Re: [W drodze na Północ] Trakt ku Meriandos

61
Sylvius odwrócił swoją głowę w stronę mężczyzny. Nie spał. Zauważył, że większość osób w obozie miała pewne problemy ze snem. Możliwe była to przypadłość, na którą cierpiała większość wojowników. Nawet jeżeli stawali się nieczuli, a ich psychikę obrastała skóra twarda niczym najstarszych trolli, wewnątrz nadal pozostawali kruchymi ludźmi. Takimi samymi jak alchemik. Wiotkimi o delikatnym mózgu. Miękkim, który ulega drastycznym bodźcom. Śmierć mogła kryć się w zakamarkach ich czaszek. Tam przypominała o sobie we wspomnieniach, które ukrywały się w ciemnościach nieświadomości. Te wszystkie męczące sny, realistyczne mary, połączone gęstą śliną zlepki pragnień, lęków i cierpienia. Sieć idealna. Doskonała pułapka dla duszy niespokojnych. Przechodzący mężczyzna, który pełnił tej nocy jako pierwszy wartę, zrozumiał. Każdy został naznaczony. Pierwsze zabójstwo nakłada na człowieka klątwę o wiele potężniejszą niż nie jedno zaklęcie czarownicy, czy nekromancki rytuał. Śmierć, jaką zadają zwierzęta jest różna od tej wykonywanej przez ludzi. Zwierzęta walczą o przetrwanie, robią to instynktownie, a ludzie? Wszyscy dobrze znali ich pobudki, bo przecież sami nimi byli. Pieniądze, władza, sława, wiedza, piękno, zemsta, ulotna miłość, żądza, rozrywka, szaleństwo, rywalizacja…

- Spodziewasz się pewnie bohaterskiej historii? – uśmiechnął się mężczyzna lekko ironicznie.

Postawił kilka kroków w stronę rozmówcy. Coś pękło w przeciwnym kierunku. Prędko odwrócił głowę. Niczego nie dostrzegł. Niczego więcej nie usłyszał. Wiatr, który złamał młodą gałąź. Wytłumaczenie nie wystarczyło Sylviusowi, ponieważ zaczął w otoczeniu dostrzegać dziwne kształty. Niby bestie, jakby ludzi, sieci pajęcze. Przymknął oczy. Trochę zakręciło mu się w głowie. Odegnał niepotrzebne myśli. Miał ich na co dzień zbyt dużo. Tutaj w chłodnych powiewach, mógł pozwolić im się ulotnić. Za bardzo się przejmował. Wrócił więc do rozmowy.

- Muszę Cię jednak zasmucić. To proza życia typowego alchemika. Choć zawahałbym się przy sformułowaniu, że życie alchemika jest typowe. Kocham swoją pracę, ponieważ jest ciągłym odkrywaniem nieodgadnionego. Zupełnie jak wyprawy. Zresztą ta będzie pierwszą po zimie, którą odbędę, lecz planuję ich więcej – westchnął. Znów zaczął zbyt bardzo zbaczać z tematu, opowiadać o rzeczach, które nie muszą interesować rozmówcę. – Blizna powstała od gorącej pary pod dużym ciśnieniem. Jest równie ostra, jak twój miecz. Ciut cieplejsza.

Re: [W drodze na Północ] Trakt ku Meriandos

62
Sen przyszedł szybko. I równie szybko odszedł. I tak cały czas. Chwila snu, przebudzenie. To wszystko przez tę ciszę. Była nieznośna. Mortiush nie przywykł do spania w lesie. Nie ma tu wielu odgłosów, które sprawiają, że sen jest... lekki? Las wydawał mnóstwo odgłosów. Nieznanych odgłosów. A jednocześnie była cisza. To bardzo denerwujące. I nie dające spać. Dlatego właśnie sen młodziana nie był ciągły. Słyszał, co się działo. Nawet otworzył oko i widział, jak alchemik spaceruje po obozie. I co z tego? Siedział dalej pod swoim drzewem próbując zasnąć. Szybko przestał zwracać uwagę na dźwięki otoczenia.Z utęsknieniem czekał na kolejną dawkę snu.

Re: [W drodze na Północ] Trakt ku Meriandos

63
Szahid z zamyśleniem, które podpatrzył wśród dworskich notabli pogładził brodę. Pyknął raz i drugi. Coś pękło kilka metrów od obozowiska, nie wzbudziło to w nim jednak większego wrażenia, bardziej zastanowiła go odpowiedź Sylviusa. Tak to jest w tych ciałach wykrystalizowanych przeżyciami i przyćmionych alkoholem, że czasem zdają się bez powodu i celu szukać głębiej. Tutaj szukanie miało odbyć się na dwóch płaszczyznach.

Pierwsza, to jest poszukiwanie flaszki w ciemnym obozie. Zbadał wzrokiem okolice Shah - nic nie znalazł. Westchnął z rezygnacją.

