Re: [Wschodnia Dolina Gór Daugon] Górska osada

16
Ściąganie chusty przez Bernarda potrafiło zrobić stosowne wrażenie na świeżo poznanych osobach, szczególnie przesądnych lub bojaźliwych. Sztuczka traciła jednak wiele ze swojej mocy, jeśli zastosować ją względem osób, które miały już do czynienia z najemnikiem, nawet jeśli tylko przelotnie. Tym bardziej, że wioskowi byli skłonni do wzruszeń i emocji w równym stopniu co przydrożne głazy, których mieli w okolicy pod dostatkiem.

A czekajcie sobie. — Stojący na straży mężczyzna wzruszył ramionami, nie dostrzegając lub ignorując gest Bernarda z oparciem dłoni na głowicy miecza.

Zaczekamy — niespodziewanie wtrącił się Ouwê, ryjąc kijkiem w ziemi pod swoimi stopami. — Bo tak się składa, że sprawę mamy również. Czas jest zaś ojcem wszystkiego, co musi zostać objawione. — Z tymi właśnie słowami elf usiadł na piaszczystej drodze przed strażnikiem, poprawiając swą opończę i krzyżując nogi.

A potem zaczął grać. Z zamkniętymi oczami, na dobytej nie wiedzieć kiedy i skąd fletni. Melodię tak rzewną i tęskną jak łzy przelane za szum wszystkich jodeł Fenistei i za Hollar płonące nad brzegiem Sary. Przyglądający się temu strażnik wyglądał, jak gdyby miał za chwilę kopnąć pasterza.

Chusta na łeb — powiedział, zwracając się nie do elfa, lecz do Bernarda. — I właźcie. Nie rzucać się w oczy, iść prosto pod zarząd i czekać tam na Eldreda.

Ouwê nie otwierał oczu, ani nie przestawał grać.

Re: [Wschodnia Dolina Gór Daugon] Górska osada

17
Bernard na powrót nasunął nakrycie głowy i postawił pierwsze kroki w stronę zebranego tłumu. "Idiota." - Rzucił sam do siebie w myślach i przekręcił oczami. Sytuacje takie jak te, dość mocno go irytowały, nie mógł odpędzić od siebie alternatywnych scenariuszy zaszłej sytuacji, jak dużo prościej mogła by ona wyglądać gdyby w jego krwi płynęło to samo, co żyłach mieszkańców Nikaj. I być może doświadczona bezczelność nie była spowodowana tym, jakiej rasy było diabelstwo, tylko po prostu czystym gburstwem i brakiem taktu wieśniaka, jednak wciąż pozostawiła ona coś w rodzaju niesmaku.

Po zostawieniu kilka śladów w żwirze, Bernard zatrzymał się i obrócił - Idziesz czy czekasz? - Rzucił w stronę swojego kompana, który dalej grał jak gdyby świata dookoła nie było. Samo pytanie w żadnym wypadku nie miało być okazaniem troski wobec sąsiada, tylko natrętnym popędzeniem go i ostrzeżeniem, że jeżeli ten dalej rozkoszować się chcę świstaniem swojego instrumentu, nie musi wciąż dotrzymywać mu towarzystwa. A przynajmniej, tak miało ono wyglądać.

- Jakby co, to mnie dogonisz! - Dorzucił po kilku sekundach, jednocześnie się obracając i ponownie rozpoczynając marsz w kierunku tłumu. Tym razem, w jego głosie nie dało się już wyczuć wcześniej obecnej irytacji, a raczej pozytywne zniecierpliwienie. Zbliżając się do zbiorowiska starał się zachować jak największą ostrożność i jak najszybciej się w nie wtopić. Tak więc stanął na jego skraju i spóścił głowę bardziej niż zwykle, tak aby nie rzucać się w oczy ani oratorom, ani współmieszkańcom.

Re: [Wschodnia Dolina Gór Daugon] Górska osada

18
Ouwê grał, rozkoszując się świstaniem swojego instrumentu i wtórującym mu echem. Świeżo mianowany strażnik klął, wracając pod ścianę magazynu. Bernard ruszył w kierunku tłumu.

Trudno było się weń wtopić, nadchodząc od strony wejścia. Wyróżniając przy tym na tle miejscowych, nawet pomimo kryjącego tożsamość kaptura. Odstając od ich ciemnej, umorusanej i milczącej masy, trwającej w bezruchu, z narzędziami w dłoniach. Poruszającej tylko gałkami ocznymi — jedynymi białymi elementami ich szaroburego zbiorowiska — kiedy szedł między nich. Bez słowa dając mu poczuć się jak wbity w ciało grot lub drzazga usuwane przez organizm, w najlepszym wypadku otaczane przezeń ropną torbielą.

Niewykluczone, że Eldred oraz trójka jeźdźców również zauważyli jego przybycie. Jak dotąd nie reagowali, zbyt zajęci rozmową. Dając diabelstwu okazję do tego, by móc się przyjrzeć i podsłuchać.

