[Wschodnia Dolina Gór Daugon] Górska osada

1
Konie prą przez śnieg...

- Obawiasz się paru wieśniaków, Lordzie? - Słowa Qui'a zmieszały się z prześmiewczą nutą. Czarownik wydawał się szczerze rozbawiony troskami bohatera. Zupełnie tak, jakby jego one nie dotyczyły. Widać jednak było po nim, że nie chciał swego towarzysza urazić. - Mamy przecież błogosławieństwo Czarnego Pana, nic nam nie grozi - dodał po momencie, kończąc wymianę zdań. Wóz szarpnął mocniej, gdy ciągnące go zwierzęta zaczęły wchodzić pod górę. Szago trzasnął cuglami, żeby zmotywować je trochę do działania. Pomogło. Po paru uderzeniach zmęczonego serca Darker dostrzegł, że fura zatrzymała się obok jednej z chat. Jego kompania zdążyła już zeskoczyć na ziemię. Lord ewakuował się jako ostatni. Jeden z dezerterów uwiązał konie do niskiego płotu postawionego przy drodze. Sterane podróżą przez śnieg wierzchowce pożerały rosnące pod sztachetami, rzadkie kępy szarej trawy. Wszystko inne przestało je interesować.

A Darkera żywo zainteresowała ta dziwna aura wisząca nad wioską. Teraz mag mógł łatwo spostrzec ogromne otwory w skalnych ścianach, świadczące o dziesiątkach lub nawet setkach jaskiń uformowanych w górze otaczającej całą osadę. Nekromanta zadzierał nos ku niebu i obserwował czarne otwory, z których ulatywała w postaci ciemnych obłoków mroczna moc. Pierwszy raz spotkał się z czymś podobnym i nie miał nawet na to porównania. Qui sterczał w tym czasie z boku, przyglądając się poczynaniom gromady. Zielonoskórzy wojowie komentowali coś w swoim południowym języku. Czarownik wydawał się ich rozumieć, bo na moment zasłuchał się w rozmowie, co nie umknęło uwadze głównego bohatera. Oderwany od podziwiania górskiego zbocza, Lord przeniósł wzrok znacznie niżej - na goszczącą ich wioskę. Lustrował oczami wszystko dookoła...

Osada została ustawiona na planie krzyża, w którego centrum znajdował się plac. Wcale niemały, biorąc pod uwagę rozmiar otaczających zabudowań. Na środku tego skweru ustawiono studnię - obecnie nieczynną z powodu mrozów. Co ciekawe, Lord poczuł od niej słabą aurę zepsucia, jakby do jego nosa doleciał zapach starego, nieświeżego mięsa. Okrągłe obmurowanie, wiadro na sznurze, korba - z zewnątrz to nic nadzwyczajnego. Na północ od wodopoju biegła wąska droga, która mogła zaprowadzić go do niskiego baraku. Darker wywnioskował, widząc walające się przed fasadą śmiecie, że to z całą pewnością kuźnia albo warsztat o podobnym przeznaczeniu. Na wschodzie zbudowano chatę dwupiętrową, ze spadzistym dachem. Mogła z powodzeniem spełniać rolę ratusza albo czegoś w tym rodzaju. Na zachodzie zaś stało zabudowanie będące ceglanym szeregowcem - rzędem domów ustawionych jeden obok drugiego. Wóz znajdował się na południe od studni, zaraz przy domu, którego zadanie od początku okazało się jasne. Drużyna zatrzymała się pod magazynem bądź wioskowym składem. Zapach niespreparowanego jadła świadczył o tym aż za dobrze, nęcąc jednocześnie ich od dawna puste brzuchy.

- Cholera, ale jestem głodny... - głos Szego przerwał obserwacje bohatera.

- Może jak coś zabierzemy, to nikt nie zauważy?

Szago posłał to pytanie do swoich towarzyszy, podchodząc jednocześnie do zawartych wrót magazynu. Czekał pewno na pozwolenie od któregoś z magów, bo sam nie odważył się na rozwalenie drzwi. Ponieważ Qui nie odezwał się wcale, wzrok wszystkich obecnych skoncentrował się na Darkerze. Ponieważ kompania zaaferowana była kwestią magazynu i czekającego w nim żarcia, żaden z mężczyzn nie mógł zobaczyć postaci stojącej w oknie oddalonego o dwadzieścia kroków szeregowca. Ktoś spoglądał na nich zza zaparowanej szyby...

Re: Górska osada [Wschodnia Dolina Gór Daugon]

2
Zeskoczył z wozu, idąc rozglądał się bardzo uważnie, by poznać każdy nawet najmniej ważny szczególik otaczającego go miejsca. Tak, zdecydowanie to miejsce Qui musiał odwiedzać często, chyba że znajdowały tu się jakieś tajne zgromadzenia. Nie wiadomo, ale coś tę aurę wytwarzało. Darker poczuł się jak w swojej starej dobrej jaskini, gdzie spędził kawał swojego życia. Księgi i pergaminy- a to wszystko towarzyszyło mu wraz z eksperymentami i alchemią.
Wrócił z "krainy wspomnień" gdy już znajdowali się na placu. Całkiem obszernym, ale jedyne co na nim Vlaira zainteresowało, to studnia, którą miał niemałą ochotę otworzyć.
Zepsucie emanujące od niej wyraźnie mówiło że warto sprawdzić podziemia tej wioski, jeśli ta takowe posiada, a umysł mu tak podpowiadał.
Wszystko ładnie pięknie, ale ktoś tu przecież mieszka. Zerknął na ceglany budynek. Tak, prawdopodobnie tam ktoś może być. Jednak mężczyzna nic nie zobaczył. Nie zmieniało to faktu, uczucia bycia obserwowanym, i nie był to tylko wzrok którym Qui wwiercał się w nekromante zaraz po pytaniu hobgoblina.
Minęło parę sekund zanim z natłoku myśli wyrwała go jedna, informująca go o tym co właśnie do niego mówili, i czego od niego oczekiwali.
- Nikt powiadasz? A powiedz mi co tu widzisz?- wskazał na wszystkie budynki wokół - Co to jest przyjacielu?
Nie czekał na odpowiedź i szybko dodał już nieco zirytowanym tonem.
- To jest osada, a jak sama nazwa wskazuje, tutaj mieszkaja osadnicy. W tych czasach nie będą zadowoleni z tego że im rozwalisz spichlerz, i zaraz wybiegną z kuszami i tępymi minami. I jak jednego ćwoka załatwiliśmy, tak kilkunastu, ma większe szanse by nas trafić ...
Odwrócił się na pięcie do swego mroczniejszego towarzysza. Qui pewnie znowu będzie rozbawiony tym że niby Lord się boi. Ale nie. Nie tym razem.
- Nie jestem legendą. Ale jak już nią zostanę to zamierzam żyć. Czarny Pan jest wielki i w niego nie wątpię, ale potrafię sobie radzić. Czasami wężousty dyplomata zdziała więcej niźli stu wojów. Jestem pewien iż ktoś tutaj jest, i już wiedzą o nas. Jestem głodny i nie mam ochoty na walkę. Bez potrzeby nie ma co jej wywoływać.
Ściągnął kaptur mrużąc oczy i rozglądając się bez ruszania szyją.
- Ktoś patrzy, mogę się założyć. Qui, wiesz gdzie iść by rozmówić się z tutejsza władzą? Im szybciej to zrobimy tym szybciej się najemy.
Nie miej mi za złe jeśli się czasami nie rozpiszę . Czasem trudno jest dużo napisać o prostych rzeczach.
Jeśli nie mam dobrego powodu, to zawsze odpisuje możliwie jak najszybciej .
Tego samego oczekuję

