Trakt Gryfie Gniazdo - Zaavral

1
POST BARDA
Pokłosie krwawego zaćmienia, które dało się we znaki tak wielkim magom królestwa, nagle obdartym ze swych potężnych mocy, jak i zwykłym zjadaczom chleba, dla których wyjście z domu nagle mogło wiązać się z rychłą śmiercią.
Wszelkiej maści plugawe stwory urosły w siłę w czasie tego przedziwnego zdarzenia i poczęły wykazywać się niespotykaną wcześniej agresją i butą. Południe Keronu nie było wolne od tego problemu i choć Zaavral dawno pozostawiło za sobą czasy swej świetności, nadal było częścią królestwa ludzi i jako takie zasługiwało na ochronę.
Zakon Sakira wysłał kilka zbrojnych drużyn w okolice Gór Davgon, aby wsparły stacjonujące tam oddziały patrona wojny w walce z nowym zagrożeniem i ochronie ludności cywilnej, rozrzuconej po dziesiątkach odległych od siebie wsi.
Wioletta de Cassel była częścią jednej z nich. Zajechała do niewielkiej siedziby Zakonu przed kilkoma dniami, by zaraz otrzymać kolejny rozkaz wyjazdu. Kamienne ściany, ciasne korytarze, zmęczone, często umorusane twarze wojaków i rycerzy oraz wszechobecny półmrok przewijały się przed jej oczami niczym senne obrazy. Była tam, jednocześnie będąc jakby obok, nie rejestrowała w pełni otaczającej jej rzeczywistości; najpewniej ze względu na znużenie podróżą.
Nie dany był jej odpoczynek w normalnym łóżku i odprężające rozmowy z towarzyszami broni nad kuflem podłego piwa. Zresztą, Sakir jej świadkiem, że nie szukała żadnej z tych rzeczy. Była obowiązkową i oddaną przedstawicielką Zakonu, głęboko przekonaną o słuszności jego świętej misji… Toteż gdy zbierano ochotników do wyruszenia na długi patrol, niemal pod same Martwe Wzgórza, kobieta jako pierwsza uniosła swe ramię, czym zdobyła sobie przychylny uśmiech komtura Sesslera.


Kobieta skończyła jako część pięcioosobowej drużyny. Podróżowało z nią dwóch prostych knechtów, zakonnych żołdaków o gębach prostych choć poczciwych, nawet jeśli nosy mieli nieco zbyt czerwone jak na gust panny de Cassel, oraz pełnoprawny rycerz wraz ze swoim giermkiem. Gabriel de Foy, mimo wyraźnego żołnierskiego obycia i twarzy naznaczonej wieloma śladami bitew, emanował specyficzną aurą, która na myśl przywodziła kobiecie adoratorów, krążących wokół jej starszych sióstr lata temu. Był wyniosły i milczący, pięknie wyprostowany, a jego profil wręcz krzyczał o portrecistę; najpewniej nawet teraz zrobiłby na salonach furorę, gdyby tylko postanowił tam zajrzeć. Z jego spojrzenia biła pustka, której nie dało się jednoznacznie przypisać dekadencji, czy zwykłej nudzie. Ciemna czupryna tego szlachetnego męża była zadziwiająco zadbana, podobnie jak i jego arystokratyczny wąsik, przecięty dawno zbielałą blizną.
Z racji swojej rangi i doświadczenia to on oczywiście został przywódcą ich małej grupy, choć odzywał się rzadko i niemal niechętnie, jakby nie był kontent z towarzystwa w jakim się znalazł. Strofował knechtów, gdy ci zapędzali się w rubasznych anegdotkach, Wiolettę zaś traktował niemal na równi z powietrzem. Czasem miewała nawet wrażenie, że gdyby postanowiła z jakiegoś powodu wyprzedzić go i zatarasować mu drogę, to rycerz nie wstrzymałby konia, tylko dalej parł naprzód, dążąc do nieuchronnej kolizji.
Giermek Gabriela zdawał się być wszystkim tym, czego jego pan nie był. Prosty i żywotny, rwący się do bitki i rozmowy, biła od niego taka energia, że człowiek mógłby pomyśleć, iż chłopak jest w stanie góry przenosić. I najpewniej zrobiłby to, gdyby tylko dostał taki rozkaz. Przy tym posłusznie służył panu de Foy, zajmował się jego uzbrojeniem przy każdym postoju, szykował mu racje żywnościowe i pomagał wskoczyć na konia, słowem; giermek idealny. Czasem starał się też zabawić kobietę rozmową, gdy cisza towarzysząca ich gromadzie zaczynała ciążyć na ich barkach niczym płyta nagrobna, jednak widać było, że brakuje mu pewnego obycia i za całą tą radosną energią skrywa się ogromna nieśmiałość. Mogła być to kwestia wieku; chłopak najpewniej nie skończył jeszcze dwudziestu wiosen, choć posturę miał prawdziwego dryblasa.


