Re: Dzika ścieżka [Góry Daugon]

106
- No to tyle w ramach obserwacji... Gówno mamy. - Podsumował sam siebie.

- W sumie czego oczekiwałeś? - Jakże pomocnie wtrąciła retoryczne pytanie jego kochanka.

- Nie wiem... Jakiegoś szyldu nad namiotem? Starego dziada mamroczącego nad stołem z chemikaliami, nie mogącego oderwać się od badań nawet tutaj? Kogoś kto rzuca się w oczy.

- Taa... Czy kiedykolwiek coś nam wyszło łatwą drogą? Jaki masz wobec tego drugorzędny plan działania?

- Daj mi chwilę pomyśleć.

Znalazłszy kawałek wolnego miejsca, przysiadł i zajął się konserwacją ostrza. Wielokrotnie powtarzana czynność pozwalała mu wykonywać ją już machinalnie, bez udziału wzroku. Spojrzenie mógł więc skupić na ponownym lustrowaniu obozu, tym razem pilniej przyglądając się zebranym. Jednocześnie, niczym katalog dokumentów, wertował w swojej pamięci fakty i plotki które podała im Anais. Wreszcie podjął decyzję.

- Zrobimy inaczej. Alchemika poszukamy gdy lepiej poznamy towarzystwo. Tymczasem zobaczymy co da się zrobić z głównym celem. - Oznajmił.

Upewniwszy się, że na ostrzu nie zostało śladów krwi ani brudów które mogłyby rdzewieć, schował broń i podniósł się i zdecydowanym krokiem, ruszył w obranym przez siebie kierunku - kierunku w którym znajdowała się tylko jedna przedstawiona przez kapłankę osoba.

- No nie... Ze wszystkich musiałeś wybrać akurat jego? - Jęknęła Mandy, spostrzegając, że nieomylnie zbliżają się w stronę Alamadriusa.

- Jest jedynym znanym nam tutaj człowiekiem, który między innymi jest profesorem logistyki. Przemieszczenie takiej masy ludzi to nie banał. Możemy potrzebować jego pomocy i organizacji. Ponadto Anais twierdzi, że chce autonomii magów. Brzmi to podobnie do magokracji Petram, ale może da się przekonać, że Nowe Hollar ze swoją polityką wyzwolonej magii, będzie krokiem w dobrym kierunku. W każdym razie w drodze na północ i tak bliżej mu właśnie do tego miasta. Nawet jeżeli tam nie zostanie, może wesprze nas w organizacji tej podróży. - Mordred wyjaśnił swój punkt widzenia nieco nieobecnym tonem, poświęcał bowiem sporo swej uwagi czekającej go rozmowie z mężczyzną, o dość nieprzyjaznej reputacji.

Wreszcie znalazł się na tyle blisko, że krzywonosy profesor, musiał go zauważyć.

Mordred nie bardzo wiedział jak zwracać się do takiej osoby i czy obowiązuje go jakiś uczelniany protokół skoro nie jest nawet studentem. Wobec tego, musiał po prostu mówić na tyle uprzejmie na ile potrafi prosty język.

- Witaj. - Zaczął. - Ty jesteś profesor Alamadrius, prawda? Słyszałem co nieco o waszych problemach z Zakonem i przychodzę z sugestią... I najpewniej będę potrzebował pomocy.
Jestem wybrykiem natury. W pogoni za głosem serca, przemierzam doliny i góry, smagany po plecach batami szaleństwa.
Obrazek

Re: Dzika ścieżka [Góry Daugon]

107
Pchnięty w szczelinę pancerza wicher, cienkim jak szydło ostrzem spisy, zakrzyczał, zakołysał się pod zbroją. Peleryna bez alerionu z czarnego płótna zachwiała się faliście. Znienacka, z szybkością atakującej żmii, kruczowłosy olbrzym objawił się przed obliczem konspirującego z apostatami profesora. Ten niegdyś podpierając lichą belę, ów czas odskoczył. Prężnie nabrał powietrza w piersi, jakoby pomagało mu to przywrócić należyty pion. Dostojna postawa. Zwrócenie wzroku od stóp po głowę, za którą podążała, jak główka na szpilce, głowa na szyi. Patrzył na niego długo. Bardzo długo. Potem pochylił się lekko ze splecionymi na piersi we wstęgę rękoma. Oczy Amadriusa rozszerzyły się jeszcze bardziej. Skoczył bliżej, wrednie i zdradliwie i cicho, jak nietoperz.

- Witaj - powiedział przeciągle, a głoś doprawdy miał chropowaty i odstraszający. Mina równie posępna, co użyty tenor, lecz mimo to Mordred dostrzegł w nim dozę zafascynowania. Być może jego osobą? Przynajmniej w tym utwierdzały go wcześniejsze oględziny i długa cisza, nim na dobre rozpoczęli oralną przygodę.

Nie odparł nic. Wybałuszał oczy jeszcze bardziej. Potem spojrzał na niego mętniejącym i rozpływającym się wzrokiem. - Jak nam wszystkim ciąży działanie Zakonu - w gejzerze pyłu runęła sucha odpowiedź. - Co prawda w Oros przeszło to ludzkie pojęcie - kontynuował niespodziewanie. - Nie usprawiedliwia to jednak przyprowadzania tu dzieci! - ręką wskazał na pokaźnych rozmiarów namiot, za którym bawiło się kilkunastu może nieco ponad dwudziestu szkrabów. W przewadze elfie pociechy, ludzkie mniej liczne. - Ale, co to mówiłeś? Ach, tak. Jeśli znasz sytuację w uczelni, nie muszę jej tłumaczyć. Więc czego oczekujesz, bezimienny przybyszu?

Re: Dzika ścieżka [Góry Daugon]

108
- To wszystko prawda... - Mruknęła Mandy. - Trudno przypisać to pod jedna cechę, ale jest w nim coś przytłaczającego. Jego ruchy, głos, sposób w jaki mówi... Zdaje się spadać i przyduszać, jak górska ogrzyca Guh-ssl'rr, siadająca na dziecku z suchotami.

- Mandy, nie pomagasz. - Burknął w odpowiedzi. Na zewnątrz musiał jednak zachować spokój.

- Zacznę więc od tego, że nazywam się Mordred. - Oznajmił wobec maga, starając się nie czuć speszonym jego osobą.

- Oros to teraz tygiel pod który Zakon a nawet zwykli mieszkańcy dorzucają opału. Ja chcę zasugerować, żeby wszyscy pokrzywdzeni zarówno przez Inkwizycję jak i nową, rasistowską politykę uczelni, szukali azylu w Nowym Hollar. Podczas gdy w Oros trwają nastroje wręcz w pełni anty-magiczne, Nowe Hollar zaprasza do swoich szkół wszystkich praktykujących sztukę magii bądź alchemii. Bez restrykcji. Jest wręcz przeciwnym biegunem tego co dzieje się w Oros i prawdopodobnie najlepiej przystosowanym miejscem, by przyjąć wykładowców i studentów. - Wyjaśnił. - A w każdym razie, musi być to bardziej praktyczne niż poszerzanie nauki w małym obozie w lesie. Nie wszystko można przeprowadzić w warunkach polowych.

- Jednak przemieszczenie takich tłumów - Rzekł wykonując przy tym rozłożysty gest ramieniem - w dodatku z dziećmi, jest nie lada przedsięwzięciem. Dlatego właśnie potrzebowałbym twojego udziału profesorze. Znasz się na logistyce i w twoich rękach jest możliwość zaplanowania takiego exodusu. Być może też, jako profesor będziesz miał potrzebny do tego posłuch. Będę wspierał gdzie mogę, ale jestem tylko ochroniarzem, nie organizatorem. Niestety muszę też wspomnieć, że nie wiem ile mamy czasu. Kilka kilometrów stąd znajduje się oddział Inkwizycji. Nie wiem jak duży, ale podobno ktoś uciekł im z transportu. Nie wiadomo jak daleko zamierzają szukać zbiega, ale to obozowisko może już nie być bezpieczne.

O tym, że z transportu uciekła im właśnie Anais, nie zamierzał wspominać. W końcu, więzień to więzień. Zakon pewnie poczułby się urażony każdą ucieczką.
Jestem wybrykiem natury. W pogoni za głosem serca, przemierzam doliny i góry, smagany po plecach batami szaleństwa.
Obrazek

Re: Dzika ścieżka [Góry Daugon]

109
Wiatr, który się zerwał, złagodził nieco upał. Nadto wielkie drzewa i rozbite namioty dawały cień. Woda ze strumyka ciągnącego się, jak narysowany patykiem w piasku wężyk, miała kolor mętnej zieleni. Gęsto przybrana liśćmi grążela i usypana brązowymi gałkami kwiatków wyglądała niemal jak łączka. Drobne patyczki rzucane przez elfie pociechy, kręcąc się i kiwając, żywo krążyły wśród liści. Profesor Alamadrius poprawił togę, pociągnąwszy rękawy ku nadgarstkom. Ubiór miał dostojny, jak na maga przystało. Skromny i prosty. A jednak wykończenia złotymi nićmi podkreślały majestatyczność uniformu.

- Mhm - mruknął, nie kryjąc rozgoryczenia - Bez różnicy, w którą stronę pojedziemy, jak się obracamy, zawsze jest Zakon i Sakirowcy. Zawsze. Nie ma sposobu, by się od nich oddalić. A ty, Mordredzie - wzniósł lewą brew, westchnął a potem wzruszył ramionami - wyskakujesz zza krzaków z prorokinią i cudownym planem na uratowanie tej zgrai. Dziwną obrałeś niewiastę za towarzyszkę, przyznam szczerze. Ale nie mój interes wtryniać w to nochal. Słuchaj więc uważnie, bo powtarzać nie będę, chłopcze - zachrypłym głosem jazgotał, dłonią wymachując przy każdym przecinku, każdej kropce. Jakoby akcentując wypowiedź. Gestykulacją zwracał uwagę na zasadnicze kwestie. Podkreślał fakty. Prawdopodobnie zapominając, iż znajduje się w obozowisku uchodźców. Nie zaś sali wykładowej. Te nauczycielskie nawyki...

- Obóz czy nie, złości mnie, gdy zbierają się dzicy i okazują lekceważenie. Tak, tak, nie ma co robić oczu. Czarodzieje lub studenci potrafią się zachować. A ci? - wskazał palcem na grupę przy Huonie. - Zgraja leśnych elfów. Krwawi kultyści, którzy mącą zwierzętom w głowach i napuszczają je na obcych. Tam kolejni, nasi bracia - apostaci. O tych szkoda wspominać - rozwodził się nie na temat.