Przestaliśmy szukać potworów pod łóżkiem gdy zrozumieliśmy że one są w nas ... Kartoteka

Re: Górska osada [Wschodnia Dolina Gór Daugon]

3
Szego - rzecz jasna - nie odezwał się potem ani słowem. Nie chciał wdawać się z nekromantą w niepotrzebną gawędę. Przez zmęczenie odechciało mu się nawet odpowiadać na jego pretensje. Nie, żeby Lord dał mu szansę na odpowiedź. Dezerter schował dumę i wkurw do kieszeni, zachowując je na inną sposobność. Teraz burczenie w brzuchu przesłaniało mu nawet zdrowe rozumowanie. Darker przypomniał mu obraz starego woźnicy, którego furę teraz prowadzą. Wtedy - z kuszą i desperacją na twarzy - musiał wyglądać przerażająco. Zielonoskóry ostatecznie darował sobie wyrywanie zawiasów oraz desek. Zamiast tego odszedł posłusznie od magazynu, cicho warcząc coś pod nosem. Wszystko nagle się uspokoiło...

Qui'a nieco zaskoczyła nagła tyrada czarownika. Pozbawiony celowości uśmiech i tak pojawił się na jego bladej mordzie, rozszerzając na moment ciemne kontury tatuażów. - Legendą nie zostaje się za życia - powiedział w odzewie na jego przemowę, a potem przeszedł na plac. Reszta podreptała za nim, choć hobgobliny ociągały się trochę i wręcz emanowały niechęcią. Przed studnią Inuictus zatrzymał się, a potem zawrócił w prawo. - Tam mieszka zarządca tej wioseczki - wskazał palcem na dom o dwu kondygnacjach. - Nie sądzę, żeby mnie pamiętał. Ostatni raz widziałem go jak pełzał na czworaka w obesranej szmacie. W każdym razie, możemy spróbować z nim pogadać...

Jak powiedziano, tak też zrobiono. W zasadzie, to wódz osady sam pokazał się przed dużą chatą, stając tuż nad progiem z rękoma założonymi na piersi. A za nim pojawiło się nagle dwu innych mężczyzn - jak to przewidział Lord - uzbrojonych w naładowane kusze. W końcu gospodarz zdecydował się powitać swoich gości, choć nie zaserwował im odpowiedniego pozdrowienia ni honorów. W zamian za to nabrał górskiego, zimnego powietrza w płuca i spod drzwi ratusza wrzasnął:
Spierdalać mi stąd zaraz! Nie oddamy owiec! Won z powrotem do waszych jaskiń!

Qui zarechotał. Dezerterzy też, ale jakoś tak niespokojnie i złowrogo. Lord nie ruszał się z miejsca.

Re: Górska osada [Wschodnia Dolina Gór Daugon]

4
Gdy zobaczył reakcję wodza osady, po prostu poczuł że znowu ma do czynienia z tępymi obwiesiami. Nienawidził, tej, pierdolonej, zimy. Ludzie się przez nią zamykali, i utrudniali robotę. Sprowadzając wszystko do bezsensownej przemocy. Na własną wioskę sprowadzali zagładę.
Westchnął głośno przewracając oczami.
- Daj się wysłowić. Jesteśmy handlarzami. Nie pochodzimy z jaskiń ! I nie skradniemy waszych chędożonych owiec. Prosimy o trochę strawy, w zamian za bardzo cenne przedmioty.
Uznał ze najlepiej mówić w języku rozmówcy, czyli stworzyć "potrzebę". On będzie chciał ją spełnić, a zieloni i Qui wraz z samym Lordem będą przygotowani by jakoś im namieszać w głupich łbach i zdobyc wszystko co im potrzebne do dalszej podróży.
Po chwili zerknął na jaskinie i wskazując na nie palcem odrzekł.
- Macie problemy. Duże problemy. Pozbędziemy się ich jeśli nas nagrodzicie. Wymiana, handel, rozmowa. Uwierzcie mi, przynosimy dobre wieści, i sprawimy że zima już nie będzie wam się dawać tak mocno we znaki.
Nie miej mi za złe jeśli się czasami nie rozpiszę . Czasem trudno jest dużo napisać o prostych rzeczach.
Jeśli nie mam dobrego powodu, to zawsze odpisuje możliwie jak najszybciej .
Tego samego oczekuję

Przestaliśmy szukać potworów pod łóżkiem gdy zrozumieliśmy że one są w nas ... Kartoteka

Re: Górska osada [Wschodnia Dolina Gór Daugon]

5
Mroźny wiatr przeleciał nad placem. Zawierucha wcisnęła się pomiędzy kamienne ściany górskiego zbocza i ponurym skowytem napełniła zimne powietrze. Wioskowy przywódca stał przed ratuszem w bezruchu jak ponury posąg. Słowa Lorda dotarły do niego na pewno. Teraz chyba rozważał ich prawdziwość. Jeden z przybocznych wodza nachylił się ku niemu - opuszczając na moment kuszę - a potem szepnął mu coś na ucho. Zarządca podrapał się po brodzie i kiwnął głową na znak przyzwolenia. Uzbrojony w samostrzał cerber uśmiechnął się wstrętnie, a następnie podniósł broń do oka. Jego towarzysz, czekający z boku, zrobił to samo. Wódz odchrząknął. Wioskowi razem, jak na rozkaz, pociągnęli za spusty, zwalniając bełty z rynienek. Świst tnących przestrzeń pocisków zmieszał się ze świstem wiatru. Potem dało się słyszeć dwa ciche uderzenia. Potem rzężenie. Potem pisk. A potem już nic. Dwa zielonoskóre ciała padły na śnieg. Szago i Szego znaleźli się na ziemi. Z ichnich czerepów sterczały proste bełty. To stało się bardzo, bardzo prędko. Całe zdarzenie zamknęło się w paru uderzeniach serca. Darker ledwo zorientował się, o co tak właściwie chodzi.

