby się w smutku, bezkresnej melancholii. Uciekłaby do tragicznych wspomnień i tęsknoty za swoim bliźniaczym bratem. Prawie musnęła obsydianową powierzchnię, w której nawet nie potrafiła dojrzeć swojego odbicia. Mrok pochłaniał każdy błysk, każdą barwę. Mógłby pochłonąć i ją na moment. Jej puls przyśpieszył. Była w pewien swoisty sposób podekscytowana tym co skrywało się w Zaavral. Chciała odkryć sekret tej spaczonej mocy.

- Pierwszy raz snuję się między magią jak w labiryncie, który zmienia się za każdym razem, gdy się odwrócę. Nie potrafię przejrzeć przez ten mrok. Każdy z nas chyba się nie czuje tutaj dobrze. Zdajmy się na twoją intuicję. Moje plemię mówiło, że dusze łowców nawet we śnie przemierzają szlaki w poszukiwaniu niebezpieczeństw i zwierzyny. To nie intuicja, lecz wspomnienie snów prowadzi ich. Ufam Ci. – podążyła za Arturem, ale na przód i tak wyrwała się ich młoda nieoswojona towarzyska.

Zniszczony posąg wykonany z ametystu zupełnie nie wzbudził w szamance zdziwienia. Dawny właściciel rezydencji wzniósł te wspaniałe konstrukcję, teraz będące obleczone plugawą magią. Świadczyło to bowiem o jego zamiłowaniu do piękna i kosztowności. Wyrzeźbiony wizerunek kobiety mógł przedstawiać jego ukochaną, matkę czy jakieś oblicze bóstwa. Zamiast serca mogła mieć niegdyś jakiś magiczny artefakt, który został wykradziony przez szabrowników, przed tym jak zła sława Czarnego Zamku dotarła do miejscowych i jeszcze dalej. Zupełnie nie wzbudziłoby w niej to niepokoju, może lekkie zainteresowanie diamentowym tworem, który przerodziłby się w chęć zbadania go. Jej wzrok jednak utkwił w dziwnym potężnym człowieku, który zgarbiony klęczał nad przewaloną rzeźbą. Był jak pustelnik, który doglądał resztek po wspomnieniu jego miłości. Jakby ta powalona przez czas statua miała przypominać mu obraz kochanki. Poczuła niepokój. Czy mieli przed sobą marę dawnego właściciela posiadłości? Był zbyt realny, aby stanowić jedynie uwięzioną przez nierozwiązane sprawy zjawę. Może ta mroczna magia dała mu nieśmiertelność, aby już przez wieczność cierpiał katusze. Skupiła się, aby wyczuć wszelkie anomalie, otaczające dziwnego jegomościa. en jednak zareagował szybciej niż się spodziewała. Odwrócił się w ich stronę gwałtownie, a w jego oczach dostrzegła szaleństwo. Samoistnie trzymała dystans od niego. Wolała nie znaleźć się na wyciągnięcie jego ogromnej ręki.

- Czym jest serce, o którym mówisz – odrzekła na jego pytanie, a następnie zasugerowała – możemy pomóc odnaleźć zgubę, jeżeli odkryjesz przed nami tajemnicę tego miejsca. Kim jesteś i co się stało z tym zamkiem?

Oczy Nao-kai padły jeszcze na moment w stronę ogrodów, które rozpościerały się za basztą, a raczej to co po nich zostało. Wyschnięte drzewa i wiechcie będące wspomnieniem krzewów, które otaczały zawiłe ścieżki. Obraz przypomniał jej senną marę, w której sielankowa okolica została pokryta wiecznymi piaskami. Wielka katastrofa połknęła nie tylko egzotyczne rośliny, ale również całą cywilizację. Podobne zjawisko miała tutaj w południowej prowincji. Niewielka połać terenu, jakby umierała. Szamanka zastanawiała się czy owe spaczenie nie sięgało powoli głębiej ku zdrowym ziemiom. Wzdrygnęła się na ową myśl, która została wzmocniona widokiem jabłoni. Drzewa niosącego na swoich gnijących barkach śmierć. Symbol upadku. I ją próbowała zbadać za pomocą swej magii.

