Re: Wodny Fort

61
Wiem, że zna. Wiem... — odparła, uśmiechając się słabo. Starała się nie myśleć o tym, co widziała zeszłego wieczoru. — Z Cadanem zamieniłam kilka słów. Prawiście, pewnie się zaciekawił.

Licho spostrzegła zmianę w głosie kapitana, cień na jego twarzy, kiedy mówił o Keirze i ściągnęła brwi, ale nie dopytywała się. Sama wiedziała najlepiej, co to znaczyło nie chcieć, żeby ktokolwiek pytał i ktokolwiek przypominał. Ferris miał rację. Znali oboje cenę zajęcia, a o co prosiła, nie była winna prosić — nigdzie indziej los nie rozdawał ulg, śmierci nie dało się ściągnąć komuś z karku tylko dlatego, że coś się czuło do niego. Wcale to jednak nie pomagało. Tamten upiorny obraz utkwił w niej, jak odłamek lodu, w sercu zaszczepiając strach, którego nie umiała wykorzenić... strach, że mógł w każdej chwili ziścić się i stać się prawdziwym.

Wzruszyła ramionami. — Zrobię, co zdołam, taka dola. Pójdę już tedy, jeśli zezwolicie i będę gotowa po zmierzchu.

Dziewczyna kalkulowała w myślach. Ktokolwiek zabijał, zdołał położyć dwóch dorosłych chłopa bez donośnej bitki. Nieraz. Jeśli miało jej się powieść i miała zachować przy tym życie, musiała nie dość, że się skutecznie przekraść, musiała sama być czujna, jak żuraw. Ferris nie łgał, kiedy obiecał, że objaśni jej wszystko i nim wyszła, Licho z wdzięcznością go wysłuchała, zapamiętując, gdzie stali wartownicy, kogo mogła się spodziewać na północnej zmianie i w ilu ludzi patrolowali twierdzę. Celem i ofiarą paść mógł każdy z nich. Keir miał być daleko, na murach, bezpieczny. Teoretycznie. Ale nie uspokajało jej to. Przygryzała nerwowo wargę, kiedy z przestronnej, zdobionej arrasami komnaty wymknęła się z powrotem na korytarz i zwinnym krokiem zeskoczyła po schodach w dół. Tą porą pokoje oficerskie świeciły jeszcze pustką i awanturniczka zniknęła we wspólnej z Keirem izbie bez spojrzeń na plecach. Odetchnęła krótko. Wszystko leżało, jak to zostawili świtem. Pościel zmięta i skopana na łóżku, ubrania na zimnej posadzce i pusty dzban, który strącili ze stolika... Gasnące światło wlewało się do pomieszczenia pojedynczym snopem, a na na kamiennych ścianach zatańczyły cienie. Dzień był piękny, niby nie zima, ale dobiegał końca. Licho nie miała wiele czasu. I nie potrzebowała go dużo, by przygotować się.

Ściągnęła kurtkę z pleców, niepomna na chłód szczypiący w ramiona. Chłód budził, a skóra szeleściła niepotrzebnie. Poprawiła ukryty za cholewą nóż, tak, by dawał dobyć się w mgnieniu oka — więcej, niż raz udowodnił awanturniczce swoją przydatność. Byłaby to kiepska noc, by ją zawieść po raz pierwszy. Licho z rozterką pogładziła zaokrągloną głowicę miecza. Pomyślała, że raz kozie umierać, po czym odjęła jaszczur od pasa, u którego pozostały jej jedynie dwa smukłe, zadarte sztylety. Nie odstawiła elfiego brzeszczotu. Zamigotał łakomie w łunie światła, kiedy dobyła go płynnym ruchem, a pochwę porzuciła pod komódkę. Ostrze nie było ciężkie, a w dłoni leżało, jak tylko dla niej i łatwiej mogło jej przyjść zachować ciszę na zewnątrz, poruszając się z pewnym ramieniem przedłużonym o klingę, zamiast z pobrzękującym u boku jaszczurem. Dziewczyna upewniła się, że żadna klamerka nie miała prawa błysnąć w cieniu, nic zaszeleścić, nic zadzwonić. Ściągnęła przez głowę naszyjnik na łańcuszku i odłożyła na stolik.

Gdy ściemniało, przygasły ostatnie snopy światła, wdzierające się okiennicami do zimnego wnętrza twierdzy, czas nadszedł i Licho wymknęła się przez drzwi na miękkich nogach. Starała się kroczyć spokojnie i bezgłośnie, lecz pewnie, bez pośpiechu, bez zbędnego zawahania. Myśli oczyścić ze wszystkiego, co pożerało je od minionego wieczoru. Szło jej niesporo, musiała jednak. Miała zadanie do wykonania i zamartwianie się niejasnymi zwidami nie miało go ułatwić. Zanurkowała w najbliższy cień, kierując się w zakątki wskazane przez kapitana i unikając wychylania się z mroku. Zapowiadała się długa noc. Lub okrutnie krótka.

Re: Wodny Fort

62
Licho, wysłuchawszy porządnie wszystkich instrukcji od kapitana, pożegnała się, aby błyskawicznie przejść do komnaty oficerskiej i przysposobić się do zadania. Miała prawo lekko się bać, wszak mogła wpaść wprost na morderce, a wtedy wypadki mogły potoczyć się różnie. Wyeliminowała jednak ten tok myślenia, zrzuciła kurtkę, uchwyciła miecz w dłoń, pozbyła się naszyjnika. Gotowa, wzięła głęboki oddech i porzuciła przytulną, pełną miłych wspomnień komnatę.

Na korytarzach panował mrok, mimo świecących się co kilkanaście kroków świec, stojących na wysokich stojakach. Licho bezszelestnie przywarła do ścian i rozpoczęła swą niespieszną wędrówkę po Forcie, tak jak księżyc powoli wędrował po niebie. Noc była bezchmurna, zatem w miejscach niewielkich okien blade światło nocy zostawiało plamy, kontrastując z ciemnością. Awanturniczka skręciła już kilka razy i, jak do tej pory, była z siebie zadowolona. Kto by pomyślał, że tak dobrze się skrada? Minęły ją bowiem już dwa patrole, ale nikt nie zauważył niewielkiej postaci, która zastygała w bezruchu na najmniejszy odgłos kroków czy ściszonych rozmów. Od mijanych wartowników czuć było strach, bynajmniej nie w postaci puszczanych gazów. Ich ruchy były ostrożne, oczy uważne, dziś, jak chyba nigdy w całej swej karierze, skupiali się na robocie.

Nie wiedzieć czemu, Licho przypomniała sobie o Friesie. Zastanawiało ją, co rzekłby, gdyby ujrzał ją teraz? A Chett? Roose? Ida? Śmialiby się z ironii, jaką zgotował jej los, czy też uważali, że powinna spieprzać jak najdalej od stróżów prawa? Byli pierwszorzędnie pochrzanioną zgrają, ale i szczeniakami, ukryć się tego nie dało i była bandytka wiedziała o tym dobrze. Dotychczasowy pobyt w Wodnym Forcie zmienił ją nieco, spoważniała, choćby sama nie chciała tego przyznać. Czy potrafiłaby wrócić do dawnego życia? Z pewnością nadejdzie dzień, w którym będzie musiała odpowiedzieć sobie na to pytanie. Pół zimy minęło, wiosna nadchodziła dużymi krokami.

Zaraz usunęła z głowy te myśli. Kiedy śmierć jest tak blisko, ludzie zawsze przypominają sobie przeszłość, myślą o przyszłości, to normalne, ale tylko nieliczni, jak dziewka, byli w stanie wyeliminować rozproszenia i ponownie zająć się zadaniem.

Nagle usłyszała dziwny odgłos, do złudzenia przypominający dławiącego się człowieka. Zaraz dołączył do niego brzdęk metalu uderzającego o kamień. Blisko, dosłownie za rogiem. Szybko, ale bez szmeru i szusu, zbliżyła się do krawędzi i ostrożnie wychyliła się, by sprawdzić, co było źródłem tego zamieszania. Wtedy ich ujrzała.

Dwa trupy. Z ich szyi wystawały noże. Krótkie, z drewnianą rączką. Leżeli w powiększających się kałużach krwi. Zbliżyła się szybko, ale ratunku już nie było. Musieli zginąć przed momentem. A skoro tak...

Refleks i orientacja przestrzenna ocaliły jej życie. Wyczuła za plecami ruch i odskoczyła natychmiast, a sztych miecza świsnął jej przed twarzą. Od razu wyprowadziła kontrę, która trafiła w pustkę, ale już sama salwowała się ucieczką, gdyż ostrze przeciwnika wydawało się znikać w mroku i pojawiać znikąd. Wredne cięcie od dołu do góry, na wskroś jej ciała, zdołało jedynie sięgnąć płytko jej ramienia, okrwawiając koszulę, choć równie dobrze mogłaby stracić pierś. Przyszło jej na myśl, że to jest moment, w którym kolczuga od oficera mogłaby się przydać. Wycofała się, by zmusić napastnika do wyjścia w obszar większego światła.

