[W drodze na Północ] Trakt ku Meriandos

1
Pierwszy dzień wyprawy na Północ. Agamand Prawdomówny eskortuje słynną malarkę Maddę Eurae w jej pielgrzymce do legendarnego Źródła Turoniona, mającego przywracać wzrok ociemniałym. Artystce towarzyszy także jej wierna służąca - Jana. Bladym świtem wyruszają z Gryfiego Gniazda i kierują się na wschód, ku Meriandos, gdzie, jak wierzą, dołączy do nich jeszcze dwoje kompanów, dawnych przyjaciół rycerza.
* Dzień, który zaczął się marnie, pod wieczór zaskoczył całą trójkę podróżnych i roziskrzył się niespodziewanym blaskiem. Promienie chylącego się ku zachodowi słońca rozdarły wreszcie gruby kokon chmur, otulający kerońskie ziemie od samego ranka, i powlokły niebo pąsowym rumieńcem. Otucha od razu zagościła w sercach trójki jeźdźców, a Agamandowi aż zaparło dech w piersiach, kiedy nagle obejrzał się przez ramię i ujrzał za sobą Gryfią Rzekę, skrzącą się w oddali na kształt wstążki z różanego jedwabiu.

Śnieg wciąż prószył, choć bardzo delikatnie. Kłujące drobinki tańczyły teraz w powietrzu, mieniąc się wszystkimi kolorami tęczy. Zmarzniętą ziemię pokrywała póki co ledwie cienka biała warstewka, ale wiadomym było, że wkrótce się to zmieni. Zima miała się w końcu dopiero na dobre zacząć, a ponadto podróżnicy ruszali ku północnym ziemiom, które nie bez powodu nazywano Królestwem Turoniona.

Mróz był solidny. Agamand czuł, jak szron osadza mu się na brwiach, wąsach i brodzie, jak jego śnieżnobiały płaszcz sztywnieje, a siodło skrzypi. Stukot końskich kopyt o zmarzniętą ziemię niósł się dalekim echem.

Cykoria prawie się nie odezwała, odkąd wyruszyli, i Prawdomównemu wydało się, że chyba z jakiegoś powodu się na niego boczy. Co innego Jana - ta gadała bez ustanku, na ile tylko pozwalało jej lodowate powietrze w płucach. Połowy Agamand nie słyszał, bo futrzany kołnierz skutecznie przesłaniał mu uszy, ale dziewczyna zwykle nie oczekiwała od niego odpowiedzi, snuła tylko swoje opowieści o ciężkiej zimie sprzed kilkudziesięciu lat, o której to słyszała od swojej babki. Wówczas ponoć jeszcze tydzień przed letnią Podwójną Pełnią - jak przysięgała babka - trzeba było rano kijami rozbijać lód w wiadrach z wodą, tak długo mróz nie chciał odpuścić.

Gdyby Jana wiedziała, jak długo będzie trwała tegoroczna - niepozorna jeszcze w tym momencie - zima, śmiałaby się z opowieści babki nieco ciszej. Gdyby mogła przewidzieć, że z tego mrozu i z głodu przyjdzie w tym roku babce umrzeć, nie śmiałaby się wcale, a zapłakałaby gorzko... Ale poczciwa Jana nie posiadła daru widzenia przyszłości, mogła więc dzisiaj beztrosko chichotać, podziwiając pasy różowych chmur na horyzoncie, i wierzyć w szczęśliwą przyszłość.

- Szlachetny panie! - usłyszał rycerz za swoimi plecami. - Pani Madda zmęczona, postoju nam trzeba. Posilić się, dłonie przy ognisku ogrzać! Stańmy! - Zaróżowiona na twarzy Jana poklepała po szyi utrudzonego, objuczonego bułanka. - Koniom też trzeba odpoczynku!

Rzeczywiście, ostatni popas zrobili koło południa, Agamand sam także zdążył zgłodnieć, choć zmęczenie jeszcze mu nie doskwierało. Ale przecież potężny wojownik mógł się poszczycić znacznie większą krzepą niż one dwie - służka i jej pani - razem wzięte.

Czy stawać na odpoczynek? Tu, pośrodku niczego? W oddali migotało ciepłe światło - prawdopodobnie przydrożnej gospody - lecz czy zdążą tam przed nocą, jeśli teraz zrobią sobie przerwę?
Obrazek
Specjalny medal od Aod. I od Kota.

Re: [W drodze na Północ] Trakt ku Meriandos

2
- Tak, masz rację, Jano. Powinniśmy chwilę odpocząć. - Powiedział Agamand, po czym dodał po chwili: - Jednak ostrożności nigdy za wiele. Najlepiej będzie jak stanę na warcie.

Podróżnicy szybko i sprawnie rozbili malutki obóz, a gdy najedli się i napili, Cykoria i Jana położyły się spać owinięte w ciepłe kocy, a Agamand stanął na warcie. Robiło się coraz ciemniej i w końcu widać było tylko to, co znajdowało się w kręgu światła rzucanego przez roztańczone płomienie.

W ciemnościach każdy, najlżejszy nawet szelest powodował gwałtowne napięcie nerwów. Parę razy nawet wydawało mu się, że coś zobaczył, ale w końcu uznał to za wytwór wyobraźni. Mimo wszystko jednak nie mógł się pozbyć dziwnego uczucia, że musi cały czas trzymać się na baczności. Kilka razy wzdrygał się i podnosił gwałtownie głowę, czując sztywność karku, bo przysnął na parę minut. Jednak te kilka minut zupełnie mu wystarczało za sen.

