Re: [W drodze na Północ] Trakt ku Meriandos

46
Mężczyzna dodał zebrane przez siebie grzyby do wspólnej „spiżarni”, która była dość uboga jak na całą kompanię. Najwyraźniej nie przygotowali się zbytnio do podróży. Będą musieli podczas dalszej drogi upolować jakieś zwierzę lub zaopatrzyć się w jakimś zajeździe. Nie przetrwają zbyt długo bez pożywienia. Sylvius poszperał jeszcze w swoim plecaku i wyjął ostatki ze swojego posiłku, który przygotował na podróż powrotną z Oros. Były to składniki jego typowej kolacji. W malutki drewnianym koszyczku wyścielonym czerwonym materiałem znajdowało się pięć jaj przepiórczych. Miał jeszcze trzy podpłomyków, butelkę winna korzennego, zielonkawe jabłko o cierpkim smaku, manierkę z wodą oraz zestaw ziół do naparów, które zwykł pić rano i wieczorem. Bardzo spodobało mu się zachowanie towarzyszy. Dzielili się własnym jedzeniem. Tworzyło to więzi i zaufanie. Ludzie, których jednoczy lojalność, są bardziej sprawni w rozwiązywaniu wszelkich problemów. Nie spodziewał się, że tak bardzo będą zorganizowani podczas budowy obozu.

- Nie są to kurze i nie będzie z tego jajecznicy dla całej kompani, ale jak dobrze rzekłeś z kurkami doskonale się nada.- uśmiechnął się otwierając wiklinowe pudełko z przepiórczymi jajkami. Wziął kawałek drewna leżącego na ziemi i pokroił grzyby. Następnie rozbił skorupki mieszając w rondelku nad ogniem wraz ze wszystkimi składnikami. Dodał szczyptę mieszanki przypraw, który był zwykle nosić przy sobie jadąc na targi. Żałował, że nie był bardziej przygotowany. Nie spodziewał się jednak tak długiej wyprawy.

Zapach jedzenia już się roznosił. Sam Sylvius wziął kawałek podpłomyka i wraz z niewielką porcją jajek konsumował w ciszy. Nie lubił rozmawiać podczas posiłku. Alchemik nie był przyzwyczajony do dużych porcji. Spożywał raczej drobne posiłki, składające się z różnych składników. Nie urozmaicał jednak zbytnio swojej diety. Każdy dzień był podobny. Sama podróż była dla niego oderwaniem od rutyny. Nie siedział przecież przy swoim stoliku, czytając książkę i jedząc w spokoju kolację z mruczącym kotem na kolanach. Miał nadzieję, że Karol odpowiednia opiekuje się jego pupilem i sklepem. Odrzucił zaprzątające się w głowie myśli. Był czasem zbyt przejmują się. Wiedział, że młody czeladnik doskonale sobie radzi.

-Piękne to czary czynisz Panienko – powiedział uśmiechnięty mężczyzna – jedyną magię, która znam jest alchemia. Nigdy nie miałem talentu jak mój Ojciec, choć odziedziczyłem po nim niezwykły dar. Zmysł, dzięki któremu tworzę najlepsze perfumy w całym Keronie. I wbrew pozorom alchemia nie jest tylko naukom, ale również magią.

- Zostawmy coś na jutrzejszy ranek i kolejne dni, jeżeli nie sprzyjałby nam los – rzekł do Amarona podając butelkę wina, którą właśnie otworzył. Napój był jego roboty o lekkim cierpkim smaku. Niezwykle rozgrzewało. Doskonało na zimną noc. – Mogę wziąć pierwszy wartę. Każdy z nas na coś cierpi. Ja nie mam zbyt lekkich snów.

- A ty młodzieńcu poczęstujesz się wina? Sam pędziłem na bazie najlepszych ziół korzennych. I co ty tam szkicowałeś? Urodę naszej utalentowanej towarzyski – spojrzał się w stronę Shah.
Ostatnio zmieniony 28 paź 2015, 21:45 przez Sylvius, łącznie zmieniany 1 raz.

Re: [W drodze na Północ] Trakt ku Meriandos

47
Krasnoludy patrzyły nieufnie na mężczyznę, w końcu czego im się dziwić? Środek lasu można rzec, wieczorna godzina, do tego człek wychodzący z krzaków. Dla krasnoludów aż nadto podejrzany zbieg okoliczności, zważając na fakt, że już raz na banitów się natknęli. Do tego człowiek był uzbrojony, czyż nie oznacza to, że ma złe zamiary? Przecież poczciwa, brodata brać nie łączy faktów strzału ostrzegawczego i dobycia oręża przez nieznajomego. W zupełności ich to nie obchodziło uważając, że jest on jakimś bandytą..
-Co do twych jaj to taki pewny człeczyno nie bądź, gdyż może bełt lepiej się w nie wpasuje niż twój fiut. Coś za jeden i gdzie twoje towarzystwo? Ostrzegam jeden ruch i paluch mi się omsknie.- Frin cały czas celował ze swej broni, dla podkreślenia swych słów opuścił ją nieco. Grot bełtu był skierowany idealnie w kroczę, gdyby palec krasnoluda drgnął i nacisnął spust nie było by ciekawie. Guziec stał powstrzymując niedźwiedzia i łypiąc złowrogo. Nachylił się na chwilę do swego kompana, by szepnąć mu coś do ucha, jeśli głośno wypowiedziane słowa dało nazwać się szeptem. Przekazał mu on, by zażądać opuszczenia broni nie zapomniał. Krasnolud z kuszą pokręcił łeb, czasem zapominał, że jego przyjaciel musiał za dużo razy dostać w łeb i trochę mózg mu szwankuje.
-Słyszał? Rzucaj, że to - machnął kuszą wpierw na włócznie potem na ziemię -i ruchy bo mnie się łapa poci od ciungłego trzymania spustu. - splunął w bok, szczerząc zęby, w grymasie który można nazwać uśmiechem, kiwnął głową jeszcze raz by broń odrzucił.
Młot będąc uspakajanym, stwierdził w swym futrzanym łbie, że sytuacja nie jest taka zła. Klapnął najpierw na zad, potem łeb mu ciężkim się zrobił i na ziemi wylądował. Pomimo swej pozycji, dalej obserwował niezapowiedzianego gościa. Guziec popatrzył na miśka, pokręcił głową i w niej właśnie stwierdził, że nie wie po co to żarte bydle trzymają. W końcu i tak robią za niego całą robotę, bo ten w krytycznym momencie stwierdzi, że spać mu się chce.