- O czym to? No tak. Jeśli Zakon naprawdę się zbliża. Z tego nic nie zostanie. Wyrżną nas w pień. Widziałem ich przesłuchania na elfach w Oros... - wzdrygnął jeszcze silniej. I uspokoił się.

- I nie myśl sobie, że nie wiem, co się wyprawia w tym całym Hollar. Walkę kończy śmierć, każda inna rzecz ją tylko przerywa. Przerwijmy ją jeszcze na trochę - dodał mentorsko. Obrót na pięcie zwieńczony pochyleniem się nad spróchniałym stoliczkiem pod namiotem. Na nim równie delikatna mapa, a raczej jej fragment. Na tyle stara, że zwinięcie w rulon mogłoby być tym ostatnim. - Hmm. Można by próbować jechać na złamanie karku w kierunku północy. Ale na południowym wybrzeżu jeziora Keliad cumują tratwy i łodzie. Poślę kruka w tej chwili. O ile mój dawny podopieczny jeszcze tam mieszka. Ale będzie trzeba zapłacić złotem - podsumował chłodno.

- O zmierzchu zbierze się magiczne konklawe. Będziemy radzić, planować. Wszyscy. Nazbyt mnie przeceniasz, bowiem opinią dobrą się nie cieszę. Prędzej posłuchają obcego, którego nie znają. Nawet pośród magów są podziały - tego nie musiał tłumaczyć. Bogate studenciaki ze szlacheckich domów, którym zachciało się walki o wolność stały w centrum w swoich frymuśnych kostiumikach. Pełnoprawni czarodzieje łączyli się w okręgi bądź odosabniali. Ludzcy apostaci stanowili kilka pomniejszych grupek. Dalej elfi studenci oraz czarodzieje. Elfi apostaci pod przewodnictwem Huona. Kilka wybitnych kolorowych ptaków, dzieci. Gdzieniegdzie magiczne stworzenia. Zamknięte w klatkach, jak i te biegające luzem.

Re: Dzika ścieżka [Góry Daugon]

110
Na moment pozwolił sobie na nikły uśmiech. - Czasami zapominam, że ktoś w moim otoczeniu może być uznany za dziwnego.

Wkrótce jednak przeszedł do powagi gdy odpowiadał. - Wiem, że Hollar nie jest może ziemią obiecaną, ale w tej sytuacji to wybór między zgubą możliwą a zgubą pewną. Czas działa na naszą niekorzyść i ruszając podejmujemy ryzyko, ale zostając przegrana jest pewna.

Mordred również pochylił się nad mapą i przyglądając się przez chwilę. - Ile może kosztować wodny transport takiej grupy? - Zapytał nie odrywając wzorku od mapy i skrzywił się dostrzegając potencjalną trudność. - Jeżeli wybierzemy najkrótszą trasę do jeziora, będziemy musieli minąć Oros od zachodu, potencjalnie przecinając szlak, którym Zakonne posiłki mogą tam przybywać ze Srebrnego Fortu. Możemy znaleźć się między młotem a kowadłem, jeżeli dowiedzą się o nas siły stacjonujące w Oros i w Forcie.

- Bezpieczniejsze pod tym względem - rzekł przesuwając palcem nad mapą, nie dotykając jej jednak by nie uszkodzić starego pergaminu - byłoby skorzystanie ze szlaku z Zaavral a następnie zejście na wschód i wyminięcie Oros z tej strony. Następnie szlakiem do Meriandos a stamtąd do Nowego Hollar. Ale to nadkłada kawał drogi, zwłaszcza gdy w drodze towarzyszyć będą dzieci... Potraktujmy to jako alternatywę przed konklawe. - Zdecydował w końcu.

Wreszcie wyprostował się i odezwał podsumowując sytuację - Na chwilę obecną trzymamy się wariantu krótszej trasy. To oznacza, jak mówiłeś, potrzebę złota. Muszę porozmawiać jeszcze z innymi osobami.

- Między innymi z tym całym Huonem. - Pomyślał.

- Nie będę prawił kazań o jedności bo i tak nikt tego nie słucha. Ale musimy wysilić się przynajmniej na tolerancję. Uniwersytet w Oros podzielił sam siebie przez spychanie winy i kiepsko na tym wyszedł. My nie mamy nawet takiego komfortu, spróbuję więc połatać tą grupę gdzie się da. Dziękuję ci za pomoc profesorze, ale jeżeli jest jak mówisz, możemy potrzebować kogoś kto określiłby kosztorys takiej przeprawy... I kogoś gotowego takową pokryć, a znalezienie tego ostatniego może być cięższe niż otwarta walka z Zakonem. - Rzekł krzywiąc się.
- Chociaż... Może po przedstawieniu problemu przed konklawe, uda się zorganizować jakąś zbiórkę... - Zastanowił się. - Choć może jestem zbyt optymistyczny.

- Na razie jednak, muszę jak mówiłem porozmawiać z innymi. Czy potrafiłbyś wskazać kogoś kto mógłby być kluczowy lub chociaż przydatny w tej sytuacji?
Jestem wybrykiem natury. W pogoni za głosem serca, przemierzam doliny i góry, smagany po plecach batami szaleństwa.
Obrazek

Re: Dzika ścieżka [Góry Daugon]

111
Profesor musiał pomyśleć. Nie uśmiechało mu się ponownie wchodzić w dysputę z obcymi. Musiał poprowadzić rozmówcę w takim kierunku, aby ten sam zdolny był przekabacić odpowiednie frakcje do ich pomysłu. Wykonał wtem powolny obrót. Wszędzie dostrzegał ruch, ale nie mógł dokładnie przyjrzeć się niewyraźnym, zamazanym kształtom, bo wiek nie ten. Oczy już nie takie żywotne i sprawne. A i ściemniło się trochę. Słońce na nieboskłonie chyliło się ku upadkowi, ustępując miejsca swemu białemu bratu. Temu pozbawionemu własnego blasku, kąpiącego się w świetle brata. Widział cienie, które nie były cieniami, kiedy na nie patrzył. Magowie rozwiewając frymuśne szaty na wietrze. Postacie, które się rozmywały albo zmieniały w wiry na powierzchni ścianek namiotów. Ujrzał to i Mordred. Istne zamieszanie. Nie lada poruszenie, gdzie czarodzieje przeskakiwali z miejsca na miejsce, niejednokrotni nie dotykając stopami podłoża. Inni zmieniali odzienie w części ciała, przeto wyglądali jakoby pełzali. Spora część najzwyczajniej dreptała truchtem. Tam gdzieś do środka. Nieopodal centrum pośród obozu, gdzie dotąd składowano drewno na materiał dla ogromnego paleniska.

Alamadrius machnął ręką na brzęczącą przy jego uchu muchę. Ale trafił powietrze. Głosy tańczyły wokół nich, śmiały się. Konspirowały, cicho szeptały lub burczały pod nosem. Mistyczna siła podniosła się z wznieconym skórzanymi onucami magów kurzem. Mordred miał wrażenie, że powietrze odtąd na niego napiera, jakby próbowało strącić go w dół. Rozłożył wtem ręce Alamadrius. Mordred zaś przez kilka uderzeń serca stał z drżącymi kolanami, pewien, że zaraz upadnie. Udało mu się jednak utrzymać równowagę. Wziął głęboki wdech i usłyszał z ust profesora: - Magia jest niespokojna, zbliża się konklawe - wyjaśnił Alamadrius. Gdy zgromadzenie czarodziejów, studentów i apostatów zmierzało na obrady, towarzyszyło temu pewne podniecenie. Emocje emanowały magiczną poświata, którą wtenczas odczuł kruczowłosy wojownik. - Pójdźmy osobno, muszę się przygotować - pożegnał się bez uśmiechu.

W tłumie obejrzał się przez ramię, stwierdzając, że idzie za nim dwójka dzieci. Tłusty chłopczyk szedł w towarzystwie elfiej dziewczynki w czerwonych butach i z czerwoną wstążką we włosach. Gdy dzieci zobaczyły, że je zauważono, pisnęły i uskoczyły za pobliskie skrzynie. Wtem ktoś chwycił Mordreda za ramię. Obejmująca ręką należała do Anais. Kapłanka wyłoniła się znikąd w tłumie, odtąd krocząc u boku mężczyzny.

- Zaczęło się wcześniej niż planowano - oznajmiła zdenerwowana. - Lepiej chodźmy szybciej. Musimy być w środku - przyspieszyli kroku, wymijając coraz to dziwniejszych przedstawicieli środowiska magicznego. Z dwojga dzieci, które uciekły, zrobiło się czworo. Trzymały się z tyłu w bezpiecznej odległości, chichotały i wymachiwały rękami, wzbijając w górę chmury zebranych kwiatów. - Kiedy poczną radzić zawrzeć głos musisz. Atutem twym jest anonimowość i odmienność na ich tle Wzbudzisz niepokój, a może strach. Te zaś pociągną ciekawość, środowisko magii czy nauki potrzebuje ją zaspokoić za wszelką cenę. Bacz na słowa i głoś je dumnie. Wytłumacz nasz plan punkt po punkcie, bo cenią konkrety. Ale nie rozwódź się. Wyczekaj odpowiedniego momentu i... - wtem czmychnęli przed kroczącymi za nimi dziećmi. Anais przepchnęła Mordreda przed tłum, a ten znalazł się w samym centrum. Otoczony przez innych czarodziei, których były dziesiątki, może nawet więcej niż setka dookoła. Jak jedno ciało otaczali buchające wysoko ognisko i sąsiadujące dalej siedziska. Okrągły stół z małymi stolikami dookoła, na których zasiadali znane mu osobistości. Pojawili się również obcy, jakich wieszczka nie przedstawiła.
Konklawe
Obrazek
Zielony płomień skrzeczał w okręgu wyżłobionym w prymitywnym stoliku z ciemnego drewna. Podtrzymywany magicznie ulatniał się z osadzonego w głębi szmaragdowego kryształu. Dookoła stołu zaś zasiadali znani mu: Czarodziejka Heina Mroźna. Mistrzyni Eomira Caladrius. Bracia Vertebrus, Pulvinar i Vineal Flocculus. Wyniszczony elf Huon z inną przyboczną szarlatanką tej samej rasy. Dwóch niewątpliwie dojrzałych czarodziejów z długimi zadbanymi brodami. Pierwszy nosił głęboko niebieską togę, kolejny zaś krwistą czerwień. Tekstyliom nie brakowało bogatych wykończeń, jak i kołyszących się na długich łańcuchach medalionów ze szczerego złota. Ostatnie krzesło odsunął Alamadrius. Chwiejnym krokiem wstąpił do zgromadzenia dziesięciu wybranych, pod pachą niosąc dziennik i stos pożółkniętych kartek. Dalej krąg przy stole otoczyło mniej równe koło wszelkiej maści czarodziejów i zainteresowanych. W pierwszym rzędzie stał Mordred. Na widoku, lecz po przeciwnej stronie ujrzał z założonymi na piersi rękoma Castilliona. Obok stali zamożni studenci na przemian z elfimi uchodźcami z Oros. Kolejne rzędy należały do ludzkiej i elfiej maści apostatów, którym nie dane było zasmakować studenckiego żywota. Na samym zaś końcu, będąc kresem koła, stali poplecznicy Huona. Tzw. "dzikie elfy" - jak mawia profesor Alamadrius. Naturalnie granice między rzędami zazębiały się, gdzieniegdzie stali niezrzeszeni demonolodzy lub magiczne istoty. Ale ci stanowili mniejszość.