Trzeci dzień jazdy. Podróżowali w formacji klinu, rycerz na czele, po jego bokach Wioletta i giermek, a za nimi dwaj żołdacy.
Jak na razie natknęli się na jedną karawanę kupiecką, grupę chłopów podróżujących z wioski do wioski na jakieś lokalne święto… Albo ślub, Wioletta nie zwracała na nich większej uwagi… małe stado wilków ucztujące na dwóch martwych kozicach nieopodal traktu i absolutny brak nieumarłych, czy jakichkolwiek plugawych ewenementów. Knechci rozluźniali się, często sięgając do sakw po specjalne manierki, które najpewniej od dawna nie widziały wody.
Powoli zostawiali za sobą góry i wkraczali na przyjemniejsze, wyżynne rejony. Towarzyszył im ptasi śpiew, piękne słońce i przyjemna bryza. Gabriel co jakiś czas spoglądał na błękitne niebo i kręcił powoli głową. Nie odzywał się jednak ani słowem, można było jedynie gdybać o czym wtedy myślał.
Wczesnym popołudniem wjechali w iglasty zagajnik. Paradoksalnie, odgłosy ptactwa i wszelkiej zwierzyny zdawały się cichnąć, by w końcu jedynymi towarzyszącymi im dźwiękami było delikatne trzaskanie drzew, poszczękiwanie ich pancerzy i miarowy stukot końskich kopyt.
De Foy spiął się, odruchowo oparł dłoń na rękojeści miecza.
- Tarcze w dłoń, hełmy na łby. – tym razem w jego głosie słychać było napięcie, które wyparło charakterystyczną dla niego suchą obojętność – Miejcie oczy dookoła głowy. Za cicho tu.


Żołdacy niemrawo nasunęli szyszaki na czoła. Jeden z nich wziął w ręce kuszę i zamglonym wzrokiem zaczął przeczesywać milczący las. Czknął ciężko, aż się zachwiał, a broń niebezpiecznie zatrzęsła mu się w dłoni. Jego kompan skwitował to zachowanie paroma soczystymi przekleństwami, rzuconymi przyciszonym głosem, by w końcu zamilknąć, kurczowo zaciskając dłoń na rękojeści swojego buzdyganu.
W pełnej napięcia ciszy przejechali parędziesiąt metrów, szukając wroga w każdej kępie roślinności i za każdym wystarczająco szerokim drzewem, by w końcu dotrzeć do ciasnego zakrętu.
Zadziwiająco gęste krzaki przysłaniały widok, ale sprawne oko Wioletty wyłapało coś, co jak na razie nie przyciągnęło uwagi Gabriela. Ziemia na trakcie była niecodziennie rozorana, jakby ktoś ciągnął coś niewielkiego, acz ciężkiego. W miejscu gdzie ubity grunt mieszał się z nieśmiałymi kępkami trawy, coś odbijało nieśmiało niemrawe promienie słońca, którym udało się jakoś przebić przez gałęzie i morze igieł. Rambert cicho parsknął i potrząsnął łbem, stukając kopytem o trakt. Jej wierzchowcowi najwyraźniej również udzieliła się ciężka atmosfera.
Obrazek

Trakt Gryfie Gniazdo - Zaavral

2
POST POSTACI
Wioletta de Cassel

Ostatnie kilka miesięcy zdawało się być dla szlachcianki dostatecznie ciężkim i kryzysowym okresem. Tymczasem los zdawał się jeno podwyższać stawkę z dnia na dzień. Niespodziewana długa noc postawiła i tak nieciekawą sytuację królestwa na głowie. I to w taki sposób, że każdy kogo pytała nie był w stanie wyjść nawet ze znośną teorią, która tłumaczyłaby... jak ktokolwiek zyskał coś na tym chaosie. Cóż, jedno było pewne. Ona i sporo innych zyskali kilka nieprzespanych nocy, podkrążonych oczu i przede wszystkim masę zmartwień. A wolała nie myśleć co musiało dziać się w głowie komtura Sesslera. W takich chwilach odrobina niewiedzy jaką niosła ze sobą jej pozycja była istnym błogosławieństwem. Odnośnie zaś niewiedzy... nie mogła zaprzeczyć, że każdego kolejnego dnia zastanawiała się coraz bardziej o czym myśli lub wie Gabriel.