Nie znała go, ale miał na sobie uniform z uskrzydlonym pucharem. Mierzył tyle, co Keir, zdawał się być kupą mięśni, ale na tyle szybką, że jego uderzenia parowała z trudem. Cała nadzieja w tym, że metaliczne odgłosy zderzającej się stali zwabią tu jakieś wsparcie, zanim uda mu się wykończyć ja.

W pewnym momencie żołnierz zbliżył się w zwarciu na tyle, że zdołał kopnąć ją buciorem pod mostkiem. Odskoczyła, czując, jak powietrze gwałtownie wybija się z piersi. Podniosła oczy, a ku niej, wprost na obojczyk, zmierzała błyszcząca klinga miecza.

Re: Wodny Fort

63
Gorąca jucha wypełniła rysy w kamiennych płytach, nad kałużą unosiła się para. Dla dwóch nieszczęśników czas był już zbyt późny i odgłosy dławienia się krwią cichły powoli, gasły. Licho przystanęła nad zwłokami. Potem dosłyszała złowieszczy świst i przestała się zastanawiać. Zareagowała, nim pomyślała.

Odwinęła się błyskawicznie, wchodząc w sekundę. Ostrze mignęło na wysokości jej oczu, nie przystanęła, krokiem poszła do wypadu... Elfi brzeszczot z sykiem przeciął powietrze i awanturniczka zaklęła obelżywie. Napastnik naparł, zmusił ją do cofania. Roztańczyli się. Stal zadźwięczała śpiewnie, raz, drugi... za którymś się spóźniła o włos. Zaszczypało paskudnie i Licho poczuła spływającą po ramieniu wilgoć. Oboje okręcali się, zwinni jak diabły, ale przeciwnik był zbyt szybki, zbyt silny. Dziewczyna zajadle ripostowała z początku, potem rzadziej, potem tylko już zasłaniała się z rosnącym wysiłkiem. Szukała z determinacją luki, dziury, wyrwy, chwili, żeby przypuścić kontrę. Nie znalazła. Nadążała za szalonym tempem z ledwością i mężczyzna wykorzystał to. Skrócił nagle ciasną odległość między nimi i siła mięśnia zwyciężyła, przebił się jednym ruchem, kopnął w mostek. Licho straciła oddech. Uratowała ją kocia równowaga i zachwiała się jedynie, nie wyrżnęła na zimny kamień, na łaskę przeciwnika. Chciała nabrać z powrotem powietrza, lecz klinga miecza poszybowała ku niej bez zawahania. Awanturniczka pomyślała błyskiem, żeby nurkować do niskiej sinistry. Na zanurkowała, prysnęła. Rzuciła się dalej w tył, gwałtownym ruchem po skosie podrywając jednocześnie ostrze, by zbić i odtrącić oręż mężczyzny. W piersi piekło ją, ściskało. Pożałowała leżącej w komnacie kolczugi; była lżejsza, zrywniejsza, ale polegać mogła już tylko na zwinności i szybkiej pracy nóg. I na cholernym szczęściu.

Zaraza... Alarm, kurwa, alarm! — rzuciła krótko, najgłośniej, jak mogła, usiłując złapać dech, nim starcie zazębiło się znowu.

Dziewczyna zmieniła taktykę, bezmyślnie. Mięśnie za nią myślały. Pamięć każdej godziny ćwiczeń, każdej walki, każdego cięcia i każdego przyjętego ciosu, wypalona w nich do końca żywota reagowała dynamicznie, instynktownie dopasowywała się, bez kalkulacji. Awanturniczka nie zamierzała iść za zbitą klingą przeciwnika, ryzykować i podążyć w wypad. Szybki, nie szybki, ten mógł się nie powieść, mógł wpakować ją z powrotem w zasięg zdrajcy i zabić. Zamiast tego stawiła się bokiem, nie odsłaniając ponownie tułowia. Ciężar ciała oparła na lewym biodrze, na przygiętych sprężyście nogach. Serce łomotało jej w piersi. Z ekscytacji, nie strachu. W tempie walki nie było czasu się bać. Licho zaprzestała rozpaczliwych, skazanych na porażkę kontr oraz ripost urywanych w połowie, by zdążyć z zasłoną. Ominęła susem zwalone w korytarz ciała, po czym konsekwentnie, krok w krok, z każdym metalicznym szczęknięciem stykających się kling i każdym wibrującym uderzeniem, przyjmowanym na ramiona, usiłowała zwiększyć ziejący pomiędzy nimi dystans. Zwiększyć dystans, zmusić rozpędzonego zamachami mężczyznę do rozwinięcia się i do szerszych, coraz bardziej karkołomnych cięć. Był znacznie wyższy od niej, roślejszy, a szerokie cięcia źle wypadały w wąskiej przestrzeni. Jak korytarz chociażby. Licho zaś była mała i zwinna, niczym łasica. Nawet przyparta do ściany, wciąż mogła śmiertelnie kąsać.

Rozbójniczka chciała zmęczyć go tak, zdychać. Sprowokować do błędów i wtedy uderzyć we właściwą sekundę. Chlasnąć ciasno, niczym sprężyna, skręcona impetem od tułowia. Przebić się przez niechlujną zasłonę lub spóźniony blok. I zabić. Puściła w niepamięć słowa kapitana. Nawet przez myśl jej nie przeszło próbować obezwładnić go, kiedy jak wściekły zasypywał ją ciosami. Zamierzała, przede wszystkim, przeżyć. Przynajmniej do czasu, aż, miała desperacką nadzieję, ktoś słyszał ją wcześniej i miał w końcu przybyć z odsieczą. Ktokolwiek.

Ryzykowała. Nie miała jednak innego wyboru. Drań dorównywał wzrostem Keirowi, a mięśnie grały na nim, jak na Lesvigu, skakała przy nim, niby pchła przy lwie... Gdyby nie zdołała wbić się w lukę i zakończyć tego szybko, zostałaby jej tylko jedna sztuczka, poza poddaniem się intuicji i próbie wytrwania jak najdłużej. Jeszcze bardziej niebezpieczna. Mogła strudzić go tak, by sam się wyczerpał i wściekł uganianiem za nią. Żeby spróbował przedłożyć siłę nad potykanie z klingą, powalić ją na ziemię — możliwe było, że spostrzegł w locie krótkie ostrza u jej pasa. Ale tego za cholewą — nie. Pamiętała żywo pojedynek z Keirem, choć wydawało się, jakby się wydarzył miesiące temu. I jeszcze żywiej pamiętała siennik w Oros.

Re: Wodny Fort

64
Sytuacja stawała się napięta, groźniejsza z sekundy na sekundę. Gniew atakującego zmienił się w furię, kiedy Licho zawołała o pomoc, a gdzieś w korytarzu dało słyszeć się tupot wielu stóp. Morderca chyba wiedział już, że nie ujdzie z życiem, dlatego postanowił tanio skóry nie sprzedawać i pociągnąć awanturniczkę ze sobą.

Choć atakował wściekle, był ostrożny, postępował krok za krokiem, zmuszając Licho do wycofywania się, na co zresztą mu pozwalała, próbując przyłapać oponenta na niedbalstwie lub zlekceważeniu jej. Wsparcie było coraz bliżej, jeszcze tylko chwilę wytrzymać... I wtedy doszukała się okazji.

Mężczyzna wydawał się nie męczyć, ale po jednym z wrednych pchnięć ustawił się zbyt mocno po jej lewej stronie, odsłaniając nieco bok. Nim zdążył się zastawić, elfi brzeszczot śmignął w powietrzu i wgryzł się w ciało. Dziewczyna poczuła, jak sztych miecza trze o trzy kolejne żebra, uwalniając niewielką fontannę posoki. Zabójca odskoczył w tył, zatoczył się i upadł, trzymając za ranę. Wiedząc, że to koniec, ryknął wściekle, a jego twarz przybrała niemal zwierzęcy wyraz. Gałki oczne zmieniły się w czarne, bezdenne otchłanie. A dźwięk, który wydobył się z jego gardła... Żadna żywa istota, jaką spotkała była bandytka, nie potrafiłaby wydobyć z siebie podobnego odgłosu.

Fala bólu zalała Licho do tego stopnia, że wypuściła broń z ręki i złapała się za głowę. Bolało ją wszystko i nic, nie doznała wcześniej niczego podobnego. Świat zawirował wokół niej, słyszała, że krzyczy, ale własny krzyk wydawał się jej obcy. Wokół słyszała innych strażników odgłos szamotaniny, ale nie widziała już niczego. Ogarniała ją ciemność.

Piękna kobieta, półelfka, jeżeli Licho się nie myliła, patrzyła na nią dziwnym wzrokiem. Jednocześnie smutnym i zdecydowanym. Wahała się jeszcze chwilę, ale w końcu odeszła. Lekko zaokrąglony brzuch świadczył o stanie błogosławionym, lub zaraz po rozwiązaniu.