- Nie rób nic - głos czarownika powstrzymywał go od zbędnych ruchów. - Zaraz wszystko będzie jasne.

Rzeczywiście, zaraz potem zarządca podszedł w ich stronę, zostawiając swoich ochroniarzy za sobą

- Nie chcemy tutaj zielonoskórych - powiedział na początek. - Ale was, panowie, możemy powitać w naszej wiosce. Obawiam się, że waszym kumom już nie pomożemy. - Zerknął na dezerterów, z których życie uciekało z coraz żwawiej. - Przepraszam za ten bałagan. Mam nadzieję, że nie macie nas teraz za wrogów... - mężczyzna uśmiechnął się wesoło, jak gdyby ze strony dwu nekromantów nie grodziło mu żadne niebezpieczeństwo. W jego postawie widać było znaczną pewność siebie oraz wojskową manierę. To oczywiste, że nie był on pierwszym lepszym góralem. Lord nie znał jeszcze osnowy otaczającej wioskę ani historii, która za nią stała, ale wkrótce będzie mu dane ją poznać. Wódz osady stał wciąż przed charakternikami - szczerząc się jak po usłyszeniu przedniego żartu - i czekał na ich odpowiedź. Bohater dostrzegł, że Qui uśmiecha się w podobny sposób. Ale jemu pewnie nie było do śmiechu.

Re: [Wschodnia Dolina Gór Daugon] Górska osada

6
Gdzieś pośród gór, na rozległej skalnej półce trwała sobie wioseczka na planie krzyża z niemałym placem w centrum. Trwała sobie przez lata kolejnych przemijających śnieżyc i wiosennych roztopów, ze swoimi czterema domkami, studnią, ceglanym szeregowcem i dwupiętrową chatą o spadzistym dachu, niezmienna i bezimienna. Trwałaby tak, aż do samego wyprorokowanego przez Marię Elenę czasu ostatecznego kurewstwa, gdyby nie wielkie trzęsienie z jesieni osiemdziesiątego trzeciego, które rozbudziło uśpionego wśród gór smoka, wprowadzając nieco ożywczego zamieszenia pośród milczących górskich szczytów. Choć nawet w połowie takiego, jakie spowodowała rozbudzona wyobraźnia domorosłych poszukiwaczy przygód oraz regularnych idiotów, którzy ciągnęli do Daugon, zanęceni śmiertelnym niebezpieczeństwem i naraz przypomnianymi sobie legendami o skarbach ukrytych wśród gór.

Większość z nich nie wróciła nigdy do domów. Nieliczni szczęśliwcy pobłądzili, zanim w ogóle udało im się odnaleźć osławione górskie pieczary. Niektórzy z nich trafili wówczas do osady, która korzystając na częstszych kontaktach ze światem, powiększyła się o trzy domki, nowiutki młyn stępowy napędzany pobliską siklawą oraz co najważniejsze, centrum rozrywki i kultury, jakim niewątpliwie była sklecona z desek uzyskanych z rozbiórki starego szybu górnicza knajpa o wdzięcznej nazwie „Fajrant”. Sama osada również doczekała się w końcu nazwy, a brzmiała ona: „Nikaj”, ni mniej, ni więcej.

Niespodziewany dobrobyt nie zawrócił w głowach mieszkańcom osady, którzy nadal hołdowali tradycyjnym wartościom wyznawanym tu od lat, to jest: nieufności, nietolerancji i zabobonowi. Nie zmieniła tego nawet obecność kilku nowych mieszkańców, którzy sprowadzili się tu w ostatnich latach.

Ostatnim z nich był niejaki Bernard, osobnik na tyle charakterystyczny, by nie musieć dodawać tu nic ponad to, że przybył tu z Ujścia oraz pozwolono mu zająć chatę po starym Zeilingerze, który zmarł przed dwoma laty, pono pokąsany przez wściekłego psa. Chata, przede wszystkim drewniana, choć na ceglanym fundamencie, mieściła się zaraz podle wioski, na skraju ogromnej łąki porośniętej dywanem gęstej bażyny oraz wyrastającymi z niego karłowatymi wierzbami, kwitnącymi na wiosnę białym puchem. Nie licząc mieszkańców Nikaj, najbliższym towarzystwem na jakie Bernard mógł liczyć, była obecność wiecznie pijanego elfiego juhasa przedstawiającego się Ouwê, z zamiłowania filozofa, pasającego owce w liczbie sześciu. Z tego co udało mu się dowiedzieć, Ouwê pochodził z Zaavral i przybył do osady przed trzema laty, kiedy to — po dwóch naradach i jednym skandalu obyczajowym — pozwolono mu się osiedlić. Pod jednym wszakże warunkiem, jakim było zamieszkanie na uboczu, z dala od właściwej części wioski oraz pilnowanie własnych spraw i owiec.

Podobny wymóg postawiono także Bernardowi, co było kamieniem milowym w jego relacjach z miejscowymi. Kiedy przybył tu po raz pierwszy, Bernard był z mieszkańcami równie daleki od porozumienia, co szczyt od podnóża skarpy, z której zamierzano go zrzucić po uprzednim zastrzeleniu z kuszy. Owo nieporozumienie wynikało w głównej mierze z odcienia jego skóry, który niegrzeszący spostrzegawczością, za to nadrabiający gorliwością przyboczny starszego wioski wziął za dystynkcję nieodmiennie zdradzającą rdzennego mieszkańca Baronii Urk-Hun. Brał ją do momentu, gdy zauważono u przybysza ogon, co wywołało u niego dostatecznie silny dysonans poznawczy, by zaniechać pierwotnego zamiaru i zwołać naradę.

Finalnie uradzono, że nie jest orkiem i spojrzano nań niemal życzliwie, gdy wyszło na jaw przeciw komu nie tak dawno walczył, gdyż z niepoznanego mu do dzisiaj powodu, tutejsi zwykli darzyć zielonoskórych ansą starą jak sama osada.

Ostatecznie i jemu pozwolono się tu osiedlić. Kilka razy oferowano nawet pracę przy oczyszczaniu okolicy lub niższych sztolni z lęgnących się tam rzeczy. A, że w miejscach takich jak Daugon lęgły się gęsto i nieprzerwanie, regularny napływ zleceń pozwolił mu jadać kaszę ze skwarkami, zamiast tego, co wygrzebał w tundrze.