Ich przywódcę trudno nazwać było "przyjemnym" ale po prawdzie... kto miał teraz czas na uprzejmości. Kobieta ledwo znosiła wiedzę którą obarczono ją na ten moment. Sakir jeden wiedział jak jej przełożeni utrzymywali poczytalność. Niemniej coś w obyciu rycerza ją delikatnie drażniło. I nie mogła nawet sprecyzować co. Cóż przynajmniej bycie traktowanym jak powietrze nie było najgorszą rzeczą pod słońcem. Rozmawiać z kim i tak miała. Jak nie z giermkiem to z knechtami. Jak nie z nimi... to Rambert przynajmniej nie narzekał gdy debatowała z nim nad stanem okolicznych rejonów, teologią czy stanem jej przeszywanicy. I jakoś tak czas upływał.

Dzień był nieszczególnie pełen wrażeń. Karawana kupiecka nie była niczym dziwnym, zwłaszcza, że te nie miały zbytnio jak wędrować na północ królestwa i większość z nich najpewniej utknęła w jego południowych rejonach. Chłopi byli bardziej nietypowi, gdyż ich łażenie po trakcie zaraz po Zaćmieniu niewiasta mogła określić jako co najmniej "niezmiernie głupie". Wilki i kozice nie okazały się też jakowąś iluzją skrywającą zwłoki... ogółem cały patrol od kilku dni zdawała się potwierdzać, że rejon był w pełni bezpieczny. Co ironicznie było w obecnych czasach zdecydowanie podejrzane w opinii Wioletty. De Foy z kolei zdawał się nie być zachwycony... niebem? Szlachcianka kilkukrotnie sama zdarła głowę próbując pojąć co niby martwiło tak jej przełożonego. Chmury? Kolejne Zaćmienie? Ostatecznie jednak nie to zaalarmowało rycerza. Po wjechaniu w iglasty zagajnik zwierzyna poczęła nagle milknąć. Mogło to oczywiście być przypadkiem... ale jak często coś dzieje się bez powodu. Oczywistą dedukcją było, że coś lub ktoś spłoszyło dziczyznę z okolicy. I to na skalę daleko większą niż zwykła grupa ludzi. Mógł to być pożar, lawina... lub coś bardziej... nienaturalnego. Dlatego też słowom rycerza zawtórował szczęk przyłbicy szlachcianki, chrzęst rzemienia tarczy zaciskanego na ramieniu i ciche brzdęknięcie rękawicy o rękojeść miecza. Oczy wojowniczki krążyły po otaczającej ich przestrzeni... aż padły na ziemię pod ich kopytami. Klekocząc nieco językiem i uderzając piętami o boki konia podjechała odrobinę bliżej do przywódcy i nie bawiąc się w barwny opis tego co ujrzała rzuciła.

- Sir, melduje podejrzany trop. Coś lub ktoś zwleczony został tu z traktu. Ziemia na to wskazuje i coś połyskuje na poboczu. Pozwolenie na zbadanie czy jedziemy dalej?

Zameldowanie podejrzanych śladów oficerowi przed zeskoczeniem samowolnie z konia zdecydowanie było na miejscu. Zwłaszcza, że dalej nie miała pojęcia jakie rodzaju przywódcą jest jej obecny przełożony.
Spoiler:

Trakt Gryfie Gniazdo - Zaavral

3
POST BARDA
Sir Gabriel z początku nawet nie drgnął na słowa kobiety. Jego twarz pozostawała maską nieprzejednanej obojętności, jedynie spojrzenie rycerza na moment ożywiło się i z uwagą przeczesało otoczenie. Wioletta dostrzegła, że w końcu wzrok pana de Foy natrafił na tropy, które przed chwilą zwróciły jej uwagę. Uniósł nieznacznie brew, nim odezwał się, nie patrząc nawet w jej stronę;
- Nie wyciągajmy pochopnych wniosków, panno de Cassel. - rzekł spokojnie i chłodno, po raz pierwszy od czasu wyjazdu z komturii odnosząc się do niej bezpośrednio. Czyli jednak zdawał sobie sprawę z jej istnienia a nawet pamiętał jej nazwisko. - Trop sugeruje, że jakiś zmęczony kuternoga udał się na stronę... I nie wrócił. Badaj na własne ryzyko i melduj szybko. Poczekamy na ciebie. - wyciągnął dłoń w jej stronę, co z początku mogło wywołać w niej lekką konfuzję. Prędko zrozumiała jednak, że najpewniej oczekiwał iż poda mu lejce, żeby mógł przypilnować jej rumaka. Była w tym małym geście jakaś głęboko zakamuflowana galanteria, relikt przeszłości, którą mężczyzna dawno już pozostawił za sobą.
Obejrzał się przez ramię, by wbić spojrzenie w żołdaka z kuszą.
- Jeśli jeszcze raz zobaczę, że wymachujesz tym jak skończony idiota, to każę ci obciąć dłoń. Prostuj się i osłaniaj flankę; wiem, że strzelać potrafisz. - na szlachetnej twarzy Gabriela wpełzł paskudny grymas pogardy, ale zaraz zniknął. Zresztą, Wioletta pozostawiła towarzystwo za sobą, zbliżając się do podejrzanego tropu.


Ziemia była lekko rozorana, ale faktycznie wyglądało to, jakby ktoś powłóczył nogą. Ślad ciągnął się zza zakrętu, ale dopiero tutaj, na sypkim, nie tak ubitym gruncie, mocniej się odznaczał. Tuż przed linią trawy leżała mała, metalowa spinka bądź sprzączka, która nieśmiało łapała promienie słońca, starając się zwrócić na siebie uwagę kobiety. Element wyposażenia był prosty, wykonany z jakiegoś taniego, tandetnego niemal stopu i lekko przybrudzony szkarłatną cieczą, którą Wioletta doskonale znała. Krwi były tam ze dwie krople, ale nie zdążyła nawet jeszcze dobrze zaschnąć. Ślad prowadził dalej w gęste zarośla, znacząc się wyraźnie połamanymi gałązkami i niemrawą, acz widoczną z bliska czerwienią na niżej położonych liściach. Kimkolwiek był tajemniczy kuternoga, jego przypadłość mogła być bardzo świeża.

Grobowa cisza, kompletny brak leśnej zwierzyny i ślady krwi na krawędzi traktu wystarczyłyby do zjeżenia włosów na karku niejednego dzielnego męża. Piękny dzień prędko tracił na uroku, a kobiecie zdawało się, że nagle zrobiło się chłodniej. Czuła na swoich plecach czujne, badawcze spojrzenie Gabriela.
Obrazek

Trakt Gryfie Gniazdo - Zaavral

4
Kobieta skinęła głową na słowa przełożonego i poganiając nieznacznie konia podjechała na tyle blisko lśniącego obiektu na ile było to możliwe. Następnie wzięła głęboki wdech, przeczesała wzrokiem otoczenie i dopiero będąc pewną, że nic podejrzane w okolicy się nie ruszało zsunęła się powoli z siodła. Przez krótką chwilę intensywnie przyglądała metalowemu obiektowi jak gdyby spodziewając się, że w każdej chwili zabłyśnie , wybuchnie lub zacznie lewitować. Zauważając jednak, że przedmiot wykonany był tandetnie i najpewniej nie mógł być pułapką zastawianą na chciwych przechodniów przyklękła i ostrożnie uniosła klamrę wystawiając ją na większą ilość promieni słonecznych. Krople krwi ruszały się dalej po sprzączce... czyjakolwiek to była krew przelana została niedawno. Wzrok Wioletty skierował się na gęste zarośla. Krew na liściach, połamane gałęzie. Ranny uciekł w las. I był ścigany. Inaczej niechybnie kontynuowałby podróż drogą aby zwiększyć szanse na bycie znalezionym przez przejezdnych. Chyba, że... nie chciał być znaleziony. Kto w końcu mógł zagwarantować, że to kuternoga nie był tu winnym?

- Sir, trop ze świeżej krwi.