Otaczająca go aksamitna ciemność była tak nieprzenikniona, że przywodziła na myśl bezdenną otchłań. W końcu jednak noc zmieniła się w dzień i mogli znowu ruszyć w drogę. Poszedł więc obudzić towarzyszki podróży.

Re: [W drodze na Północ] Trakt ku Meriandos

3
Spoiler:

Przytulone do siebie kobiety posłusznie wstały i bez większego szemrania przygotowały się do dalszej drogi - tak oto zaczął się drugi dzień długiej podróży.

Już od samego ranka niebo było idealnie gładkie, bez nawet jednego, najdrobniejszego śladu chmurki. Śnieg już nie padał. W ciągu nocy zdążyło jednak uzbierać się go niemało. Słońce jako towarzysz drogi z pewnością dodawało otuchy - przynajmniej tym, którzy mogli je zobaczyć... Ale i nieszczęsna, ociemniała Cykoria raz po raz odruchowo odwracała twarz w jego kierunku, by poczuć na policzkach ciepły pocałunek porannych promieni. Siarczysty mróz nie odpuszczał.

Agamandowi, który nie przespał tej nocy ani chwili, poza tymi kilkoma skradzionymi minutami, który spędził czas aż do świtu na czuwaniu, poranne słońce dało złudzenie energii i raźno wsiadł na konia, jednak już koło południa zmęczenie dało o sobie znać. Ale przydrożną gospodę minęli parę godzin wcześniej, cichą i uśpioną jeszcze, zgodnie decydując, że nie ma powodu tam się zatrzymywać, bo przecież wypoczęli. Tylko napoili konie. Teraz rycerz czuł, że powoli przysypia w siodle. Śnieg - którego przez noc zdążyło napadać po kostki - irytująco odbijał światło słońca prosto w jego oczy. Zwłaszcza w lewe oko.

Nocą - przypomniał sobie Prawdomówny - dookoła obozowiska wyły wilki. A może demony? Może słynny orszak zimowych jeźdźców, porywających ludzi do krainy Usala? Może Orda? A może... tylko zimowy wiatr? Pewności nie mógł mieć, bo jedyne, co widział poza jasnym kręgiem ogniska, to jakieś niewyraźne, ruszające się czasami kształty. Nocne ptaki, głodne psy czy coś więcej? Czy powinien o tym powiedzieć Maddzie i Janie, czy lepiej nie siać niepotrzebnego niepokoju w ich gołębich serduszkach?


Pod koniec tego dnia - jak wynikało z mapy Keronu, którą Jana wydobyła spośród rzeczy swojej pani na jej polecenie - powinni dotrzeć do rozdroża, gdzie trakt rozjedzie się w trzy strony.

Kontynuując podróż prosto na południe dotarliby do gorących i niebezpiecznych ziem Urk-hun. Skręcając na zachód przekroczyliby Gryfią Rzekę i dojechali do Irios. Im jednak droga wypadała na wschód, gdzie za jakieś cztery-pięć dni staną przed kolejnym wyborem: jechać przez Oros, ale potem ryzykować przeprawę ku Meriandos przez zaśnieżone przełęcze Gór Aron, czy wyminąć wspomniane góry od zachodu, później przejść przez Gryfią Rzekę niemalże u jej źródeł i wzdłuż jeziora zwanego Keliad jechać do niziołczego miasta, licząc na nocleg i stawę w przydrożnych gospodach albo u życzliwych ludzi.

- Którą drogę winniśmy wybrać? Przez Oros? Czy lepiej cofnąć się ku rzece? - odezwała się po raz pierwszy tego dnia Madda. W studiowaniu mapy z powodów oczywistych uczestniczyć nie mogła, ale słuchała uważnie. Ponadto była widocznie dość wykształconą osobą, by orientować się w geografii swojej ojczyzny i mieć pojęcie, którędy przebiegają najczęściej uczęszczane trakty.
Obrazek
Specjalny medal od Aod. I od Kota.

Re: [W drodze na Północ] Trakt ku Meriandos

4
Agamand postanowił nie mówić Maddzie i Janie o jego nocnych przeżyciach, gdyż nie chciał budzić w nich zbędnego niepokoju. Przez dłuższą chwilę zastanawiał się nad wybraniem drogi i ostatecznie uznał, że bezpieczniej będzie cofnąć się ku rzece. Co gorsza zmęczenie zaczęło coraz bardziej dawać się mu we znaki.

- Myślę, że powinniśmy ruszyć w stronę jeziora Keliad. - uznał w końcu Agamand. - Ten trakt wydaje mi się być rozsądniejszym wyjściem na wypadek jakichś przeszkód. Pogoda w górach bywa zdradziecka... - po czym zapytał - A jak wy sądzicie?

Re: [W drodze na Północ] Trakt ku Meriandos

5
- Ja... słyszałam, że nad jeziorem wąpierze grasują...! - wypaliła Jana. Madda ofuknęła służącą i poleciła nie wygadywać głupstw, ale wieśniaczka nie dała za wygraną. - Kiedy naprawdę! Mówił mi mój kuzyn, który w jednym dworze w daugońskich górach służy jako parobek, u von Horsów... - Nazwisko nie było Agamandowi obce. Jeden ze szlacheckich rodów spod Zaavral. Bywali swego czasu i w Gryfim Gnieździe. - No więc mówił mi, że kiedy ich panienka miała za mąż wychodzić, jej oblubieniec... jak mu było... Remis? Retis? A może Regis? Nie pobrali się w końcu, ale to inna historia... No w każdym razie że on, kiedy jechał do dom od Nowego Hollar, potyczkę z wąpierzami miał nielekką! Ponoć pustoszą one całe wsie, nawet dzieci nie oszczędzają, albo pod dach dobremu człekowi wejdą i krew piją, a nikt nie wie... a znak ich rozpoznawczy to taki, taki... o, gad ze złota, wokoło ręki... Klnę się na dobrą Kariilę, że tak mówił, a mój kuzyn to nie jest taki, żeby gębę strzępić po próżnicy. Jak mojej biednej pani krew wypiją, to mię serce pęknie przecież...