Re: Czarny Zamek

160
Josephine szybko wyszła na przód, mijając Artura. Działała według zasady kto dzierży miecz, idzie przodem. Łucznicy powinni być od osłaniania, a nie pchania się w sam środek potencjalnego niebezpieczeństwa, tak też to ona zgodnie ze swoimi zasadami wysunęła się na czoło ekipy. Zwolniła jednak trochę kroku, nim wkroczyła na tyły baszty. I to ona pierwsza ujrzała nietypową sytuację. Widziała bowiem sporo jak na swoje życie, lecz czegoś temu podobnego nigdy. Otóż kobieta, a raczej posąg wykonany z dziwnego kryształu, właśnie on leżał pod murami wieży. I nie byłoby w tym nic dziwnego, gdyby nie fakt, iż brakowało w tej niebanalnej niewieście jednego całkiem ważnego elementu. Serca, które powinno się znajdować w idealnie kulistej dziurze. Dziwniejszym było jednak to, że ktoś tu był. Ktoś żywy, lecz nie wyglądający na takiego. Potężny człowiek klęczał przy niepełnym posągu, wyglądając groźnie nawet pomimo pozy oraz zniszczonych elementów zbroi.

Cóż więc było dopiero, gdy ten powstał, pierwej odwracając od kobiety twarz i ukazując Josephine swą własną, naznaczoną wieloma bliznami. W oczach błyskały mu łzy, lecz to obłęd czaił się w ich kącikach i utwierdzał lykantropiczkę, iż długo on nie będzie stąpał po tym padole. Jego obecność tutaj była zwiastunem czegoś złego, a nawet jeśli nie była to celowo zastawiona jakimś cudem pułapka, tylko zwyczajny zbieg okoliczności, to kobieta czuła, że coś się niedługo stanie. Zacisnęła mocniej dłoń na swej szabli, mając ją uniesioną przed sobą, jakby wręcz oczekując tego ataku od wielkoluda.

Ten jednak nie zdawał się być skorym do bitki lub próby mordu któregokolwiek z nich, samemu wyglądając tak mizernie, jak Joe nawet nigdy się nie czuła. Mężczyzna owy ledwo utrzymywał równowagę, był wychudzony i zapuszczony w taki sposób, iż najemniczka nabierała tej zdradliwej pewności, że nic jej nie zagrozi. A jednak jej wyczulony instynkt wrzeszczał gdzieś z tyłu głowy, że to wcale takie proste nie jest i prawdopodobnie tym nie było. Gdzieś tkwił haczyk, lecz kobiecie trudno było go znaleźć na razie.

Jej głowa delikatnie przekrzywiła się w lewo, gdy w końcu zrozumiała, o co chodziło brodaczowi. Zmarszczyła brwi wyraźnie skonsternowana, lecz zaraz wzrok jej padł na dziurę wydrążoną w piersi posągu i poczęła kojarzyć niektóre fakty. Nadal jednak miała za mało informacji, by cokolwiek zacząć łączyć w sensowną historię. Pozwoliła więc mówić zarówno Nao-kai, jak i Arturowi, stojąc jednak przed nimi w pozycji oznajmiającej gotowość do walki. Na sekundę tylko zerknęła w stronę ogrodów, by przekonać się, iż z pozoru kolejny niezaskakujący widok martwej, ogołoconej gleby mieścił w sobie coś innego, równie przerażającego, co fascynującego. Jabłoń, złudny w tym momencie symbol nadziei, jaka mogłaby zagościć na tych ziemiach, miała pień czarny podobnież do innych drzew, lecz dźwigała na swych gałęziach liście o kolorze niezwykle ciemnej zieleni oraz jabłka. Przegniłe, żywiące się prawdopodobnie plugawą magią pochodzącą z małej sadzawki rozlanej wokół drzewa. Jabłoń mająca nieść w pierwszym momencie nadzieję obrazowała teraz kompletne splugawienie tego miejsca. Zepsucie, które nijak da się naprawić.

Wzrok, który uciekł na sekundę do martwych ogrodów, powrócił, by taksować uważnie olbrzyma. Josephine spoglądnęła mu w oczy, wyczekując jakiegoś ruchu zdradzającego niecne zamiary. Czekała tylko na jeden nieostrożny, fałszywy ruch dłonią, głową, jakąkolwiek inną częścią ciała, czekała, aby móc zatopić Glahmę w jego miękkim ciele, by ulżyć sobie i jemu w cierpieniu. Obydwie były głodne jego krwi, obydwie wyczekiwały walki. Jednak czekały, dając tym mądrzejszym od siebie chwilę do porozmawiania, wyciągnięcia potrzebnych informacji i wreszcie jakiegoś znaku, który mogłyby zinterpretować na swój sposób. Chciałby być szybsze od strzały, dłoni łucznika i cięciwy, która naciągana, z brzękiem powróci na swoje miejsce, wypuszczając celny pocisk. Chciały być szybsze od śmiercionośnej magii, która była uwalniana jedną inkantacją i jednym ruchem dłoni. Ona i jej szabla pragnęły doskoczyć, zadać szybkie cięcie w którąś z tętnic i zatańczyć wokół wielkoluda.