Gwiazdy widoczne nad obozowiskiem nagle przesłoniła ciemna chmura. Światło rzucały magiczne lampiony zamkniętych w słojach żarzących się plazm lub wstrząsanych od czasu do czasu przez dzieci zniewolonych świetlików. Największą jasność dało ognisko w środku kręgu, jak i ulokowane nieopodal zrzeszenie wybrańców z zielonym językiem z wnętrza stołu obrad.

Mowa wprowadzająca należała do cieszącej się największym autorytetem spośród zebranych - mistrzyni Eomiry. Wstęp objął szeroko pojętą ideę magii, jako sztuki. Rzeczono o narzucanych z zewnątrz ograniczeniach. Powoli zaciskającej się pętli na szyi uzdolnionych magicznie. Łapankach apostatów i zakonnej propagandzie wśród mieszczan. Mówiła elokwentnie o pokoju i zrozumienia, o nienawiści, strachu i przebaczeniu. Pięknie dobierane słowa wartko zmieniły front, skupiwszy się na problemach uniwersytetu w Oros oraz działaniach gromadzącej się tam inkwizycji. W półmroku przeszła fala niezadowolenia na twarzach dzikich elfów i nielicznych apostatów każdej z ras. Ktoś zabrał głos.

- Zaczynają powoływać rezerwistów, dziesiątkami. Tylu żołnierzy Zakonu Sakira nie widziałem w Oros od lat, a kolejni są w drodze - wtrącił młody student usytuowany o krok od Mordreda.

Trójka elfich braci spoglądała na mówcę, przytakując mu w pełni zrozumienia.

- Nauczyciele akademiccy są niespokojni. Brać studencka płacze jak kocięta w worku. Pospólstwo czuje, że lada chwila zbliża się godzina policyjna. Powinniście słyszeć rozmowy mieszczan w karczmach i tanich gospodach. Po co tylu żołnierzy do zwykłego pilnowania uczelni? - kontynuowała elfia studentka z tłumu.

- Wszyscy zgadzamy się, że działania Zakonu Sakira są pochopne. Zaś ich metody - radykalne - mogą budzić niepokój i... - próbowała uspokoić zgromadzonych mistrzyni Eomira.

- Yhm - chrząknęła teatralnie niebieskowłosa piękność. Heina Mroźna. - Przepraszam, kochana. Ale brzmisz, jakbyś próbowała usprawiedliwiać tych zwyrodnialców. Własnie przez taką pasywną postawę kadry opuściłam uniwersytet Orowski.

- Nikogo to nie interesuje - odparł, nim zdążyła kontynuować, zasiadający przy stole czarodziej w czerwonej todze.

Alamadrius stukał nerwowo palcami w blat. Trójka elfich braci reprezentujących kolejno żywioł: powietrza, ziemi i ognia. Skakała wzrokiem między reakcją tłumu, słowami Heiny a Orowskim czarodziejem. Huon zgarbiony spoglądał pod stół. Zaś jego towarzyszka sztywno siedziała niewzruszona na całe przedstawienie. W tłumie przemknęło kilka szmerów.

- Przyjęłam do wiadomości - jeszcze przez chwilę Eomira patrzyła się na mroźną czarodziejkę, a potem odwróciła głowę w kierunku części zgromadzonych. - Zebraliśmy się tutaj, by wspólnie opowiedzieć się o stanowisku, które powinniśmy zająć wobec ostatnich wydarzeń. Dyplomacja...

- W Oros nie ma dla nas miejsca - ponownie ktoś przerwał Eomirze, a był to sam profesor Alamadrius. - Ta uczelnia jest stracona. Potrzebujemy azylu, gdzie wszyscy będziemy mogli nie tylko w spokoju rozwijać swoje zdolności, ale dożywać kolejnego dnia bez strachu, że ktoś zamknie nas w lochu.

- Stańmy do walki. Odbijmy więc uczelnie z rąk Zakonu Sakira! - krzyknął pełen entuzjazmu Pulvinar Flocculus. Jeden trójki elfich czarodziejów, którzy ledwo odebrali tytuły czarodziejskie. W tłumie rozległy się kolejne wołania.

- Odbić!

- Oros jest nasze!

- Wojna!

- Na wojnę!

- Razem, przeciwko nim!

Starsi czarodzieje czarodzieje przy stole załamali ręce. Alamadrius przewracał oczyma. Eomira nabrała wody w usta. Dwójka bogato odzianych magów wymieniała tępe spojrzenia między sobą.

- Myślę, że rozumiem twój gniew, drogi Pulvinarze - podjęła Heina Mroźna - lecz tak pochopne działania są zgubą dla nas wszystkich. Idąc naprzeciw zakonowi, prowadzisz tych oto na śmierć. Nie przeciwstawimy się im na polu bitwy. Mają przewagę liczebną, finansową. Uzbrojenie, konnice, poparcie Króla Aidana - wymieniała odhaczając kolejno na palcach. - Jeśli chcemy się go pozbyć, musimy być sprytni. Wyniszczać ich po kolei...

- To niedorzeczne! - podniosła się Eomira. - Nie możemy tworzyć magicznej armii. Właśnie tego pragnie Srebrny Fort. Wtedy będą mieli dowody, a mając dowody będą mogli zaostrzyć prawo. Zamykać uczelnie...

- Boisz się, kobieto - powiało chłodem. Tenor głosu należał do elfa Huona, który wciąż siedział ze spuszczoną głową. - My, z moimi braćmi i siostrami, już poczyniliśmy pierwszy krok. Za sprawą naszej magii rozkazujemy zwierzętom rozszarpywać członków Zakonu Sakira gdziekolwiek się pojawią.

- To żadne czary! Plugawe mamienie umysłów, spaczona magia, którą zatruwacie wolę tych biednych istot. Dzikie, niezrównoważone atakują wszystkich. Ilu mieszczan, ilu chłopów straciło życie przez waszą pomyłkę?

- Nie można obejść się bez ofiar - odpowiedział beznamiętnie Huon.

- Ofiar?! Ty gnido!

Rozpętał się chaos. Studenci przekrzykiwali się z apostatami, jak i między sobą. Ludzie podzieli się między tych, którzy pragną otwartej walki i tych, którzy woleliby traktować z Zakonem Sakira. Kolejna część stała bezczynnie, obserwując poszerzające swe wpływy spustoszenie. Atmosfera zgęstniała. Przekleństwa skwierczały. Ktoś rzucił kamieniem.

Re: Dzika ścieżka [Góry Daugon]

112
- Ładnie się zaczyna. - Mandy mruknęła z dezaprobatą, gdy konklawe wkrótce po otwarciu, zaczęło przypominać początek zamieszek.

Mordred potoczył wzrokiem po zgromadzeniu. Do nich miał przemawiać? Świadomość wystąpienia przed nimi przygniatała go bardziej niż niespokojna magiczna energia.

Dlaczego Anais zostawiła to jemu? Sama z pewnością lepiej potrafiłaby przemówić do tłumu. Potrafiła brzmieć naprawdę wyniośle. Ale widział ja też jak zapada się w sobie. Musiał przypominać sobie, że nawet długowieczni mogą się zmęczyć i nie zawsze jest to zmęczenie fizyczne. Być może kapłanka tak długo wypełniała swą rolę sama, że potrzebowała czasem wesprzeć się na jakimś ramieniu i Mordred przypuszczał, że ku jej rozczarowaniu trafił jej się akurat on. Ogrom ostatecznego celu jakiego się podjęli zdawał się bezkresny jak kosmos nad nimi, może nawet większy, a oni podążali do niego kręta ścieżką i małymi kroczkami. Czasem wydawało się wręcz doprowadzające do szaleństwa, jak świerzb którego nie można dosięgnąć. Ale teraz miał właśnie zrobić jeden z tych kroków i zdawał sobie sprawę, że nikt inny go nie uczyni. Mięśnie napięły się jak przed walką. Usta ścisnęły w wąską linię. To było pole walki inne niż to do którego przywykł. Tutaj może mieć tylko jeden cios do zadania i mieć nadzieję, że będzie skuteczny.

Niemal zmuszając swoje ciało do ruchu, postąpił parę kroków, znajdując się w połowie drogi między stołem głównych radzących a resztą zebranych. Samotna osobliwość między dwoma wielościami.

- CISZA! - Wrzasnął. I w krzyku tym nie było już znać nerwowości, którą czuł przed chwilą, wypełnił go natomiast dziwny wybuch energii, na wpół gorączkowy na wpół agresywny.

- Nie będzie nawet trzeba Zakonu, jeżeli sami rzucicie się sobie do gardeł!

Bardziej czuł niż widział wzrok i uwagę jaką na siebie ściągnął. Wiedziony pierwszym rozpędem, leciał więc dalej, krążąc wokół stołu niczym księżyc wokół planety, zawsze mając przed oczami zarówno głównych magów jak i pomniejszych w dalszych rzędach.