Cykoria pokręciła tylko głową, wyraźnie nie przemawiał do niej autorytet kuzyna jej własnej służącej.
Obrazek
Specjalny medal od Aod. I od Kota.

Re: [W drodze na Północ] Trakt ku Meriandos

6
Od wyruszenia z Oros minęło półtorej, może dwie godziny. Jak dotąd, podróż przebiegała spokojnie i cicho. Każdy albo rozmyślał nad wyprawą, która właśnie się rozpoczynała, albo nad swoimi sprawami, ewentualnie po prostu nie miał nic konkretnego do powiedzenia albo nie chciał przerywać ciszy, jak gdyby był to jakiś występek przeciwko obyczajności. Podróż była więc kontynuowana w milczeniu, przerywana jedynie chlupotem błota albo nerwowym parskaniem konia, który znów stał się bardzo nieufny, a może i wręcz wrogi względem... praktycznie wszystkich, będąc jednak z jakichś powodów w dalszym ciągu posłusznym, dając prowadzić się przywódcy za wodze.

Ale jak powszechnie wiadomo, nic nie trwa wiecznie. I to Amaron był tym, który ściągnął krępujący go całun milczenia. Nie przerywając marszu, odwrócił głowę za siebie i spytał:
-Ktoś z Was już kiedyś polował na bandytę? - zerknął na Szahida - Nie licząc Ciebie. Jako polującego, rzecz jasna.
Nie dając czasu na odpowiedź, oznajmił:
-Łatwiej i szybciej będzie Nam schwytać Zelera, jeśli uprzednio poznam wasze... zdolności. Chcę zrobić z nich jak naj... l - urwał na krótko, gdy poczuł, iż stracił pod jedną stopą oparcie. Na szczęście, poślizgnął się tylko lekko i nie skompromitował się, lądując w nieco zmarzniętym błocku. Przeniósł odruchowo ciężar na drugą nogę i pochylił się nieznacznie, zachowując równowagę, a następnie dokończył przerwaną wypowiedź:
-Jak najlepszy użytek. Z taką liczebnością i znajomością waszych silnych i słabych stron, pojmanie Zelera będzie łatwiejsze od złapania gęsi na obiad.

Re: [W drodze na Północ] Trakt ku Meriandos

7
Droga z Oros mijała w ciszy. W ciszy mąconej raz za razem szmerami. Szmerami, które to z kolei były ledwo słyszalne, jednak wystarczające, aby połechtać szermierskie marzenie o potyczce. W każdym szumie widział zasadzkę. Może faktycznie coś wisiało w powietrzu, jednak bardziej prawdopodobne, że po prostu chciał sobie poprawić humor.

Nikt jednak nie zaatakował. Obiecywali bandytów po roztopach, a tu nic.

Amaron zadał pytanie, w sumie całkiem dobre. Zasadniczy problem Szahida polegał na tym, że nie mógł znaleźć różnicy między "bandytą", a kimkolwiek innym. Bo łamie prawo? A kto tego nie robi? Bo burzy porządek? A kto nie burzy? Dziwne... Doszło do niego, że pewnie kilkudziesięciu usiekał. Dziwne jak słowo umniejsza winę: bandyci, polował na bandytów, ale i na synów, ojców, biedaków. Nawet jego niezbyt empatyczna osobowość potrafiła dostrzec w tym jakąś sprzeczność. Dziwne...

-Tam zaraz polował, jeszcze będę za chłopem ganiał, patrzcie państwo, sami nie wiedzieć czemu się napataczali... Ja tylko czasem coś szepnąlem... Teraz to co innego, inne miejsce

Po chwili zatarł ręce, wyjął miecz, długi, z piękną linią, towarzysze zdziwili się, może lekko przestraszyli, on jednak speszonym uśmiechem i ruchem lewej ręki ich uspokoił, po czym dla zabicia czasu, czy też jakiegoś popisu zaczął machać młynki, kręcić nadgarstkiem i odgrywać inne jarmarczne sztuczki. Po małym popisie schował miecz spowrotem do pochwy, ze szpetnym uśmiechem wyprzedził grupę o kilka metrów i głośno wygwizdał wyspiarską melodię.
Oj tak, szukał zaczepki. Tylko czemu od pustego traktu i przydrożnej flory ? Tego zapewne i on sam nie wiedział.

Re: [W drodze na Północ] Trakt ku Meriandos

8
Mortiush umyślnie podążał na samym końcu stawki. Nie lubił koni, a zwłaszcza tej bestii, po której nie wiadomo, czego się spodziewać. Dziwnie się czuł poza miastem. W tłumie było łatwo. Nie było problemu żeby zniknąć, żeby zarobić. Anonimowość ma swoje zalety. A tutaj? Same drzewa. Męczył go to i całą drogę rozglądał się za potencjalnymi kryjówkami. Ciężko zniknąć wśród drzew. I co, udawać drzewo? Zdecydowanie nie był specjalistą w takim terenie. Wiedział też, że łatwiej przeżyć nie zwracając na siebie uwagi. A wysuwanie się przed szereg zawsze zwraca uwagę. Toteż pytanie "przywódcy" zbył postanowieniem, że odezwie się dopiero zapytany wprost. Odruchowo zwolnił kroku na widok popisów szermierczych towarzysza. Po chwili jednak wyrównał krok z resztą, kiedy ten skończył. Idąc dalej wyciszył się, pozbył się zbędnych myśli i po trzech głębszych wdechach skupił się na otoczeniu. 'Lepiej być czujnym, nigdy nie wiadomo kto czai się za rogiem'- z tą myślą zaczął nasłuchiwać próbując odłowić dźwięki zwyczajne.