I jadałby ją, w przerwach między bezczynnością pomiędzy szczytami Daugon, aż do samego wyprorokowanego przez Marię Elenę czasu ostatecznego kurewstwa, gdyby nie pewien wietrzny poranek, który zastał go wczesnym latem osiemdziesiątego dziewiątego…

Wiatr się zmienia — tymi słowami przywitał go wówczas wracający z popasu Ouwê, zaganiając do prowizorycznej zagrody swoje owce w liczbie pięciu. Trudno było o bardziej elfie stwierdzenie na początek dnia. Słowa mogące znaczyć zarazem wszystko i łajno, nabierały niezasłużonej głębi, gdy wypowiadać je na podobnej wysokości i wśród stosownych okoliczności przyrody. W tym wypadku, na łące przed ich domostwami i malowniczym tle górskiego krajobrazu pełnego kwitnących hal i rozwiewających się mgieł, białych w świetle poranka.

Sam także niesie zmianę. — Dyrdymałom, za które każdy inny zostałby wyśmiany, poważna, wiecznie zamyślona twarz Ouwê przydawała dodatkowej mądrości. Nieprzytomne, załzawione idącym od gór powiewem spojrzenie jego oczu, błądziło gdzieś hen, ponad szczytami. Włosy, długie i rozpuszczone, poza warkoczykami zaplecionymi na skroniach, powiewały swobodnie, gdy jego smukła, otulona zieloną opończą sylwetka trwała nieruchomo, na tle kontemplowanej przyrody.

Gorzała chodzi za mną od wczoraj — jak zawsze przeszedł w końcu do sedna, po niepotrzebnym, zawoalowanym wstępie, patrząc swoimi szklącymi się, szaroniebieskimi oczami naćpanego proroka na Bernarda. — Wstąpmy do „Fajrantu”, Bern. Na jednego. — Ze wszystkich osób mieszkających w tej zapomnianej przez bogów okolicy, niewiele chciało utrzymywać z Bernardem kontakt więcej niż przelotny. Ouwê, który w oczach mieszkańców uchodził za pariasa w równym stopniu co diabelstwo, otwierał listę wyjątków i był jedynym, któremu zdarzało się zabiegać o jego towarzystwo, nawet jeżeli tylko towarzystwo do picia. I stawiania. Albowiem żadna z wizyt Ouwêgo w gospodzie, nigdy nie kończyła się tylko na „jednym”, a za „ostatniego” nigdy nie płacił z własnej kieszeni.

Cisza, która zapadła w oczekiwaniu na jego odpowiedź, przesycona była odległym śpiewem górskiego wiatru gwiżdżącym między turniami wysoko nad ich głowami. Choć Ouwê zazwyczaj pieprzył jak potłuczony, faktycznie było w tym wietrze coś, co ciągnęło Bernarda w tę okolicę, Coś, co obok powodów osobistych, kazało mu zdzierżyć w niej miniony rok. Nie byli to raczej tutejsi mieszkańcy, towarzyscy i czarujący jak spróchniały stempel w kopalni, ani miejscowy lager, cienki jak zaliczka i kwaśny niby agrest w maju.

Nie potrafił tego nazwać, ani poddać racjonalnej ocenie, po prostu to czuł. Owo czucie manifestowało się w różny sposób, zwykle podświadomy. Czasem budził się w środku nocy, bez wyraźnego powodu. Innym razem wprost przeciwnie — spał głęboko, śniąc fantazyjne, żywe obrazy, których nigdy nie pamiętał po przebudzeniu. W końcu zaś, niezależnie od tego jak wiele czasu nie poświęciłby na medytację ani próby zrozumienia swojego talentu, który przygnał go w góry, wysiłek okazywał się bezowocny, a jego samego opadało nieokreślone rozdrażnienie, dokuczliwe niczym niewidzialny cierń w nodze, przypominający o sobie podczas stawiania kroku.

A w międzyczasie to trzymany w niepewności Ouwê przypomniał o sobie głębokim, ostentacyjnym westchnięciem, będącym u niego oznaką zniecierpliwienia.
Ostatnio zmieniony 11 mar 2019, 11:18 przez Guede [Bot], łącznie zmieniany 1 raz.

Re: [Wschodnia Dolina Gór Daugon] Górska osada

7
Dla Bernarda, to właśnie letnie poranki były najprzyjemniejszą częścią dnia. Wschodzące słońce już lekko ogrzewało skórę na jego twarzy, jednak wkoło wciąż panował nocny chłód, który swoim ostatnim tchnieniem pomagał całej wiosce w rześkiej pobudce. Właśnie takie poranki jak ten, sprawiały, że diabelstwo marzyło czasem aby zastygnąć w bezruchu i pozostać w jednym momencie niczym kamienny posąg. Z resztą, już teraz czuł się jak taki właśnie posąg. W "Nikaj" był już od roku, mieszkańcy przyzwyczaili się do jego szpetnej twarzy i prawie nie zwracali na nią uwagi, jednak gdyby nagle znikła... Gdyby nie dało się jej znaleźć snującej do tutejszej knajpy albo do kolejnego zleceniodawcy, mieszkańcy zareagowali by od razu. Pytania i plotki, sąsiedzkie pomówienia byłyby nieuniknione. Jak z pomnikiem, na co dzień po prostu stoi i nikogo nie obchodzi, jednak gdy nagle znika, cała ludność zostaje poruszona.

Jedyną osobą, która gadała z tutejszym pomnikiem był Ouwê. Na twarzy Bernarda pojawił się uśmiech, kiedy usłyszał jego niewielką gromadkę, a właściwie jej intensywny dialog, polegający na naprzemiennym beczeniu w różnych intonacjach. Gdy owcze śpiewy nieco się nasiliły, najemnik podniósł się z trawy, na której do tej pory siedział i podszedł do wejścia zagrody. Jeszcze potrafił sobie przypomnieć, jak kilka miesięcy temu, wełniane bydło panicznie się go bało i gdy tylko podchodził do płotu niewielkiego okołu, te uciekało na jego drugi koniec. Teraz nawet ono traktowało go jak posąg. Przechodziło obok niego, nie pokazując nawet cienia lęku czy zwątpienia. Najemnik przykucnął i wyciągnął rękę, tak aby pogłaskać po futrze każde ze wchodzących do zagrody zwierząt.

- To chyba zaduch twojej trzody, w głowie ci pokurwił... - odpowiedział swojemu sąsiadowi, tak szybko jak ten skończył swoją wypowiedź o nadchodzącej zmianie. Prawdy nie dało się ukryć, owce waliły niemiłosiernie. Ich wełna była brudna i posklejana na tyle, że sam potomek demonów musiał wycofać swoją dłoń i stanąć na dwóch nogach, tak aby smród unoszący się od nich rozwiał się trochę we wspomnianym wietrze. Co prawda, owca jak każde zwierzę i fiołkami pachnieć nie będzie, jednak Ouwê mógłby czasami wepchnąć je do rzeki, tak aby przepłukać swoje pociechy. Bernard mógłby mu nawet o tym powiedzieć, gdyby nie to że wiedział, że prędzej kolejne trzęsieni ziemi nawiedzi Zaavral, aniżeli Ouwê go posłucha w sprawie JEGO trzody.