Re: [W drodze na Północ] Trakt ku Meriandos

48
Mężczyzna uniósł jedną brew i spojrzał na trzymającego kuszę krasnala. Jego nowi niscy znajomi musieli wziąć go za jakiegoś zbira, co była dla niego obrazą. Już lepiej, gdyby wzięli go za Sakirowca, czy pastucha. No ale bandyta? Przecie on nigdy nikomu nic nie zrabował, może poza wyjątkiem jakiejś cnoty i to również nie siłą. Nie mniej jednak wynikła dosyć zabawna sytuacja, a że granie na nerwach było jedną z ulubionych czynności Gottfrieda, postanowił zabawę pociągnąć jeszcze trochę. Krzyki, wrzaski, rozkazy. Jeny, skąd w tych krasnoludach tyle nienawiści i gburowatości? Co prawda mężczyzna obcował już wcześniej z krasnalami, jednakże wciąż ich brak manier i grubiaństwo potrafiło go zaskoczyć. Miał wrażenie, jakby całe to tałatajstwo było wychowywane przez warchlaki.
Wzdrygnął się. Nie mógł cały czas tak stać jak kołek i dawać na siebie wrzeszczeć, musiał wreszcie jakoś się wytłumaczyć. Nie chciał przecież, by spocone paluchy krasnoluda "przypadkiem" zsunęły się na spust kuszy wciskając go. Nieplanowana kastracja... tfu!

-Jestem... - zaczął, jednak w tym samym momencie przerwało mu donośne burczenie z jego brzucha. Dźwięk przypominający niedźwiedzie odgłosy godowe rozniósł się po najbliższej okolicy. -...głodny. Do tego zagubiony, lekko przemarznięty, zmęczony i poirytowany dzisiejszym dniem.
Skończył wymieniać, po czym zmrużył lekko oczy, jakby jeszcze szukając w pamięci, co mógłby dopowiedzieć. Westchnął przeciągle, wsłuchując się w coraz to nowe komendy od brodacza. Ten akurat mu się nie spodobał. Jasne, jasne! Odrzuci broń, a pięć sekund później będzie radośnie paradował po polance z trzonkiem topora w zadku! Początkowy sceptycyzm został jednak ostatecznie zażegnany przez widok wycelowanej w krocze kuszy. Chyba Gottfried nie miał wyboru. Z grymasem wymamrotał coś pod nosem, a następnie nachylił się, by delikatnie odłożyć włócznię na trawę. Wyprostował się i skrzyżował ręce na klatce piersiowej, a na jego ustach pojawił się delikatny szelmowski uśmiech.

-Dobry macie pomysł, Panie Krasnoludzie. Zmęczony jestem po podróży, po co targać cały czas ten kawał drewna? - spojrzał wymownie na włócznię, a następnie jego wzrok powrócił na kusznika. -Moje towarzystwo? Cóż, przez całą drogę od Meriandos były to wyłącznie kuropatwy. Tak między nami, nie są zbyt skore do rozmowy...
Parsknął cichutko i przechylił lekko głowę w bok. Miał wątpliwości co do tego, czy udało mu się krasnali przekonać o swej nieagresji. Nie mniej jednak był oburzony. Tyle się trzeba naszczekać, żeby ogrzać się nocą przy ognisku? Co za czasy!

Re: [W drodze na Północ] Trakt ku Meriandos

49
Na dźwięk burczenia krasnolud brwi uniósł, mrucząc coś na temat złych nawyków ludzi. Przecież są oni głupi, jak zapomnieć o piątym posiłku można toć to, zaraz obok pierwszego, drugiego, trzeciego i siódmego, najważniejszy posiłek dnia. Nie jest to zrozumiałe, by tak głodzić się z własnej woli. Młoda rasa, w mniemaniu krasnoluda, oprócz wytwarzania broni musi nauczyć się jeszcze dużo na temat życia. Tworzą słabe ale, topory i dziewki brzydkie mają, nie to co śliczna krasnoludzka baba. O tych to Frin poematy mógłby pisać i psalmy wyśpiewywać, gdyby tylko takowe nabazgrać umiał a jego głos nie brzmiał by jak zgrzyt spadającej lawiny.