Re: [W drodze na Północ] Trakt ku Meriandos

9
Okrągły kamyk o średnicy może z dwóch centymetrów potoczył się po drodze pod wpływem mocnego kopnięcia. Po kilku kolejnych "skokach" zatrzymał się, by zaraz znowu otrzymać solidnego kopa i poszybować jeszcze dalej przed siebie. Nie mogąc zaprotestować przeciwko takiemu traktowaniu, zupełnie bezbronny otrzymał kolejne kopnięcia i coraz bardziej przybliżał się w stronę Oros. A może wcale ten kamyk nie wybierał się w tamtą stronę? Może znacznie wygodniej było mu na Wschodzie? Nie mniej jednak zwykły kamień nie mógł postawić się w żaden sposób swemu "oprawcy", którym okazał się idący na południe mężczyzna. Cichutko pogwizdując kopał on co jakiś czas upatrzony wcześniej kamyk, by nieco zabić czas i wyładować swą złość. Wracał zawiedziony. Nie znalazł w Meriandos tego, czego od dłuższego czasu szukał - odpowiedzi na swoje pytania. Nie ten fakt przygnębiał go teraz najbardziej. To raczej myśl, że zupełnie stracił czas i siły na podróż do tego kurwidołka. Że znosił trudy marszu w możliwie najgorszych warunkach pogodowych, bo akurat siły wyższe postanowiły sobie z niego zakpić. Wszystko po to, by teraz wracać z pustymi rękoma i szukać dalej.
Tak, definitywnie miał dziś zły dzień. Zwykły kamień nie wystarczył, by w pełni rozładować bulgoczące aż z wrzenia emocje gdzieś w środku. Na złość jednak nawet nie miał z kim się poprzekomarzać, ponieważ szlak okazał się zupełnie pusty. Żadnego wozu kupieckiego ni w jedną, ni w drugą stronę. O wędrownych karawanach nie sposób było nawet marzyć. Nawet o pojedynczego wędrowca było dziś ciężko. Niebiosa ewidentnie zakpiły dziś z niego, a przy tym zaśmiały się w twarz i opluły z solidnym charknięciem.
-Wolne żarty... - skomentował z pełnią zrezygnowania w głosie. Droga była przed nim jeszcze długa, sytuacja wcale nie rokowała w żaden sposób swojej poprawy. Gottfried czuł, że po powrocie do Oros będzie musiał wydać potężny mieszek gryfów w lokalnej karczmie, by zapomnieć o tej przykrej sytuacji. Jego ręka podążyła w stronę kieszonki, by zaraz wyciągnąć z niej fajkę oraz malutką paczuszkę.
Młodzian wysypał trochę tytoniu, aby następnie nabić nim wcześniej wyciągnięty gadżet, po czym schował paczkę z powrotem na jej miejsce w kieszonce. Odpalił fajkę i pyknął kilka razy, by dobrze się rozżarzyła. Następnie wolniej już co jakiś czas nabierał dymu, by wypuszczać go w postaci ślepo błądzących w powietrzu okręgów. Owa "twórczość" miała na celu złudne umilenie czasu podróży, bo przecież ten dzień mogła uratować już tylko flaszka najmocniejszej gorzałki. Pochłonięty swą "sztuką tytoniową" Gottfried zupełnie wyłączył myślenie. Nie miał ochoty na podziwianie walorów przyrody, czy liczenie kolejnych kroków, które uczynił na drodze do Oros. Na te cholernie bezsensowne czynności będzie jeszcze dużo czasu później. Na chwilę obecną umysł miał choć na moment odpocząć. Może to pomogłoby mężczyźnie uwolnić się ze złej aury? Nieee. Lekarstwem na tę przypadłość było raczej wybicie komuś zębów. Gdyby tu tylko ktoś był...

Re: [W drodze na Północ] Trakt ku Meriandos

10
Niezbyt wesoła kompania, a nawet w otaczającej ciszy, można byłoby określić ją ponurą, wyruszyła z targu w Oros w stronę nieznanego im celu. Wiedzieli tylko, że ich zadanie jest pochwycenie bandyty- Zelara. Przewodniczący drużyny nie zdążył wyjaśnić dokładnie planu podróży, miejsca pobytu przestępcy oraz tego co powinni się spodziewać na miejscu. Kim był? Jakie miał umiejętności? Kto z nim może być? Sylvius nie lubił mieć tylu wątpliwości. Czuł się zaniepokojony. Szedł w nieznane wraz zupełnie obcą mu ekipą. Nikomu nie potrafił zaufać, tym bardziej po wydarzeniach na rynku, gdzie ork dołączający się do wyprawy, sam okazał się przestępcą. Teraz niespokojnie obserwował każdego, jakby szukał znaków niebezpieczeństwa. Nie tylko to wzbudzało w nim obawę. Byli w lesie, który sam w sobie był przerażający. Tym bardziej, kiedy przypominał sobie plotki, podsłyszane od kupców i podróżników, kręcących się po bazarze. Wygłodniałe zwierzęta, które przebudziły się ze snów zimowych. Bandyci z wyposzczonymi brzuchami i sakwami, którzy czekają na traktach, aby złupić kupców. Szerząca się bieda spowodowana przedłużając się zimą, była w stanie obudzić w ludziach zwierzęce instynkty. Zresztą było to fascynujące, że zasady moralne, tak łatwo przestawały mieć znaczenie. Wszystkie kłębiące się w głowie naukowca myśli, jeszcze bardziej go trapiły w swoim dzikim pędzie.