- Musi być z tobą naprawdę źle, skoro pić chcesz już od samego wschodu - wytknął mu pijaństwo jednocześnie zniżając trochę głowę, wyraźnie go oceniając. Z alkoholem wiązał zarówno swoje najlepsze jak i najgorsze wspomnienia, jednak rzadko kiedy pił tak wcześnie, a wszystkim powszechnie wiadomo, że na jednym nigdy się nie kończy. - Powiedz mi lepiej, gdzie się podziała twoja szósta? - Bydła zawsze była szóstka. Każdego dnia, każdego ranka, do lichej zagrody powoli wtaczało się dokładnie sześć owiec. Bo one, te owce, też były jak kamienny posąg. Codziennie wychodziły i wracały, i nikogo nie obchodziły, bo były i są. Teraz jednej nie ma i choć zmiana wydaje się niewielka, to właśnie ona wzbudziła uwagę Bernarda. - Jak zguba się znajdzie, to na jednego możemy się wybrać. Ale tylko na jednego. - Zakończył stanowczo z pół uśmiechem, bo w końcu stara mądra zasada dobrze prawi: "Najpierw obowiązki, a później zabawa".
Ostatnio zmieniony 17 mar 2019, 9:39 przez Bernard, łącznie zmieniany 1 raz.

Re: [Wschodnia Dolina Gór Daugon] Górska osada

8
Zwierzęta tłoczyły się u wejścia do zagrody, szczodrze obdarowując najbliższe otoczenie ciepłym zaduchem, parującym z ich polepionej w szare strąki wełny, poddając się pieszczocie diabelstwa z obojętnością kamiennego posągu.

Wszystko ma wyznaczoną godzinę — odparł elf na uwagę o stanie swojej trzody, wpatrując się w bliżej nieokreślone zjawisko na horyzoncie. — A czas strzyżenia nie zwykł zbiegać się z czasem burz. — Biorąc pod uwagę bezchmurne od tygodnia niebo, najbezpieczniej było założyć, że to wykręt w podobnym tonie, do tego którym zbył kiedyś jednego kalfaktora, radzącego mu, by częściej zmieniał onuce.

Nie. Chcę pić od wczorajszego zachodu — poprawił sąsiada, obracając ku niemu szlachetne, trójkątne oblicze, na którym odmalował się wyraz tak udręczon i zgryzotą trawion, jak gdyby za milijony cierpiał katusze.

Zapytany o owcę, milczał przez moment, poszukując czegoś w pamięci, przywołując na twarz grymas, który od jego zwyczajowego zamyślenia różnił się tym, że spojrzenie uciekało mu w bok.

Na dnie doliny. Między starą amboną, a strumykiem. — Uznawszy, że to opis zbyt niejasny nawet jak na jego standardy, pozwolił sobie skonkretyzować. — Flaki rozwłóczone na pół strzelenia z łuku, brak śladów żerowania. Spaliłem co zostało. Bywa. — Wzruszenie ramion było jedynym wzruszeniem na jakie się zdobył.

Bo i faktycznie bywało jak mówił. Stado Ouwê, liczące zeszłego lata sztuk jedenaście, skurczyło się od tamtej pory. Część trzody swoim zwyczajem zastawił w gospodzie, jednej zmarło się ze starości. Inne znikały w podobnych okolicznościach lub w ogóle bez śladów. Podobnie jak zwierzęta z pobliskiego Nikaj i jego mieszkańcy, przeważnie dzieci. Zazwyczaj obwiniano o to górskie pumy, wyjątkowo powszechne w tym regionie, czasem jakiegoś zbłąkanego drakonida. Skrzykiwano się wówczas kupę lub wynajmowano kogoś takiego jak Bernard, dla przetrzebienia pobliskich legowisk i gniazd na urwiskach. Potem przynosiło się truchło na dowód, pokazywało je na zebraniu, i z czystym sumieniem uznawało sprawę za zamkniętą.

Tylko po to, by powtórzyć wszystko od nowa, przy kolejnym wypadku, bo pomimo powyższych środków bezpieczeństwa, liczba incydentów nie malała ani trochę.

Ouwê, który wiedział o tym równie dobrze co Bernard, nie omieszkał wykorzystać tej wiedzy w charakterze argumentu.

Możemy wspomnieć o tym przy okazji wyprawy do wioski. Upewnić, czy u nich spokojnie. Zapytać, czy Eldred nie ma dla ciebie pracy.

Imię Eldred otwierało niewielką, skrzypiącą szufladę w pamięci diabelstwa. Wypełnioną postacią pewnego pewnego siebie mężczyzny w średnim wieku, o czarnym podniebieniu, wiecznie zajętego lub stroniącego od Bernarda. Osobnika, którego poza zarządem rudokopu najczęściej spotykało się na placu wioski w towarzystwie zbrojnej obstawy, osobiście nadzorującego dostawy oraz roszczącego sobie despotyczny monopol na wszelkie kontakty ze światem zewnętrznym. Dodajmy, że kontakty nieszczególnie zażyłe. Niemniej, zarządca miał też swoje zalety. Jedną z nich była terminowość przy wypłatach. Pozostałych Bernard mógł się jedynie domyślać.

Re: [Wschodnia Dolina Gór Daugon] Górska osada

9
Ostatnia wypowiedź Ouwê zawisła w umyśle diabelstwa jak apostata znaleziony przez zakon Sakira. Już od kilku tygodni zastanawiał się, czy nie nastał czas aby opuścić góry Daugon i odnaleźć swoich kompanów z przeszłości, jednak podjęcie się takiej podróży kosztuje. Gdy już wyjedzie z Nikaj, może być mu ciężko w znalezieniu dobrego źródła zarobku. Tutaj, żaden z mieszkańców nie wątpił w jego umiejętności czy dobre zamiary, no może w przypadku tego drugiego, niektórzy nie mieli pewności. Ale nawet pomimo obecnych w wiosce pomówień na jego temat, Eldred zazwyczaj powierzał mu jakieś zlecenie. Poza granicami tej osady, na pewno było by inaczej. Jedynie szaleniec zatrudniłby potwora, aby rozprawić się z potworem. Dlatego jeżeli Bernard miałby podjąć się podróży w jakimkolwiek kierunku, potrzebowałby nieco większego zaplecza finansowego, w którego zdobyciu, nowe zlecenie na pewno by pomogło.