- Chcecie otwartej walki? Odbijania miasta? Czym?! - Rzucił Pulvinarowi dezaprobujące spojrzenie, które trwało jednak jedynie przez moment. Nie mógł skupiać się na jednej osobie. Nie wyszukiwać winnych wśród obecnych. Jedynie podkreślić błędny tok.

- Jest was garstka, z czego część to dzieci i zwierzęta! Tym chcecie atakować organizację która praktycznie oddycha wojną?

Jego wzrok na moment przeskoczył na Eomirę i gdzieś poboczną myślą zauważył, że nie widzi nigdzie Palara. Ale myśl ta została odepchnięta na bok nim na dobre się sformowała a jego oczy znów wróciły do omiatania tłumów spojrzeniem.

- Mowa o dyplomacji... Jeszcze raz pytam "czym"? Co takiego posiadacie, czym możecie pertraktować? Co możecie zaoferować Zakonowi co by zechciał a czego nie weźmie sobie po prostu siłą? Uniwersytet próbował się dogadać z Zakonem i teraz ma jedynie pozory suwerenności a wy jesteście tutaj. Wypędzeni.

Zdawało mu się, że na twarzy Heiny pojawił się przebłysk tryumfu, ale może to tylko cienie ogniska. W każdym razie, nie utrzymałby się tam długo, bo jej pogląd także został wkrótce skarcony.

- Wreszcie, mówicie by wybijać ich po kolei... Naprawdę chcecie wybić pojedynczo całą armię? To jakby próbować wyłowić wszystkie ryby w morzu, po kolei strzelając do nich z łuku! Nie wspominając też, że część tych strzał w ogóle omija ryby i trafia w rybaków...

Ostatnie słowa rzekł spoglądając na Huona.

Zebrał trzy główne stanowiska i wytknął ich słabości. Nie było to trudne, były dość rażące. Ale teraz musiał dać im alternatywę, zanim rezygnacja lub rozpaczliwy gniew zdążą wykiełkować w ich miejsce.

- Nie macie jak się układać, nie macie jak ich pokonać otwarcie ani po kawałku... Ale jeszcze nie przegraliście. Jesteście jak rozżarzony węgiel. Jeśli uderzycie w Zakon, zaboli ich to, ale niewiele więcej. To czego potrzebujecie, to miejsce gdzie wasz żar wybuchnie siłą większą niż Sakirowskie stosy. Miejsce, gdzie wasze talenty i wiedzę będzie można rozwinąć, poszerzyć i wzmocnić.


Pociągnął wzrokiem po zebranych, patrząc czy dalej ma ich uwagę i uznając że tak, kontynuował.

- Nowe Hollar jest takim miejscem! Cokolwiek mówi się o obecnej jego władczyni, Nowe Hollar szuka i pragnie ludzi takich jak wy! I nie tylko czystych ludzi. Magów, alchemików i wiedzących. Każdego kto ma związek z magia przyjmie z otwartymi ramionami. Oros was nie chce. Zakon prześladuje. Uczelnia zrzuca winę na połowę z was. Nowego Hollar nie obchodzi jakiej jesteście rasy i jaką magia się paracie. Wystarczy, że studiujecie magię w jakiejkolwiek jej postaci a czekają na was szkoły i wyposażone sale. Swoboda nauki i praktyki... Oraz bezpieczeństwo od Zakonu. Tam, możecie zebrać siły i środki. I wówczas będziecie mogli walczyć, sabotować lub pertraktować. Będziecie mieli wreszcie CZYM!

- By tam dotrzeć stoją przed wami dwie główne drogi. Krótsza, ale być może trudniejsza, trasa w prostej linii stąd do jeziora Keliad a stamtąd do Nowego Hollar. Ale trasa ta przecina szlak między Srebrnym Fortem a Oros i ryzykujecie starcie z siłami Zakonu z dwóch tych placówek.
Ponadto, transport przez jezioro, będzie wymagał opłaty złotem. Możecie opłacić przewóz?


- Druga droga, jest dłuższa ale zmniejsza ryzyko starcia z Zakonem. Musicie udać się Zaavral a stamtąd wzdłuż szlaku, wyminąć Oros od wschodu. Czeka was wówczas długa droga do Meriandos, a dopiero stamtąd do Nowego Hollar. Nie jesteście jednorodną grupą. Macie rożne tempo i rożne metody a część ma nieletnie potomstwo.

- W obu przypadkach, możecie potrzebować dodatkowego prowiantu. Miasta na drugiej trasie pozwolą się zaopatrzyć, ale to także będzie kosztować. Ryzyko spotkania z Zakonem istnieje zawsze... Ale jest ono znacznie większe jeżeli zostaniecie tutaj. Patrole zakonne kręcą się w pobliżu. Może o kilka kilometrów stąd. Daję wam realną ścieżkę i realny cel ale musicie zdecydować jak chcecie się poruszać. Jeżeli się wykruszycie lub rozdzielicie ryzykujecie, że Zakon powybiera was bez wysiłku jak szyszki z ziemi. Razem ściągacie na siebie większą uwagę, ale też macie pewną siłę odstraszającą, która może kupić wam nieco czasu.

Czuł że zbliża się do końca. niewiele zostało mu już do powiedzenia, ale jego ton nie zelżał i nie opadł z sił. Jeszcze nie.

- Mam dla was jeszcze jedną sugestię. Jak mówiłem, najpewniej nie unikniemy zauważenie przez kogoś. Dlatego, nie obnoście się żeście magami, dopóki nie będziecie mieć pewności, że nikt nie doniesie na was Zakonowi. Krwawe walki w Ujściu dają nam pewną lukę. Dopóki nie dotrzemy do Nowego Hollar, możemy udawać uchodźców nie z Oros a z Ujścia, którzy kryli się w lasach przed okupacją. Może dla niektórych z was to poniżej godności, ale przebranie jednak mniej drapie niż gałęzie stosu egzekucyjnego.

To był koniec. Nic więcej nie mógł z siebie wyrzucić. Teraz mógł tylko stać z założonymi na piersi ramionami, wciąż utrzymując pewną siebie postawę jaką doradzała mu Anais i czekać jak zostaną przyjęte jego słowa. Nie był mówcą i politykiem. To nie walka do jakiej się szkolił. Ale nie było nikogo innego.
Jestem wybrykiem natury. W pogoni za głosem serca, przemierzam doliny i góry, smagany po plecach batami szaleństwa.
Obrazek

Re: Dzika ścieżka [Góry Daugon]

113
Cisza jak makiem zasiał.

- Dokąd teraz? - błądzące spojrzenia rozniosły się między uczestnikami konklawe. Patrząc na słup dymu, rozmazaną wstęgą paprzący różowiejące jutrzenką niebo. Tak, widzieli dym, lecz nie wiedzieli skąd pochodzi. Ich opustoszałe twarze wiedziały, że gdzieś dzwoni, ale nie wiedzieli gdzie. Wiedzieli, że należy podążyć którąś ze ścieżek, lecz wielu nie wiedziało którą.

- Rzeka... - profesor Alamadrius odchrząknął, przemagając odbierający ból za mostkiem. - Rzeka zaprowadzi nas do Nowego Hollar.

- Oszalałeś Alamadriusie? - zapytała oburzona Eomira, której raptowne opuszczenie siedziska wiązało się z jego hucznym runięciem o ziemię. Była zła i zdenerwowana. Spod białego kaptura wyłoniło się kilka drobnych kropelek potu, które raptownie ściekły po policzkach, dalej wsiąkając w bruzdy na pomarszczonej szyi staruszki.

- Wszystkie bajki - wycedziła kręcąc niebieskiego loka Heina Mroźna - kończą się źle. A krain z bajki w ogóle nie ma. Wolę jednak udać się do azylu, gdzie w spokoju doczekam kresu swych dni.

Po tych słowach, gdzieś pośród przybocznych studentów rozeszło się słowo "azyl". Potem coraz głośniej powtarzano je w szeregach apostatów, skończywszy na w ogóle nie baczących na tenor głosu elfach Huona.

- To Wysokie elfy - dodał pogardliwie Huon po czym splunął przez ramię. - Jaką mamy pewność, że nas przyjmą?

- Większą niż ta na łaskę Zakonu - odpowiedział jeden z trójki braci. Łysy o wyblakłych brąz oczach. Ten noszący zwiewne szaty z podszytymi piórami rozmaitego ptactwa.

- Ale... - ucięła dysputę ważnych pewna drobna studentka ludzkiego pochodzenia, która wyszła przed szereg. Ze złączonymi jak do modlitwy dłońmi i pochyloną głową podjęła - Władczyni Hollar jest potworem. Zabija wszystkich tych, którzy jej się przeciwstawią. I...

- I nagradza tych, którzy jej pomogą - przerwał nonszalancko profesor Alamadrius. - Skończ dziecko ten pokaz biedy i rozpaczy, bo czas nagli - powstał i z zebranymi pod pazuchą dokumentami odstąpiły od stołu.

- Nie! - krzyknęła kwaśno Eomira, obserwując go bacznie spode łba. - Zostaw ją. Zostaw ich wszystkich. Nie udamy się do Nowego Hollar. Nie splugawimy się czarcią magią, którą skalała się ta elfia kobieta. Nie wspomożemy buntu przeciwko naturze. Bo czarna magia i szerzenie śmierci to akt gwałtu na naturze!

Studenci z przerażeniem w oczach wsłuchiwali się w słowa mistrzyni magii. Apostaci zdawali się dozować gorzką treść, jaka sączyła się z ust białej damy. O elfach Huona nie wspominając, albowiem ta frakcja zgromadzenia w żadnym wypadku nie była pod wrażeniem wypowiedzi czarodziejki. Ktoś jęknął w tłumie. Ktoś krzyknął. Ponownie zerwała się burza i przyszedł niepokój. Żadne niesmaki, czy kłótnie. Skąpani w zieleni i słońcu zostali nakryci. Odkryci...
*** [img]https://i.imgur.com/sOPxSVC.jpg[/img] Krzyki niosły się jak wiatr. Jak magiczny wicher. Zaalarmowani przemknięciem gubiącej ostatni dech kobiety, zwrócili głowę w jej kierunku. Podnieśli głowy elfy na tyle, złoczyńcy uchodzący przed prawem, zapomniani tułacze. Podnieśli głowy mądrzy znad okrągłego stołu. Studenci i dzieci. Niespokojne konie.

- Nadchodzą! Oni tu są! Sakirowcy odkryli nasz obóz. Zaraz tu będą!