Przywódca zadał im pytanie, a sam się dobrze nie przedstawił. Podstawą w kontaktach z ludźmi jest wzbudzenie w nich zaufania. Nie ma lepszego sposobu, niż przybliżenie się do nich. Amaron był dla nich jedynie głową wyprawy- przewodnikiem. Oczekiwał, że przedstawią się, zaprezentują swoje umiejętności, a on zaplanuje sposób ich wykorzystania, jakby byli towarem sprzedawanym przez kowala. W przeciwieństwie do oręża, byli myślącymi istotami, które oczekiwały konkretnych informacji na temat ich zadania. Sylvius westchnął. No cóż, może nie wszyscy mieli takie same wymagania. Szahid był zuepłnie innym typem człowieka. Kimś kto żyje walką i nie przejmuje się formą wyładowywania swoich wewnętrznych stanów. Czuł potrzebę walki i kierował swoją broń w najlepiej dostępny obiekt. Tym razem padło na bandytę. Z pewnością mógłby być to każdy inny, na którego przeprowadzoną ofensywę, mógłby wytłumaczyć. Wbrew pozorom to nie on obecnie najbardziej niepokoił alchemika. Cichy, niewyróżniający się z tłumu młody mężczyzna, który starał się zniknąć z oczu wszystkim, wydawał się podejrzany. Kolejny delikwent, próbujący udawać boahtera? Stawiając kolejne kroki zaczął zastanawiać się, ilu z nich było rzeczywiście praworządnych. Nie istnieją chyba tacy ludzie. Na rzecz własnych wartości, bądź ambicji i potrzeb, człowiek jest w stanie naginać wszelkie zasady. Spójrzmy na takiego Sylviusa. Choć trudnił się cięzkim, uczciwym zawodem oraz płacił podatki, nie był osobą świętą. Sprzedawał na lewo substancje odurzające, oferował wywietrzałe preparaty, zawyżał ceny swoich produktów, koszachtował z badną rządzącą w Qerel. Przede wszystkim myślał o sobie. Był typowym egoistą, choć nawet w jego zepsutym ciele, kryła się empatia. Jego słabością był Karol- uczeń, którego potrafiłby chronić własnym kosztem, choć nigdy tego nie pokazywał.

- Rozumiemy, że Ty jesteś wprawionym łowca głów? - w jego głosie nie było słychać żadnych wyrzutów. Nawet można było wyczuć nutkę szacunku, którego w rzeczywistości nie miał. Prędzej doceniał możliwości nieznajomego, niż darzył go uznaniem. Lepiej być przygotowanym, że rozmawia się ze specjalistą, niż gardzić niepozornym mistrzem. - Zanim pozwolę przedstawić swoją wiedzę i umiejętności, chciałbym poprosić Cię o sprecyzowanie naszego zadania. Na co mamy się przygotować? Istotne również jest to, żebyś się sam nam przedstawił. Na Tobie mamy opierać nasz plan działania, a wiec musimy wierzyć w twoje zdolności walki, ale przede wszystkim dowodzenia.