Widząc, że mężczyzna broń odłożył, z grymasem ale kuszę opuścił, pozostawiając ją naładowaną. W końcu długo to zajmuje podniesienie kija z ziemi? Trybiki w jego głowię, naoliwione zawczasu dobrym krasnoludzkim ale, pracowały szybko, by określić czy może spuścić nieco z tonu czy nie. Guziec, o dziwo właśnie on czego Frin by się po nim nie spodziewał, pierwszy się rozluźnił. Gładząc skołtunioną brodę rzucił do człowieka swym "imieniem" i odwrócił się by podreptać bliżej do ogniska i swego kufla.
-Jakże nie wróg, ani inna menda to siadaj, a nawet coś na niedźwiedzia w kałdunie się znajdzie. - Frin wytrzeszczył gały słysząc słowa swego kamrata, no to piekło zamarzło kierwa! Guziec i gościna, to tak jakby ork wręczył niziołkowi kwiaty zamiast rusztu w gardło i ciepła z ogniska, w trakcie opiekania oczywiście. Rozważniejszy, z tego co się może wydawać, krasnolud dzierżący kuszę cofnął się dwa kroki by zrobić człowiekowi przejście.
-A nawet nie próbuj nic kombinować człeczyno. Jak nie ja, to ta leniwa kupa futra - kiwnął łbem na chrapiącego już młota. -zrobi z tobą porządek.

Frin usiadł na swoim wcześniejszym miejscu. Kusza, dalej z bełtem w rowku, spoczęło oparta o jego nogę z prawej strony, tak by mógł szybko jej dobyć. Złapał za osełkę i labrys dalej ostrzyć zaczął, co i rusz ostrość sprawdzając.
-To mów, że człeku - Guziec podał nieznajomemu zapasowy kufel ale, toć jak już go do ognia zaprosił to czemu by nie. - co tu robisz? Jak chcesz żreć, to tam jeszcze podpłomyka zostało, póki ta bestia albo niedźwiedź nie zeżre to się częstuj. - Guziec odpalił dwa skręty i jeden podał Frinowi mrucząc coś na temat rozluźnienia. Po porządnym buchu, wyszczerzył zęby.
-Jam jest Guziec jak słyszałeś przed chwilą. Mój kompan, tyn tu co na dzikusa wyglunda to Frin, nie wkurwiaj go. Drażliwy jakiś od małego. A tyś człeku, to co za czort?

Re: [W drodze na Północ] Trakt ku Meriandos

50
Shah z przyjemnością poczęstowała się kawałkiem jabłka. Jego słodki sok przyjemnie zwilżył jej wargi. Wpatrywała się w trzaskające cicho ognisko, którego ciepło przyjemnie ogrzewało jej zmęczone podróżą ciało. Położyła się i na boku i podciągnęła lekko kolana, rękę zaś podłożyła sobie pod głowę. Ziewnęła i spojrzała na Amarona, uśmiechając się przy tym lekko. Ledwo utrzymywała otwarte powieki. Nie zauważyła nawet, jak "złodziejaszek", jak nazywała w myślach Mortiusha, zaczyna coś żwawo szkicować. Jej oczy zauważyły jego ruchy, ale umysł nie potrafił ich określić.
Kobieta znajdowała się w tym stanie, w którym jeszcze oczy są otwarte, ale głowa szykuje już marzenia senne. Shah jeszcze raz zerknęła na Amarona. Uśmiechnęła się, po czym zamknęła oczy. Miała przymknąć powieki na chwilkę, tak planowała, ale zmęczenie wzięło górę i pogrążyła się we śnie głębokim i spokojnym.

Re: [W drodze na Północ] Trakt ku Meriandos

51
Trzaskające i przyjemnie grzejące ognisko oraz ciepły posiłek stanowiły dobre zwieńczenie całego dnia podróży piechotą. Amaron zjadł niewielką porcję kolacji, przegryzł podpłomykiem i zaczął wpatrywać się w ognisko.
-Wezmę drugą wartę - zwrócił się do Sylviusa - I ja rzadko kiedy po nocach śpię, warta będzie więc czymś naturalnym. Jeśli wcześniej oczy będą ci się zamykać, po prostu daj znać.
Mężczyzna rozejrzał się jeszcze po kompanach. Mortiush kreślił coś bliżej nieokreślonego z perspektywy Amarona, Szahid siedział oparty plecami o drzewo i przysypiał, a Shah spała już od niedługiego czasu. Mężczyzna wyciągnął z plecaka swój futrzany płaszcz i okrył nią kobietę, sam zaś ułożył się tuż za nią w pozycji półleżącej i znów spojrzał w ogień.

Re: [W drodze na Północ] Trakt ku Meriandos

52
Zapachy dobiegające z kociołka wciąż namawiały, żeby oderwał się od pracy. Jednak nie zwykł kończyć rysunku w połowie, kiedy miał wenę. Druga połowa odbiegała znacznie jakością w takich przypadkach. Radośnie jednak przywitał ostatnie pociągnięcia węgla. Schował narzędzie, strzepnął z rysunku zbędne pyły i spojrzał nań krytycznie. 'Taak. To mi się udało'- pomyślał z uśmiechem na twarzy. Odłożył rysunek wraz ze szkicownikiem na bok i zabrał się za swoją porcją kolacji. Z pełnymi ustami chętnie przyjął butelczynę dziękując skinieniem głowy. Dawno nie jadł tak swobodnie. Okazało się, że posiłek w swobodnej atmosferze smakuje jeszcze lepiej.