Druga, to jest zdziwienie, bowiem od zawsze wpajane miał przez swojego mistrza, że "życia sobie równe" i że tak na dobrą sprawę wszystko jest "typowe". Jak to więc możliwe, że alchemik swojej egzystencji nadaje różne wartości, odmierza ją jak zapewne ma w alchemickim zwyczaju i zdaje się nadawać jej w ogóle jakiekolwiek charakterystyki - w głowie, prostej bo prostej, wyspiarza nie było różnicy między życiem muchy, a dowolnego człowieka, wliczając w to niego samego, to też bawiło go lekko dawanie egzystencji jakiejś oceny. Zdawać by się mogło, że zwykłe stwierdzenie, jednak znudzony umysł szermierza podniósł tę kwestię do miary zagwozdki.

-No i Panie Alchemik, powiedz mi Pan dwie sprawy - zatrzymał się na chwilę i zebrał myśli - jeden to czy masz Pan coś do picia ciekawszego od tych trucideł kolorowych, dwa jak według Ciebie miało by wyglądać życie typowe ? . Po chwili kiedy w ciszy sam mógł sobie przemyśleć właśnie wypowiedziane słowa, machnął ręką, przetarł czoło i dodał - aaaalbo na pierwsze chociaż odpowiedz, za słabą głowę mam na takie myśli. A historia, równa historii, Ja na ten przykład tę ranę - powiedział wskazując palcem na umięśniony kark, a właściwie na cztery punktowe blizny na nim - mam po widelcu. Nie wiem skąd tam się wzięła, bo jeno z historii znam, ale równie to heroiczne co i twoja. Dumny ze swojej opowiastki uśmiechnął się lekko i wypuścił dym.

Re: [W drodze na Północ] Trakt ku Meriandos

64
Alchemik był przedstawicielem myślącego pospólstwa, który zakrawał swoją działalnością o stan patrycjuszy. Z pewnością, gdyby otworzenie nowego zakładu alchemicznego powiodło się, a raczej nie spłonąłby on razem ze wszystkimi pracownikami, byłby już bogatym mieszczuchem. Jego własne nieuważne działania zaprowadziły go jednak do tego miejsca, w którym teraz stał. Wśród najemników różnej maści, którzy chcieli pochwycić głowę jakiegoś sławnego bandyty. Rozdzieliwszy nagrodę, nie był to duży zysk. Z drugiej strony mężczyzna widział tutaj wiele innych plusów. Poznanie ludzi, którzy mogą uczestniczyć w jego kompanii. Znalezienie składników alchemicznych w rejonach, po których na co dzień nie wędruje. Nowe doświadczenie i umiejętności. Nie wiedział jednak, co mogłoby go czekać w roli właściciela kilku cechów. Mógłby być teraz w swojej rezydencji pijąc wino i relaksując się w towarzystwie młodej lecz utalentowanej śpiewaczki. Mógł również leżeć w trumnie, otruty przez swoich współpracowników, których oszukiwałby na każdym kroku. Nikt tego nie wiedział i nigdy się nikt nie dowie.

Szahid mógł być prawdziwym mistrzem miecza, doskonale sprawiać się w boju i znosić wszelki ból ze spokojem na twarzy. Nie był jednak towarzyszem dobrym do rozmów. Alchemik uważał go raczej za półgłówka, któremu bitewki w głowie, niż głęboka natura świata. Z pewnością nie analizował ludzi pod kątem ich psychik. Kategoryzował ich raczej w proste grupy jak wróg i przyjaciel; niebezpieczny a łatwy do zadźgania. Taki człowiek doskonale nadawałby się do wyprawy. Prosty, ale działający zgodnie ze swoim instynktem, który zazwyczaj go nie zawodzi.

- Wybacz. W butelce zostały już tylko resztki wina korzennego, w których się nawet dobrze nie rozkoszujesz, a już będziesz pił ostatni łyk – kiedy posłyszał opowiadanie wojaka, uśmiechnął się od ucha do ucha. – Prawda to. Historia twoja błaha, aczkolwiek bardziej niezwykła niż moja. Pracownia alchemiczna jest miejscem niebezpieczny, a jadalnia raczej prozaicznym. Choć burdy w karczmach są na porządku dziennym. – westchnął myśląc o prostocie ludzi - I rację również masz, że to nie pora na wielkie historie i rozważania filozoficzne. Może lepiej będzie, jeżeli rozejrzę się po okolicy. Jeszcze napadnie na nas zgraja bandytów, którzy będą chcieli nas oskórować lub jakieś drapieżniki, będą chciały ucztować na naszych kościach. A my tutaj gadamy o marnych sprawach, a za rogiem diabeł czyha lub inne Licho.

Ruszył się Sylvius przed siebie rozglądając się na każdą stronę. Zachowywał się jednak spokojnie. Nie spodziewał się niczego niebezpiecznego. W takich lasach raczej nie ma wiele zwierząt. Nie sprawiali wrażenia kupców z jednym koniem, na którym wisiały wszystkie tobołki, więc nie obawiał się również bandytów. Ktoś nierozsądny mógłby tylko zaatakować taką podróżną zgraję. Bezcelowe marnowanie strzał i życia kompanów. Chyba że ktoś lubuje się w mordach, dla samej rzezi. To miałoby sens.