"Licho, Licho! Gdzie jest ta smarkula?" Krzyczał ktoś, ale z nieznanych jej przyczyn pragnęła jedynie się schować. Ten głos mógł oznaczać ból, a ona nienawidziła bólu. Nienawidziła skórzanego pasa zarządcy, nienawidziła, kiedy bili ją dużo starsi chłopcy. Nienawidziła czuć się słaba. Wiedziała, że kiedyś kupi sobie miecz, taki błyszczący, jak widziała u jednego najemnika, a potem zabije tych, którzy ją bili. "Tu jesteś, mała cholero!" słyszy znowu głos. Brutalna ręka zarządzającego Norą wyciąga ją zza szafy, a pasek z cielęcej skóry świszczy w powietrzu, by boleśnie zatrzymać się na skórze.

Bandyta leżał z roztrzaskaną czaszką, a cienie rzucane przez płonące wozy tańczyły na jego zwłokach. "Zabiłam go, zabiłam", myślała Licho. "Jest martwy". I wszystko wokół wydawało się martwe. Bren leżał rozsiekany toporzyskiem, ich wozy, jedyny właściwie dom, płonęły, wcale wesoło, jakby płomienie urządziły sobie ucztę. Świat zatrzymał się, wszystko straciło sens. "Biegnij, biegnij głupia!", krzyczy ktoś. Znajomy głos. Zaufała mu. Puściła się pędem, sama nie wiedząc gdzie. A za sobą zostawiła trupy.

Ciosy spadały na nią jeden po drugim. Pięści zmieniały się na kopnięcia, gdzieś w ramię oberwała nawet drewnianą lagą. Wszystko jej było jedno. Ile można znieść bólu i cierpienia w życiu? Co jeszcze mogą jej zrobić? Przestała się pytać, kiedy podwinęli do góry suknię i ściągnęli bieliznę. Szarpała się, gryzła i pluła, za co oberwała porządnie pod uchem, niemal wiotczejąc. Potem wrzasnęła jeszcze, kiedy Lesvig boleśnie wszedł w nią i mocnymi ruchami dogadzał sobie na niej. Świat przysłoniły jej łzy. Roose. Chett. Ida. "Fries, och Fries, dlaczego?", pytała się Licho. "Moglibyśmy przynajmniej zginąć razem..."

Lesvig leżał martwy, ona stała na wpół rozebrana, ledwie wstrzymując płacz. Ostrze zabiło gnoja, który dopuścił się tak okropnych rzeczy wobec niej. Zasługiwał na to, była o tym przekonana. Teraz nikomu nic już nie zrobi. To tylko trup. Kolejny trup.

Niewielka polanka z kilkoma drzewami oświetlona była światłem zachodzącego słońca. Licho stąpała po miękkiej trawce, czując jak przyjemnie łaskocze ją w bose stopy. Byłoby pięknie. Ale wtedy dostrzegła Agrita. Młodzian przybity był ponad dziesięcioma strzałami do rozłożystego dębu. Otwarte powieki wyrażały nieme pytanie "dlaczego?". Ubranie przesiąknęło krwią do cna.

U jego stóp spoczywał Bumbr. W obojczyk wbito mu duży, obustronny topór. Lewa dłoń została odcięta i w zasięgu wzroku nie można było jej znaleźć. Po śmierci znacznie się skurczył, przestał przypominać półolbrzyma.

Turst nadziany został na włócznie o czarnym grocie. Przebito go od tyłu, pchając z dołu do góry tak, że oparte drzewce podtrzymywały zwłoki w pionie. Wcześniej musiał dostać kilka razy, bowiem z jego tułowia zionęło parę krwawych otworów. Rysy Elfie wciąż nadawały mu przystojnego wyglądu.

Nad Bękartem wisiały czyjeś stopy. Licho podniosła wzrok u ujrzała Ferrisa, sinego z wytrzeszczonymi oczyma. Zawisł na konopnym sznurze o szerokim splocie. Wrony już nad nim krążyły.

Wystraszona awanturniczka rozglądała się pilnie i wtedy dostrzegła to, czego się obawiała. Stróżka krwi płynęła z jego ust. Ciało nosiło ślady dziesiątek uderzeń brzeszczotem. Nawet nie jednym, jak można było wywnioskować po rozmiarach niektórych ran. Półleżał, oparty o wystający korzeń, a dłonie trzymał złączone na brzuchu, jakby chciał utrzymać w sobie życie przez tamowanie cieknącej krwi. Na próżno.

- Jak myślisz, czyja to robota? - odwróciła się na pięcie i dostrzegła wysoką, zakapturzoną postać, siedzącą na ziemi. - Och, nie będę trzymał cię w niepewności. Wiesz, kto ich wszystkich zabije? Ty! Ha, ha, tak jest, spójrz tam! - Wskazał na miejsce kaźni, a Licho posłusznie powędrowała tam oczyma.

Ujrzała samą siebie, ubraną w czerń wyprawianej skóry i srebro klamerek. W dłoni trzymała swój miecz. Wszystko wyglądało normalnie, ale kiedy dostrzegła twarz swego sobowtóra, oniemiała. Nieomal nie poznała samej siebie. Oczy wypełniała żądzą mordu, twarz skrywał jakiś cień.

- Ile bólu i cierpienia może znieść człowiek? Ile potrzeba, żeby doprowadzić się do czegoś takiego? - Zapytał przybysz, wskazując na mroczne odbicie Licha. - Wierz mi, niewiele ci już brakuje. Śmierć kroczy przy tobie. - Świat zawirował, zamknął się w ciemności i duchocie.

Obudziła się na łóżku. Była ubrana, jedynie buty ktoś jej zdjął. Cięcie po mieczu opatrzono jakimiś ziołami, lekko tylko piekło. Gdzieś z boku dochodziło bulgotanie. Czuła, że zna już to miejsce.

- Mogłabyś odwiedzać mnie częściej i bez przyczyny, zamiast lądować tu za każdym razem, kiedy otrzesz się o śmierć - zauważył grzecznie Ghart, naczelny fleczer Fortu, który usłyszał, że szamocze się na łóżku. - Ostatnio kiedy się widzieliśmy, wypalałem ci ranę w ramieniu, pamiętasz? Jasne, że pamiętasz. - Podał jej kubełek z pachnącą miętą cieczą. - Napij się. Nie jest złe, a pomoże.

Licho bolała głowa. Czuła się, jakby w głowie dzwoniło jej kilkadziesiąt dzwonów. Ręce jej się trzęsły tak, że ledwie utrzymała podane naczynie. Opróżniła je w końcu, po spragniona była niesamowicie. Rzeczywiście, napój smakował o niebo lepiej niż świństwo, które zaserwowano jej ostatnio.

- Miałaś szczęście. Przeżyć walkę z opętanym facetem i mentalny atak demona... Trudna sztuka. Pij, pij do dna.

Re: Wodny Fort

65
Ból nie przebudził jej, ale był tam już, kiedy otworzyła oczy. Huczał i dzwonił pod czaszką. Licho rozpoznawała pomieszczenie i rozpoznała poczciwy głos, który usłyszała, gdy tylko znieruchomiała na sienniku — Garth. Słowa wychwytywała jednak pojedynczo, jak przez mgłę, kiedy zbliżył się do niej i nawet nie zadawała sobie wysiłku, żeby próbować je rozróżniać. Drżącymi dłońmi ujęła naczynie, które wręczył jej medyk i opróżniła kilkoma szybkimi łykami, zanim rozlała wszystko na siebie. Garth mówił coś jeszcze i choć Licho rozumiała już wcale dobrze, wszystko pojmowała — opętanego mężczyznę, demona, piorunujący ból, jak rozsadzał jej głowę... — choć brzmiało to szalenie, nie odrzekła nic. Siadła na samym brzegu łóżka, powoli. Zapsioczyła. Chwiała się cholernie, a skronie pulsowały jej.

Nie żyje? — odezwała się w końcu słabym głosem, spoglądając na felczera. — Co się działo potem?

Sama nie widziała, czy pytała o swojego przeciwnika... czy o to, co w nim siedziało. To coś. Ten głos, wysoki, niski, skrzekliwy i chrapiący za razem, ciągle słyszała w uszach, a kiedy zamknęła oczy... widziała wszystko. Wszystko, na co rozkazał jej patrzeć. Licho zadrżała, choć do płaczu było jej wcale daleko. Na płacz nie miała siły. Nagle zalewała ją fala bólu i żalu ze wszystkich tych lat, kiedy tak skutecznie je tamowała, tak dobrze kryła, zaciskała zęby i przełykała gorzko, żeby zapomnieć i móc ruszyć dalej naprzód. Ale one nigdy nie odeszły. Tłoczyły się gdzieś w ukryciu, jedno za drugim, upchnięte głębiej z każdym razem, kiedy ktoś bliski znikał bez powrotu albo coś skończyło się zbyt wcześnie. Słuchały na co dzień jej śmiechu i jej wesołości, a gdy wzburzyły się, to cichły w końcu, kiedy je przeczekała. Lecz tamtej nocy pękły. Demon otworzył drzwi i wypuścił je wszystkie naraz. Ujście, jesień w dolinie i wieś u schyłku lata... I to, na co kazał patrzeć na końcu. Wszystkie te głosy oraz twarze, sylwetki, za którymi tak bardzo tęskniła. Przedziwne to było uczucie. Przerażająco puste, a jednocześnie, jakby coś nieustannie rozrywało ją od środka, od serca.