Wtem usłyszał rozmowę o wartach. 'No tak, ktoś pilnować musi. Chociaż kogo tu przynieść w nocy może? Wszystko tu takie wymarłe jakby... Ale oni chyba lepiej znają się na rzeczy.'. Z tą myślą po skończonym posiłku odezwał się:
-W takim razie moja kolej jako trzeciemu przypada. Obudźcie mnie tylko.
Posiedział później krótką chwilę rozkoszując się spokojem. Tylko ta cisza była strasznie denerwująca. Gdzie ten miejski gwar?! Da się w ogóle zasnąć w takiej ciszy?! Pozbierał swój dobytek, starannie poskładał go w torbie, z której wyjął stary, połatany koc. Przerzucił torbę przez ramię i owinął się kocem siedząc pod drzewem. Siedział tak wpatrując się w ogień i czekając na sen.

Re: [W drodze na Północ] Trakt ku Meriandos

53
Wyspiarz całą podróż przebył w milczeniu. Myśli pojawiały się w jego głowie równie szybko co znikały. Nie angażował się nawet specjalnie w obserwację drogi, szedł jak kundel przy nodze swojego Pana. I ta myśl też go uderzyła kiedy to Amaron, przy "obozowisku" wysłał go po kamienie... o kuriozum. Tu kamienie, tam jakiś jegomość z kwiatkami, gdzie indziej "artysta malarz", a to wszystko jeszcze spowite pastelowością dwojga zakochanych ? Kochanków ? Partnerów? Napięcie dało się z łatwością wyczuć, ale jego interpretacja... To byłby wyczyn, nawet dla głowy o nieba tęższej od tej Szahidowej. Zaśmiał się pod nosem obserwując konturowość sytuacji. Westchnął i ruszył na drogę.

Ciemną drogę. Lekko wilgotną i wrogą. Lepiej być nie mogło. Szermierz zaczął głośno gwizdać, melodię lekką i nieadekwatną do sytuacji. Cały czas czuł czyjś wzrok na sobie, uśmiechnął się więc jeszcze bardziej, jednak zdawał sobie sprawę, że może mu się jedynie zdawać.

"Kamienie... Ale na co mu... Psia jego, mówili - pytaj, nie będziesz latał jak debil..." - nie zapytał i tak o to z karykaturalnej sytuacji, wtoczył się w groteskę. Gigant szukający po ciemku kamieni, a może kamyków, a może głazów... Nawet jego niezbyt wrażliwa świadomość musiała to skwitować śmiechem. Nierzadkim to zresztą było dla Ogrodnika. Śmiech ze wszystkiego i wobec wszystkiego.

Po chwili jednak zdecydował sobie nadać jakiejś ważności jego "zadaniu". Domniemywał, że chodzi o kamienie pod ognisko, chwycił więc po dwa, spore kamienie do każdej z dłoni i zaniósł pod zajętych sobą Amarona i Shah. Ten proces powtórzył kilka razy, zbadał całą grupę, oddalił się lekko i usiadł pod pobliskim drzewem. Wziął kilka głębokich wdechów, a po chwili odsunął od siebie wszystkie emocje, obserwując je jakby z daleka. Skupił się na swoim ciele, a także wszystkich dźwiękach i zapachach. Coś sprawiało, że całe otoczenie zdawało mu się jakby napięte i rozedrgane - nie był jednak w stanie rozpoznać czy to jego wewnętrzne popędy, konturowość sceny czy też jakieś faktyczne zagrożenie.
Spoiler:

Re: [W drodze na Północ] Trakt ku Meriandos

54
Jasność ustępowała gęstym kotarom szarości. Robiło się coraz ciemniej. Ognisko było jedynym źródłem światła. Niespokojne cienie drzew tańczyły zgodnie z wolą płomieni. W wyobraźni Sylviusa przypominały różne przerażające postacie. Posępny morderca z Górnego Miasta, który niegdyś nawiedzał Saran Dun. Wielkie skrzeczące bestie, które poruszały swymi wielkimi pierzastymi skrzydłami. Snujące się postacie szpiegów. To były tylko iluzje optyczne. Mężczyzna był tego świadomy, że umysł płata mu figle i dostrzega w przypadkowych kształtach znajome rysy. Od gonił w końcu obraz. Zwrócił uwagę na coś innego. Jego ciało powoli spowijał chłód. Choć zima odeszła, pozostawiła jeszcze małe wspomnienie po sobie. Noce nadal były mroźne. Alchemik miał na sobie dużo warstw ciuchów, które dobrze chroniły go przed zimnem. Miał jednak w torbie naszykowany koc, którym przykrywał się do snu w czasie podróży do Qerel. Na razie nie potrzebował dodatkowego okrycia. Po prostu wstał. Ruch wystarczająco go ogrzeje. Nie czuł się zmęczony. Miał duże problemy ze snem. Bez uprzedniego wzięcia ziół, zasypiał w środku nocy, zmęczony walką z bezsennością. Potrafił się jednak jeszcze kilka razy przebudzić lub wcześnie rano wstać. Był wtedy bardzo zmęczony i rozdrażniony. Krzyczał niepotrzebnie na swojego ucznia, czepiał się wszelkich szczegółów i nie potrafił skupić się na swojej pracy. Nauczył się jednak radzić ze swoją przypadłością. Czasem tylko nie trafiał do krain marzeń lecz w objęcia koszmarów. Widział wtedy przerażające wydarzenia ze swojej przeszłości. Nie lubi wspominać czasów, gdy nie mógł kontrolować swojego życia według własnego uznania. Przed schwytaniem ojca wszystko było prostsze. Teraz jednak dawał sobie radę. Nawet był trochę dumny ze swojego rzemieślniczego osiągnięcia. Czuł się również spełniony jako Mistrz. Przekazał odpowiednią wiedzę człowiekowi, który w przyszłości w dobry sposób ją wykorzysta. Miał również nadzieję, że będzie mądrzejszy od niego i swoje życie pokieruje według moralności. Sylvius nie zawsze stosował się do reguł, które uważał za idealistyczne.