Re: [W drodze na Północ] Trakt ku Meriandos

65
Szermierz westchnął lekko - Zważaj Panie Alchemik, jeszcze coś faktycznie wyskoczy, a sierpem to się nie wybronisz - powiedział po czym zaplótł ręce i oparty o chropowate drzewo raz jeszcze wsłuchiwał się w otoczenie. Kiedy Sylvius oddalał się powoli, Szahid uznał, że tak dla bezpieczeństwa zawiesi na nim oko, nie chciał zatruwać jego samotności swoją osobą, sam bowiem wiedział jak bardzo może to zirytować. Zresztą ta cisza i samotność zdawała mu się nawet nie tyle niepokojąca, co sztuczna, ale równie prawdopodobne, że tę sztuczność samemu starał sobie wytworzyć w myślach w ramach tęsknoty za niebezpieczeństwem. Nie zaprzątał więc sobie dalej głowy myślami, teraz czuwał jak zwierzę, które naturalnie widzi we wszystkim zagrożenie. W ogóle od wyspiarza biła jakby aura pierwotności, która tylko dla zachowania pozorów miała na sobie piękny gładki materiał, nawet broda, która od dłuższego czasu nie zaznała usług cyrulika i zaczynała dorastać do naprawdę pokaźnych rozmiarów, zdradzała swoim wyglądałem charakter jej właściciela, dziki, przerośnięty, ubrany zarówno w strój jak i konwenanse, jedynie dla niepoznaki i ukrycia naturalnego stanu rzeczy.

Wypuścił następny obłoczek dymu i przez niego przypatrywał się ciemności w którą zmierzał Sylvius.

Re: [W drodze na Północ] Trakt ku Meriandos

67
Grupa elfów cierpliwie czekała w ciemnościach. Ich dowódca nie wydał żadnego nowego rozkazu, więc wycofać się było niepodobna. Lekki wiatr wzburzył listowie, utrudniając nieco szpiegowanie. Jednak elfom to nie przeszkadzało. Wychowani w lesie, doskonali łowcy skupili się na swojej zwierzynie – grupie osobników zebranej przy ognisku. Krew wrzała w ich żyłach. Chęć działania przytępiła ich typową ostrożność. Z resztą, cóż mogło im grozić? Jedyne znane im zagrożenie znajdowało się przed nimi, doskonale oświetlone płomieniami ogniska. Elfy nie przewidziały tylko jednego. Że z myśliwych zamienią się w zwierzynę.

Hoffman niecierpliwił się. Szanował Talena, jednak coraz częściej zastanawiał się, dlaczego to nie on został dowódcą. Jego chęć mordu była nieokiełznana. Byli już tak blisko... Kilka chwil, parę wypuszczonych z ciemności strzał i las znowu stałby się spokojnym miejscem. Tamci nawet nie zorientowaliby się, że są już martwi. A nawet jeśli któremuś udałoby się uciec... Dokąd by się udał? Las był im obcy. Był domem elfów, ich świątynią i matką. Nikt nie byłby w stanie zbiec niezauważony. Na co więc czekali? Po cóż odwlekać tę chwilę?

Gałąź pod jego stopami jęknęła cicho. Elf nie zwrócił na to uwagi, pochłonięty myślami o czekającym ich, prawdopodobnie, polowaniu. Bardzo chciałby dorwać krasnoluda. Sprawdzić, ile strzał będzie w stanie przyjąć, nim wyzionie ducha. Jeszcze nigdy nie miał okazji walczyć z takim przeciwnikiem, uważał, że będzie to okazja do świetnej zabawy. Kto wie? Może nauczyłby się czegoś przydatnego o zabijaniu krasnoludów? Z chęcią zająłby się tym zawodowo. Szkoda, że krasnoludów tutaj nie było.

Czas uciekał. Urywki rozmów nie zdradzały niczego konkretnego. Ot, typowa, obozowa rozmowa. Hoffman zgrzytnął zębami. Powoli docierało do niego, że już niedługo Talen każe im się wycofać. Z zabijania wyjdą nici, tamci odejdą w spokoju.

Nie mógł na to pozwolić. Wiedziony chwilą chwycił łuk, nałożył strzałę i niewiele myśląc napiął cięciwę. Nie martwił się rozkazami. Uznał, że jakoś to później wyjaśni. Może powie, że usłyszał coś niewybaczalnego? Albo uznał, że któryś z nich próbował wznieść alarm? Tak, to było dobre kłamstwo. Proste i niezbyt szczegółowe. Takie są najlepsze. A on był najlepszym łowcą. Miał najlepszy wzrok i słuch spośród towarzyszy. Nie mówiąc już o refleksie. Uwierzą mu bez problemu.

Już prawie wypuszczał strzałę, celując w głowę wędrującego po obozie mężczyzny (To on wszczął alarm! – Wyjaśniał sobie w głowie Hoffman), gdy nagle rozległo się przeciągłe wycie, warkot i krzyk przerażenia wydarty z gardła elfa, będącego po jego lewej stronie. Krzyk, który wkrótce zamienił się w niewyraźny bulgot. Hoffman poderwał się szybko, jednak w tej samej chwili coś uderzyło w drzewo na którym siedział. Elf zachwiał się i wypuścił strzałę, która wbiła się w ognisko, wywracając znajdujące się na nim naczynia. Jeden oddech później rozległ się przeciągły jęk i nadwątlony konar, na którym znajdował się elf ułamał się i wraz ze swoim nieszczęsnym pasażerem rozpoczął długi lot ku ziemi.