Śmierć kroczy przy tobie, powiedział. I nie łgał wtedy. Awanturniczka zacisnęła dłoń na skrawku czystej pościeli, lecz wiedziała, że nie łgał. Nie miała pojęcia, czy to ją ścigała — od początku, od tamtego dnia, kiedy Licho powinna była skapieć w rynsztoku — i dosięgnąć nie mogła, czy tylko przylgnęła do dziewczyny, jak cień. Ale każdego, kto się zadał z nią, dotykała wkrótce swoim ostrzem. Dziewka liczyła sobie mniej wiosen, niźli było ludzi, których mogła już tylko wspominać. Jeden po drugim, opuszczali swoje miejsca, odchodząc, aż zostawała sama. To uderzyło ją i ścisnęło boleśnie. Prędzej czy później, zawsze zostawała sama. Ostatnia. Ocalona jakimś gorzkim łutem szczęścia i dzielnością, której chyba już nie miała.

Licho pożałowała nagle zostania w Forcie. Pożałowała chłopaków, Keira. Nie powinna była nigdy schodzić z traktu, nigdy nie ostawać w miejscu. Nigdy się nie przyzwyczajać. Siedząc na brzegu siennika, nie umiała jednak wykrzesać nawet złości na samą siebie. Ani szoku po minionych wydarzeniach... ani strachu. Przypomniała sobie absurdalnie, że czekała ją jeszcze niechybnie rozmowa z kapitanem, raport do złożenia. Ale po chwili nie myślała już o tym.

Re: Wodny Fort

66
- Kto nie żyje? - zapytał Ghart, marszcząc brwi. - Demon? Podobno zniknął. To znaczy - powrócił do swojego wymiaru. Tak mówi nam czarodziej, co go z uniwersytetu przysłali. Demonolog. Ale po kolei - zabrał od niej puste naczynie i przysunął krzesło do jej łóżka. - Słuchaj mnie spokojnie, jeżeli czegoś nie rozumiesz, mów, proś, żebym powtarzał, wstrząs magiczno-fizyczny jest gorszy niż złamanie otwarte, bo trudniej się goi. Zatem było tak, że strażnicy znaleźli Borena, tego opętanego, jak leżał nieprzytomny z raną na boku. Ty zaś klęczałaś pod ścianą, trzymając się za głowę i krzycząc. Potem zemdlałaś. Oboje natychmiast trafiliście do mnie, ale nie potrafiłem znaleźć przyczyny twojego stanu, bo myślałem, że tylko walczyliście, a ty miałaś niesamowicie mocny przykład śpiączki katatonicznej. Wiedziałem, że do takiego czegoś może doprowadzić człowieka jedynie magia, lub aura demoniczna. - Sięgnął po swój własny pucharek z winem i upił kilka łyków, jakby już zaschło mu w gardle. - Wybacz, ty nie możesz. Dobra, dalej. Ferris skojarzył fakt o waszej przygodzie pod opuszczoną wieżą, pomyślał, że to demon w jakiś sposób przedostał się tutaj z wami, a teraz działa, więc posłał do Oros po czarodzieja. Okazało się, że wyczuł w tobie oddziaływania demoniczne, typowe dla osób, które miały kontakt z demonem. U Borena zdiagnozował opętanie, ale jakby słabsze. Stwierdził, że tylko cząstka demona w nim została i da się to załatwić. Dla pewności obrzucił cały Fort setką zaklęć i zapewnił, że żaden demon nie ma prawa tu przebywać. Sceptycyzm kapitana w tej sprawie mało go interesował. Mnie poinstruował, jak mam się z wami obchodzić i hej. Tyle go widzieliśmy. Ty spałaś trzy dni, musisz być diablo głodna, ale jeszcze nie teraz. Boren jest przesłuchiwany, ale twierdzi, że niczego nie pamięta, o czym uprzedzał nas czarownik. No, to tyle z rewelacji.

Licho powoli przyswajała całą wiedzę, jaką aplikował jej medyk w tej nieco skondensowanej formie. Wszystko stopniowo nabierało kształtu i klarowało się w jej umyśle, ale wciąż oswajała się z tym ostrożnie. Wszak nie codziennie przeżywa się spotkanie z demonem. I ogląda podobne sceny. A najgorsze było to, że słowom nieznanej postaci nie mogła zarzucić kłamstwa.

- Keir był tu kilkukrotnie, ale spałaś za każdym razem. - Rzucił Ghart, który w międzyczasie wstał, a zamyślona awanturniczka nawet tego nie zauważyła. - Siedział, gapił się na ciebie i wracał do obowiązków. Teraz chyba jest na patrolu, choć nie zazdroszczę mu, bo od wczoraj sypie nieustannie. Ale bandyci wychodzą z lasu głodni niczym wilki i poczynają sobie coraz śmielej. No, skoro jeszcze nie zwymiotowałaś, to masz. Powinnaś przełknąć.

Podał jej talerz z gotowaną baraniną. Mięso parowało jeszcze, ale nie było czuć przyjemnie pachnącej pieczenie czy przypraw, a jednie mięso. Zwyczajnie oprawione i przygotowane w wodzie.

- Jeżeli poczujesz się lepiej, zawitaj koniecznie do Ferrisa. Na pewno czeka, aż się przebudzisz i opowiesz mu, co się stało. Co prawda, to ja miałem go powiadomić o twoim powrocie do żywych, ale nie ma sensu cię męczyć. Jak staniesz porządnie na nogi, to sama tam pójdź.

Kiszki zagrały mini koncert, a Licho poczuła, że mimo wszystkich przeżyć, wciąż żyje i jest człowiekiem. Potrzebuje jeść, żeby funkcjonować.

Re: Wodny Fort

67
Licho słuchała. Patrzyła spokojnie w przestrzeń, kiedy Garth tłumaczył jej wszystkie zajścia, otwarte złamania, opętania, demoniczne ataki i katatoniczne śpiączki, jakie się zdarzyły, odkąd ją pochłonęła ciemność. A potem koszmary. Wierz mi, niewiele ci już brakuje..., głos znów zadźwięczał nienawistnie. Zacisnęła zęby. Nie wyznawała się ani na magii, ani na demonach, ni cholery już zaś na demonologach. Mogła tedy polegać jedynie na felczerze, że mówił prawdę i że nie mylił się w niczym. Niewesoło zabrzmiały z nazwy wstrząsy magiczno-fizyczne, lecz na własny rozum — mogła usiedzieć prosto, mogła myśleć jasno, choć głowę wciąż ściskał jej pulsujący ból, mogła mówić i słuchać. Żyła wciąż. Wątpiła z całego serca, żeby większość tych, którym do czynienia przychodziło mieć z demonem, mogła powiedzieć o sobie to samo. Czuła się podle, nie mogła zaprzeczyć — trzy dni snu, a była odarta z sił, jakby pochłaniał je jakiś zagnieżdżony w trzewiach pasożyt — lecz przetrwała. Kolejny raz. I kolejny raz za cenę, której nie miała wcale chęci płacić.

Dziewczyna podniosła głowę dopiero, gdy medyk wspomniał o Keirze, na chwilę. Z jednej strony chciała go tutaj, przy sobie. Blisko. Z drugiej... z drugiej i tak tym razem nie był w stanie jej pomóc. A wzmogło się w niej jedynie odpychające uczucie, że im dalej byli się od siebie, tym lepiej było dla niego i tym bezpieczniej. Awanturniczka wspominała gorzko. Wystarczyło, że zjawiła się w Forcie, a już teraz, gdyby ją zdemaskowano, pociągnęłaby go za sobą na szafot.

Zapachniało jedzeniem. Licho przestała rozmyślać wisielczo, poczuła, jak jej się rychło w żołądku przewraca. Przeżyła, co się nieuchronnie wiązało z tym, że wciąż musiała jeść. Pilnie. Po trzech dniach nagle głód ścisnął nią na widok talerza i gdy Garth zezwolił, bez słowa narzekania zabrała się za mięsiwo, zmuszając się do odkrajania co mniejszych kawałków, by nie jeść nazbyt łapczywie. Smak miało mdły, nijaki. Dziewczyna nie zwracała uwagi. Nie pochłonęła wcale dużo, kiedy poczuła, że czas było przestać — żołądek miała słaby, skurczony i wrażliwy. Gotów w każdej chwili odpłacić za zbytnią hojność. I to wylewnie. Licho odstawiła naczynie na stolik i położyła się na boku jeszcze na chwilę, żeby w spokoju nabrać sił po wybudzeniu. By nie myśleć zaś znowu ponad miarę, obserwowała krzątającego się Gartha. Winna mu była podziękowania. Milczała jednak, nie chciała plątać się znów w rozmowę.