Zdumieni i przestraszeni. Niepewni, co usłyszeli. Opowieści wymyślano i snuto. Opowiadano, zmyślano, bajano. Bo wszakże dookoła, w życiu, działo się wszystko całkiem na odwyrtke. Panika rosła. Słuchacze w istnym transie chłonęli pełne emfazy słowa zdyszanej informatorki opowiadającej o nadciągających siłach inkwizycji. Ale już teraz, jak niby napęczniałe po ciepłym deszczu nasionko, pękli. Ze skorupki wykiełkowała rozpacz, panika i kolejny krzyk. Czarodzieje i apostaci, magiczne stworzenia oraz uczeni przepychali się między sobą. Część zdezerterowała znikając w leśnej ściółce. Inni przepadli w gąszczu krzewów i drzew. Wybrani ulotnili się w eter.

Nad ich biwakiem skłębił się chaos. Matki z dziećmi pakowały dobytek. Magicy tworzyli grupy. Dawne podziały ponownie zawitały pośród zrzeszonych magików. Elfy Huona zlepiły się w solidny konglomerat, jak tylko dotarł do nich przywódca z przyboczną szamanką. Ludzcy, a także elfiej maści apostaci rozbili się na kilka, może kilkanaście, grupek. Najbardziej rozbici zdawali się być studenci. Część dobiegła do mistrzyni Eomiry, zaś inni podążali za Alamadriusem i Eomirą. Tak jak trójka braci Flocculus. Najwięcej stało zaś w bezruchu gniotąc swe magiczne kapelusze ze zdenerwowania.

Alamadrius otarł się o Mordreda.

- Słuchaj! - kontynuował gdy przyszło uspokojenie. - Zabieram nad wybrzeże kobiety i dzieci. Magów wraz z dobytkiem. Uciekniemy, ale ktoś musi ich spowolnić! Zaplanuj obronę. Wybierz tych, którzy będą walczyć. Resztę poślij za nami - zadrżał ścierając spocone czoło. - Huon miał rację, nie obejdzie się bez ofiar.

Nie wiedzieć kiedy, nie wiedzieć skąd ujawniła się Anais. A wraz z nią Heina Mroźna z pokaźną grupą zdeterminowanych stanąć do boju studentów z Oros. Elf Huon i jego krwawa zgraja dzikusów. Oraz waleczny Castillion Bartiere, jaki za sobą miał grupy elfich a także ludzkich apostatów.

- Poprowadź ich do boju, lecz pamiętaj, że gdy przyjdzie czas zawrócić musisz. To twoja historia. Nie możesz zginąć - odparła mentorskim tonem pozostawiwszy mężczyźnie wybór. A mógł on wytypować jednego z trzech sojuszników, z którymi ramię w ramię postawią opór pierwszej fali zakonnej.
Heina Mroźna i studenci - operowali najszerszym wachlarzem zaklęć, przy czym ich moc nie należała do najwyższej z rang. Studenci znani byli z kreowania magicznych pocisków, które zadają obrażenia duchowe. Stawiania eterycznych tarcz zwiększających obronę. Drobne pociski żywiołów oraz podnoszące witalność aury. Ogniste, lodowe i elektryczne wybuchy, jakimi zadawano obrażenia przez krótki czas w obszarze swego działania. Co potężniejsi potrafili stworzyć eksplodujące kule ognia. Specjalnością przewodniczki ugrupowania było zaklęcie Zamieć - w obszarze, którego z nieba spadały fragmenty lodowych skał a teren spowijała zawierucha.

Skład grupy:

* 40 przeciętnych studentów
* 10 potężniejszych studentów
* Heina Mroźna

Castillion Bartiere i apostaci - posługiwali się bardziej prymitywną, lecz często efektywniejszą stroną magii bojowej. Zamiast eterycznych pocisków inkantowali kamienne pięści, by za ich sprawą miażdżyć przeciwników. Znali czary pochłaniające energię życiową. Osłabiające oraz demotywujące wrogów do dalszej potyczki krótkie klątwy. Zależne od emocji uderzenia umysłu, pozwalające na odpychanie nacierających antagonistów. Różnorakie oszołomienia czy paraliże. Zasłony dymne i duszące wyziewy rodem z wnętrza ziemi. Ich czempion znany był z lekkiego ostrza na polu bitwy.

Skład grupy:

* 60 apostatów
* Castillion Bartiere
Huon i dzikie elfy - plotki głoszą o barbarzyńskich magach potrafiących zmieniać postać na zwierzęcą. Mistrzowska kontrola ciała zapewnia zmiennokształtnym pewną ochronę, nawet w ludzkiej postaci, czyniąc z nich wytrzymałych przeciwników i oddanych sojuszników. Elfy Huona poza zmianą kształtu w leśne zwierzęta (niedźwiedź, wilk, jastrząb itp.) potrafią wpływać na okoliczną roślinność. Nakłaniając rośliny do wykonywania ich woli. Luźne pnącza czy korzenie tańczą w rytm inkantowanych zaklęć niczym czarowane muzyką węże w Karlgardzie. To samo tyczy się zwierząt, po których pomoc często sięgają elfy. Przyboczna szamanka Huona korzysta z zaklęcia Cierniowe korzenie - opiekunka przyzywa gigantyczne cierniowe korzenie, atakujące wszystkich przeciwników na wyznaczonym obszarze. Przebijają one na pewien czas wrogów, unieruchamiają i utrudniają przemieszczenie. Elf Huon jako mistrz zmiennokształtności potrafi przeobrazić się w potężną formę dowolnego leśnego zwierzęcia.

Skład grupy:

* 20 elfów kontrolerów
* 20 elfów zmiennokształtnych
* Szamanka Huona
* Huon
Czas działał na ich niekorzyść. Bez względu na to, kogo Mordred wziął ze sobą, do walki dołączyła Eomira Właściwa. Z kilkunastoma oddanymi studentami zdolna była leczyć rany stających do samobójczej walki magów. Był to zły sen. Koszmar, w którym byli sparaliżowani i bezbronni, a wielkie sowy orały im pazurami twarz, szukając oczu ostrym krzywym dziobem. Nie mogli wygrać tej walki, lecz mogli dać szansę ucieczki pozostałym. Tamci już opuścili obóz. Pozostały puste namioty, niedogaszone ogniska i masa nieopróżnionych skrzyń. Śpieszyli się, by ów czas ich bracia wyczekiwali pierwszej fali wrogich sił. Nieważne kogo oddelegowano, pozostali musieli działać. Ustalić plan działania, strategię przeciwko nadciągającej kawalerii ze Srebrnego Fortu.
Spoiler:

Re: Dzika ścieżka [Góry Daugon]

114
Wysłuchawszy słów Anais - która (niech to szlag) najwyraźniej mianowała go dowódcą obrony - odparł jej z nieco zrezygnowanym uśmiechem. - Ty też nie zgiń. Naprawdę niewielu mam przyjaciół.

Na większą wylewność nie był to jednak ani czas ani miejsce. Jego twarz stężała w skupieniu.

Po zwięzłym przybliżeniu cech, poszczególnych oddziałów, Mordred zadziwiająco szybko zdecydował z kim stanąć do straceńczej walki.
To jej detale sprawiały mu mętlik w głowie.

- Castillionie, będę potrzebował ciebie i twoich towarzyszy. - Oznajmił, następnie spoglądając na Heinę.
- Nasi przeciwnicy to zakonnicy. W dużej mierze fanatycy i zapewne jak rzadko kto, w więzi ze swoim bóstwem. Ich sfera duchowa, może być jeszcze twardsza do zranienia niż ich ciała.

Po tych słowach, zwrócił się do Huona. - Z wami jest podobnie. Jesteście wszystkim czego Zakon nienawidzi, być może na równi z demonami. Wasze praktyki magiczne to nie tylko w ich oczach zbrodnia niewiary, ale potwarz dla bogów. Do walki z wami, mogą być przygotowani lepiej niż z kimkolwiek innym tutaj.

- Zakon nie ma słabości w którą możemy uderzyć. Możemy jedynie uniknąć uderzania ich tam, gdzie są wyjątkowo silni.

Choć ponure spojrzenie nie zniknęło z jego twarzy, pojawił się na niej sardoniczny uśmiech. - Nie czujcie się zatem urażeni wykluczeniem z tej jakże chwalebnej drogi do piekła.

Był jednak jeszcze jeden powód dla którego Mordred musiał odsunąć obie grupy. Jeżeli będzie zmuszony wezwać Mandy, elementarne zaklęcia Heiny i jej kompanów oraz bazujące na roślinności i faunie zdolności Huona i jego ludzi, mogą źle współgrać z wściekłą i nieobliczalną w walce salamandrą. Jego towarzyszka nie była zdyscyplinowanym żywiołakiem ani zorganizowanym zaklęciem z Uniwersytetu. Wyszła spod ręki Magistri i nawet Mordred nie miał pewności jak się zachowa w bitewnej gorączce. Wejście w środek sojuszniczej zamieci, spalenie roślinności, którą ktoś mógłby kontrolować czy przekierowanie sprzymierzonych kul ognia na cele która jej wydadzą się priorytetowe, nie sprzyja zorganizowanemu działaniu.

Ale nie miał czasu wyjaśniać tych dodatkowych niuansów, gdyż spojrzał w kierunku nadciągającego ataku i zrozumiał z czym przyjdzie im się zmierzyć.

- Zakonna kawaleria. - Pomyślał, gdy wszystkie jego wnętrzności ścisnęły się. Instynkt walki lub ucieczki miotał się jak szalony a bez wiedzy Mordreda, jego źrenice skurczyły się nienaturalnie. Coś niemal zwierzęcego zaczęło pulsować w jego żyłach a emocje Mandy, niesprecyzowane myśli, huczały mu pod czaszką niczym warczący, miotający się w klatce drapieżnik.

Co mógł zrobić? Co wiedział o konnicy?

- Ciężka konnica... - Myślał gorączkowo widząc uzbrojenie wroga. - Mało zwrotna gdy się rozpędzi. Przypomina lawinę ale działa inaczej. Najlepsza na otwartych polach. Nie mają miejsca by szarżować w lesie. Nie szarżują wcale. Rozproszyli się, by wybijać uchodźców. Są mobilni i mają przewagę uderzając z góry. Jaka słabość? Atakując z ziemi można ranić pachwiny, ale trzeba podejść blisko. Inna metoda? Magowie zapewnią większy wachlarz działań. Wróg opancerzony w średnie i ciężkie zbroje. Dobrze chronią ale trudniej wstać po upadku z konia. Tego trzeba się najpierw trzymać.