Elfy, słysząc krzyki i widząc strzałę tkwiącą w ognisku poczęły szyć z łuków w stronę obozu, wystrzał Hoffmana biorąc za rozkaz ataku.

W obozie wybuchł chaos. Ludzie oraz inne stworzenia poczęły biegać, krzyczeć na siebie i organizować obronę. Ktoś podciągał portki, ktoś szukał swojego hełmu, ktoś potknął się o własną włócznię. Aż dziw, że elfie strzały nikogo jeszcze nie zabiły. Co prawda było kilku rannych, jednak nikt nie otrzymał jeszcze śmiertelnego ciosu.

Łowcy, biorąc upadek Hoffmana za początek ataku wręcz (a przy okazji widząc, że ich salwy nie robią wrogom większej szkody), porzucili swe łuki i ruszyli na obóz z długimi nożami i mieczami, szarżę okraszając okrzykami wojennymi. Nieistotne były nawoływania Talena do odwrotu. Liczyła się tylko walka i niechybna wiktoria.

A Hoffman tymczasem...
Leżał połamany na ziemi. Spadając z drzewa zahaczył o kilka konarów, łamiąc nogi i kręcąc rękę w której trzymał łuk. Gdzieś z tyłu głowy rósł już niezwykle bolący guz. Jednak nie brak mobilności był najgorszy. Najgorsze stało przed nim, w postaci wygłodniałego wilka, który chwilę wcześniej skoczył na drzewo, aby ściągnąć swoją ofiarę... Która, ku radości wilka, sama spadła na ziemię. Ciemnoszary zwierz krążył wokół oszołomionego elfa, warcząc i śliniąc się na potęgę. Wreszcie skoczył, wyszczerzając w powietrzu kły. Hoffman, doświadczony myśliwy, znający obyczaje zwierząt, wiedziony instynktem, co prawda zakrył krtań uszkodzoną ręką, jednak basiorowi to nie przeszkadzało, gdyż najzwyczajniej w świecie praktycznie odgryzł kończynę nieszczęsnego elfa i począł nią szarpać jak szmacianą lalką. Gdy tylko poczuł smak krwi, przestał się przejmować tym, że jego ofiara nadal żyje. Zostawił rękę w spokoju i wgryzł się w najbardziej miękką część elfa, jaką był jego brzuch. Wilk był głodny. Począł szarpać mięśnie i organy wewnętrzne, wgryzając się coraz głębiej i głębiej...

Coraz słabszy Hoffman, resztką sił wyszarpnął długi, elfi nóż i wbił go w bok głowy pożywiającego się wilka.

Zwierzę padło martwe, konwulsyjnie zaciskając szczęki na resztkach, pozostawionych po uprzednim ataku, trzewiach.

Gdzieś w głębi Hoffmanowej głowy pojawiła się sensowna iskierka zrozumienia. Umierał. Przepełniony bólem czuł, że jego koniec jest już bliski. Połamany, ze zmasakrowanymi wnętrznościami i cielskiem olbrzymiego wilka na sobie nie był w stanie się ruszyć. Pozostawało tylko czekać...
Spoiler:
Ostatnio zmieniony 08 lis 2015, 14:48 przez Kot Czeladnik [Kot], łącznie zmieniany 3 razy.
Obrazek

Mistrz & Czeladnik Fanpage

Re: [W drodze na Północ] Trakt ku Meriandos

68
Śmiech, pierwsza reakcja Szahida. Nareszcie coś się dzieje, krzyk, bulgot, strzały wpadają w ogień, a jego ogromne cielsko w ułamku sekundy zrywa się na równe nogi z letargu i płynnym ruchem wyciąga Sulfię. Nie zwracał uwagi na towarzyszy, pewnie zwijali się albo szukali swojego miejsca w chaosie. Próbował przeliczyć ilość strzał na ilość napastników. Nie udało mu się jednak, uderzały w nich jak grad. Po chwili zauważył jednego, niskiego, wypuszczającego strzały raz za razem, a gdzieś dalej w równej odległości łysy, pokaźnie zbudowany, tyle tylko potrafił w nich rozpoznać, obrysy.

Na twarzy zapanował szelmowski uśmiech. Jego zwierzęcy grymas był oświetlony tlącą się fajką, którą dzierżył w zębach nieprzerwanie. Teraz czekał tylko na dogodną chwilę.
Spoiler:

Re: [W drodze na Północ] Trakt ku Meriandos

69
(Let the hunt begin!)

Do rozmowy siedzących przy ognisku mężczyzn wtrącił się niespodziewanie Amaron.
- Sylvius, przygotuj mikstury. - rzucił krótko, nie otwierając nawet oczu.
Złapał on śpiącą koło niego kobietę za ramię i potrząsnął nią zdecydowanie.

Zza drzew dobiegł ich krzyk, trzask jakiejś gałęzi, zaś ułamek sekundy później rondelek zawieszony nad ogniskiem wpadł w płomienie z cichym brzęknięciem. Strąciła go strzała.
Przywódca grupy natychmiast poderwał się na równe nogi.
- Iidaanir! - ryknął coś zrozumiałego zapewne tylko samemu sobie, szybkim ruchem dobywając swego miecza i zakładając drugą ręką swój hełm.

