Bo ponury był nastrój...
Oręż zawrzał, aż jeszcze chwilę temu kleista karminowa poświata sczerniała i uschła. Zrobiło się straszliwie jasno. Płomienie ogarniając izbę przemknęły po ścianach, a także pomiędzy meblami. Karminowe węże, jakoby rozwścieczone, popędzane batem swego pana, sunęły po skrzeczącym parkiecie. To były piękne czary. Wirujące lance nieniosącego bólu ognia. Ciepły powiew powietrza przypominający bliżej letni wietrzyk w środku południa, niżeli niszczycielski żywioł.
Z całego tańca płomyków. Gdzie jedne były jasne i duże. Drugie niskie i wątłe. Jeden płomyczek tlił się prawie, że dogasając. Pośród wielkich braci oraz sióstr. Fali, lancy czy ognistych kul ognia, prezentował się mizernie. A dogorywał prosto nad klingą w osuszonej, spalonej krwi. Dogorywał, by po chwili zwiększać swe rozmiary niczym rozdmuchiwany balon z kociego pęcherza.
Z tego nadymanego ognika parsknęło coś, huknęło. Eliptyczny twór wrzącego żywiołu począł snuć się ku upadkowi, tym samym odsłaniając istotę iście nieziemską. Salamandra stała ze spuszczonym jak do modlitwy łbem, a wtem wszelkie ciepłe płomienie, jakie dotąd wypełniały izbę, odeszły w zapomnienie. Pomimo burzy, wszystko dookoła wyglądało na niezmienione, zaś po środku stał Mordred i ona. Niewzruszona, spochmurniała Mandy. Opuściwszy miecz — sama — wzniosła hipnotyzujące spojrzenie. Zasyczała, oblizując wargi i rzekła:
—
Moja matka? — spytała, a wtem wszystko runęło. Jej siły witalne i jej charyzma. Mężczyzna widział jak ukochana przygasa na duchu. Gorejące wężyki pod skórą zgasły. Wznoszące się od czasu do czasu lance nie gościły w eterze już więcej. Ona sama złapała się za posmutniałą twarzyczkę, dalej lecąc w dół. Kolana zderzywszy się z ziemią prawie wyżłobiły dziurę w parkiecie. Siedziała tak na klęczkach i zapłakała. Prawdziwie, szczerze i smutno zapłakała.
—
To jej krew — dodając...