Czekały jednak cierpliwie i tylko delikatne drżenie lewej dłoni dzierżącej ostrze zdradzało rosnący niepokój i podniecenie. Krew była bowiem tym, czego pragnęła Josephine. Metaliczny zapach, który uderzał w nozdrza, uspokajał kobietę i jej instynkty. Mord koił wilka wewnątrz niej, kołysząc go do snu nawet pomimo zbliżającej się pełni.

Wystarczy tylko poczekać. To przecież pułapka, podstępne gniazdo żmii, które wystarczy ruszyć, by czające się w środku niebezpieczeństwo ruszyło na Ciebie.

Re: Czarny Zamek

161
– Są tacy co chodzą we śnie po okolicy – odezwał się Artur nie spuszczając wzroku z drogi którą miał do przebycia – magowie, wilkołaki, wynaturzenia. Ja nie posiadam żadnych wspomnień z tego miejsca, chyba, że "intuicja" to coś w stylu wspomnienia nieświadomego. Po prostu wiesz gdzie nie włazić.
Nie przyśpieszył pomimo interwencji dziewczyny, która bardzo chciała iść na szpicy. Nikt nie będzie łowcyt przy pracy narzucał tempa bez jego zgody. Mruknął tylko coś pod nosem i kontynuował swoją drogą. W końcu doszli i do możliwego źródła pisku.

Kobieta, elfka. Nad wyraz piękna istota o kształtach bogini. Arturowi zrobiło się przykro, jednak nie było czasu na takie bzdety, albowiem przed nimi klęczał kolejny problem. Nim nieznajomy zdążył się ruszyć, Artur miał już do połowy napięty łuk i rozglądał się dookoła, zatrzymując dłużej spojrzenie na zgniłym ogrodzie. Kolejne świadectwo złego wpływu aury zamku na wszystko, co znajdywało się w jego zasięgu. Czy ich serca też przesiąkną zgnilizną i pogrążą ich w nicości? Nie wiedział. Skupił się za to na nieznajomym i podbródkiem wskazał go szamance.
– Ty jesteś dobra w te klocki, czyń honory.
Spoiler:
Obrazek
Chociażbym chodził ciemną doliną, zła się nie ulęknę

Re: Czarny Zamek

162
Stary, zdruzgotany wojownik ledwie trzymał się na nogach. Towarzysze mogli tylko wyobrażać sobie od ilu dni nic nie jadł i nie pił, oraz jak wielką trudność sprawiało mu wyduszenie z siebie chociażby jednego słowa. Zdawać by się mogło, że w takim stanie człowiek powinien paść na ziemię i już nigdy z niej nie wstać. Coś jednak trzymało mięśniaka przy życiu. Znów cała trójka musiała odczekać, nim obcy postawi ku nim kilka kroków, wyciągnie dłoń jak spragniony pustynny nomad wyciąga dłoń, gdy ujrzy dzierżącego bukłak podróżnika. W końcu dotknął swą ręką baszty i oparł sie o nią, patrząc w dół. Był niczym manifestacja rozpaczy i nieszczęścia. Na ziemie znów skapało kilka słonych łez.
- S-serce...!! - Udało mu się wykrztusić. - S-serce n-n-najpiękniejszej... - I znów przerwał, by złapać oddech, wypluć odrobinę krwi z płuc. Przez chwilę zastygł w miejscu, jak gdyby nie miał w planach już w ogóle się odzywać. Ale nagle odżył i kontynuował, pokazując dłonią w kierunku ziemi między posągiem a sadem. - Z-złożyłem posąg... N-n-nap-prawiłem go... Z-zawiodłem.
Po ostatnim słowie znów zaczął żałośnie łkać. Upadł na kolana, ukrył twarz. Można było słyszeć, jak łamiącym się głosem powtarza te swoje płaczliwe "zawiodłem" i jak narkotyzuje się tą rozpaczą. Co rusz podduszał się, kaszlał. Uderzał dłonią w twardą ziemię. Wędrowców naszła myśl, że to właśnie to przeklęte miejsce uczyniło z woja taką kupkę nieszczęścia i całkowicie niebojowego ryku. Obcy zdawał się ignorować grupę. Czasem spomiędzy jego żali nad samym sobą wtrącił też owo nieszczęsne "serce", którego brakowało posągowi.