- Dobrej nocy. Spokojnych snów. – powiedział mężczyzna do reszty towarzyszy, po czym dodał do Amarona – Nie martw się. Nie tylko ty cierpisz na bezsenność. Nie zapominaj jednak, że jesteśmy jedynie stworzeniami z krwi i kości, które również potrzebują odpoczynku ciała. Nasz umysł również wymaga regeneracji. Nie ma lepszego sposobu do mózgu, jak letarg. Ja zawsze doceniałem wartość snu. Ktoś potrzebuje dodatkowego okrycia do snu? – spojrzał na pozostałych, którzy jeszcze nie zasnęli.

Alchemik powiesił metalowy kubek z wodą nad ogniem. W między czasie udał się do swojej torby. Wyjął z niej liście melisy, owoce głogu oraz kwiaty wrzosu. Miał w zamiarze przygotować dla siebie wywar nasenny. Miał przed sobą jeszcze długi czas warty, ale w owych warunkach wolał już z zawczasu przygotować sobie napar na ciężką noc. Sama próba snu będzie dla niego trudniejsza, niż pilnowanie obozu.

Re: [W drodze na Północ] Trakt ku Meriandos

55
Słysząc pytanie Sylviusa, spojrzał na swój pled, następnie na śpiącą kobietę, okrytą jego płaszczem i po chwili ciszy, pokręcił przecząco głową.
-Nie trzeba. Jeśli zacznie ci ciążyć warta, dajże znać.

Mężczyzna pogładził Shah po policzku i znów spojrzał w ognisko. Usiadł na kolanach, wziął kilka głębokich wdechów i zamknął oczy, po czym znieruchomiał. Spał? Odpoczywał? Medytował? Chyba tylko on znał odpowiedź na to pytanie.

(Krótko i na temat. Wracam do robienia obiadu)

Re: [W drodze na Północ] Trakt ku Meriandos

56
Mężczyzna zdziwił się lekko. W bardzo krótkim czasie zapracował sobie na "krasnoludzką gościnę", czego by się wcale nie spodziewał. Powoli ruszył w stronę ogniska, będąc nieco spowalnianym przez przesuwanie włóczni nogą. Nie miał zamiaru zostawiać broni od tak na widoku, jeszcze by się złodziejaszek jakiś nawinął i byłoby po sprawie. Z drugiej jednak strony nie chciał podnosić z powrotem włóczni, by nie wywoływać niepotrzebnie drażliwych sytuacji, ponieważ z jednej z nich właśnie przed chwilą wyszedł. Wreszcie znalazł się przy ognisku, czując jego ogrzewającą aurę. Blask oraz ciepło były bardzo przyjemne, można by wręcz godzinami stać przy ogniu i przyglądać się jemu. Gottfried nie miał jednak na to sił, ni ochoty. Wykończony podróżą pragnął raczej najeść się i położyć spać. Nie mniej jednak sen mógł zostać odłożony na później na rzecz rozmowy z krasnoludami.

Na ostrzeżenie o groźnym niedźwiedziu spojrzał tylko na bestię i po raz kolejny uniósł brew w zdziwieniu. Futrzak chrapał radośnie i chyba ani myślał o rozszarpywaniu kogokolwiek.
-Robi... wrażenie... ekhm... - powiedział. Nie trzeba chyba wspominać, że nutka ironii była aż zanadto widoczna. Zaraz po otrzymaniu ale mężczyzna wydoił sążnie łyk, po czym cmoknął ustami ze smaku. Następnie zabrał kawał mięsiwa z ogniska i rozpoczął konsumpcję, jakby przez tydzień na oczy jedzenia nie widział. Mięso było zjadliwe. Choć miejscami nieco żylaste i w jego odczuciu niedopieczone, to jednak smak miało po prostu wyborny. Zaraz po skończonym posiłku i zapiciu go ale, mężczyzna rozsiadł się wygodnie przy ogniu.

-Na imię mi Gottfried. Podróżowałem z Meriandos do Oros i... chyba musiałem zgubić drogę. Caaaały dzień podróży i ani żywej duszy do wspólnej rozmowy i wędrówki. Ino tylko kuropatwy, czy inne ptactwo. Psia jucha... - splunął, po czym spojrzał na krasnoluda, który przedstawił mu się jako Guziec. -A Wy? Nie mówcie, że też żeście zagubieni.