Wyszła z chwilą, kiedy poczuła się odrobinę lżej, a ból głowy niemal ustał. Cokolwiek felczer dał jej do wypicia — podziałało. W ciszy wciągnęła na nogi skórzane oficerki oraz z powrotem przytroczyła do pasa swój miecz, który, spostrzegła, ktoś otarł z krwi i oczyścił przed schowaniem do jaszczura. Z ulgą powitała znajomy ciężar u boku, jakby bez niego była naga. Na korytarz wymknęła się przez uchylone drzwi i przemknęła w stronę schodów ku komnatom kapitana spokojnym krokiem. Wciąż czuła się niepewnie, niczym dziecko, poruszające się w sięgającej pasa mgle lub brodzące przez nieznaną wodę. Nie uniknęła minięcia się z kilkoma członkami załogi i poznała, że wieści zdążyły się niechybnie roznieść — spoglądali na nią, jak na ducha, lub pozdrawiali z daleka. Licho nie odpowiadała. Wspięła się z niejakim trudem po kamiennych schodach, następnie bez zwłoki zastukała i pchnęła ciężkie, rzeźbione odrzwia. Chciała jak najprędzej mieć to za sobą. Wszystko to.

Re: Wodny Fort

68
Dzielna Licho, odzyskawszy nieco sił, postanowiła nie przedłużać nieuniknionego. W końcu i tak to ją czekało. Dlatego zjadła, ubrała się, przypięła pas z bronią i odetchnęła dwa razy. Choć ciężar miecza był jej miły, jednocześnie przypominał o zwłokach, jaki zostawiała za sobą. Ta myśl wpadła jej do głowy nagle. Szybko się jej pozbyła.

Pogłoski z całą pewnością krążyły po Forcie. Odczuła to w spojrzeniach i ostrożnych pozdrowieniach, na które nie odpowiadała i tak. Co mówiono o niej? Że opętana? Że już w połowie diablica? Że zwariowała? Wariatka, niebezpieczna dla siebie i otoczenia? Czy Keir słyszał mimochodem te opowieści? Jak się czuł? Czy dalej będzie chciał z nią być?

Te i inne myśli towarzyszyły jej w drodze na górę. Łatwo nie było, organizm wciąż miała osłabiony, dlatego wędrówka po kamiennych schodach zajęła jej nieco czasu. Po dotarciu na miejsce zatrzymała się, by uspokoić płytki oddech i dać sobie chwilę wytchnienia. W końcu zapukała w drewniane, bogato rzeźbiony drzwi i weszła do środka, kiedy wewnątrz rozległo się donośne "wejść!".

W środku zastała kogoś, kto był ostatnią osobą, z jaką chciałby się spotkać. Naprzeciw siedzącego za stołem Ferrisa stał Bideven Cadan. Miał surowy wzrok, podobnie jak kapitan, chyba się o coś sprzeczali, ale nie mogła być tego pewna. Poczuła, jakby wtargnęła między dwa wygłodniałe wilki, bijące się o posiłek.

- Ach, Licho - wymruczał dowódca. - Wejdź, wejdź, już kończymy. Temat nam się wyczerpał. - Awanturniczka weszła zatem, zamykając za sobą drzwi. Wtedy też przemówił Cadan.

- Nie wydaje mi się. To dopiero początek. Zabieram go do Oros, tam zostanie dokładnie przepytany i przebadany.
- To mój żołnierz, nie pozwalam mu odejść ze stanowiska.
- Ale ja pozwalam. Przypominam ci, że przemawiam w imieniu rajcy Baltmaca.
- Przywieź m jego rozkaz na piśmie, może wtedy pogadamy.

Bideven pochylił się na biurkiem, opierając ręce na blacie i patrząc uważnie na półelfa.

- Doigrasz się mieszańcu. Skończy się twoje urzędowanie tu, a za machlojki zawiśniesz na sznurze - rzucił nienawistnie, a dziewczynę przeszedł zimny dreszcz.
- Zobaczymy - odpowiedział tylko kapitan, patrząc wprost w oczy rozmówcy.

Agent wyszedł, trzaskając za sobą drzwiami. Ferris odetchnął lekko i wskazał jej miejsce do usadowienia się.

- Wybacz, że musiałaś na to patrzeć i tego słuchać. Gnojek chce zabrać Borena do miasta i przebadać go dokładnie. Uważa, że wciąż może być niebezpieczny. Ja zresztą też, ale nie oddam swojego człowieka w łapy tej gnidy. Dobrze, zapomnijmy już o nim. Cieszę się, że widzę cię w zdrowiu. Jak mniemam, doszłaś już do siebie i możesz złożyć mi raport na temat wydarzeń tamtej nocy? Wszystko to jest wciąż dla nas zagmatwane i nie do końca rozumiemy, jaki przebieg miała twoja misja.

Teraz pozostawało najtrudniejsze. Zebrać się w sobie i powrócić do sytuacji sprzed trzech dni, aby szczegółowo zrelacjonować całość.

Re: Wodny Fort

69
Mogę — odparła sucho zwiadowczyni i opadła na pustego karła. Odczekałaby nawet na przyzwolenie, lecz po chwili stania o własnych nogach poczuła, że upadnie rychło, jeśli nie zdąży w porę usiąść.

Skrzywiła się wcześniej, kiedy zapluty z wściekłości agent zepsuł groźbą powietrze, po czym wyzywając kapitana od mieszańców, jak burza minął ją, wypadł z komnaty. Wspomniał przelotem o sznurze i dziewczynę tknął chłodny dreszcz. Podniosła podkrążone oczy na Ferrisa z obawą, by nie ujrzeć go znów sinego na konopnej linie. Nie ujrzała. Za to zaschło jej z lekka na ustach. Po chwili przemówiła zmęczonym głosem, usiłując nie przerywać i nie przystawać na namyślenie się nad całą historię, pamiętała bowiem wydarzenia żywiej, niźli chciałaby pamiętać. Tak było najlepiej.

Na korytarzach był spokój. Cicho, chodzili ci, o których mówiliście, że mieli chodzić. Minęłam dwa patrole i żaden mnie nie spostrzegł, a wszyscy byli czujni. Wiedzieli, kto mógł krążyć po twierdzy — przyznała, wspominając nienaturalnie zaalarmowanych i rozglądających się płocho po ciemnych kątach wartowników, szepczących między sobą w nerwowych głosach. Napięcie, tężejące z powietrzem i aurę strachu, jaka panowała w zalanych zimnem światłem księżyca przejściach, gdzie wiatr strącił ogień z pochodni, cień kładł się po kamiennych ścianach. Dwóm nieszczęśnikom czujność na nic się zdała w starciu z tamtą istotą. Garth nie wspomniał jednak, kogo demon zdążył położyć, zanim zaatakował ją. — Nie widziałam z początku nic, co wołałoby o uwagę, ale po czasie usłyszałam. Nie dalej, jak korytarz ode mnie zabił dwoje, martwi, nim wyszłam zza rogu. Przyjrzeć też się nie zdążyłam. Rzucił się na mnie, jak wściekły pies, mało nie zasiekł, zanim podniosłam alarm. Po alarmie też.

Mimowolnie poprawiła się ranionym barkiem. Szczypało wciąż i śmierdziało szałwią, lecz jako jedyny widoczny skutek starcia z opętanym przeciwnikiem, miało zostać pamiątką po niebywałym łucie szczęścia.

Co było później, pewnie już wiecie. Zgubił rytm i chlasnęłam go — nie skłamię — żeby zabić. Dalej nie pamiętam. Łeb mi rozrywało z bólu, ściemniało, a obudziłam się już u Gartha, niedawno — zakończyła, pomijając gładko tę część, która należała tylko do niej. Nawet gdyby była gotowa się nią podzielić, nie należała do uszu kapitana. Z Ferrisa był równy chłop, nawet jak na zbrojnego, rozbójniczka musiała to przyznać, lecz nie szukała ramienia do zwierzenia się. Nie w nim. Zawahała się nawet, czy w Keirze, ale tylko przez chwilę. Pragnęła jedynie umknąć gdzieś, zostać w spokoju i w samotności.

Garth mi powiedział, co się działo, kiedy leżałam u niego — dodała. — Że oberwałam i o czarowniku z miasta też. Nie musicie tedy objaśniać.

Re: Wodny Fort

70
Ferris obserwował ją, słuchając całego raportu. Kamienna twarz nie zmieniła wyrazu ani na moment. Po wysłuchaniu całej opowieści, nalał do pucharów wina i jeden z nich podał Licho. Oboje upili po kilka łyków, ale w ciszy, której nic nie przerywało. Tutaj, wysoko w wieży, nie docierały codzienne odgłosy żyjącego Fortu.

- Dziękuję za twój trud. Ciężko mi uwierzyć w zapewnienia maga, jakoby nic już nam nie zagrażało, ale chwilowo i tak nie mamy żadnego wyjścia. - Wstał i podszedł do okna, znowu milcząc jakiś czas. - Mówię ci, Licho, jak żyje tyle lat na świecie, to jedno mogę stwierdzić - kiedyś to wszystko było prostsze. Wiem, brzmi to jak bajanie starej baby. Ale kiedyś nie było całej tej cholernej magii tak powszechnie, demony siedziały u siebie, w tych wymiarach, czy jak to nazwać. A wojownik stawał przeciw wojownikowi i tłukli się na prostych zasadach. A teraz? Uniwersytet w Oros pęka w szwach, a kogo wywalą, zaraz werbuje się do jakiegoś wywiadu. Nieważne jakiego, szpiedzy zabijają się o byłych adeptów magii. Demony na każdym kroku, od Północy po Południe. Szlag by ich wszystkich trafił. - Odwrócił się do niej i skinął głową aprobująco. - Możesz odejść, weź sobie ze dwa dni wolnego, poinformuje Johelma. Zregeneruj siły. To wszystko.