Raz jeszcze upraszam was, byście dali sobie czas na rozważenie mojej oferty, dobrzy ludzie. — Tym, który mówił był jeden z jeźdźców. Postawny i wąsaty mężczyzna w sile wieku ubrany w zapinany na posrebrzane guzy kaftan. Trzymając w lewej dłoni uzdę konia, wraz ze zmiętymi w niej rękawicami do jazdy, gestykulował prawą, wynurzając ją co jakiś czas z fałdów krótkiej, podróżnej peleryny, zapinanej pod szyją ozdobną broszą i spływającej mu swobodnie z barku falami brązowego materiału. Za jego plecami, także przytrzymując wierzchowce, stało dwóch towarzyszy. Pierwszy, stojący po lewej był, zwłaszcza w porównaniu do przemawiającego, mizernej raczej postury, choć w podobnym do kompana lub pryncypała wieku. W połączeniu z bladością cery i jednolicie czarnym strojem, powalanym pyłem gościńca, otrzymywało się obraz kogoś, komu milsze duszne i zakurzone gabinety, aniżeli otwarte niebo i trakty. Drugi kompanion stojący po prawicy przemawiającego — również czarny, stanowił przeciwieństwo domniemanego kancelisty, niby odbicie zniekształcone w osobliwym zwierciadle kuglarza. Ubrany w wams bez herbu, różnił się od niego jednocześnie niezgarbioną i swobodną postawą przystającą wojownikowi. Jako wojownika zdradzały go też inne, wyraźniejsze dystynkcje. Świeżo zarośnięte skronie, wskazujące noszenie przezeń w niedalekiej przeszłości fryzury zdatnej pod hełm. A przede wszystkim obciążający nabijany pas miecz — długie, robione na zamówienie ostrze opatrzone wytrawioną na klindze puncmarką. Bernard nie widział jaką.

Raz jeszcze. — Eldredowi jak zawsze nie drgnął na twarzy choćby mięsień. — Tłumaczę wam, że marnujecie czas. Zarówno wasz, jak i nasz. O ile to pierwsze jesteśmy wam w stanie wybaczyć, o tyle to drugie nosi znamiona nietaktu. Znaczącego. Żeby nie powiedzieć: nękania. A tego nie myślimy tolerować.

Nie chciałem zostać odebrany w ten sposób — zreplikował natychmiast wiodący rej nad grupą wąsacz, unosząc dłoń w obronnym geście. — Moje indagowanie powodowane jest dobrą wiarą, nie zaś wścibstwem ani inszymi pobudkami. A odmawiacie wprzódy, nie zna...

Odmawiamy — przerwał mu starszy wioski, krzyżując dłonie na piersiach, a zbrojne w kusze draby stojące obok, poruszyły się nerwowo na ten gest. — I nie przewidujemy, by nasza decyzja uległa zmianie w najbliższym czasie. Takoż zresztą, jak i w najdalszym. Odmowa tyczy się również dalszej rozmowy na ten temat.

Iście, przyszło zmarnować czas — podjął wąsaty, mrużąc oczy i bezwiednie ściskając końskie wodze z większą siłą niż dotychczas. — Nasz, jak i wasz. Nie będziemy dłużej nadwyrężać waszej cierpliwości, dobrzy ludzie. To znaczy, dłużej niż to konieczne, albowiem musimy dać wytchnąć koniom, uzupełnić prowiant…

Uzupełnijcie — Eldred z wyraźną satysfakcją przerywał wąsatemu, ewidentnie nienawykłemu do tego, aby mu przerywano. — I wyjedźcie. Przed zmierzchem, jeśli łaska.

Pod wpływem ostatnich słów starszego, twarz wąsatego poczerwieniała, a jego oczy pokosiły w kierunku „Fajrantu”, przed którym czekało więcej uwiązanych koni. Eldred, bezbłędnie odczytując intencję, wyszczerzył żółte zęby w złośliwym uśmiechu.

To przyjacielska rada. Nie poleciłbym podróżować tu po zmroku nawet najgorszym wrogom.

Z pewnością — sarknął wyraziciel opinii przyjezdnych, odrzucając płaszcz z ramienia. — Tuszę, że przy waszym podejściu, nie macie ich zbyt wielu.

Uśmiech Eldreda zrobił się jeszcze szerszy.

Radzimy sobie.

Tłumek za Eldredem zaczął rzednąć. Górnicy i majstrzy rozchodzili się w różnych kierunkach, zabierając ze sobą narzędzia. Podróżni, nie zwlekając, prowadzili swoje wierzchowce ku gospodzie. Wszyscy poza jednym, który mitrężył, patrząc wprost na Bernarda. Człowiek w czerni i z mieczem, taksował go intensywnym spojrzeniem swoich piwnych oczu, w których niepewność mocowała się z przeczuciem.

On sam nie był w stanie wypatrzyć Ouwê nigdzie w pobliżu.
ODPOWIEDZ

Wróć do „Południowa prowincja”