Re: [W drodze na Północ] Trakt ku Meriandos

57
Okazja. Jeśli ktoś chciałby kiedyś spisać losy tej wyprawy, biorąc pod uwagę wszystkie istoty znajdujące się w okolicy, zapewne tak właśnie nazwał by ten rozdział. Bowiem od wielu już przebytych kilometrów, w sposób niewątpliwie bardziej męczący grupę elfów od osób przezeń śledzonych, kiedy zmęczenie powoli dawało się we znaki, a słońce ustąpiło miejsca księżycowi, pojawiła się okazja, której przyczyną był postój grupy najemników. Jednak czymże miała by być ta okazja? Okazją do grabieży? Okazją do rozmowy? Czy może okazją ataku, bezlitosnego wykończenia tych, którzy dla osób postronnych mogli uchodzić za zwyczajnych bandytów?
Z pewnością podobnej treści pytania malowały się w umysłach części drużyny Shaledinów. Zaprowadzeni w stronę pobliskiego, młodego lasu, do którego zmuszeni byli się udać, aby lepiej ukryć swoją obecność, zdecydowanie zwolnili tempa w momencie, w którym zachowania śledzonych stały się jednoznaczne. Nie było pośpiechu. Ba. Zwlekanie było wręcz wskazane, jeśli miało się za zamiar uśpienie ich czujności. Dosłownie. W końcu przywódca grupy zatrzymał wszystkich uniesieniem ręki. W mgnieniu oka członkowie grupy niemal bezszelestnie otoczyli go.
- A więc wreszcie nadszedł czas postoju... - mówił wyglądając zza drzewa, w stronę najemników
- Innymi słowy idealny moment do ataku - dodał zniecierpliwiony Hoffman
- Zaraz sam zostaniesz zaatakowany jak się nie uspokoisz. Powiedziałem wyraźnie, że dopóki nie dowiemy się jakie mają intencje, nie mamy powodu ich zabijać.
- Talen, kurwa... - kontynuował Hoffman - Od kiedy bawimy się w weryfikację wszystkich ludzi, do których strzelamy, którzy z nich naprawdę są źli, a którzy JESZCZE niczego haniebnego nie zrobili? Nie jesteśmy kapłanami tylko shaledinami. W bitwie też się zastanawiasz, który z nich ile czego ma na sumieniu? Wszystko wskazuje na to, że są to pospolici bandyci. Chcesz zrobić coś dobrego dla świata? To zasypmy ich gradem strzał.
- Skończyłeś? - zapytał niemal wchodząc mu w zdanie, po czym nie oczekując odpowiedzi, szybko zaczął kontynuować - Więc zamknij mordę. Chyba zapominasz kto tu jest przywódcą. To ja tu podejmuję decyzje, i jak mówię, że to sprawdzimy, to nie znaczy, że ich wystrzelamy, a Ty masz usadzić swoje dupsko w szeregu i słuchać rozkazów. - Jego wzrok nie był zdenerwowany, ani nawet niespokojny. Przeciwnie, był spokojny, zimny, i morderczy.
- Masz rację, przepraszam. - po tych słowach nie zamierzał się już prędko odzywać
Poczuł się wręcz głupio przez to co powiedział. Dziwił się sam sobie, co go opętało, że posunął się aż do podważania opinii dowódcy, co było niedopuszczalne. Czym innym bowiem było wyrażanie swojej opinii w trakcie planowania kolejnych posunięć, a czymś zupełnie innym kwestionowanie ostatecznie podjętych decyzji. Zdawało mu się wręcz, że ta granica gdzieś mu się po drodze zatarła, i wśród tego skrępowania jakie teraz czuł z powodu swojej głupoty, zrodziła się wewnętrzna chęć poprawy.

Talen rzucił jeszcze raz okiem na iskrzące się ognisko, otoczone przez ludzi, po czym powrócił wzrokiem do swoich kamratów.
- Atis, Ty poruszasz się najciszej z nas wszystkich. Zakradniesz się jak najbliżej tego ogniska i spróbujesz podsłuchać jakieś dodatkowe informacje. Reszta, łuki w dłonie, i otaczamy ich czworokątem. Ortis trzyma się ze mną. W razie gdyby wyczuli naszą obecność, najpewniej rzucą się do ataku. Wówczas macie pozwolenie na wystrzelanie ich. Czekamy dotąd, aż pójdą spać. Jeśli sytuacja do tego czasu się nie rozjaśni, wracacie do mnie i też skorzystamy z odpoczynku. Pytania? - powędrował wzrokiem po twarzach swoich towarzyszy
Nastroje i opinie odnośnie decyzji Talena były różne, jednak nikt nie sprzeciwił się jego rozkazom, a sam dowódca nie widząc żadnych sprzeciwów, ani wątpliwości, wykonał symboliczny gest dłonią, dzięki któremu wszyscy rozeszli się celem wdrożenia planu w życie.

Leśne elfy. Z pewnością, słowo ,,leśne" nie zostało im przypisane bez przyczyny. Las był ich środowiskiem naturalnym. Domem, który zdawali się znać od najmniejszego kamyczka, nawet jeśli pierwszy raz znajdowali się w danej okolicy.
Hoffman nie śpieszył się. Nie było takiej potrzeby. Z racji tego, iż ciche poruszanie się nigdy nie było jego mocną stroną, najdalej wysunięte stanowisko obsadził ktoś inny. On zaś, usytuował się w lewym rogu formacji, również na lewo od przywódcy. Na chwilę przystanął przy większym, z bardziej gęstą koroną drzewem od pozostałych na jego tle. Równie krótki odcinek czasu zajęło mu wdrapanie się na nie, przy czym zrobił to niczym rasowy kocur.
Kiedy już ułożył się wygodnie w przysiadzie, w wysokim, bardziej stabilnym miejscu, zdjął z pleców swój łuk, przekładając cięciwę przez głowę, i nałożył nań strzałę, obserwując ognisko, i rozwój wydarzeń, oczekując gwałtownych reakcji najemników.
Motyw
Motyw bitewny