- Dobrze zrobiłeś, że spaliłeś truchło. - Powiedział dosyć chłodno zaraz po tym, jak wraz z przyjacielem postawili pierwsze kroki do "Fajrantu". - Chociaż mogłeś je przytargać ze sobą, przynajmniej śniadanie byś postawił... - Dodał po kilkusekundowej przerwie, wyraźnie szydząc z sąsiada i choć humor się go trzymał, instynkt podpowiadał mu, że sprawa mogła być znacznie poważniejsza, aniżeli mogło by się wydawać. Drapieżniki zabijają dla pożywienia, nie dla samej radości z zabijania. Puma wyjadła by z korpusu mięso, tak samo wilk, czy nawet niedźwiedź. Drapieżnik posilił by się upolowaną ofiarą, jednak martwa owca była podobno nietknięta. Ciekawszym nawet było to, na jak nietypowo długi dystans rozniesione były jej bebechy. Jak gdyby istota bawiła się martwą zdobyczą, albo gorzej... Cisnęła nią tak mocno, że rozdarte zwierze przeleciało ten dystans. To wszystko oznaczało, że w rejonie jest coś co morduje dla przyjemności, coś co ma w sobie nietypową siłę lub agresję, coś co może stanowić zagrożenie dla całej osady, coś co powinno być jak najszybciej zgładzone.

- Złożenie wizyty Eldredowi to dobry pomysł - przyznał rację Ouwê po kilkudziesięciu krokach. - Zarżnięta owca, do tego bez śladów żerowania, nie wróży niczego dobrego. Być może miałeś racje z tym wiatrem... - przez chwilę dał ponieść wodzę fantazji i spojrzał w czyste niebo nad ich głowami. - Miejmy tylko nadzieje, że to dobra zmiana. - zakończył wracając na ziemie zarówno wzrokiem, jak i umysłem.
Ostatnio zmieniony 17 mar 2019, 9:40 przez Bernard, łącznie zmieniany 3 razy.

Re: [Wschodnia Dolina Gór Daugon] Górska osada

10
Panując nad twarzą jak przystało na elfa, Ouwê wyraził swoją aprobatę ledwo zauważalnym skinieniem głowy i dłuższym przymknięciem powiek. Idąc wzdłuż płotu wytyczającego zagrodę dla owiec, właściwie miniaturowego padoku, zgarnął oparty o niego pasterski kijek, który upierał się zabierać ze sobą na wszystkie spacery.

Łąka pod wioską, na której stały ich sąsiadujące ze sobą chaty znajdowała się w pewnym oddaleniu od właściwego Nikaj, składającego się z infrastruktury górniczej oraz domów i kwater mieszkańców, za których uznawani byli tu wszyscy bezpośrednio zaangażowani w wydobycie oraz ich rodziny. Wszyscy inni, jeśli wola, mogli sporadycznie zajeżdżać tu na handel lub osiedlać się podle wioski, po łaskawym zaakceptowaniu przez Eldreda.

W Nikaj nikt nie wątpił w umiejętności Bernarda, choć na dobrą sprawę nikt też specjalnie nie zaprzątał sobie nimi głowy. Fakt, że sporadycznie powierzano mu robotę do wykonania i płacono za nią, były jedynymi formami zaufania i uznania na jakie mógł liczyć ze strony autochtonów. Cóż, przynajmniej były wymierne.

Czekał ich niedługi, trwający zazwyczaj kwadrans, marsz w górę żwirowanego, wydeptanego w kształt ścieżki zbocza, usianego gdzieniegdzie omszałymi skałkami i samotnymi wysepkami traw. W miarę zbliżania się do wioski, coraz wyraźniej dostrzegali rysujące się w oddali kształty domów, drewnianych żurawi i rusztowań oraz spadzisty dach jedynego dwupiętrowego budynku w mieście, to jest zarządu.

Nie mitrężąc, podjęli wspinaczkę, muskani w twarze wiejącym od wioski zefirem niosącym im nikły zapach dziegciu i smoły. Stąpając miarowo po niezbyt stromym podłożu, wzbijali niewielkie tumany pyłu swoimi krokami. Szli już dobre cztery minuty, a Ouwê — rzecz niebywała, nie odzywał się przez cały ten czas, choć górska panorama rozciągająca się po ich prawej aż prosiła się o wygłoszenie jakiegoś egzystencjalnego komentarza. Elf milczał, patrząc na drogę. Bernard, kiedy już wrócił myślami i wzrokiem na ziemię, zorientował się dlaczego.

Droga przed nimi usiana była odciskami końskich kopyt i to w liczbie wskazującej, że podróżował nią niedawno ktoś więcej niż tylko zbłąkany jeździec. W Nikaj nie mieli koni do jazdy pod wierzch, przynajmniej nie w takiej liczbie. Jedynymi parzystokopytnymi pokonującymi tę trasę jako karawana, były muły wykorzystywane do wożenia urobku, ale wtedy dostrzegliby również ślady kolein po ciągniętych przez zwierzęta wozach.

Chyba nie tylko nas — zaczął elf, osłaniając dłonią oczy od wiatru. — Znużyły niziny.

Diabelstwo nie znajdowało żadnego sensownego wyjaśnienia w swej pamięci. Odkąd przeniósł się w te okolice, przez ostatni rok nie widział w Nikaj więcej niż dwóch gości naraz. Przeważnie pielgrzymów i traperów z lasów w dolinie wymieniających skóry na świeży prowiant. Raz trafił się tylko jeden bobrownik, wypytujący o kierunek na trakt do Gryfiego Gniazda.

Re: [Wschodnia Dolina Gór Daugon] Górska osada

11
Ścieżka do Nikaj ogarnięta była spokojem i monotonią. Jedyne dźwięki jakie towarzyszyły Bernardowi i Ouwê w drodze to specyficzne chrząkanie żwiru pod ich stopami, cichy śpiew ptaków i szum wiatru. To wszystko zachęcało do tego aby oddać się chwili i zapomnieć o świecie. Jednak drogi został jeszcze kawałek, a i sama ona się nie przejdzie, dlatego oboje ciężko stawiali nogę za nogą aby w końcu napić się i usiąść w knajpie.

Myśli o błogości kieliszka zostały jednak rozwiane, gdy tylko wzrok diabelstwa spadł na grunt, na którym jak gdyby wyznaczając im drogę, ciągnęło się multum odcisków po końskich kopytach. "Nie dobrze" - para słów zastąpiła obecny jeszcze przed chwilą napitek w głowie. "Jeden... Cztery... Trzy...?" - próbował zliczyć ile sztuk koniowatych mogło tu przejechać, jednak liczenie czwórek odcisków było trudne samo w sobie, a co dopiero robienie tego jednocześnie podążając ścieżką.