Wiele więcej nie działo się teraz wokół. Zero krzyków, zero martwiaków, od czasu do czasu przed oczyma łowcy, szamanki, czy wilkołaczki śmignęła smuga cienia, będąca tylko niewyraźnym kształtem, który przypominał majak. Pomimo tego, że poszukiwacze przygód nie wiedzieli o łkającym człowieku nic, poczuli ukłucie współczucia dla biedaka, którego spotkał tak okropny los. Czarne mury kusiły jak przedtem.
Jedyna anomalia, która się wydarzyła przez te chwile, wydarzyła się na oczach Artura i niczyich więcej. Zauważył on bowiem patrząc na ogrodową jabłoń, że gdy mrugnął okiem, drzewo zmieniło się nieznacznie. Dwie, może trzy sekundy zdążyły minąć, nim uświadomił sobie, że nagle, w mgnieniu oka z drzewa zniknął podgniły owoc. Tak po prostu zniknął, jak gdyby nigdy go tam nie było, a jednak łowca mógł przysiąc, że przed tym jak zamknął powieki owoc spokojnie spoczywał na gałęzi. Na pewno nie spadł do kałuży, bowiem w ten sposób zmąciłby tamtą ciecz, a nic takiego się nie stało. Całe to miejsce aż kipiało niepewnością i niepokojem.

Cała trójka mogła zauważyć, jak robi się delikatnie ciemniej. Chociaż może i jest to kolejny omam spowodowany mroczną aurą tego miejsca tak samo jak te cieniste smugi?
"Jak dzikie zwierze w okresie godowym
Jak marynarze z dziwkami w mieście portowym
Jak uczniowie Oros z uczennicami
Jak król ze sługami i nałożnicami
Jak żołnierze ze schwytanymi kobietami

Odpuść sobie, dziecię

I tak wszystko pierdolnie
Jak nikt jeszcze nie widział w świecie"

Re: Czarny Zamek

163
Łucznik nachylił się do szamanki i wskazał głową wojownika – zabierzmy go na zewnątrz, poczekajmy aż wydobrzeje. Byle dalej od tego czarnego zamku, może nam coś powie.
Wyprostował się i rozejrzał bacznie po okolicy. Omiótł wzrokiem wszystko dookoła, zatrzymując go chwilę dłużej na Joe. Nie, nie miał teraz czasu na pierdoły. Artur zrobił kilka kroków w jedną, kilka kroków w drugą stronę. Nie podobało mu się. Za cicho!

Wtem dostrzegł znikający owoc i obrócił nieśpiesznie głowę w tamtym kierunku. Wpatrywał się jakiś czas w ogród, aż w końcu podszedł do wyższej z kobiet i szturchnął ją w bok, by zwrócić jej wiecznie rozproszoną uwagę na siebie.
– Jeden z owoców zniknął i zanim zaczniesz się wydurniać – nie, nie spadł po prostu. Zniknął.
Trzymając strzałę i łuk jedną dłonią, drugą wskazał jej kierunek. Nie do końca wiedział co o tym wszystkim myśleć. Cholerny zamek. Oby coś ciekawego kryło się na jego końcu, bo te okolice wpędzą ich w paranoję.
Obrazek
Chociażbym chodził ciemną doliną, zła się nie ulęknę

Re: Czarny Zamek

164
Wpatrywała się w zdruzgotanego mężczyznę. Był obrazem rozpaczy i nędzy. Dosłownie. Jego ciało wydawało się wyjałowione. Kruche mimo tych potężnych mięśni. Emanował tym samym smutkiem, którym przesiąknięty był cały zamek. Jakby jego słone łzy zasilały tą klątwę, która toczyła się w tych murach. Jego głos rozdzierał ciszę w nieprzyjemny sposób. Krzyk, przez który musieli zatykać uszy jeszcze przed chwilą ją rozciął boleśnie. Nieznajomy zaś rozrywał ją na ponure strzępki. W nim była zatopiona prawdziwa trwoga. Był manifestacja całego rozgoryczenia tego miejsca. Nie zdziwiłaby się, gdyby okazał się jedynie duchem nawiedzającym to miejsce, nie rozwiązawszy przeszłości. I czy był prawdziwym człowiekiem z krwi i kości, czy jedynie efemeryczną zjawą- oni mogli mu pomóc. Rozwiązać zagadkę tego miejsca. Po to zresztą podróżowali, aby chwytać w swoje dłonie przygody. Przede wszystkim liczyły się tajemnice do poznania, zagadki do rozwiązania, sekretne miejsca do odkrycia. Wszystko inne były dodatkiem- te złote monety skrywane w skarbcach, te niepowtarzalne bestie do upolowania, te artefakty poszerzające asortyment magini. Przybyli tutaj trochę przypadkiem, podróżując ku jakiemuś miastu by odstawić młodą członkinie ich karawany. Nie mogli jednak stracić takiej okazji. Los sam podsuwał im pod dłonie kolejną legendę do poznania i obleczenia jej z wszystkich kłamstw obrosłych z lęku i niewiedzy.