Odpowiedziało mu głośne szczeknięcie dobiegające z lasu... oraz świst elfickich strzał, które poleciały w jego stronę oraz w kompanów.

Nagły zryw, ogień który rozpalił się w duszy i ciele mężczyzny obudził w nim śpiącego łowcę. Czas jakby na chwilę zwolnił, umożliwiając mu szybkie rozeznanie się w sytuacji.

----------------------------------------------------------------------------------------------------------------------

Mimo niespodziewanego obrotu spraw na niekorzyść atakujących, większości z nich sprzyjało otoczenie oraz uprzednie przygotowanie się do strzału. Wiatr wiał w ich stronę, niosąc zapach kolacji przygotowanej przez Sylviusa i Amarona. Prawdopodobnie to właśnie on przyciągnął szukające pożywienia wilki.

Strzały poleciały w nieprzygotowanych ludzi niemalże jednocześnie. Jedna z nich świsnęła Amaronowi koło ucha, kończąc swój lot na rosnącym parę metrów za nim drzewie. Kolejna jednak poniekąd trafiła swój cel.

Shah, wyrwana ze snu i jeszcze nie do końca rozbudzona, stanowiła stosunkowo łatwy cel, choć z pewnością nie priorytetowy. Znalazła się prosto na torze lotu elfickiej strzały. Jednak, jak to czasem się zdarza, nawet i w nieszczęściu jest przejaw szczęścia. Kobieta bowiem spała tuż koło Amarona, który podrywając się do ataku, instynktownie zasłonił ją swoim ciałem. Wystrzelony pocisk trafił mężczyznę w lewe ramię, z trudem przebijając się przez jego naramiennik. Trafiony tylko warknął, po czym ułamał strzałę w połowie drzewca.

Tadziu
Kątem oka dostrzegłeś, jak Amaron podrywa się do walki, zakłada hełm i.. obrywa strzałą w bark. Na szczęście, nie wyglądało jednak, iż został poważnie raniony, mężczyzna ledwo co się zachwiał.

A ty zaś zamiast dogodnej chwili, otrzymałeś... strzałę. Pech. Po prostu pech. Ponoć nieszczęścia chodzą parami. Nie do końca wiedziałeś, jakim trafem oberwałeś pod lewą ręką, w bok/pachę, jednak ból, a chwilę później i rozlewające się po skórze ciepło potwierdzało, że to nie było złudzenie...

----------------------------------------------------------------------------------------------------------------------

Początek starcia nie sprzyjał atakowanym, obydwaj wojownicy zostali ranni, jednak byli w stanie walczyć.
-Kryć się, za drzewa! - rozległ się krzyk Amarona, który zaczął cofać się razem z Shah, skupiając wszystkie swe zmysły i siły na tym, aby uniknąć ewentualnych nadlatujących strzał.

Każdy mimowolnie czuł, że lada chwila zza drzew wyleci kolejna salwa strzał...


Podsumowanie:
Spoiler:

Re: [W drodze na Północ] Trakt ku Meriandos

70
Gwałtownie odwrócił się w stronę, z której dobiegł głos Amarona i odruchowo dotknął mikstur u swojego pasa, jakby chciał sprawdzić, czy są na swoim miejscu. Na początku nie zrozumiał do końca przekazu. Nie był przyzwyczajony do szybkiego reagowania na rozkazy. Nigdy nie służył w armii, a podczas ekspedycji po składniki alchemiczne on był dowódcą podróży, który zazwyczaj chował się w trakcie wszelkiej bitwy. Nakaz najemnika nabrał sensu dopiero w momencie, kiedy naczynia nad ogniskiem rozsypały się, a spod przewracających się szczap drewna wystrzeliły niespokojne iskry. Kiedy odwrócił swoją twarz, skąd oddano strzał, ujrzał deszcz pocisków szybujących z wielką prędkością w stronę obozu. Dech mu zaparło. I przymknął oczy. Był przekonany, że grot przeszyje go na wylot. Tym razem jednak miał szczęście. Uniknął niezapowiedzianego ciosu. Nie wszyscy jednak mieli tyle szczęścia, co on. Dwóch najbardziej sprawnych wojaków z ich drużyny zostało trafionych. Sylvius zacisnął wargi z zawziętości. Zanim padnie kolejny grad, musiał szybko zareagować.

Wiatr był po jego stronie. Nawet najlżejsze podmuchy dadzą mu przewagę nad nieznajomą grupą bandytów. Alchemik odsłonił zestaw swoich tworów i wybrał najbardziej pękatą butlę, którą wyjął z otaczającego ją koszyka chroniącego przed zbiciem. W środku znajdowała się zielona, płynna substancja. Potrząsnął ją i wziął najsilniejszy zamach, który był w stanie wykonać. Posłał szklane naczynie w stronę, z której przeprowadzono atak. Butelka rozbijając się, zaczęła bardzo szybko utleniać się i łączyć z tlenem, tworząc przy tym gęstą zieloną mgłę. Ta zaś zaczęła przemieszczać się w stronę przeciwników, nie tylko stwarzając dla nich niebezpieczeństwo, ale również niektórym zasłaniając widoczność. Sam gaz nie był zabójczy, ale na pewno zaliczał się do wysokotoksycznych związków alchemicznych. Opary mogą podrażnić układ oddechowy, powodując problem z dostawaniem się tlenu do krwi, a tym samym wywołują zawroty głowy i mdłości. Przy dłuższym kontakcie nawet mogą doprowadzić do omamów wzrokowych.