- Słuchajcie! - Zwrócił się do wybranych przez siebie oddziałów. - Dziesiątka z was, niech skupi się na klątwach! Zaklęciach które nie lecą, nie pokonują odległości i nie chybiają! Takich, które wyzwolone od razu uderzą w cel! Skupcie się na tych, którzy bezpośrednio zagrażają już komuś! Oszołomcie ich, sparaliżujcie! Baczcie na tych, których trzeba wycofać pod opiekę uzdrowicieli! Natychmiastowy efekt może zagwarantować komuś kilka chwil na wycofanie się i może przeżycie! Jeżeli zauważycie, że nie działa to na ludzi, celujcie w zwierzęta! Ich psychika i ciała może być mniej chroniona!

- Druga dziesiątka! - Krzyknął do innej grupy. - Wy skupiacie się na zgrupowaniach! Zasłony dymne i trujące opary! Jeżeli dacie radę doprowadzić by konni wpadli na siebie, mogą pogruchotać sobie nogi między końskimi bokami, ale nie bądźmy zbyt optymistyczni!

- Wasza piątka! - Wskazał kolejną na grupkę apostatów. - Wy używacie zasłony dymnej, by ukryć nasze oddziały, zwłaszcza tych którzy będą wycofywać się na tyły, lub uzdrowicieli którzy podejdą za blisko! W drugiej kolejności kryjecie tych którzy rzucają zaklęcia ofensywne! Jeżeli wróg nie będzie widział kto swój a kto nie, tym lepiej dla nas!

- Dwudziestu pozostałych! Magia w pełni ofensywna! Jeżeli macie pewność, że wasze zaklęcie zabije jeźdźca, rzucajcie! Jeżeli nie, okulawcie lub zabijcie wierzchowca! Obalonych jeźdźców dobijajcie gdy tylko możecie, nawet bez konia wciąż są groźni! Ci którzy lepiej czują się w walce w zwarciu niech będą do niej gotowi ale nie wyrywają się! Jeżeli da się powalić wroga nim do was dotrze, wykorzystajcie to!

- I wreszcie wy! - Wskazał na ostatnią piątkę. - Wy skupiacie się na dobijaniu powalonych! Możecie atakować gdy nadarzy się okazja, ale w pierwszej kolejności, macie zredukować liczebność wroga! Priorytet nad tym, ma tylko osłanianie uzdrowicieli, lub tych którzy wycofują się na tyły, o własnych siłach lub nie!

Szybko odwrócił się w stronę Eomiry i jej uczniów. - Trzymajcie się na tyłach i z dala od Zakonników! Nie wyglądają na chętnych do pertraktacji! - Nie mógł powstrzymać się od uwagi, ale natychmiast wrócił do wydawania rozkazów. - Ranni albo przyjdą do was, albo ktoś ich dowlecze! Jesteście jedynym co daje nam szansę dotrzymywać im kroku! Nie gińcie bez sensu!

- To się tyczy was wszystkich! - Zawołał jeszcze. - Mamy ochraniać uciekających, ale nie walcie jak samobójcy! Walczcie, jakbyście chcieli wygrać!

Wreszcie zwrócił się do Castilliona. - Nie znam cię za dobrze ale słyszałem, żeś skuteczny. Wykorzystaj swój kunszt najlepiej jak umiesz, ale sugeruję byś trzymał się w miarę blisko Eomiry i jej uzdrowicieli. Zdolności bojowych tej kobiety nie znam nie znam i nie wiem czy jakieś ma, więc możesz być najszybszą i ostatnią deską ratunku dla nich jeżeli ktoś się przedrze.

- Jest tu gdzieś kusza?! - Krzyknął jeszcze. Nie był zbyt dobrym strzelcem, ale idąc za własną radą, jeżeli może dziabnąć kogoś z dystansu, spróbuje.

Poza tym, będzie musiał uzupełniać luki. Wspierać Castlliona lub uderzać z zasłony dymnej tam gdzie akurat ich oddziały nie będą skupiać rażenia.

- Mandy... Starałem się trzymać cię w ukryciu przy poprzednich potyczkach, ale tym razem chyba się nie obejdzie. Rób co chcesz! Spal las jeżeli będzie trzeba! Tylko masz przeżyć! Jeżeli mamy trafić do Arali to wspólnie, więc tym razem nie zgiń!


Gdyby mógł siebie teraz zobaczyć, pewnie by się nie poznał. Rozgorączkowane oczy o źrenicach skurczonych do rozmiaru teoretycznych cząsteczek, oddech brzmiący niczym dyszenie zarażonego wścieklizną wilka i uśmiech z którego nie zdawał sobie sprawy, zawieszony gdzieś między histerią a szaleństwem.

- Lordzie Abzu... - Wymamrotał. - Pokazałeś mi, że może być inny świat niż ta zatruta zgnilizna... Piękniejszy... Wiele dziwnych przeciwności stanęło nam na drodze do ostatecznego celu... Ale teraz... Pierwszy raz rzuca się na nas armia boga. Więc dla naszego świata, niech rozbiją sobie o nas czerepy! - Warknął wyszarpując miecz z pochwy i szykując się do starcia.

Było ich około sześćdziesięciu, nie licząc medyków. Z wsparciem uzdrowicieli, mogli się trzymać dłużej, niż przy czystej ofensywie i odzyskiwać własnych rannych. Dawało im to pewną przeżywalność i czyniło ich szanse... Nie zerowe. Ale Mordred nie myślał teraz o nikłych procentach. Świadomość przegranej lub wygranej odpłynęła gdzieś w dal, pozostawiając jedynie rozżarzony do białości cel: Zatrzymać, złamać, zniszczyć...

Valar dohaeris.
Jestem wybrykiem natury. W pogoni za głosem serca, przemierzam doliny i góry, smagany po plecach batami szaleństwa.
Obrazek

Re: Dzika ścieżka [Góry Daugon]

115
Czarna kolia podkreślała długą bladą szyję. Nosząca spoglądającą na każdego z góry głowę z wykutymi wewnątrz błękitnymi szafirami. Otulona po ramiona pękami gęstych niebieskich włosów. Jak nigdy przedtem, Heina pokłoniła się nisko. Pochylając nie tylko wzrok, ale także zginając się w pasie. Oddany hołd wsparły słowa otuchy, a jej śladem poszli kolorowi studenci z Oros. Część położyła rękę na piersi. Inni pochylili czoła. Wybrani klękli, zaś dwóch lub może trzech wykonało dostojny pokłon. Widział jak odchodzą w ciszy, z której nie słynęli. Słychać było wyłącznie szelest stóp, lekkiego truchtu jakim zwiewnie opuszczali teren. Za nimi podążyli elfowie. Spoglądali spode łba na Mordreda wraz z pozostającymi apostatami i Castillionem Bartiere.

- Niech las ma was w swojej opiece - odparła przemykająca obok szamanka Huona. I były to ostatnie słowa wypowiedziane przez przedstawicieli tej egzotycznej formacji.

Wkroczyli wtem do tymczasowej świątyni wojny, gdzie jego przyszli kompani zostali ustawieni jak gwardia honorowa – instruktor czekał, by rozpocząć uderzenie. Klątwy wisiały w powietrzu, inkantowane bez przerwy, jakoby zaprzestanie powtarzania słów miało rozbryzgać je na wietrze. A ten był obecny i tutaj. Prawdziwe oberwanie chmury nadeszło ze wschodu. Nie był to wicher wywołany parciem kopyt wrogich ogierów, lecz najzwyklejszy szloch puszczy, która wieszczyła nieuniknioną rzeź. Krwawy deszcz, jaki zaleje ziemię. Nakarmi drzewa swym jestestwem i skala grunt po wsze czasy. Zaproszono iluzjonistów, a ich niewielkie dymki krążyły nad głowami. Magicznie utrzymywane w ryzach, tak aby nie wybuchły. By nie okryły ich duszącą mgłą. Castillion przeszedł między nimi, i wydawało się ważne, że każdy krok stawił z własnej woli. Wszelkie wahanie byłoby znakiem, że nie jest gotowy. Zagrzewał ich głośno, klepał po ramionach, gdy dobierali różdżek. Kiwnął głową, jakby pytał, czy są gotowi, i odwzajemnił ten gest. Spojrzenie miał poważne, gdy podniósł dłoń obleczoną kolczugą. Skąpana była w bezkształtnym blasku zbyt silnego stopu, przetworzonego w nieznany sposób.

Ręce kompanów, nadal spoczywające na wyciosanych z czarnego jak smoła drzewa różdżkach, już nie witały nikogo, unieruchomione wyczekiwały wrogów z przodu oraz na bokach. Wtem Mordred poczuł rosnący niepokój, ale stłumił go jak wiele razy w trakcie swojej kariery. Castillion przycisnął ostrze do jego piersi i nagle wszystko zamieniło się w biały ból. Kiedy znów odzyskał zmysły, zapanowało poczucie braterstwa i radości, ale również porozumiewawcze spojrzenia. Z każdą chwilą czuł wigor większy, niż kiedykolwiek doświadczył, i biada mu, gdyby go nie zaspokoił krwistą walką. Pomimo dodającej otucha sile Bartiere'a. Nie wyobrażał sobie, by zdołał to znieść bez wsparcia apostatów i jasnego celu. Dotarcia do Nowego Hollar. Poznania matki o mrocznym usposobieniu. Ochrony świata przed mrokiem i jej przed nią samą.