Re: [W drodze na Północ] Trakt ku Meriandos

58
Sylvius przystanął przy ognisku, nad którym wisiał kubek z wrzącą wodą. Zdjął go z ognia i wrzucił do niego wcześniej przygotowane zioła. Napar właśnie się przygotowywał. Mężczyzna chwilę ogrzał dłonie nad tańczącymi płomieniami. Nie lubił zimna. Jego ulubioną porą roku była wiosna. Wtedy wszystko kwitnie, stworzenia się budzą ze swoich snów, jego spiżarnia zaczyna wypełniać się zebranymi składnikami alchemicznymi, a cała przyroda zieleni się i wypełnia wszelakim zapachem. Może był człowiekiem o ciężkim charakterze, mieszczańskim liczykrupą, oschłym egoistą, który poświęca większość czasu na dążenie do postawionych przed sobą celów. Dostrzegał jednak wiele rzeczy, których nie widział przeciętny przedstawiciel pospólstwa. Interesował się botaniką, zoologią, astrologią. Dostrzegał fenomen narodzin stworzeń, tworzenia się potężnych roślin z drobnych nasion, przeobrażania się bezbronnych młodych w bezwzględne bestie, krwawych walk o dominacje w stadzie, rozprzestrzeniania się flory, śmierci i rozkładu. Gdzieś wewnątrz jego wiotkiego ciała, kryła się wrażliwa dusza, zupełnie inna niż jego analityczny umysł. Nie lubił się jednak obnażać ze swoimi słabościami. Zazwyczaj skrywał się pod płaszczem nieczułości. Idealnym przykładem była jego relacja z uczniem Karolem. Był wobec niego wymagający. Nie uznawał ulg. Wszystko musiało być na swoim miejscu według ustalonych zasad. Bez spóźnienia, bez niepewności, bez bałaganu. Dopięte na ostatni guzik. Alchemik był pedantem. Uważał, że ludzie oceniają na podstawie wszystkie co dostrzegają. Porządek zaś jest świadectwem jakości oferowanych usług. Iluż to było zaskoczonych klientów wnętrzem jego sklepu, kiedy okazywało się, że nie jest to zagracony kącik staruszki z brodawkami na nosie. Przecież stare zielarki mieszkające w chatkach na odludziu to już przeżytek. Już dawno wkroczyli w nowy wiek. Czasy pełne rozwoju. I to również było piękne. Przemiany. Według obserwacji Sylviusa świat opierał się na dostosowaniu do nowych potrzeb. Przypuszczał, że fauna i flora w przeszłości wyglądała inaczej. Z pewnością orki i gobliny niegdyś były nierozumnymi stworzeniami, które penetrowały jaskinie, a dopiero później wyszły na pustynie. Elfy zaś nie przystosowały się odpowiednio do panującego środowiska, ponieważ zostały wyrzucone ze swych lasów. Niziołki to skarłowaceni ludzie,a gnomy zaś muszą pochodzić od krasnoludów. Ta grubiańska rasa musiała zaś pochodzić od jakiś podziemnych kopaczy, która wyszła na powierzchnię i związku z wymogami otoczenia, musiała nabrać trochę oleju do głowy. Ludzie zaś są idealnym świadectwem ewolucji. Nieobarczeni żadnymi niepotrzebnymi cechami. Elastyczny mózg jest ich największym atutem. Człowiek jest najbardziej piękny. Idealny. Zarówno mężczyzna, jak i kobieta. Stworzenia, które w przyszłości opanują każdy skrawek ziemi.

W tej gonitwie myśli przebiegających przez umysł alchemika, wzbudził się niezwykły entuzjazm. Była to jedna z tych chwil, która pobudza człowieka do motywacji. Chciał tyle osiągnąć. Był to człowiek wielce ambitny. Nie był już młodzikiem, który miał przed sobą całe życie. Był przecież w średnim wieku. Jego marzeniem było zostać sławnym alchemikiem. Nie mógł osiągnąć owego pragnienia, całymi dniami przesiadując w pracowni. Właśnie stojąc nad ogniskiem, grzejąc dłonie w zupełnym odludziu wraz z grupką obcych najemników, którzy byli wątpliwych zdolności, zrozumiał, że jego powołaniem jest coś wielkiego. A wielkie rzeczy osiąga się ryzykując życiem. Będzie musiał się bacznie przyglądać swoim towarzyszom, ponieważ w swojej głowie planuje wiele wypraw, w których przyda mu się pomocna dłoń. Najpierw musiał zdobyć jaja tapedżar, które doskonale nadadzą się na jego nowy specyfik dla rządnych piękna arystokratek. To zaś napełni jego skrzynię potrzebnym złotem. Koło zaś nakręcone raz poniesie go ku następnej podróży. Chciał odnaleźć starożytne zapiski dotyczące największych badań alchemicznych. Jego obecnymi wyobrażeniami, które kreował w głowie był kamień filozoficzny oraz homunkulus. Przecież musi być sposób, żeby osiągnąć tak logicznie stworzone projekty wielkich rzemieślników starożytnych. Kiedy tylko wróci do domu, usiądzie do swoich ksiąg i zacznie planować podróże. Najpierw w góry po składniki alchemiczne. Później zaś poszuka wskazówek w „Alchemia. Wskazówki wielkich wizjonerów”.

Ruszył się z miejsca. Nie mógł całej warty spędzić nad ogniem. Zresztą nie wiedział ile czasu spędził nas swoimi rozważaniami. Kubek był jeszcze gorący. Nie mogło dużo czasu minąć. Krążył więc wolnym krokiem między śpiącymi obozowiczami. Przyglądał się ich spokojnym twarzom. Ludzie pogrążeni w śnie lub innej formie odpoczynku, wydają się delikatni. Krusi.