Mężczyzna od razu po pozbyciu się balastu z dłoni odwrócił się plecami do miejsca, w której znajdowali się oponenci i skierował się biegiem, lekko przygarbiając swoją postawę, w stronę lasu. Miał nadzieję, że uda mu się skryć wraz z towarzyszami za młodymi drzewami. Nie mieli obecnie żadnego wyjścia. Naprzeciw łuczników nie wiele byli w stanie zrobić. Nikt z nich nie specjalizował się w walce na dystans…

- Na nieistniejącego stwórcę – krzyknął w stronę wycofującej się kompanii – Cóż to za napaść?! Shah, byłabyś w stanie rozpalić trochę atmosferę i podpalić ściółkę, żebyśmy mogli się ukryć w dymie? Nie zamierzam oddać swojego serca żadnemu kupidynowi.

Re: [W drodze na Północ] Trakt ku Meriandos

71
Przerywany sen był trochę irytujący. Jednak okazało się, że był również pożyteczny. To dzięki problemom z zaśnięciem w momencie ataku Mortiush nie doświadczył dodatkowego otumanienia na skutek zaspania. Najpierw krzyki, później wybuchające ognisko. Bodźce wystarczające, żeby otrzymać zastrzyk adrenaliny i zareagować. Jednak Mortiush nie miał doświadczenia w byciu atakowanym, toteż chwilę zajęło mu uświadomienie sobie, co się dzieje. Do momentu, kiedy towarzysze zostali ranni.

Kiedy już mózg zareagował właściwie, Mortiush poczuł jak dźwięki i zapachy tracą intensywność. Jednocześnie poczuł przypływ energii niepozwalający usiedzieć w miejscu. Natychmiast wyprysnął ze swojego miejsca. Nawyk trzymania wszystkiego przy sobie okazał się przydatny. Przynajmniej cały dobytek miał ze sobą. Sam przez chwilę uśmiechnął się do efektywności swojej akcji, widząc kątem oka pled wyrzucony w powietrze i swobodnie opadający. Szybko jednak myśl ta ustąpiła jednej z najprostszych ludzkich myśli: 'UCIEKAJ!'. I tak też uczynił.

Zatrzymał się dopiero po trzydziestu metrach, kiedy uderzyła go myśl, że zostawił tam uprzejmych ludzi, jakich rzadko się spotyka. Przylgnął do drzewa i próbując uspokoić drżące dłonie, wyjrzał w kierunku zawieruchy, chcąc ocenić zamieszanie.

Re: [W drodze na Północ] Trakt ku Meriandos

72
Jego śmiech nagle został przerwany przez promieniujący ból, ale tylko na chwilę. Lekko oniemiały zbadał wzrokiem raz jeszcze całe obozowisko, jego współtowarzysze wycofywali się za oparami zielonego dymu. Ze spokojem nieadekwatnym do sytuacji schował fajkę i chwycił szablę jeszcze mocniej w prawej dłoni. Nie liczył na pomoc towarzyszy, za długo czekał na okazję do walki, a teraz, kiedy w końcu się doczekał, nie chciał uciekać. Z mocno zaciśniętymi zębami złamał strzałę tuż przy ranie, ale i ten ból nie był w stanie go zgiąć - z natury był wytrzymały, a do tego jedna strzała, trafiona nawet i w tors, nie zwykła zwalać z nóg tak olbrzymich celów.

Przeciwnicy zlewali mu się z drzewami, a sam właściwie nie był pewien ich istnienia. Słyszał jedynie głośne jęki i bulgot. Z krwawiącą raną ruszył w szarży do źródła odgłosów, poruszał się znowuż nieadekwatnie, tym razem do rozmiaru. Mimo rany, mknął ze śmiechem na ustach, zgodnie ze swoim zamiarem, nie czuł nawet ciepłej posoki spływającej mu bokiem. Cały czas trzymał jelec na wysokości wzroku w dziwnej, egzotycznej pozie, ale jednak, mimo specyficzności ustawienia, był gotów zarówno do szybkiej obrony, ale także, dzięki swojej prędkości, do zabójczego ataku znad głowy.

Brakowało mu tylko żywego celu, bowiem owym źródłem jęków okazał się rozerwany w groteskowej formie elf, którego swoim owłosionym cielskiem przygniatał wilk, dalej widział ruch za drzewami, więc i dalej w zabójczym pędzie do niego zmierzał, czekając jedynie choćby na faktyczny cień przeciwnika. Jego śmiech przerodził się w zwierzęcą zapalczywość wilka, który jednak nie zamierzał umierać nad truchłem dopiero co martwego przeciwnika.
Spoiler:

Re: [W drodze na Północ] Trakt ku Meriandos

73
Shah śniła o ognisku, które było przed nią. Czuła, jak przyjemnie oplata ją swoim bezpiecznym ciepłem. Uśmiechała się sennie do niego. Jednakże, po chwili płomień, który do tej pory spokojnie pożerał gałęzie zaczął agresywnie wzrastać i wyrzucać z siebie iskry, które były jakby porywane wiatrem w stronę jej twarzy. Tylko drzewa były cicho, liście nieporuszane były żadnym podmuchem. Shah otworzyła oczy i zmarszczyła brwi. Coś zaniepokoiło jej serce, ale jeszcze nie była pewna, co.