Uznała, że to koniec wizyty, zatem pożegnała się, bo i nic więcej do dodania nie było. Choć nastrój wciąż miała ponury, mogła pocieszyć się dwoma wolnymi dniami. Zeszła powoli na dół, wnioskując po słońcu widzianym przez mijane okna, że minęło południe. Tym razem nie napotkała żadnego wartownika i żołnierza, co ucieszyło ją bardzo. Poczuła, jak zmęczenie znowu napływa do jej mięśni, dlatego postanowiła wrócić do komnaty Keira. Po prostu przespać najbliższe dni.

Już w pokoju zrzuciła z siebie buty i ciuchy, rzuciła się na łóżko i zwinęła w kłębek pod narzutą. W ciągu chwili zapadła w sen. Spokojny, bez żadnych okropnych obrazów i wizji. Kiedy otworzyła ponownie oczy, otaczały ją ciemności. Musiał zapaść zmrok. Niezrażona, wszak miała pozwolenie od dowódcy, zasnęła ponownie.

Kolejny raz przebudziła się o poranku. Przebudzono ją, właściwie. Szorstka i twarda skóra gładziła jej dłoń. Keir siedział na łóżku, w kolczudze i skórzanym kaftanie. Oczy miał podkrążone, gębę zarośniętą, ale patrzył na nią bez zmęczenie, z uwagą raczej.

- Jak się czujesz? - zapytał cichym, spokojnym głosem. Nie skomentował jej tajemniczej, sekretnej misji, bo i co miał komentować? Przecież dostała rozkaz. A on akurat doskonale wiedział, jak to jest służyć.

Re: Wodny Fort

71
Awanturniczka nie drążyła słów kapitana, po prawdzie, nie przysłuchiwała się im uważnie. Spoglądała przez okiennicę ponad ramieniem półelfa, a jej myśli krążyły daleko. Kiedy obiecał czas na odpoczynek i dał do zrozumienia, że mogła opuścić komnatę, bez zwłoki pożegnała go, po czym umknęła na korytarz. Odetchnęła, kiedy pozostała znów sama ze sobą, w spokoju. Nienagabywana przez nikogo, cichym krokiem powróciła do izby Keira, gdzie siennik czekał nieposłany. Nie myślała nawet, czy czekać na jego powrót. Zrzuciła z siebie odzienie, a następnie wsunęła się pod okrycie, by zapaść z wolna w pusty, bezdenny sen, z którego wybudziła się tylko raz i tylko na chwilę.

Nie roztliła świec ni paleniska, otulał ją tedy głęboki mrok, którego nie chciała wcale rozpraszać. Musnęła dłonią pościel, odruchowo, bezmyślnie upewniając się, czy był tam Frie... Keir. Miejsce obok niej było jednak zimne i puste. Niechybnie oficer noc spędzał w siodle, w robocie. Licho przekręciła się na drugi bok, po czym ponownie zamknęła oczy. To było najlepsze, co mogła uczynić. Wtedy myśli nie urządzały na nią łowów, jak tamte kłębiące się w głowie, od chwili gdy przeżyła spotkanie z demonem, a przy odrobinie szczęścia, snu nie nawiedzały wspomnienia. Nawet nie zastanawiała się, czy się udać na dół, do ludzi. Zjeść, napić się. Pogawędzić, jak człowiek i zmitrężyć czas nad kartami oraz czczą zabawą. Miała chęć przespać choćby i kolejny miesiąc na zaledwie myśl o zejściu tam. Wcale a wcale nie dlatego, że co niektórzy patrzyli na nią, jak gdyby po tamtej jednej nocy znajoma drobna pannica wyczołgała się szczeliną z dna piekieł, sama ziejąc siarką.

Przyszczęściło się dziewczynie, znów uniknęła koszmarów. Obudziło ją blade słońce, przez roztwartą okiennicę pełznące smugą po posadzce, po zmiętych pieleszach i dalej sunące miękko po jej skórze. Obudził ją dotyk. Licho przekręciła się, popatrzyła po zmęczonym obliczu oficera, lecz tym razem nie zdobyła się nawet na słaby uśmiech. Dobrze wyglądałby, gdyby zapuścił brodę i włosy, przemknęło jej tylko absurdalnie przez myśl, kiedy cień zagrał na jego twarzy oraz w podkrążonych oczach. Zapytał o nią krótko i awanturniczka siadła nagle, wymykając się jego dłoni, prychnęła z rozdrażnieniem.

Dobrze, nie widać? Psiakrew, wzięło was wszystkich na gadanie...

Podciągnęła okrycie na pierś i ze złością odwróciła głowę. Po chwili odetchnęła jednak głęboko. Czuła się paskudnie, powinna była odrzec. Czuła się postawiona pod ścianą, złamana, zmęczona. Czuła, że dokądkolwiek miała pójść, gdziekolwiek zostać i cokolwiek czynić, dogoniłoby ją to samo, co kroczyło za nią, jak cień, odkąd tylko jej pokazał demon... od zawsze. Licho przesunęła się bliżej mężczyzny. Pachniał, jak zawsze, dymem, potem... Nauczyła się uwielbiać ten zapach, gdy z traktu wracał w końcu do komnaty, gdy znowu był tylko jej... Keir nie miał pojęcia, co widziała, kiedy zagnieżdżone w ciele Borena stworzenie przyszpiliło ją, niczym drapieżne ptaszysko. Nie mógł mieć. Mimo to, dziewczyna westchnęła.

Może w ten sposób bogowie mówią mi, że nie nadaję się do tego, żeby tak żyć? Żeby mieć bliskich... rodzinę... Miejsce na dłużej, niż noc. Chlejąca po gospodach, piorąca się żelastwem i przystająca, z kim popadnie... — stwierdziła głucho. — Kevan, Bren, Friese, Ida... cała reszta... Wszystkich ich nie ma, Keir. Niech to diabli, tęsknię za nimi tak bardzo. — Pokręciła głową. — Czujesz się tak czasem?... — zapytała cicho. — Pusty?...

Re: Wodny Fort

72
Oficer pogładził jej policzek, kiedy to odwróciła się zła, przykrywając swe ciało. Początkowo nie odezwał się ani słowem, dopiero, kiedy Licho wyznała, co ją boli, Keir również zabrał głos.

- Jacy tam bogowie! - parsknął. - Nie spotkałem się jeszcze, by jacyś bogowie mieszali się do żyć ludzkich, czemu w twoje mieliby się mieszać? Daj spokój, tak po prostu jest. Jeden rodzi się szlachcicem i w rzyci ma troski zwykłego człowieka, drugi musi walczyć o każdy kolejny dzień. Nie zmienisz tego. Twoi bliscy, znajomi... Firese... - wymówił to imię z pewną ostrożnością, może trudem. - Nie zwrócisz im żywota przez zadręczanie się tym, że pomarli. Należą do przeszłości. Jak i bandycki szlak dla ciebie.

Chwycił jej dłoń, ściskając ją lekko. Mówił sensownie, ale przecież nie wiedział, co spotkało awanturniczkę. Nie doświadczył strachu, bólu, obrazów. Krwi. Nie miał pojęcia o niczym, tak naprawdę. Przede wszystkim, nie mógł zobaczyć samego siebie, pochlastanego, krwawiącego. Okropnie martwego.

- Rozumiem twoją tęsknotę. Straciłem wielu dobrych towarzyszy broni. Niewykluczonego, że kilku z nich za sprawą twoich znajomków. Tęsknie za matką, za braćmi. Czuję się pusty, kiedy śnią mi się ludzie, których zabiłem. Kiedy czasem przy piwie widzę ich twarze. Zastanawiam się, jaki sens ma to wszystko. Ten uskrzydlony puchar, miecz przy boku, służba tutaj. A potem moi ludzie ratują kupca podróżującego z dziećmi i znowu odnajduje potrzebę pozostania w tym miejscu. Widzę łzy matki, która była pewna, że zmuszą ją do oglądania gwałconych córek i czuję, że jestem potrzebny. - Uniósł jej rękę i ucałował lekko, zawadzając zarostem o skórę. - Cholera, może to właśnie tak miało być? Może te śmierci służą temu, byś odnalazła to, co masz w życiu robić? Nieważne, czy to za sprawą bogów, demonów. Odnajdź w tym coś więcej, niż przelaną krew, Licho. Inaczej zwariujesz i nigdy nie zaznasz spokoju.

Mówił z zaskakującą pewnością siebie, przekonująco i z wiarą we własne słowa. Najwidoczniej przerabiał podobne stany już nie raz. Podobne, bo zetknięcie się z demonem jest raczej nieporównywalne z niczym.