Re: [W drodze na Północ] Trakt ku Meriandos

11
Minęła godzina, a szybko i niezauważalnie po niej kolejna, od kiedy grupka elfów opuściła targ w Oros, i same jego mury, w pogoni za kompanią jak się zdawało, przeciętnych do znudzenia najemników. Nie śpieszyli się. Nie było takiej potrzeby, zwłaszcza w towarzystwie osób, które znały okoliczne tereny, jak i tych, którzy byli specami w dziedzinie tropienia. Mogli sobie nawet pozwolić na to, aby poszukiwana przez nich grupa miejscami znikała im z oczu.
Nadkładali przy tym drogi, gdzieniegdzie przyspieszali tempa marszu, nawet do lekkiego biegu, poruszając się po terenach możliwe najbardziej odległych od śledzonych, dyskretnych i zawierających najlepsze punkty obserwacyjne. Innymi słowy, chętnie korzystali z takich udogodnień jak drzewa, wzniesienia, i inne ukształtowania terenu, przez które nie biegła główna droga szlaku.
Jednak przez zdecydowaną większość drogi, szli spokojnym krokiem, wyprostowani - najzwyczajniej w świecie. Z pewnością zdawali sobie sprawę z tego, że grupka uzbrojonych elfów, którą ktoś obserwujący z boku widział by jako wyraźnie skradającą się w określonym kierunku, w dodatku w okolicach, gdzie łakome kąski wręcz zachęcają do grabieży, z pewnością szybko wzbudziła by w najlepszym przypadku podejrzenia, czego bardzo nie chcieli.
Podczas pokonywania kolejnych kilometrów, mieli okazję obserwować niektóre ich zachowania. Z pewnością jednym z tych, które wpadły w oko było wywijanie mieczem jednego z członków ekipy. Widowiskowość tego zdarzenia nie była jednak tym, co powodowało nieprzyjemny grymas na twarzy Hoffmana.
- Mówiłem? Amatorzy. Ten klaun z mieczem pewnie pierwszy raz wyrusza do walki. O ile prawdziwą, uczciwą walką można nazwać napadanie na słabszych i grabież. Jeszcze to jak obchodzi się z tym mieczem, bez krzty szacunku... to mnie napawa obrzydzeniem. Parszywi ludzie.
Nikt jednak nie skomentował jego słów. Być może przyczyną była chęć odcięcia się od tych myśli, aby nie utożsamiać się z tym poglądem, jednakże wyrazy twarzy osób w grupie elfów zdecydowanie wskazywały na coś nie tyle aprobującego, co zwyczajnie podobnego, w większej, bądź mniejszej mierze.
W końcu, po dłuższej przerwie Talen postanowił zabrać głos.
- Możliwe, jednak niezależnie od tego, czy to prawda, czy nie, działamy ostrożnie jak zwykle. W razie gdyby zamierzali gwałtownie skręcać, bądź się rozdzielić, dzielimy się na dwie grupy. - zaczął rozwijać swoją myśl sprzed dwóch godzin
- W razie skrętu, Ci którzy pójdą dłuższą drogą, będą potrzebowali rozpoznania, a ewentualna walka będzie się opierała na wsparciu dystansowym, zatem Atis, Hoffman i Elia. W niej dowodzi Elia, a Atis będzie łącznikiem. Reszta pójdzie ze mną krótszą drogą. W przypadku rozdzielenia się, pierwsza grupa podąża za dowódcą. A jeśli nic się nie zmieni w przeciągu kilkunastu minut, i tak się rozdzielimy. Zbyt długo jesteśmy w zbitej grupie i ktoś z szlaku czy tamtych najemników może ten fakt źle skojarzyć. Pytania?
Nie mogąc czekać, niemal wchodząc w zdanie swojemu przedmówcy, do odpowiedzi wyrwał się Hoffman.
- Czemu to Elia ma dowodzić, a nie ja? - po przerzuceniu swojego wzroku na podmiot jego pytania, aby zaobserwować jej reakcję, szybko dodał - Nie umniejszając Twoim umiejętnościom oczywiście...
- Bo nie chcę, żeby Atis zginął w jakiś ,,tajemniczych okolicznościach", zrozumiano?
Usłyszawszy w ripoście stanowczą odpowiedź, Hoffman posłusznie przytaknął i zamilknął w jednej chwili, czekając na dalszy rozwój wydarzeń.
Motyw
Motyw bitewny

Re: [W drodze na Północ] Trakt ku Meriandos

12
--------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------- Słońce chyliło się już ku horyzontowi, przyozdabiając zachodnią stronę nieba delikatną niczym dziewczęcy rumieniec łuną. Śpiew ptaków dziennych stał się coraz rzadszy i cichszy, a powietrze zaczęło się ochładzać.
Noc zbliżała się coraz większymi krokami.

Słysząc pytanie, Amaron uśmiechnął się nieznacznie.
"Czyli jednak ktoś interesuję się takimi kwestiami... I dobrze."
-Można by tak powiedzieć. Swego czasu naznosiłem trochę głów demonów, które nawinęły mi się pod miecz. Zima dała popalić wszystkim, więc ktoś o moich umiejętnościach parał się różnych robót, coby grosza zarobić. Chyba większość z was przechodziła przez to samo. Tak więc w pewnych sprawach mam już praktyczne doświadczenie.

Mężczyzna poprawił swój płaszcz i zerknął na końskie juki, zastanawiając się czymś. Dopiero po chwili jego wzrok przeniósł się na zabłocony gościniec.
-Co do... zadania. Informacje, które pozyskałem z różnych źródeł, wskazują na to, iż Zeler przybył niedawno do Meriandos i zamierza zatrzymać się na dłuższą chwilę. Nie posiadam jednak jednoznacznych informacji, odnośnie tego, czy będzie on sam, czy w "towarzystwie". Jednak z góry zakładam, iż nie obędzie się bez walki, czy to z nim, czy z jego... powiedzmy, że poplecznikami. Gdy tylko przybędziemy na miejsce, rozdzielimy się, aby nie wzbudzać podejrzeń, a następnie, możliwie rożnymi sposobami spróbujemy ustalić, gdzie znajduje się ofiara. Mam już parę pomysłów, bo znam "predyspozycje" części z was. - oznajmił, starając się unikać trudniejszego słownictwa, wyłożyć podstawy w dość zrozumiały sposób, co w jakimś stopniu na pewno mu się udało. Mimo wszystko, w jego tonie głosu oraz sposobie wysławiania dało się wyczuć, iż zdecydowanie posiadał on mniejsze lub większe doświadczenie w polowaniu na bandytów.

Przywódca grupy przyciągnął do siebie konia za wodze, po czym wskazał na Szahida.
-Pozwól, że posłużysz za przykład. Zeler uchodzi za rzekomo najlepszego miecznika z księstwa Grenford. Oczywiście, dzięki temu, zyskał jakąś reputację oraz renomę. Będzie zatem starał się jej bronić. Co bardzo sprzyja Szahidowi, który przybywając do Meriandos, z ochotą rzuci wszystkim wyzwanie, aby skłonić co odważniejszych do skrzyżowania z nim mieczy. Istnieje szansa, że broniąc swego tytułu "najlepszego miecznika", również i Zeler przyjmie wyzwanie i stanie do walki. A wtedy, będziemy go mieć w garści. A jeśli chęć zmierzenia się z wojakiem, jakim jest Szahid okaże się niewystarczająca, być może nasz cel ulegnie... nieco prostszym pokusom...

Mężczyzna zaśmiał się cicho po czym wolną dłonią objął i przyciągnął do siebie Shah, spoglądając na nią z uśmiechem.