Przysunęła się nieznacznie do niego. Nie czuła już tej samej obawy przed nim. Traktowała go bardziej jak niezbędny element układanki. Pierwszą z poszlak, która mogłaby zaprowadzić go do poznania historii Czarnego Zamku. Zaszeleściła swoimi talizmanami. Gestem dłoni wskazała swoim towarzyszom, że mogą rozejrzeć się po okolicy, a ona poświęci się rozmowie z obcym.

- Przeznaczenie jest przychylne tobie – powiedziała cicho, ale wystarczająco głośno, aby jej głos dotarł do jego uszu – Doprowadził nas pod mury tej twierdzy nie bez powodu. Mógł tutaj przynieść zeschłe liście z pobliskiego lasu, zgraję zagubionych bandytów, smutną pieśń barda, czy kruka zwabionego magią tego miejsca. Przyniósł jednak nas. A my chcemy pomóc Ci odnaleźć serce. Jeżeli pozwolisz sobie pomóc i ty pomożesz nam. Zawieść można tylko na zawsze znikając z tego świata. Ty tutaj jeszcze jesteś. Możesz odwrócić bieg wydarzeń.

Re: Czarny Zamek

165
Josephine była prosta. Josephine mało obchodziły dylematy moralne oraz problemy zwykłych ludzi, a co dopiero jakiś obdartusów wyjących o jakieś serce. Nawet nie wiedziała, o jakie serce chodzi, ani co to za baba tam leży. Znaczy jej posąg, bo człowiekiem ni innym nieludziem to nie było. Znaczy, ładna była, a że Joe zahamowań względem płci nie miała, to uznała, że w sumie jakby nie była z kamienia, to wzięłaby i ją zbałamuciła. Jednakże nie mogła tego zrobić, więc się nią nie przejmowała. Tylko ten facet i jego ciągłe wycie ją irytowało. Nadal była przygłucha, ale słyszała, jak żałośnie się zachowuje i miała wielką ochotę go zabić. Tak po prostu, bo Josephine była bardzo prosta. I jak dla niej to nie trzeba było mu pomagać.

Szefem (na szczęście) tutaj nie była, toteż po prostu stała z wyciągniętą szablą, cały czas w gotowości. Wystarczyłoby jedno słowo, a doskoczyłaby do wielkoluda i pchnęła gdziekolwiek. Sądząc po jego stanie, zapewne wykrwawiłby się na śmierć dosyć szybko, nawet jeśli pchnięcie w normalnej sytuacji nie byłoby śmiertelne. No ale goblinka postanowiła użyć innej metody, oczywiście negowanej przez Joe, więc ta nie mogła nacieszyć twarzy widokiem krwi. Westchnęła, widząc, iż do niego podchodzi i opuściła nieco szablę, pod żadnym pozorem jej nie chowając.

Ale weź nie podchodź za blisko, bo chuj wie, co z nim jest nie tak — rzuciła do niej, po czym przeniosła spojrzenie na Artura i uśmiechnęła się drwiąco do niego. Zerknęła na wskazany przezeń kierunek i odpowiedziała mu, już się kierując do sadu: — W oczach ci się mieni, kolego.

Raźnym krokiem ruszyła ku drzewu, chcąc obadać sytuację. Dotarła wystarczająco blisko kałuży, by mieć dobry widok na dziwną roślinę, ale nigdy w życiu nie podchodząc za blisko. Oczy, uszy i nos miała szeroko otwarte, będąc gotową na każde, czyhające na nią niebezpieczeństwo. Może i była lekkomyślna i pochopnie działająca, ale w takich sytuacjach jak ta doskonale zdawała sobie sprawę z powagi tego miejsca i zagrożeń, jakie tutaj czyhają. A czego szukała? Wszystkiego podejrzanego, w tym duchów i niewidzialnych istot, które mogłyby zanikać jabłka.

Wróć do „Zaavral”