Pocałował ją. Delikatnie, ledwie musnął wargami. Potem ponownie i jeszcze raz, tym razem mocniej. Ręką dotknął jej uda, głaszcząc czule. Zaraz uświadomił sobie jednak, że jest przepasany mieczem, odziany w ciężką kolczugę i brudny, skórzany kaftan, więc wyprostował się i uśmiechnął.

- Musisz teraz dużo wypoczywać. Korzystaj z tego, bo raczej długo spokoju nie zaznasz. Na dworze zawieja, jak jasna cholera, współczuję wszystkim z nocnej warty. Ja chyba po prostu się umyje i zdrzemnę. Czegoś potrzebujesz, chcesz jeść, pić?

Re: Wodny Fort

73
Licho pokręciła przecząco głową. Nie pojmował. Nie musiał jednak. Choć cicha, dziewczyna nie uciekła znów, kiedy jej dotknął, a po chwili pocałował. Gęsty zarost załaskotał ją w skórę, pod szorstkimi palcami muskającymi jej udo mimowolnie poczuła znajome dreszcze. Gdzieś tlił się w niej jeszcze dawny żar, lecz tym razem nie potrafiła go rozbudzić. Wiedziała, że teraz już pomóc mógł tylko czas. Czas zawsze pomagał. Bezbłędnie zasklepiał każdą ranę, nie odejmował ich nigdy, ale goił, zabliźniał... Albo bezbłędnie łamał ducha.

Keir dźwignął się, żeby zrzucić z siebie gruby, skórzany kaftan oraz pobrzękującą kolczugę, odpasać miecz. Licho nie drgnęła. Przeszło jej przez myśl, żeby ubrać się i zejść na dół; wyszczotkować Ogryzka w stajniach, wymachać się żelazem na zaśnieżonym placu lub otumanić ze szczętem rumem oraz miodem u Ebiego. Ale nie zeszła. Wolała zostać tu, póki mogła, nawet we dwoje, w ciszy i w bliskości, której przekornie tak potrzebowała. Obserwowała mężczyznę, jak wtaczał do komnaty ciężką drewnianą balię oraz ściągał koszulę przez głowę, a mięśnie grały mu pod poznaczoną szramami skórą. Na plecach przyuważyła te, które niechybnie były jeszcze jej zasługą i kącik ust drgnął dziewczynie. Podciągnęła okrycie na siebie. Oczekiwała, że któryś z posługaczy wparuje do pomieszczenia rychło, nanosząc gorącej wody, lecz oficer zajął się tym sam. Gdy po dłuższej chwili powrócił z pełnymi wiadrami, spojrzał na nią tylko krótko. Jak na mężczyznę, zdarzało mu się pewne sprawy pojmować bez słów.

Zsunął skórzane buty, rozwiązał troki spodni i ściągnął resztki odzienia, stając nagi, zanim zanurzył się w kąpieli. Długo żadne z nich nie przerywało ciszy. Żadne nie czuło, że musi. W końcu Licho podniosła się i podeszła do parującej balii. Sięgnęła czysty kawałek materiału, namoczyła go, po czym zajęła się bez słowa ramionami oraz plecami mężczyzny, niespiesznie, miękko. Choć wprawiona od małego do robienia mieczem, dłonie wciąż miała delikatne. Może po elfiej krwi, nie wiedziała. Poczekała cierpliwie, aż skończył i otarłszy się lnianym ręcznikiem, padł na siennik. Sama wsunęła się do ciepłej jeszcze kąpieli i opłukała nieśpiesznie oraz umyła potargane po długim śnie włosy. Potem, rozczesana, osuszona, kopnęła w kąt zrzucone odzienie swoje oraz Keira. Przespała bez mała kilka dni i była wcale wypoczęta. Jedynie paskudne poczucie nadal nie zniechęcało jej do trzymania się z dala od toczącego się w Forcie życia. Miała, po prawdzie, chęć na dobre trzymać się od niego z dala. Wiedziała jednak, że niedługo miało być jej to dane. Czas leczył. Wsunęła się tedy, zwyczajnie, z powrotem pod pościel i przylgnęła do ciepłej piersi oficera, przymykając oczy.

Re: Wodny Fort

74
Licho zasnęła i spała długo. Nie budziło jej nic i nikt. Przy oficerze czuła się bezpieczniej, niźli sama. Odpoczywała i regenerowała siły, bowiem wiedziała, że ten błogi spokój nie potrwa wiecznie.

Następnego dnia wstała wraz z Keriem na śniadanie. Obawiała się tego nieco, ale zaszycie się w komnacie było pomysłem co najmniej nierozsądnym. Dlatego też, ubrana i wypoczęta, zeszła do jadalni ramię w ramię z mężczyzną. Ludzie pozdrawiali ją, tak jak uprzednio, ale były to pozdrowienia dziwnie radosne, szczere, współgrające z uśmiechami na twarzach. Wołali do niej "dzięki, Licho!" i "dobra robota!", na co oficer uśmiechał się, kręcił głową, mamrocząc pod nosem jakby sam ze sobą rozmawiał. Oczywiście, nie wszyscy byli tacy mili i otwarci. Zdarzali się tacy, co to omijali ją bez słowa, lub pod czujnym spojrzeniem. Ale stanowili niewielką część całego fortu i awanturniczka szybko zaczęła ich ignorować. Sytuacja, w której ktoś jednak docenia jej starania znacznie podnosiła na duchu, choć wspomnienia i wizji wciąż ciążyły w jej sercu.

W jadalni spotkała Tursta, Agrita i Bumbra. Młody łucznik klepnął ją w ramię i wyszczerzył się, osiłek złapał w ramiona i podniósł w górę, ściskając mocno, a półelf wskazał miejsce obok siebie i podał puchar wina, z uznaniem kiwając głową. I słowa nie były potrzebne. Nagle ktoś z tyłu ryknął na cały głos:

- Zdrowie Licho, pogromczyni demonów!

I niemal cała sala chórem odkrzyknęła "zdrowie!", wstając przy tym i upijając, co tylko było pod ręką. Dało się zauważyć pewne luki w siedzących przy stołach, ale kogo oni obchodzili? Niewdzięczników i półgłówków nie brakowało i to nie miało się nigdy zmienić. Po tym zaczęto zwykłe śniadania, ale wydawało się raczej, że oto wydano ucztę na jej cześć.

Kolejne dni powoli przywracały normę w Forcie. Licho, której okres zwolnienia od pracy skończył się, powróciła do obowiązków. Początkowo robiła to samo; doglądała koni, szykowała kołczany, uczyła się języka zwiadowców. W końcu Johelm poprosił ją, żeby wprawiała do jazdy młodych kandydatów do zwiadu, gdyż znała się na tym bardzo dobrze. Z radością więc porzuciła drzewce strzał na rzecz pouczania młodego pokolenia, jak nie spaść z siodła. Nie była to praca lekka, szczególnie, jeżeli wiatr hulał po całym dziedzińcu, ale zdecydowanie ciekawsza.

Pewnego dnia, kiedy siedziała w stajni z Ogryzkiem, przyszedł do niej Boren. Wewnątrz pełno było ludzi, zatem nie rozgadywał się. Przeprosił ją jedynie za to, co zrobił, choć w ogóle tego nie pamiętał. Wyznał, że nosi na sobie piętno opętanego i nie ma łatwego życia w Forcie, jednak stara się to odpracować. Choć dziewka początkowo widziała w nim tego, który omal jej nie zabił, skinęła w końcu głową na znak, że przyjmuje to, co powiedział. Wszyscy ich obserwowali, więc żołnierz nie rzekł ni słowa więcej, tylko odszedł swoją drogą. Nie widziała go więcej aż do pewnego dnia.

Bideven Cadan zniknął na jakiś czas. Nie było go nigdzie widać, co była bandytka przyjmowała z radością. Niestety, razu pewnego wjechał na swym siwym koniu, wtapiającym się mocno w śnieżnobiałe tło, i od razu kierując go do wieży. Za nim jechała piątka zbrojnych z uskrzydlonym kielichem na piersiach i karczach. Nikt nie był pewny, cóż to może oznaczać, ale rychło sprawa się wydała. Oto Boren, choć nie skuty kajdanami, prowadzony był pod strażą do stajni, gdzie dosiadł swego wierzchowca. Ferris wyszedł z komnat, aby osobiście pożegnać służącego z nim człowieka. Na odjezdnym zmierzył wzrokiem Cadana, ten nie pozostał mu dłużny i już było wiadome, że ten skryty konflikt pomiędzy nimi przeradza się w otwartą wojnę. Licho, stojąca akurat przy bramie, również zasłużyła sobie na poważny i groźny wzrok agenta.

Dwa tygodnie później oddział Johelma dostał zadanie pojechania przed oddziałem szturmowym Keira, żeby spróbować wytropić grupę bandycką, która poczynała sobie coraz śmielej, co budziło gniew kapitana i kazał słać nieraz po trzy patrole dziennie. Jak do tej pory żaden na nic nie natrafił, poza śladami zacieranymi przez śnieg. Zapowiadało się, że i tym razem tak będzie. Wiatr się wzmagał, a konie stąpały ostrożnie, z narastającym trudem. Mieli zawracać, kiedy awanturniczka ujrzała ślady. Powoli zawiewane, ale jeszcze świeże. Ruszyła w ich kierunku, dając dłonią znak, że coś znalazła. Nie trwało długo, nim dostrzegła leżącego w ziemi konia. Osiodłanego, z jukami. Niewątpliwie zdechłego. Zaintrygowana, podjechała bliżej.