- Może oni też przyjechali na jednego... - rzucił w pustkę, choć sam dobrze wiedział że na jednego do Nikaj, przybywali tylko wariaci i bandyci. W najgorszym przypadku mógł to być zakon Sakira, jednak co oni by robili na takim zadupiu? Być może jest to związane z bestią, która pożarła owce Ouwê? Liczba pytań nie malała, a wręcz przeciwnie, z każdą chwilą robiło ich się coraz więcej.

Dla bezpieczeństwa, Bernard sięgnął za swój kark i na głowę naciągnął chustę, która do tej pory wkasana była w skórzaną kamizelkę. Zaraz po tym jak okryła ona jego głowę, ogon diabelstwa, który do tej pory swobodnie wił się za nim, teraz znajdował się dużo bliżej jego ciała, jak gdyby na daremnie próbując ukryć swoją obecność. W podobnie instynktowny sposób, dłoń Bernarda powędrowała na rękojeść jego ostrza, na razie je delikatnie trzymając, dając do zrozumienia jego gotowość do ataku. Nawet osoba, która kompletnie nie rozumie mowy ciała, mogła by z łatwością poznać, że widok wspomnianych odcisków, sprawił że Bernard stał się dużo bardziej czujny, jak gdyby jedynie wyczekując konfrontacji. W takim właśnie stanie kontynuował podróż do Nikaj, jednocześnie starając się pozostać jak najdłużej niezauważonym.
Ostatnio zmieniony 17 mar 2019, 9:38 przez Bernard, łącznie zmieniany 1 raz.

Re: [Wschodnia Dolina Gór Daugon] Górska osada

12
Drobny kamienny pył ścieżki, pozornie wdzięczny materiał dla tropiciela, nie ułatwił Bernardowi sprawy. Z gęsto rozmieszczonych, choć zatartych śladów nie udało mu się ustalić nic ponad to, że pokonywały niedawno trasę chodem wolniejszym niż galop, ponieważ ten ostatni usłyszeliby na pewno. Dokładna liczba zwierząt wymykała się jednak jego rachunkom. Chyba więcej niż pięć, może osiem, ale niewykluczone, że osiemnaście. Z czego ewentualnie dwa kulawe. Motał się z tym, jak Ouwê liczący swoje do niedawna sześć owiec, w pijanym widzie lub po tych śmiesznych grzybkach, których nazbierał zeszłą jesienią w lesie w dolinie.

Nie czerpie z rynsztoka ten, komu strumień śpiewa w stepie — odparł mu elf w zastępstwie pustki i równie treściwie. Ciężsi o kilka domysłów i pytań bez odpowiedzi pokonali resztę drogi w milczeniu sprzyjającemu zamiarom Bernarda, to jest czujności i dyskrecji. Dłoń diabelstwa bez trudu znalazła rękojeść zwieńczoną łbem niedźwiedzia, wyczuwając idący za nią ciężar, póki co spoczywający w spreparowanej pochwie, ale również i w gotowości. Przez resztę drogi Bernard nie rzucał się w oczy. Przynajmniej na tyle, na ile było to możliwe na opustoszałej górskiej ścieżce w biały dzień.

Kiedy wkroczyli do wioski nie powitało ich, jak zwykle, ujadanie psów ani dziecinne obelgi wiecznie umorusanej i nieupilnowanej górniczej progenitury, wybiegającej im na spotkanie. Zrobił to dziobaty mężczyzna z nierówną grzywką, który oparty o ścianę pobliskiego magazynu obserwował drogę, którą właśnie przyszli. Bernard nie znał go lepiej niż tylko z widzenia, podobnie jak większości mieszkańców osady.

Jeszcze tych tu brakowało — burknął im na powitanie, strzykając śliną przez spróchniałe zęby prosto na żwir przed ich stopami. — Zawróćta i przyjdźcie kiedy indziej. Najlepiej nieprędko — poradził wędrowcom, odrywając się na moment od drewnianej ściany magazynu i zastępując im drogę. Przybierając przy tym pozę polegającą na podparciu się kułakami pod boki i próbie wypięcia zapadniętego brzucha, która to poza, w jego własnym mniemaniu, przydawała mu godności. Do spółki z cisowym łukiem i kilkoma zatkniętymi za pas strzałami zastępującymi dzisiaj jego zwyczajowe narzędzia pracy, to jest łopatę i taczkę.

Oczywiście wychudła postać świeżo mianowanego przepatrywacza nie przeszkodziła im we wstępnym rozeznaniu się w sytuacji. Jeszcze w trakcie podchodzenia pod górę, dostrzegli poruszenie na głównym placu wioski, kilkadziesiąt metrów na północ od nich.

Przy murowanej studni w centrum placu miało miejsce zbiegowisko. Bez trudu dostrzegł wyprostowaną i nieruchomą sylwetkę zarządcy wioski Eldreda, w towarzystwie dwóch cerberów zbrojnych w kusze oraz tłumku oderwanych od pracy górników, trzymających się zaraz za jego plecami, milczących i ponurych. Jak zawsze to Eldred był jedynym, który przemawiał w imieniu całego towarzystwa. Tymi, do których przemawiał (nawiasem mówiąc nieszczególnie wyczerpująco) byli natomiast przybysze. Trójka mężczyzn, chyba ludzi i tyle samo wierzchowców, trzymanych przez nich za uzdy, niespokojnych i nerwowo przestępujących w miejscu. Trudno było wywnioskować więcej z powodu odległości, jak i tego, że stali do nich tyłem. Ich stroje do jazdy oraz rzędy koni wskazywały jednak, że nie są traperami ani bobrownikami, a jeżeli byli to wybitnie dobrze kamuflującymi się jako zamożni przybysze. Przeczucie podpowiadało jednak diabelstwu, że bobry ani gronostaje nie doceniłyby podobnego przebrania.
Ostatnio zmieniony 25 mar 2019, 14:50 przez Guede [Bot], łącznie zmieniany 1 raz.

Re: [Wschodnia Dolina Gór Daugon] Górska osada

13
Kiedy Bernard zobaczył, jakiego pokroju ludzie i w jakiej liczbie przybyli do osady, jego niepokój został lekko ukojony. Wiedza ta, miała jednak zupełnie odwrotny efekt na jego ciekawość, która już wcześniej pobudzona, teraz już tylko przybrała na sile. Jedyną przeszkodą jaka blokowała go w zaspokojeniu tego niecodziennego w Nikaj uczucia, był jakiś miejscowy tępak, którego na dodatek mało kto kojarzył.