Gdy Amaron potrząsnął nią, otworzyła lekko oczy, ale ciało dalej spało. Przez zaćmioną świadomość do jej umysłu dostał się obraz ogniska, które niedawno rozpalała. Ponownie przymknęła oczy, ciesząc się, że ognisko się uspokoiło.

Ktoś szarpnął jej ciałem. Krzyknęła. Dopiero po chwili dojrzała przed sobą plecy Amarona. Coś warknął, widać było, że jest zdenerwowany. Omiotła wystraszona wzrokiem towarzyszy drużyny, a chwilę po tym Amaron zaczął pchać ją za drzewa. Dopiero teraz zrozumiała, że zostali zaatakowani. Usłyszała krzyk Sylviusa. Szybko spojrzała przed siebie, obserwując ściółkę.
- Przyjdź... - wyszeptała z uśmiechem, jednakże podczas cofania się i skupienia na ruchach Amarona, oderwało jej wzrok od upatrzonego wcześniej krzewu.
- Kurwa! - krzyknęła i wzięła głęboki wdech. Gdy tylko zahaczyła ciałem o pierwsze, nieco większe drzewo, bez zastanowienia schowała się za nim, opierając się plecami o pień. Wzięła głęboki wdech i wyciągnęła przed siebie dłoń.
Próbowała najpierw zlokalizować w myślach, w którą stronę od niej znajduje się palące się jeszcze ognisko. Na szczęście, paliło się ono na tyle długo, że co grubsze gałęzie zaczęły się żarzyć, ale nie zdążyły się zamienić w popiół. Jeszcze na ułamek sekundy spojrzała na Amarona, po czym znowu skupiła się na swojej dłoni.
- Przyjdź... - kusiła, uwodziła. Nie za duża kula, ale za to wiele ognia. Tak, by płomienie same chciały rozerwać niewidzialne, otaczające je granice. Taka magia, rzucona prosto w ognisko, powinna wybuchnąć uwolnionym płomieniem, rozrzucając przy okazji liczne iskry oraz palące się gałęzie. A te, jeśli tylko Bogowie zechcą, spadną w odpowiednie do podpalenia miejsca.

Re: [W drodze na Północ] Trakt ku Meriandos

74
W obliczu ostrzału zza drzew i ukrytych przeciwników, ukrycie się było najrozsądniejszym działaniem, co też uczynili członkowie drużyny. Wyjątkiem był jedynie Szahid, który zaszarżował w stronę drzew - i toksycznych oparów.

- Sylvius, ten dym, czy co to jest... Właśnie, co to jest? - zapytał głośno, odwracając głowę do alchemika, w dalszym ciągu osłaniając częściowo przysłoniętą przez drzewo kobietę.

----------------------------------------------------------------------------------------------------------------------

Opary wywołane poprzez utlenienie się substancji z rozbitej butli dość szybko zgęstniały i z wolna zaczęły przesuwać się w stronę atakujących. Wiatr jednak nie był silny, dlatego istniała szansa, że co bystrzejsi przenieśliby się na inne pozycje strzeleckie. Z drugiej jednak strony, opary nie były szybko rozwiewane, dlatego gęsta ściana „dymu” skuteczniej utrudniała łucznikom strzelanie.

Co się zaś tyczy samego strzelania, kolejne strzały poleciały w stronę atakowanych, na szczęście, gdy większość zdążyła się już skryć za drzewami.

Jedna ze strzał wbiła się o kilka centymetrów od buta Sylviusa, inna przemknęła tuż koło głowy Amarona, podobna sytuacja wystąpiła i u Szahida, który zdawał się niczym nie przejmować.

----------------------------------------------------------------------------------------------------------------------
Szahid Popędziłeś w stronę, z której nadleciały strzały. Usłyszałeś świst, gdy strzała przeleciała w niewielkiej odległości od twojej głowy, kończąc swój lot kilkanaście metrów za tobą i - nie licząc własnego oddechu i tłuczonego szkła - był to jedyny dźwięk, jaki słyszałeś. Las zdawał się znów spokojny. Jednak wiedziałeś, że wcale tak nie było. Potwierdzić to mógł uchwycony kątem oka ruch, coś - a właściwie ktoś - przemknął pomiędzy drzewami. Wyczułeś jednak jakiś dziwny zapach, coś, co nieodparcie kojarzyło ci się z alchemikiem.

Gdybyś się odwrócił, dostrzegłbyś gęstą chmurę oparów, która była dosłownie o kilka kroków za tobą.