Zwierz padł niedawno, znała się wszak na tym. Pod zwierzakiem ujrzała ciało otulone płaszczem. Ostrożnie, z mieczem dłoni, zbliżyła się, niemal pewna, że to zwłoki. Odsłoniła kaptur, a jej oczom ukazała się blada choć zaczerwieniona od wiatru męska twarz. Był od niej straszy, ale chyba młodszy, niż Keir. Czarne włosy opadały mu na kark. Z kilkudniowym zarostem przypominał odrobinę wilka. Nie była zdziwiona. To się niekiedy zdarzało, nieostrożni podróżni wcale rzadko znajdowani byli później na traktach.

Zaraz Licho przeżyła jeszcze jedno zdziwienie. Oto bowiem, spod grubego płaszcza, wychylił się mały, jasny pysk. Po nim główka i reszta ciała. Wilcze szczenię, ukryte pod ubraniem, aby nie zamarzło, wydostało się na wolność, piszcząc po swojemu. Dziewczyna pochyliła się nad nim, i wtedy dostrzegła lekki ruch pod skórą domniemanego trupa. Serce pompowało krew. Mężczyzna żył. Wokół zbierała się już reszta drużyny.

Re: Wodny Fort

75
Wiatr zahulał między drzewami, powiał jakby od niechcenia i strącił śnieg z gałązek, odrobina spadła Licho za kołnierz przeszywanej kurtki. Dziewczyna zaklęła parszywie, wzdrygając się. Kręcili się po jarach i zmarzniętych, zasypanych przepadlinach kolejną godzinę, lecz nie natrafili ni śladu, ni słychu grasujących w kniei bandytów. Ogryzek buchał z nozdrzy kłębami pary i tańcował nerwowo, ilekroć śnieg zapadł się lub lód trzasnął pod okutymi kopytami konia, piana zastygała mu na kiełźnie w kącikach oszronionego pyska, narzuconą na zad derkę przyprószyła cienka kołderka bieli. Licho marzła. Zaciskała na wodzach szczypiące z zimna palce w cienkich rękawiczkach z jeleniej skóry, wypatrując beznadziejnie tropów. W końcu Johelm ze zrezygnowaniem zawołał do odwrotu i wcale chętnie spięła ogiera ostrogami, żeby dołączyć do grupy.

Minęły ponad dwa tygodnie, odkąd przeżyła starcie z opętanym Borenem, po czym wróciła do zwyczajowej roboty w Forcie. Czuła się znacznie lepiej. Praca zerwała myśli z ponurych torów na zastanawianie się, czy ktoś dokładnie będzie sprawdzał powtykane przez nią do kołczanów drzewce bądź jak dobrej wymówki potrzebowała, by wymigać się Draxowi z lekcji i ćwiczyć miecz lub łuk z Agritem. Wolne wieczory znów zaczęła spędzać w gospodzie Ebiego, pijąc za dwie dusze, choć hałasu wyjątkowo czyniąc za ledwie pół, nawet kiedy w towarzystwie przyłapywali się wzajemnie na szachrowaniu w karty i wszyscy zaczynali drzeć się jeden przez drugie — pół dnia pokrzykiwała na placu na młodych adeptów sztuki niezwalania się z kulbaki przy byle potknięciu konia i o zmierzchu zwyczajnie brakowało jej już głosu w gardle. Chłopaki drwili z tego i korzystali bez zmiłowania.

Z Keirem nie rozmawiali więcej o tym, co powiedziała mu niedługo po zajściu, nie przyznała się do żadnego obrazów, które ujrzała w wyczarowanej przez demona wizji. Za dnia dzieliły ich odmienne obowiązki, razem wydawali się żyć z nocy na noc. Spotykali się w skąpanym księżycem zaciszu oficerskiej komnaty i we wspólnym łóżku, gdzie w długich, długich zmaganiach mogli pochłonięci sobą na godziny zapominać o całym cholernym Forcie. Potem przychodził świt i znowu oddalał ich od siebie, chłodny świat rzeczywistości wołał. Niespodziewany powrót Cadana przypomniał o tym Licho. Cała załoga mogła tylko patrzeć bezradnie, jak zabierał ze sobą jednego z nich, bogowie wiedzieli, po co. Ze wszystkich awanturniczka widziała, że najgorzej wziął to do siebie sam kapitan. Mało się nie pozabijali z agentem spojrzeniami, kiedy zastęp opuszczał bramę, nawet jej się oberwało. Powstrzymała się wtedy od reakcji. Wiedza, którą mężczyzna miał o niej i Lesvigu wystarczyła, żeby narobić kłopotów, nie chciała dawać mu pretekstu do grzebania głębiej.

Z radością posadziła tyłek z powrotem w siodło, kiedy wreszcie jej pasjonujące zajęcia przestały kończyć się na oddzielaniu brzydkich lotek od ładnych lotek i pomiatania chłopkami ze słomą na portkach, i zaczęła opuszczać mury twierdzy pod wodzą Johelma. Wcześniej musiała zadowalać się jedynie krótkimi, karkołomnymi przejażdżkami brzegiem jeziora na Ogryzku lub podjeżdżanych młodziakach, korzystając z nieuwagi przełożonych. Perspektywa roboty w terenie brzmiała znacznie ciekawej, ale budziła obawę, którą nie musiała dotąd trapić myśli w Forcie. Nigdy nie mogła być pewna, czy pośród bandytów nie napotkałaby znajomej gęby i ludzi, którzy z łatwością rozpoznaliby ją. Nie chciała ryzykować zdemaskowania przed Johelmem. I nie chciała polować na znajomków. Polecenie odwrotu powitała tedy, pomimo przemarznięcia i przewleczenia się pół boru na marne, z lekką ulgą w sercu.

Kilkoma wyciągniętymi susami galopu Licho podjechała pod zbocze jaru, Ogryzek szedł żywo, śnieg bił spod końskich nóg i zsuwał się na dno. Na górze ściągnęła wodze i wtedy spostrzegła świeże ślady kopyt, których nie zdążyło jeszcze zwiać, a nie mogły należeć do żadnego z ich koni. Pogoniła ogiera, na resztę oddziału zawołała i machnęła ręką. Przekłusowując leśny parów, pierwsza odnalazła źródło tropów.

Martwy koń w podróżnym rzędzie leżał na dnie wądołu, przysypany cieniutką warstwą śniegu. Rozbójniczka widziała z daleka, że coś było pod spodem, przywalone truchłem, ni chybi człowiek. Zatrzymała chrapiącego parą Ogryzka i zeskoczyła z siodła, w marszu dobywając ostrza. Przykucnęła, by przyjrzeć się lepiej, przycięte jasne włoski opadły jej na twarz, a na rzęsach topniały płatki śniegu. Zwierzę padło niedawno, nie myliła się, kiedy wsunęła dłoń pod popręg, dopiero wystygło na mrozie. Nachyliła się nad jego nieruchomym jeźdźcem i odjęła mu kaptur z twarzy, żeby sprawdzić, jakiego to pechowca los położył w zlodowaciałym lesie. Blady. Zarośnięta twarz nosiła jeszcze rumieniec, ogorzała wiatrem, nie zdążyła zsinieć, lecz była całkiem zimna. Martwy, pewnie nie dłużej, niż koń. Bez wątpienia wędrowiec.

Słyszała doganiających ją chłopaków, ale nie krzyknęła im nic. To, że nie widzieli i nie słyszeli bandytów, nie znaczyło, że bandyci nie mogli dosłyszeć ich.

Awanturniczka prawie podskoczyła, kiedy płaszcz na piersi umrzyka wybrzuszył się nagle i drgnął, palce dziewczyny zacisnęły się odruchowo na rękojeści miecza. Na widok szczenięcia aż ochnęła ze zdziwienia. Małe wilczysko, poznała po pysku, łypało na nią ciemnymi ślepiami, popiskując niemądrze z zimna i pewnie z głodu. Miało szarą sierść, ciemniejącą od grzbietu. Licho pochyliła się nad nim odruchowo, delikatnie złapała za skórę na karku i podniosła; maleństwo, puchaty niedorostek, nie wilk. Bronił zazdrośnie swojej prywatności, ale szybko upewniła się, że był to samiec.

Ze szczenięciem przytulonym do piersi, dziewczyna nagle zamarła. Klatka piersiowa mężczyzny poruszała się. Łagodnie, prawie niewidocznie, ale wznosiła się i opadała. Żył. Choć nie miała pojęcia, jak długo jeszcze, kiedy leżał tak nieruchomy w śniegu i na mrozie, przywalony końskim ścierwem.

Mamy jednego żywego, drugi na wpół! — rzuciła do reszty drużyny, gdy pozeskakiwali z koni. — Oddycha, ale nieprzytomny. Trzeba go szybko ładować na koń i do Fortu, inaczej nam skapieje w tej zimnicy.

Wróć do „Południowa prowincja”