--------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------- Gottfried: Mijały kolejne godziny, a jedynymi żywymi duszami oprócz ciebie okazały się dzikie kuropatwy, skubiące coś na pograniczu pobliskiego lasu. Aż dziw, że przetrwały tę zimę. A może czując wiosnę, po prostu komuś uciekły? Kto to wie. W dalszym ciągu nie znalazłeś żadnego nowego pomysłu, ani obiektu, na którym mógłbyś się wyładować. Jak na złość, poczułeś, iż do buta wpadł ci mały kamyczek, który teraz dawał o sobie znać przy każdym kroku. Pech? A może zemsta kamiennej braci za skopanie jednego ze swych pobratymców?

Re: [W drodze na Północ] Trakt ku Meriandos

13
Nie zwalniając kroku, który nie był zbyt pośpieszny, bo czekała ich długa droga, zdjął z pleców bagaż i wrzucił go na konia swojego towarzysza, wcześniej mruknąwszy, czy mógłby to uczynić. Zresztą koń był innego towarzysza, który już czekał za kratami więziennymi, aby doczekać się wyroku śmieci. Zawiłe są koleje losu. Przynajmniej udało się zdobyć darmowy transport dla swoich towarów. Od razu mężczyzna poczuł się lepiej. Rozprostował barki i kręgi szyjne. Jego kości strzeliły. Nie był już tak sprawny jak za młodych lat. Czas nie był dla niego bardzo łaskawy. Spędzał godziny na pracy, pochylając się nad stołem alchemicznym, prowadząc księgi rachunkowe lub czytając obszerne tomiska, rozprawiające na tematy zawiłe nawet dla jego światłego umysłu. Trochę świeżego powietrza i niecodzienności powinno sprawić dobrze dla jego zdrowia. Szybciej bijące serce, czy wysiłek mogą przynieść tylko korzyści. Teraz przynajmniej nie odczuwał żadnych objawów pylicy. Mógł oddychać pełnymi płucami.

- Cóż taki człowiek jak Zeler robi w Meriandos? No cóż, racja. Bardzo dobre miejsce, aby ukryć swój pobyt na pewien czas i odpocząć. Czasami w wolnych chwilach od pracy, kiedy jeszcze byłem młodszy, jeździłem tam wytchnąć od zgiełku miasta. Mieszkałem wtedy u pewnej rodziny niziołków. Ponoć dużo zmarło podczas zimy. I te paskudne elfy, jak szkodniki, wyjadały ostatnie zapasy w spiżarniach. Trzeba było ich potruć. W ten sam sposób co szczury. Panoszą się po obcych terenach, jakby byli u siebie. Nawet własna ziemia obróciła się przeciwko im. Nic nie potrafią zrobić porządnie. Nie wiem, czemu we Wschodniej Prowincji zgodzili się na przyjęcie wyrzutków. – w pewnym momencie jego wypowiedź przypominała trochę monolog. O dziwo więcej emocji wywołało w nim opowiadanie o bezwartościowości rasy leśnych elfów niż śmierć niziołków.

- Dobrze więc, czas abym ja przedstawił swoją użyteczność w tej wyprawie. – odchrząknął – Nie jestem wojownikiem, ani sławnym podróżnikiem, który zna wszelkie zakątki Herbii. Jak już wcześniej przedstawiłem swój zawód, trudnię się alchemią, co również zobowiązuje mnie do znajomości się na zielarstwie. Wbrew pozorom posiadam bogatą wiedzę na temat lasów, które teraz przemierzamy. Prócz oczywistej wiedzy na temat zbirów, którzy nas tu spotkają, znam się na stworzeniach, które zamieszkują owe lasy. Nie to jednak jest moim atutem. W naszą podróż zabrałem pięć bardzo wyspecjalizowanych eliksirów. – wskazał na szklane fiolki wpakowane w skórzane pokrowce, aby nie zbiły się podczas podróży. W sumie było sześć substancji. Dwie miały żółtawy kolor, różniły się jedynie głębokością odcieni. Dwie, które znajdowały się w charakterystycznych podłużnych szklanych ampułkach były kolejno bordowa oraz przezroczysta, która odbijała promienie światła i mieniła się niczym kryształ. Inna w pękatej butelce miała kolor zgniłej zieleni. Ostatnia zawierała czerwony płyn. – Mam tutaj silną truciznę; substancję, tworzącą duszące opary; eliksir życia; kwas siarkowy oraz preparat, który może stworzyć silne rażące światło. Mam nadzieję, że przyda wam się moja pomoc. – uśmiechnął się. Miał nadzieję, że choć trochę zaimponował swoim towarzyszom, którzy uważali go za zbędny balast w tej wyprawie.

- Czy ktoś jeszcze przedstawiłby się? Miło byłoby poznać ludzi, z którymi wspólnie będziemy podróżować.- spojrzał po reszcie drużyny. Miał nadzieję, że pozna ich. Większość była zbyt cicho, a tym bardziej budziła niepokój Sylviusa. Jego wzrok szczególnie był utkwiony na chowającego się w tyle młokosa. Był to Mortiush.

Re: [W drodze na Północ] Trakt ku Meriandos

14
Mortiush ciągnął się na samym końcu nasłuchując odgłosów lasu. Zdecydowaną większość swojego życia spędził w mieście. Właściwie irytowała go momentami ta cisza. W mieście, w tłumie można było być spokojnym. Odgłos kroku ginął w tysiącach innych dźwięków. Tutaj mógł policzyć kroki każdego z towarzyszy. Z nudów nawet zaczął wyławiać kroki poszczególnych osób i próbował zgadnąć czyje to, patrząc w las.