----------------------------------------------------------------------------------------------------------------------

Obóz
Kula ognia posłana w ognisko przyniosła efekt... choć nie był on raczej taki, jakiego oczekiwano. Teren wokół ogniska nie zajął się płomieniami, zapewne z powodu wilgotnego gruntu - mimo znajdowania się na wzniesieniu, nie był on dostatecznie suchy. Zajęło się jednak coś innego - pled należący do Amarona...

Co zaś tyczyło się mężczyzny, ten po rzuceniu pytania do alchemika również skrył się za drzewem i sprawdził, jak głęboko wbiła się strzała w jego ramię. Czuł wprawdzie czubek grotu tkwiącego w jego ciele, jednak na szczęście, rana nie była głęboka. Chwila pracy przy naramienniku i mężczyzna zdjął element swego pancerza, w którym dalej tkwił grot. Rana wprawdzie nieco krwawiła, ale nie miał teraz czasu o tym myśleć. Ważniejszą kwestią było wyprowadzenie wszystkich cało z tego starcia...

----------------------------------------------------------------------------------------------------------------------


Mortiush
Szybkie wycofanie się ze „strefy zagrożenia” pozwoliło ci uniknąć strzał, jeśli jakiekolwiek w ogóle poleciały w twoją stronę. Dostrzegłeś swoich towarzyszy kryjących się za drzewami, Szahida, który zniknął za drzewami, dziwne, chemiczne opary i wybuchające ognisko... innymi słowy, miałeś dobry widok na prawie wszystko, co się działo. Z pewnością znalazłeś się w najmniejszym zagrożeniu. Choć jak wiadomo, los bywa zmienny i kapryśny.

Re: [W drodze na Północ] Trakt ku Meriandos

75
Alchemik oparł się prawą ręką o jedno z drzew. W momencie, kiedy jedna ze strzał trafiła prawie w jego nogę, tylko o kilka centymetrów chybiła, mocniej przywarł całym ciałem do szorstkiej kory. Ostrzał trochę zmalał z powodu słabej widoczności. Westchnął głośniej. Dopiero po chwili dotarło do niego pytanie zadane przez przywódcę ich kompanii. Automatycznie zadał pytanie „Słucham?”, ale po chwili przeanalizował na spokojnie słowa Amarona i poskładał je w głowie w jedną całość. Nie był przyzwyczajony do takich sytuacji. Choć miał już styczność z różnymi potyczkami, czy to z bandytami, czy przeciwko bestiom, zazwyczaj był jedynie posiadaczem tłustej sakwy, która opłacała owe wyprawy. Chyba nigdy nie przyzwyczai się do tego typu niebezpieczeństw. Tutaj wszystko było bardziej nieprzewidywalne, niż w laboratorium. Tam wszystko zależało od Ciebie, od twoich błędów. Tutaj było zbyt dużo różnych czynników. Nie można było tego rozłożyć na czynniki pierwsze. Istoty myślące są bardziej złożone, niż budowa wywarów.

- Są to opary związku kwasu o mocnym zapachu, czasem zwanego smrodowym, połączone z kwasem siarkowym oraz rtęcią z dodatkami odpadów alchemicznych, które powstają podczas reakcji innych eliksirów. Jest to tak naprawdę mieszanka silnie toksycznych substancji, które szybko zmieniają postać na lotną – zaczął trochę zbyt bardzo specjalistycznie, niczym mistrz wykładający wiedzę na temat preparatu, który musi uzyskać. – Najprościej. Duszące, toksyczne opary, których lepiej nie wdychać.

Niepewnie wyjrzał za drzewa, o które opierał się plecami. Był bardzo ostrożny. Nie chciał stracić życia. W oddali dostrzegł Szahida, który rzucił się w pole bitwy. Jego przekonania o nierozważności mężczyzny tylko się potwierdziły. Uważał go za półgłówka, który doskonale nadaje się do walki. Teraz jego przekonanie zostało drastycznie zmienione. Teraz był dla niego głupim zabijaką, który nie ma w sobie grama rozwagi. Sylvius nie wiedział, kto o zdrowych zmysłach rzuca się w wir walki, gdzie na ziemię spada deszcz strzał, przeciwników jest więcej niż osób sprawnych do walki, a za jego plecami pojawia się trujący dym.

- Co on czyni najlepszego? – zapytał się, chowając z powrotem głowę za pień drzewa i spojrzał się na pozostałego w ukryciu wojownika. – Przecież on tam zginie. Jeżeli nie zrobią to groty lub miecze, wykończy go ciężki dym. Nie można zbyt długo przebywać w tym smogu. Niech ktoś go zabierze stamtąd…

- Ach, weź mały łyk tego – podał Amaronowi butelkę pełną czerwonej cieczy. Był to eliksir życia, który wspomagał okaleczonych. Nie leczył on ran, choć wzmagał prace organizmu i wzmacniał go. Przyśpieszał pracę serca, zwiększał produkcję krwi i tempo jej krzepliwości (co mogło przyśpieszyć gojenie urazów oraz dotlenienie organizmu przez lepszą pracę płuc). Dodatkowo, w owym specyfiku znajdowały się substancję polepszające koncentrację i reaktywność, ale również składniki regenerujące braki wynikające z dużego wysiłku ciała. – Później zajmę się twoją strzałą. Znam się trochę na medycynie polowej.

Wróć do „Południowa prowincja”