Ziemia zadrżała. Czuł to nawet przez metalowe onuce i grube gobeliny. Stukot grubo podkutych bestii stawał się coraz głośniejszy. Nie przypominało to kawalerii znanych z opowieści, ni tych napotkanych wcześniej. Tutaj i konie zdawały się walczyć w imię boże. Wyczekiwali więc nieuniknionego, bowiem nic innego nie pozostało im czynić. Doczekali się...
[img]https://i.pinimg.com/564x/25/d0/c4/25d0 ... a15ca3.jpg[/img] Pierwsi jeźdźcy przekroczyli linię drzew. Przeskakując bądź miażdżąc pomniejsze krzewy wbiegali na pusty plac, który jeszcze chwilę temu służył za obozowisko magom. Posłuszni apostaci wnieśli różdżki. Opuszczone powieki uwalniały magiczne przekleństwa. Widział je i Mordred. Widział, jak brunatne, czarne bądź szare byty bez formy leciały wartko w kierunku jeźdźców Sakira. Pierwsza chybiła celu. Druga zaś sięgnąwszy głowy, prysła przed metalowym hełmem. Jeździec niewzruszony jechał dalej, tak jakby odporny był na działanie starannie inkantowanych klątw. Odkąd sięgał pamięcią, odtąd zbrojne ramię Zakonu zawsze lubowało się w antymagicznych stopach bądź specjalnie spreparowanych miksturach o właściwościach ograniczających szerzenie się magii. Wówczas heretycy sięgnąwszy po strategię przewodnika tejże szaleńczej eskapady, przetworzyli plan działania. Za cel obierając kare, brązowe oraz te o mieszanym umaszczeniu wierzchowce.

Podziałało. Czarny rumak wbił się w sąsiada, wyrzucając jego jeźdźca z siodła. Dla zakonnika nie było już żadnego ratunku. Nadciągające zza pleców zwierzęta stratowały go, zaś złamań nie godziło nawet solidnie wykute opancerzenie. Kolejny stanął dęba. Brązowe ogiery, zaklinane przez grupę trzech wspierających się czarowników strzelały kopytami we wszystkie strony świata. Do akcji dołączyli niosący ból i cierpienie magicy. Mroczne sidła obejmowały konie, wysysając z nich siły witalne. Zwierzęta padały jak muchy. Kamienne pociski zalewały osłaniających głowy tarczami zakonników, którzy chodź ostrzeliwani, sukcesywnie zmniejszali dzielący ich od magów dystans. Nagle ktoś trącił włócznią, godząc popiersie sojusznika. Ciśnięty zwinnie grot przebił mężczyznę na wylot. Magowie zamarli, by po chwili z jeszcze większą zjadliwością rzucać zaklęcia. Klątwy nie sięgały otoczonych osłoną antymagiczną inkwizytorów. Nie dosięgały ich i energetyczne pociski i mroczne podmuchy. Ktoś wyczarował u wierzchołka kostura pejcz. Smolista wstęga trzaskała przed twarzami wrogów. Bijąc i raniąc za każdym razem. Reszta poszła tym śladem. Ściągali eterycznymi batami hełmy, wyrywali usilnie tarcze. Wojowali pejczem przeciwko mieczom, zachowując jednocześnie bezpieczny dystans. W zakonników rzucono dymem. Chmara ciemnej energii nadleciała z naprzeciwka. Finalnie zwiększając swe rozmiary nad głowami. Kwaśne opary wsiąkały w nozdrza i paliły oczy. Każdy wdech sprawiał ból. Cieknące łzy nie pomagały wcale a wcale. W dodatku rozprzestrzeniono chmarę dymów, a wtem wszelkie jednostki zakonne zniknęły za czarną zasłoną.

... dzieło kobiet i mężczyzn zrodzone z ich dumy. Radość budziło niemałą. Niechaj błogosławieni będą ci, którzy stanęli przed nikczemnymi, i nie cofnęli się. Błogosławieni pokój czyniący, bohaterowie słusznej sprawy. Błogosławieni cnotliwi – światło w ciemności. Albowiem w ich krwi tętni wola Hyurina.

Światło przebiło mrok, a dźwięk tłuczonego szkła zabrzęczał w uszach bliżej osadzonych. Żołnierze poczęli tłuc pod nogami flakoniki, gdy żrące opary odbierały im ostatnie zdrowe tchnienie. Rzucony preparat rozbryzgał się, plamiąc wszystko dookoła. Emanował najczystszą światłością, jakiej nigdy dotąd kruczowłosy wojownik ujrzeć nie mógł. Święty ogień zrodzony w laboratoriach Srebrnego Fortu nosił w sobie fragment samego bóstwa. Jego blask rozpraszał mrok, oczyszczał powietrze i rozpraszał wszelakie przejawy magii w swoim zasięgu. Przed oczyma Mordreda objawiła się powstająca z kolan armia zbrojnych. Doskonale odzianych, w wypolerowanych płytach, wojowników z kolistymi oraz trójkątnymi tarczami zaczepionymi na przedramieniu. Z długimi i krótkimi mieczami. Z masywnymi włóczniami, często rozbitymi na kilka pomniejszych szpikulców u nasady. Czarną chmurę rozniósł święty ogień. Żrący kwas zmyto, a wszystek czarów to też efektów usunięto na dobre. Wznieśli oręż, jak i okrzyk bojowy. Dźwięk stukających tarczek pancerza rozniósł się dookoła. Skracali dystans, jakby nigdy go nie było. W końcu dopadli do pierwszego z ustawionych. Nadziewając go na pikę, powalili dogorywające cielsko. Ktoś rzucił tarczą. Wbiła się w szyję, miażdżąc krtań. Ktoś odciął rękę z różdżką nim zapłonęła mistyczną poświatą inkantowanego zaklęcia. Skrzyżowano kostury z mieczami. Starto tarcze z czarami. Nieunikniona rzeź w końcu nadeszła. Krew spryskała dziewiczą ziemię. W boju nakładano magię na magię. Całą swą moc i całą swą próżność obrócili przeciwko sobie.

Mistrz ostrzy wparował między nastu zbrojnych zakonników. Ciął szeroko od barków po biodro. Słabe opancerzenia pod pachami nie wytrzymywały nadchodzącego zamachu. Z sykiem przecinał delikatną skórę, a za nią rękawem sączyła się pod ciśnieniem żywo karminowa jucha. Fintem zmylił lżej odzianych, podcinając ich i żłobiąc dziury w udach. Z zaskoczenia wziął go rycerz z piką w ręku. Castillion zwinnym piruetem wyszedł spod kolca, odskoczył miękko, krótką, lekką fintą wybił przeciwnika z rytmu. Ciął szeroko, gdy na moment stracił równowagę. Potem ot uderzył z szybkością i siłą pioruna, wyrzucając ramie na całą długość. Jucha trysła na spoczywających dookoła inkwizytorów. Zatańczył na pięcie, a blask jego złotych oczu zgasł. Zza pleców wystawał bełt. Lada chwila dołączył do niego kolejny i jeszcze jeden. Upadł na kolana, wtem dobył go ranny zakonnik i zamaszyście przebił czerep piką. Żałoba zagościła w szeregach apostatów, żałoba panowała w sercach. Los ciężko ich doświadczył. Castillion, przewodnik, dumna na polu bitwy, poległ samotnie pośród wrogich jednostek. Mieli wprawdzie Eomirę i studentów. Utrzymaną połowę sił, ale utracony czempion jest zawsze ciosem na morale. Przyjaciele byli głęboko zrozpaczeni, pozostałych zmiażdżył wielki ból. W bólu wyrzekli się boga i ogarnęły ich ponure myśli. Myśli o wiecznej śmierci, o tym, że człowiek stanie się prochem w ziemi i że tak się wszystko skończy. Gdy tak rozmyślali, nie mieli się na czym oprzeć i pogrążali się w nicości i w zwątpieniu bez dna. Moment zwątpienia, moment zawahania przechylał szalę zwycięstwa na stronę Sakirowców. Wyżynali magów po kolei. Jak rozjuszany rzeźnik, cięli. Tnąc skórę, mięśnie i miażdżąc kości. Szarpiąc więzadła. Wypruwając flaki. Wyrywając wszystko to, co związało się z ostrzem.

Magowie zaczęli się wycofywać. Zbierać w większy aglomerat odrzucający każdego, kto zbliżył się na chociażby kilka stóp. Przypominali spłoszone zwierzęta, które drapieżniki zaganiają w ślepy zaułek. Było ich coraz mniej, lecz wciąż pozostawali groźni. Problem w tym, że zakonnicy byli tak samo groźni. Nadto nieustraszeni. Pod naporem komend dowódcy próbowali sięgnąć peryferyjnie osadzonych czarowników. Gra była chytra, ale warta świeczki. Zaś kwestią czasu, kiedy ponownie rozpocznie się rzeź. Na uboczu stał kruczowłosy. Miecz zadrżał w pochwie.

- Na nas już czas - wtrąciła Mandy, gdy dookoła rozległ się jęk konających ofiar.
[img]https://i.imgur.com/v6m5SJV.jpg[/img]

Re: Dzika ścieżka [Góry Daugon]

116
Z gardła Mordreda wydobył się iście zwierzęcy warkot.

- Jeszcze nie! - Zawył.

Jeszcze miał ludzi. Jeszcze mieli uzdrowicieli. To jeszcze nie był koniec. Stracili Castilliona ale wojownik zawlókł ze sobą wielu wrogów. Jeżeli jego utrata zachwiała obrońcami, musiał dać im nowa podporę. I cholera, znowu będzie to musiał być on. Mówią, że problem to okazja w roboczym ubraniu a zatem...

- Jeszcze żyjecie! Nie dajcie się zarżnąć na kolanach! To Zakon lubi klękać, nie wy! Nie jesteśmy łatwym łupem! Dajmy im powód by zamiast nami pogardzać, zaczęli się bać! Jeżeli brakuje wam boga, ja DAM WAM NOWEGO!

Wykrzyczał w stronę swoich topniejących oddziałów.

Nie wiedział skąd w nim ta zażartość. Miał wrażenie jakby strata ludzi nad którymi otrzymał dowództwo, była wręcz osobistą obrazą. A może się gało to głębiej. Gdzieś w mroki dziecinnej pamięci.
Ale nie zastanawiał się nad źródłem. Musiał dosięgnąć dowódcę, dopóki podkomendni obu stron ścierali się ze sobą.

- Mandy... Jeżeli chcesz coś zrobić... To teraz. To nasza szansa by przysłużyć się Magistri i okazać jego siłę. Ci pozbawieni wiary ludzie, zasilą szeregi jego wiernych, ale muszą przeżyć razem z nami...


