Wschodni odłam wybrzeża jeziora Keilad w centralnej części Keronu. Według wierzeń nielicznych mieszkańców regionu, dno jeziora u wybrzeża usiane jest wrakami licznych łodzi handlowych. W tym miejscu morderca Jakub z Meriandos, uważany za fikcyjnego, miał porzucić nikczemne życie i zostać kapłanem.
Wybrzeże usiane jest wrakami okrętów, zaś z tych znajdujących się na południowym-wschodzie wybrzeża dostać można się do zaułka przemytników, zasiedlonego przez Mysią Górę – z jej wnętrza wypływa źródlana woda i wielu uczonych właśnie tutaj upatruje źródło jeziora Keliad. Spod niewielkiej skały rozlewają się nieliczne strumyki, wiążące się w większy aglomerat płycizn. Im dalej wgłąb, tym bardziej płycizna ustępuje niezbadanym piętrom jeziora. Tam swobodnie pływają większe statki, bez obaw o osadzenie na mieliźnie.
Przybył z gór Daugon.
Snuł się od drzewa do drzewa. Od dnia do nocy. Przez pola i lasy. Błota i pylące pustynie, pustki. Goniąc za karawaną ludzkiego i elfiego pochodzenia uchodźców. Przypominał sobie widok mordowanych sojuszników. Jak Zakon Sakira bestialsko odcinał im kończyny. Jak pomimo błagań pastwił się nad konającymi, pozostawiając ich w cierpieniu. Nie zaznali łaski. Nie zaznali też spokoju. Ich ciała spalono. Nikt z magów nie przeżył katastrofy w obozie spod góry Daugon.
Widział to za każdym razem, gdy ściągał powieki. Widział umierających, słyszał ich krzyk. W oddali przemykał wiwat triumfujących zakonników. Ich rechot, kiedy uciekał z pola bitwy niezauważony. W końcu, zza skały ujrzał płomienie. Małe świetliki, którymi dzieci oświetlały obóz w Południowej Prowincji. Ujrzał też pochodnie i znane twarze. Alamadriusa, Heinę Mroźną, a także dzieci. Elfie pociechy padające ze zmęczenia w zatoce przemytników. Chociaż nie mieli sił, z radością witali jasnożółty piasek na plaży. Dotarli wszyscy, tego był pewien. Studenci z Oros, dzikie elfy z puszczy. Matki z dziećmi. Czarodzieje wraz z praktykującymi. Demonolodzy, magiczne istoty. Wszyscy ci, którzy uciekli przed widmem zakonu. Wszyscy poza ukochaną mistrzynią Eomirą. Poza walecznym Castillionem. Wszyscy poza apostatami, bohaterami za sprawą odwagi których ci tutaj mogli liczyć na lepsze jutro. Było ich może ze stu pięćdziesięciu. Może trochę więcej, może mniej. Mógł wyłącznie szacować stojąc na wzniesieniu. Obserwując ich z daleka, jak pasterz doglądający owiec. Czekali na niego, potrzebowali go.Krzyki niosły się jak wiatr. Jak magiczny wicher. Zaalarmowani przemknięciem gubiącej ostatni dech kobiety, zwrócili głowę w jej kierunku. Podnieśli głowy elfy na tyle, złoczyńcy uchodzący przed prawem, zapomniani tułacze. Podnieśli głowy mądrzy znad okrągłego stołu. Studenci i dzieci...
...Nad ich biwakiem skłębił się chaos. Matki z dziećmi pakowały dobytek. Magicy tworzyli grupy. Dawne podziały ponownie zawitały pośród zrzeszonych magików...
...Było ich około sześćdziesięciu, nie licząc medyków. Z wsparciem uzdrowicieli, mogli się trzymać dłużej, niż przy czystej ofensywie i odzyskiwać własnych rannych. Dawało im to pewną przeżywalność i czyniło ich szanse... Nie zerowe. Ale Mordred nie myślał teraz o nikłych procentach. Świadomość przegranej lub wygranej odpłynęła gdzieś w dal, pozostawiając jedynie rozżarzony do białości cel: Zatrzymać, złamać, zniszczyć...
Valar dohaeris.
...Ziemia zadrżała. Czuł to nawet przez metalowe onuce i grube gobeliny. Stukot grubo podkutych bestii stawał się coraz głośniejszy. Nie przypominało to kawalerii znanych z opowieści, ni tych napotkanych wcześniej. Tutaj i konie zdawały się walczyć w imię boże. Wyczekiwali więc nieuniknionego, bowiem nic innego nie pozostało im czynić. Doczekali się. Pierwsi jeźdźcy przekroczyli linię drzew. Przeskakując bądź miażdżąc pomniejsze krzewy wbiegali na pusty plac, który jeszcze chwilę temu służył za obozowisko magom. Posłuszni apostaci wnieśli różdżki. Opuszczone powieki uwalniały magiczne przekleństwa. Widział je i Mordred. Widział, jak brunatne, czarne bądź szare byty bez formy leciały wartko w kierunku jeźdźców Sakira...
...Skracali dystans, jakby nigdy go nie było. W końcu dopadli do pierwszego z ustawionych. Nadziewając go na pikę, powalili dogorywające cielsko. Ktoś rzucił tarczą. Wbiła się w szyję, miażdżąc krtań. Ktoś odciął rękę z różdżką nim zapłonęła mistyczną poświatą inkantowanego zaklęcia. Skrzyżowano kostury z mieczami. Starto tarcze z czarami. Nieunikniona rzeź w końcu nadeszła. Krew spryskała dziewiczą ziemię. W boju nakładano magię na magię. Całą swą moc i całą swą próżność obrócili przeciwko sobie...
... Ciął szeroko od barków po biodro. Słabe opancerzenia pod pachami nie wytrzymywały nadchodzącego zamachu. Z sykiem przecinał delikatną skórę, a za nią rękawem sączyła się pod ciśnieniem żywo karminowa jucha. Fintem zmylił lżej odzianych, podcinając ich i żłobiąc dziury w udach. Z zaskoczenia wziął go rycerz z piką w ręku. Castillion zwinnym piruetem wyszedł spod kolca, odskoczył miękko, krótką, lekką fintą wybił przeciwnika z rytmu. Ciął szeroko, gdy na moment stracił równowagę. Potem ot uderzył z szybkością i siłą pioruna, wyrzucając ramie na całą długość. Jucha trysła na spoczywających dookoła inkwizytorów. Zatańczył na pięcie, a blask jego złotych oczu zgasł. Zza pleców wystawał bełt. Lada chwila dołączył do niego kolejny i jeszcze jeden. Upadł na kolana, wtem dobył go ranny zakonnik i zamaszyście przebił czerep piką...
...Magowie zaczęli się wycofywać...Przypominali spłoszone zwierzęta, które drapieżniki zaganiają w ślepy zaułek. Było ich coraz mniej...
...Nie triumfowali nadto długo. Chociaż siły zakonne osłabły i czarownicy zaczęli osiągać przewagę. Zza horyzontu nadciągała pomoc. Rozwścieczona kawaleria jeszcze żwawiej niżeli poprzednicy wjechała na plac. Mieli kusze oraz piki. Zalali apostatów gradem bełtów. Rzucali daleko oszczepami, a mało który z nich chybił celu...