Ucieszył się bardzo na przerwanie ciszy. Szybko jednak znudził się monologiem Sylviusa i słuchał go jednym uchem. Zainteresował się dopiero, kiedy ten zaczął mówić o sobie. Kiedy mówił o swoich eliksirach, Mortiush obserwował je uważnie i zapamiętywał, który jest czym. Szybko doszedł jednak do wniosku, że i tak lepiej nie stać obok, kiedy to wszystko się wysypie i rozbije na ziemi. Chwilę później Sylvius zaczął rozglądać się po towarzyszach aż jego wzrok spoczął na Mortiushu. W odpowiedzi na to spojrzenie Mortiush uśmiechnął się szeroko do alchemika. 'Punkt dla Ciebie'-pomyślał-'Zauważyłeś, że tu jestem'

Zapamiętał, że jest to błyskotliwy typ. Większość ludzi nie zwraca uwagi na małego, niegroźnego obdartusa. Faktem jest, że otoczenie mu pomaga. To nie to, co w mieście. Tutaj trudniej być anonimowym. Ale jakoś trzeba sobie radzić.

Re: [W drodze na Północ] Trakt ku Meriandos

15
Mała strużka dymu, rozwiewana przez wiatr, niosła na drogę zapach pieczonego mięsiwa oraz lekko przypalonego podpłomyka. Ten, że cudny aromat wydobywał się z, położonego na małej polanie obok drogi, ogniska będącego centrum obozu dwóch krasnoludów. Stał za nim, niedbale wyglądający brodacz, kręcąc prowizorycznym rożnem tak by kawał mięcha przyrumienił się idealnie z każdej strony. Drugi zaś, siedzący na kamieniu i ostrzący topór, starał się ze wszystkich sił powstrzymać napływ śliny do ust. Nieutalentowany kulinarnie ziomek, brodatej braci rozejrzał się po obozie by sprawdzić czy wszystko jest tak, jak powinno być. Widząc, nieruszony wóz, pasącego się muła oraz poddającego się tej samej czynności kuca, wzruszył ramionami i odrywając się na chwilę od wykonywanej czynności, poklepał kupę sierści znajdującą się obok niego.

- Jakże przyjacielu? Śpisz smacznie czekając na żarcie, a my musim odwalić całą robotę. - mruknął. - Guźcu! Długo, że jeszcze? Dłużej już powodzi w mordzie nie utrzymam! - ryknął, płosząc ptaki siedzące na najbliższym drzewie.
Krasnolud, Guźcem zwany odwrócił się wolno do swego kompana marszcząc brwi, jego wzrok mówił wszystko oraz nic, gdyż krzaczaste brwi prawie zakrywały mu oczy.
- Jak chce Frin wpierdalać surowe, to ju mogę dać, lecz jak nie chce to niechaj zamknie ryj. - jego wzrok powędrował z powrotem do rożna, mrucząc coś pod nosem, dalej okręcał przyszłą kolacje.
- A cmoknij, ty mnie w żyć! Idem się odlać. - Jak rzekł tak zrobił, udał się za wóz, by dokonać czynności w swej wypowiedzi wymienionej, pogwizdując z cicha skoczną, krasnoludzką piosenkę. Stojąc rozkrokiem i wypuszczając z siebie piwo, wypite w trakcie rozstawiania obozu, zasłyszał głos kompana, nawołującego coby zdjął małą, brzydko wyglądającą, lecz z pięknym wnętrzem, baryłkę piwa. Zasznurowując spodnie, ruszył w stronę wozu, po wspomnianą beczułkę oraz skręcony zawczasu, w papierowe zwitki, tytoń. Zabierając co mu potrzebne, ruszył w stronę ogniska. Po odstawieniu piwa oraz uzupełnieniu swego kubka, wyciągnął z ogniska płonący kijek i uważając na brodę odpalił skręta.
- Masz - wypuścił dym w trakcie mówienia, mlaskając przy tym niemiłosiernie - że ty bratku szczęście, jeszcze baryłka jedna została na wozie. Powiedz mi, kiedy to my do gnomiej kurwy dotrzem do jakiegoś miasta.
Łysy krasnolud, o brązowej lekko nadpalonej u dołu brodzie, odwrócił się znów rzucając gromy z oczy. - Zawrzyj ryj, wiem gdzie jedziem i już niedługo będziem w jakimś mieś...
- Nie gadaj! Po prostu się zgubilim! - wykrzyknął, przerywając kompanowi. - Mówiłem, nie jedź na skróty, ale nie... - urwał by się zaciągnąć, wypuszczając dym nosem oraz żwawo gestykulując, podjął wypowiedź dalej. - Wiedziałeś lepiej! Skręcimy tu będzie szybciej, bo traktem to długo będzie! Tak, żeś mówił, a teraz wrócilim, ja myślę na ten sam trakt! No niech mnie brodę wytargają, jesteśmy chyba pierwszymi krasnoludami co się zgubiły! - klapnął ciężko, na wcześniejszym miejscu i wziął do ręki swój labrys, pociągając przy tym skręta, zaczął go na powrót ostrzyć.

Dalszy okres oczekiwania na jadło minął na ciszy, przerywanej jedynie chrapaniem kupy futra, która to czasem się wierciła i podnosiła łeb, łypiąc okiem na wiszące, na rożnie mięso. Mięso coraz bardziej się rumieniło i możliwością było, że za piętnaście minut będzie gotowe do jedzenia. Oba krasnoludy zapominając już o sprzeczce, jednej z tych częstych wśród nich, zaczęli podgwizdywać tę samą melodię oraz ślinić się, w oczekiwaniu na kolację.

Wróć do „Południowa prowincja”