Z dobytym mieczem i wściekłym spojrzeniem, rzucił się w kierunku oficera. Musiał się przebić jeżeli chcą mieć możliwość powstrzymania rzezi. - ZA LORDA ABZU! - Wycharczał przez zaciśnięte zęby.
Jestem wybrykiem natury. W pogoni za głosem serca, przemierzam doliny i góry, smagany po plecach batami szaleństwa.
Obrazek

Re: Dzika ścieżka [Góry Daugon]

117
Mandy zamilkła, gdy jej gniew przeszedł przez ostrze. Klinga zaświeciła się krwistą czerwienią, lecz daremno było szukać w tym wznieconych płomieni. Demoniczna istota zaklęta we wnętrzu staranie wykutego oręża odwróciła się od swego kochanka. Wielokrotnie powiadano im, iż to nie ich walka. Że w odpowiedniej chwili mają zawrócić z pola bitwy. Że potyczka jest wyłącznie grą na czas. Czas potrzebny na czmychnięcie reszcie. Nie jest łatwo tracić kompanów. Nie łatwo też spoglądać na rzeź, na którą ich się posłało. Wie to dobrze każdy dowódca. Wojna wymaga ofiar, wymaga poświęceń. I powiadam wam, że głupiś ty, jeśliś ślepo rzucasz się w wir walki. Bo wtedy wszystkie żywota odeszły do krainy Usala nadaremno. Wszelkie poświęcenie braci i sióstr. Ich rany, krwawica, a nawet życie. To wszystko przepadnie przez ludzką głupotę. Biada temu, kto rzecze "pochwała głupoty". Albowiem sensu w tym nie ma wcale a wcale.

Czempion jest doświadczonym wojownikiem i pewnym swego dowódcą. Jego sprawność w posługiwaniu się bronią jest tak duża, że stanowi inspirację dla sprzymierzeńców, w przeciwnikach zaś budzi przerażenie i łamie ducha walki. Czempioni są bohaterami, którzy dowodzą całymi armiami lub bez zastanowienia rzucają się w objęcia niebezpieczeństwa. Właściwie ta druga domena sprawia, że w istocie liczba honorowych przewodników diametralnie spada na przestrzeni lat. Wojny wygrywa się na wiele sposobów. Bezsprzecznie, roztropność na polu bitwy nie sprzyja zwycięstwu. Może zaś stać się przysłowiowym gwoździem do trumny.

Wyryczane z czeluści gardzieli hasła stają się natchnieniem dla pobliskich sojuszników. Motywacja napełnia sprzymierzeńców otuchą w walce. Stali się śmielsi, pewniejsi siebie. Ujrzał w nich ten rozjuszany płomień, który i w jego sercu buchał nieustraszenie. Chociaż zbrojni rekruci zacierali dystans, nie mogli liczyć na kapitulację ze strony apostatów. Ona po prostu nie wchodziła w grę. Kruczoczarny mąż kątem oka dostrzegł jak pewien osłonięty tarczą zakonnik stąpa pewnie, próbując to sięgnąć czarownika. Początkowo spokojnie doglądał maga, by znienacka odsłonić korpus i co galopem popędzić w jego kierunku. Mknął niepostrzeżenie, niczym błyskawice letnich burz, gdzie ścierające się fronty urządzają chaotyczny taniec pośród chmur. Zdawało się, że lada chwila dostąpi apostaty, mocząc w nim naznaczony deseniem krwi miecz. Ale ten uchylił ramiona. Niesiony dumnym okrzykiem cofnął się, zginając ręce i zaciskając pięści. Kiedy napastnik był tuż tuż. Z impetem wyprostował kończyny, rozplątując zaciskane pięści. Wówczas z otwartych dłoni trysły świetliste iskry. Falą piorunów traktował inkwizytora dopóty, dopóki dookoła nie uniósł się smród palonego mięsa. Zbrojny Zakonu Sakira, jak świńska potrawa, upiekł się w metalowej zbroi. Z prochu powstał i w proch się obrócił, przygnieciony pozostawioną bezpańsko zbroją, tarczą oraz krótkim mieczem.
Mordred z dumą doglądał jak jego siły zadają poważny cios najeźdźcy. W powietrzu unosiła się przecudna aura. I nie były to czary, lecz siła ducha, z którą odbijali na Sakirowcach gniew po utraconym Castillionie. Sam wojownik dobrał miecza. Bez zastanowienia ruszył w wir walki, godząc napataczających się przeciwników strudziną i piórem głowni. Wtem przed jego obliczem ukazał się młody dowódca sił zakonnych. Krótko ścięty blondyn o przenikliwym spojrzeniu sięgnął po miecz, w tym samym czasie poprawiając okrągłą tarczę na plecach. Zawirował dwa razy ostrzem, a na jego twarzy ciężko szło dostrzec zwątpienie. Był pewien swoich umiejętności. Pomimo że stał przed nim o głowę większy przeciwnik. W płytowej zbroi z czerni i długim jak pieśń barda ostrzem.

Sparowali ostrza. Iskry bitych stopów trzaskały na boki, jakoby rzucali ofensywne zaklęcia. Była to jednak siła ich mięśni. Startych w przedłużonych z metali ramionach. Młodzieniec unikał ciosów. Był szybki. Diabelnie szybki. I bystry, dostrzegał ruchy rywala. Zdawało się, że je przewiduje. Tak płynnie i z gracją balansował pomiędzy coraz to bardziej mętnymi uderzeniami, że przykuł uwagę pozostałych magów. Część podjęła próbę wsparcia - niezaprzeczalnie przegrywającego owe starcie - Mordreda. Niestety drogę zaszli im Sakirowcy, rozganiając magów starannie mierzonymi cięciami. Ponownie dobrali ostrzy. Nacierając od przodu, wyższy z wojujących sieknął ostrzem od dołu i po skosie. Zblokowany na wskroś atak odbił się. Jeszcze raz trzasnęli stalą o stal. A wtedy porucznik zakonny uciął atak. Wycofany odciągnął klingę, by wkrótce potem z całym impetem grzmotnąć w zastawę klingi. Długie ostrze człeka północy obróciło się dookoła własnej osi. Niczym wirujący na wietrze mlecz powędrowało w przestworza.
Pióro z sykiem przeleciało, tonąc pod stopami mistrzów ostrzy. Zatopiony ku nasady miecz rozdzielił wojujących. Leciał szybko i niebezpiecznie. Oddalili się tedy w trosce o własny żywot. Nim kruczoczarny mąż dobrał rękojeści wbitego w ściółkę leśną oręża. Klinga zawrzała. Brunatny dym syknął z metalu. Chwilę później zaskwierczał, kolejno zajmując całą broń i okolicę językiem najgorętszego z płomieni. Z wnętrza wyskoczyła pokryta łuskami salamandra. Istota o gorejącej grzywie snuła się, jak na gada przystało. Mozolnie, lecz nieustępliwie. Dyszała głęboko. Tak głośno, że świst jej oddechów wbił się do okolicznych uszu. Paliła grunt, po którym kroczyła. Wilgotny mech zmieniał się w popiół, a woda parowała zanim docisnęła kończynę. Na plecach wyrosły ogniste tarcze, faliste lance i w końcu jeden ogromny zew płomieni. Syknęła powalając piskiem wszystkich. Magowie przerwali inkantacje. Niektórym zakonnikom wypadł z ręki miecz bądź tarcza. Ktoś zemdlał.

- Nie dotykaj go! - wycedziła złowrogo przez zaciśnięte kły. Z odsłoniętych warg wyskoczył ociekający magmą jęzor. Zakręcił się dookoła ust. Te przybrały dziwny wyraz. Zlały się do środka po chwili odsłaniając szczerzące się zębiska. Ujrzał jej jasną gardziel, a potem umarł. Z gardła wypłynęły karminowe węże, oplatując porucznika bezustannie. Skóra sczerniała, kości pokrył brązowy nalot. Kanciasta zbroja zatraciła dotychczasową formę. Stała się kupą zlanego nieużytku, zmiękczonym stopem bez kształtu.

Nie triumfowali nadto długo. Chociaż siły zakonne osłabły i czarownicy zaczęli osiągać przewagę. Zza horyzontu nadciągała pomoc. Rozwścieczona kawaleria jeszcze żwawiej niżeli poprzednicy wjechała na plac. Mieli kusze oraz piki. Zalali apostatów gradem bełtów. Rzucali daleko oszczepami, a mało który z nich chybił celu. Mandy zraniono. Krótki bełcik wylądował w podbrzuszu. I jeszcze inny drasnął ramię. Piki uniknęła, paląc ją w locie. To samo spotkało agresora. Padła na kolana, ginąc z pola widzenia gdzieś pośród wysokich ogni. Uwagę inkwizycji przykuł wzrastający balon. Ogromny błękitny klosz objął wycofujących się magów. Wszyscy, bez wyjątków, zebrali się wokół Eomiry. To ona wyczarowała barierę, chroniąc ocalałych. Zakonnicy uderzali zamaszyście i z hukiem. Wbijali klingi, łupali tarczami. Gdzieniegdzie okopywali kopułę. Ta jednak stała niewzruszona. Odbijała nawet nadlatujące włócznie. Bariera była silna, ale nie niezniszczalna.

- Na nas już czas - powtórzyła Mandy, wyciągając w cierpieniu bełt z brzucha. Czarna jucha splamiła jej nogi. Zalała grunt. Chwiejnym krokiem obrała pion, lecz w każdej chwili mogła wrócić na ziemię.

Re: Dzika ścieżka [Góry Daugon]

118
Skrzywił się. Skąd tu cholera taka armia? Bezsilny gniew palił go żółcią, ale więcej cudów już nie wyciśnie. Dali z siebie wszystko a jego kochanka została ranna. Miała rację. Musieli się teraz zmywać. Mieli zadanie do wypełnienia w dalszej przyszłości a Zakon... Zakon i Sakir kiedyś zapłacą mu za tą masakrę.

- Wróć do miecza. - Rzekł wspierając kochankę ramieniem. - Porzucenie ciała ma tę zaletę, że nie można się wykrwawić. Dzięki za uratowanie mi dupska ale na drugi raz... - Westchnął siląc się na czarny humor. - Kiedy zechcę zgrywać bohatera, daj mi w łeb i wywlecz za nogi. - Rzekł z nieco zbolałym uśmiechem.

Jeszcze raz rzucił okiem na swoich podkomendnych. Ostatni zryw gniewu zabolał niemal fizycznie ale nie znalazł ujścia. Choćby został z nimi nie przesądzi już niczego. Zaciskając zęby w bezsilnej wściekłości i w myślach rzucając bluźnierstwa pod adresem patrona wojny, wycofał się między drzewa.
Jestem wybrykiem natury. W pogoni za głosem serca, przemierzam doliny i góry, smagany po plecach batami szaleństwa.
Obrazek

Wróć do „Południowa prowincja”