Amaron. Był najemnikiem przygotowanym na wiele starć. Znał się na walce. Z pewnością znalazł się w swoim krótkim życiu w wielu sytuacjach, w której, jak świadczyła obecność w owej wyprawie, zawsze wychodził na dobre. Był bardzo dobrym materiałem na towarzysza. Darzył go mandatem zaufania. Nie powierzyłby mu bezgranicznie swojego życia, ale z wielką chęcią zaoferował współpracę. Obok leżała młoda kobieta. Czarowała, ale nie mogła się nadawać na doskonałego sprzymierzeńca. Z pewnością sprawdziła by się w roli nałożnicy. Nie szukał jednak uciech miłosnych. Ich mógł mieć pod dostatkiem. Mortiush był młody i nie stworzony do takowych wypraw. Nie skupił nawet na nim dłużej swojego wzroku. Przymrużył nieco oczy. Szahid. Jeden z tych ludzi, którzy doskonale nadają się na zadania, do których potrzebował alchemik. Stworzony do zabijania i ciągłych wyzwań. Nie szkoda jego śmierci, a potrafi machać mieczem. Nikogo więcej tutaj nie mieli. Po chwili spojrzał na siebie. Trochę oczyma wyobraźni. Nie był przydatnym elementem owej wyprawy. Westchnął. Może jednak nada się do czegoś tym ludziom. Znał się na medycynie, alchemii, zielarstwie. Był bardzo bystrym człowiekiem. Miał dobrym erudytom. Znał się na handlu i finansach. Był również spostrzegawczy. Ach… no tak. Powinien się skupić teraz przede wszystkim na warcie. Zaczął otaczać obóz powoli, skrzętnie rozglądając się. Wilków tu nie było, ale bandytów mogli spotkać. Wraz z roztopami, pojawili się na traktach. Niczym plaga. Przystanął. Naślinił palec i sprawdził, z której strony wieje wiatr. Ten delikatny ruch powietrza.

Re: [W drodze na Północ] Trakt ku Meriandos

59
Szahid nie spał, nie potrzebował snu, nie po tak niewielkim wysiłku. Do regeneracji wystarczał mu wewnętrzny spokój i skupienie na własnym oddechu. Miał zamknięte oczy, ale czuł, że ktoś porusza się po prowizorycznym obozowisku. Uznał, że to alchemik odbywa swoją wartę, nie mylił się. Skupił na nim swój wzrok. Z jednej strony wydawał mu się nieco roztargniony i pogrążony w myślach, z drugiej zaś na tych właśnie myślach skupiony. Otworzył oczy i zaczął przyglądać się jego twarzy. Rozciągnął się lekko, wydobył fajkę i zaczął powoli nabijać, a w tym samym czasie Sylvius wyciągnął palec przed siebie, widocznie chcąc sprawdzić kierunek wiatru (ewentualnie był chory na umyśle).

-Gdzieś się panie Alchemik tak uładnił na poliku? - powiedział półgłosem szermierz opalając zawartość fajki. Zaciągnął się i wypuścił prostą stróżkę dymu, a swój głęboki błękitny wzrok skierował w jego czarne źrenice.

Re: [W drodze na Północ] Trakt ku Meriandos

60
Noc była ulubioną porą Amarona. Dla niego, to właśnie w nocy świat budził się do życia. Odgłosy nocnego ptactwa, trzepot skrzydeł nietoperzy polujących na owady, pohukiwania sów i wycie wilków, sporadyczne odgłosy innych małych zwierząt wychodzących na żer, czasem również i większych łowców polujących na swoje śniadanie, tudzież kolację. Tak, mężczyzna od zawsze uważał się za stworzenie nocne, drapieżnika, który najlepiej czuje się nocną porą, podróżując, polując i walcząc w blasku księżyca. To, kim był oraz jakie życie prowadził tylko wzmocniła jego więź z nocą, która pozwalała mu widzieć więcej, niż widzą inni, słyszeć to, na co wielu uwagi nie zwraca, ukryć się przed niechcianymi spojrzeniami i obecnością lub też stworzyć dobre warunki do polowania na swoją ofiarę - nie zawsze chodzącą na czterech nogach.

Mężczyzna drgnął lekko, wychwytując jakiś szmer nie pasujący do reszty otoczenia. Jednak nie ruszył się, nawet nie otworzył oczu. Trwał w bezruchu, siedząc przy ognisku z pochyloną głową. Zaczął bardzo powoli poruszać ustami, co było jedynym dowodem na to, iż nie śpi. Ale co robił? Modlił się? Rozmawiał z kimś? Czarował? Śnił na jawie? Wkrótce znów zastygł w bezruchu, wsłuchując się dalej w nocną pieśń życia. Jedynie przez krótką chwilę, na jego ustach zagościł nieznaczny, tajemniczy uśmiech, który znikł tak szybko, jak się pojawił.


Hoffman
Za wiele z rozmów grupy przy ognisku nie dało się usłyszeć, głównie z tego powodu, iż członkowie grupy nie rozmawiali zbytnio. Jeden z nich zdawał się pełnić wartę, stał bowiem i od czasu do czasu rozglądał się dookoła, jednak nie zdołał was dostrzec. Być może była to zasługa naturalnej osłony nocy, a może po prostu mieliście trochę szczęścia.

Gałąź, na której czekał Hoffman ugięła się nieco z cichym zgrzytem, jednak nic poza tym się nie stało. Do czasu.

W pewnej odległości od grupy przy ognisku, a mniej więcej kilkanaście metrów od elfów, pojawiła się para czarnych wilków, która węszyła po okolicy, zapewne zwabiona światłem oraz wonią ugotowanej przez podróżników kolacji. Jeden z wilków spojrzał się prosto na któregoś z ukrytych za drzewem elfów, po czym zaczął wolno zmierzać w jego kierunku.

Wróć do „Południowa prowincja”