- Witam! - Rozpoczął, podnosząc jednocześnie na znak powitania otwartą dłoń, która do tej pory kurczowo trzymała się w okolicach głowicy ostrza. Cała postura diabelstwa, także dość mocno się zmieniła. Jego ciało było teraz dużo bardziej rozluźnione, jego ogon rozprostował się w dosyć wolnym, ale jednak zamaszystym ruchu, zahaczając zarazem o podłoże za nimi i rozsypując drogowy żwir, który i tak był już wcześniej w nieładzie, po przejeździe stojących na placu koni. Na jego twarzy pojawił się uśmiech, a z boku oczu specyficzne zmarszczki zazwyczaj uśmiechom towarzyszące.

- Nigdy byśmy nie kwestionowali słów Mości Straży, ale... -Tutaj przerwał, aby wyraziście przełknąć ślinę i delikatnie oblizać wargi. - No wiesz jak to jest. Na jednego tylko przyszliśmy, no może dwa... A tu nic? - Głowa Bernarda przechyliła się lekko na bok, ręce obwisły, a jego twarz z poważnego wyrazu towarzyszącemu pierwszej połowie wypowiedzi, teraz stała się obrazem smutku i nieszczęścia, które zobaczyć można jedynie w dwóch przypadkach - skończenia się napitki na biesiadzie albo próbie doprowadzenia się do porządku w dzień po biesiadzie.

- Prawda Ouwê? No powiedz coś no... - szturchnął swojego towarzysza, jednocześnie odwracając ku niemu wzrok. W jego spojrzeniu nie dało się już jednak wyczytać rozpaczy. Oczy przekazywały bardzo ważną i dokładną wiadomość, która w wielu przypadkach mogła być niezrozumiała, jednak w tym wypadku była jasna: "Nie spierdol tego.". Stworzona przez najemnika scena miała uderzyć w serce i naiwność blokującego im drogę wieśniaka, jednak zarówno przy kieliszku, jak i przy próbie oszustwa, zawsze łatwiej jest we dwoje. Dlatego właśnie ingerencja Ouwê, choćby głupia mądrość, byłaby tu nieoceniona.

- Poza tym, co to za złodupce do nas zawitały? - Zakończył pytaniem, do którego przez ten cały czas dążył, jednocześnie kiwnięciem głowy wskazując na odzianych w bogate fraki przybyszów.
Ostatnio zmieniony 17 mar 2019, 9:37 przez Bernard, łącznie zmieniany 1 raz.

Re: [Wschodnia Dolina Gór Daugon] Górska osada

14
Miejscowy tępak nie odwzajemnił uśmiechu ani powitania. Jedyną wyraźniejszą reakcją były rzadkie brwi ściągające się pod krzywo obciętą grzywką, nadające jego posępnemu obliczu wyraz, który w najlepszym razie można było uznać za zniecierpliwienie, w gorszym za obstrukcję. Przez kilka kolejnych sekund panowało między nimi niezręczne milczenie, zaakcentowane dźwiękiem zamiatanego ogonem Bernarda żwiru na ścieżce za jego plecami.

Ano nic — potwierdził spokojnie wioskowy, chwilę później, gdy diabelstwo próbowało przemówić mu do sumienia, wzbudzając jakąkolwiek empatię do bliźniego w potrzebie porannego strzała lub klina. Nic nie wskazywało też na to, by mile połechtał go świeży awans na „mości straż”, przyznany mu przez najemnika. Słowem, jego mała scena miała nie doczekać się drugiego aktu. Nie chodziło o to, że była chybiona. Raczej nie miała w co uderzać, albowiem zarówno serce, jak i naiwność nie były cechami mieszkańców Nikaj, z przyrodzenia obojętnych na cudzą krzywdę i nieufnych niby stare panny, którym ktoś prawił komplementy. Bernard przekonywał się o tym za każdym razem, ilekroć zdarzyło mu się zawitać do osady po długim czasie nieobecności.

Ouwê, jak dotąd nie uczestniczący w rozmowie, patrzył w milczeniu przed siebie. Nie na strażnika, ani za horyzont, jak to miał w zwyczaju, ale obserwując nagłe poruszenie przy studni. Szturchnięcie sąsiada natychmiast przywróciło go rzeczywistości. Przynajmniej częściowo.

Niech żegna się ze spokojem, kto zamyka podwoje przed duszą głodnego. Biada temu, który pobudza do gniewu wędrowca w niedostatku, albowiem wychodzi wówczas na ostatniego ciula — nie spierdolił tego, odpowiadając od razu i bez zająknięcia, ledwie dosięgnął go kuksaniec Bernarda, choć nie miał okazji odczytać przekazywanego mu spojrzeniem komunikatu. Nie wydawało się jednak robić to żadnego wrażenia na strażniku, który wysłuchawszy mądrości niby świnia grzmotu, ograniczył się do odchrząknięcia, by pozbyć się nadmiaru flegmy z gardła.

Nie znam nijakich złodupców — burknął, podążając za kiwnięciem Bernarda, samym ruchem oczu, uciekających mu w bok. — Ale ci tam nie zabawią długo. Wtedy wróćcie. Jak będziecie mieli sprawę. Jakąś ważną.

Re: [Wschodnia Dolina Gór Daugon] Górska osada

15
Być może przez ignorancje świeżo upieczonego strażnika, a może przez zniecierpliwienie spowodowane całą sytuacją, Bernard zaczynał mieć dość pustej rozmowy. Szczególnie, że prowadzony przez niego dialog kierował do kogoś, kto utożsamiał przysłowie "mówić jak do ściany". Wiedział jednak, że nie tylko nie może ale i nie chce stosować żadnych innych środków perswazji, czy to bardziej brutalnych, czy też magicznych. Gdyby tego się dopuścił, jego relacja z innymi mieszkańcami osady ucierpiała by znacznie bardziej, aniżeli warta jest wiedza na temat nowych przybyszów. "Nie warto palić mostów" było jednym z przysłów, które niegdyś tak intensywnie wpajał mu jego ojczym i dzisiaj nie zamierzał tej mądrości zaprzeczać.

- Słuchaj. - Rozpoczął, wracając do zimniejszego tonu, którego używał na co dzień, ale także zsuwając nałożoną na głowę do tej pory chustę. - Albo przepuścisz nas do wioski, albo przeczekamy aż sami będą wychodzić. Sam powiedziałeś, że nie długo będą wyjeżdżać. - skończył jednocześnie powracając dłonią na koniec uchwytu swego miecza, jak gdyby podpierając się o niego. Słowa Bernarda mogły by wydawać się podchodzić pod swego rodzaju ultimatum, ale tak też miały zabrzmieć. Diabelstwo nie miało siły, ani chęci żeby dalej się spierać. Chciał on jedynie zwilżyć gardło i przyjąć nowe zlecenie.
ODPOWIEDZ

Wróć do „Południowa prowincja”