Rzuciła wojowniczka aby dać reszcie oddziału do zrozumienia, że zdecydowanie nie mają do czynienia po prostu z pijanym kuternogą, który zgubił broszę. Ktoś chciał tutaj lub w gdzieś w pobliżu kogoś zabić. Miała pozwolenie na zbadanie tropu na własne ryzyko. Nie oznaczało to jednak, że nie powinna była myśleć o bezpieczeństwie swoich towarzyszy. Następnie szlachcianka dobyła miecza i podążając krwawym tropem w stronę krzaków uniosła nieco ostrze. Gotowa odrąbać nim co bardziej nachalne gałęzie... lub potencjalne zagrożenie czające się za nimi.
Spoiler:

Trakt Gryfie Gniazdo - Zaavral

5
POST BARDA
Tandetna sprzączka bynajmniej nie miała wobec Wioletty żadnych nikczemnych planów. Spokojnie spoczywała na krawędzi traktu, zupełnie niechcący wyłapując swoją metaliczną powierzchnią pojedyncze promienie słońca i pobłyskując od czasu do czasu, niczym swoisty sygnał ratunkowy. Jej właściciel pewnie mógłby być jej wdzięczny; kto wie, czy nie uratuje mu życia swym niezobowiązującym istnieniem?
Gabriel zmarszczył lekko brwi, słysząc słowa kobiety, po czym obrócił się w stronę dwóch podróżujących z nimi żołdaków i wskazał na jednego z nich.
- Johan, za nią. Wołajcie nas w razie niebezpieczeństwa, na razie zabezpieczymy trakt, byście mieli dokąd wracać. - rycerz również dobył miecza, unosząc przy okazji nieznacznie tarczę. Czujnym wzrokiem lustrował otaczający ich las, jednak na razie nie zdecydował się na wyjrzenie za zakręt. Może obawiał się tego, co może tam zobaczyć, może przed ruszeniem w przód chciał zebrać całą drużynę; tego panna de Cassel nie wiedziała. Jego hełm, wypolerowany na glanc, nawet w pozornej ciemnicy lasu błyskał niczym pochodnia. Aż strach pomyśleć, jak musiał jaśnieć w pełnym słońcu.


Johan, rosły, prosty chłop w ćwiekowanym kubraku, zeskoczył z konia, sięgnął do pasa po krótki miecz, stuknął się tarczą w szyszak dla orzeźwienia, strzelił karkiem ze dwa razy i dołączył do Wioletty, gdy ta powoli zagłębiała się w zarośla.
Krzaki były gęste i bez wątpienia irytujące, gałęzie napierały na jej hełm, a czasem nawet próbowały wyłupić jej oko, jednak żadna z nich nie uprzykrzyła się jej na tyle, by była zmuszona karczować sobie drogę. Krew wyraźnie znaczyła się na niewinnie zielonych liściach, zdecyowanie ułatwiając im zadanie. Czuła na karku ciężki oddech Johana, a słodko-kwaśny odór jego potu otulał ją szczelniej od leśnej gęstwiny.
Po kilkunastu, może kilkudziesięciu trudnych krokach, wreszcie wydostali się z gęstych krzaczorów.
Ledwie parę sekund zajęło jej znalezienie kolejnego tropu; kuternoga zdawał się kuśtykać coraz mocniej. Leśne runo było wyraźnie rozorane ciągniętą przez niego nogą, ziemia i dawno zeschłe igiełki rozrzucone na boki. Coraz mniej krwi znaczyło podłoże.
Ścisnęła mocniej miecz i mając się na baczności ruszyła za tropem. Milczący żołdak szedł pewnie o krok za nią, słyszała jak grunt chrzęszczy pod jego ciężkimi buciorami. [/akapt]

Po kilku minutach dotarli do dużego głazu narzutowego o w miarę regularnym kształcie, gdzieś pomiędzy owalem, a prostokątem. Osoba, której śladem podążali, musiała się o niego wesprzeć, bo ślady nieco się unormowały.
Ostrożnie okrążyli głaz.
- O matulu, matusieńko... - jęknął Johan. Jego burkliwy basowy głos załamał się w połowie i niemal zamarł mu gardle.
Kuternoga, a raczej to co z niego zostało, siedział wsparty o głaz. Miał na sobie strzępki chłopiego odzienia i kolorową czapkę nasuniętą na czoło przekrzywionej nienaturalnie głowy. Jego prawa noga była doszczętnie zmasakrowana, kość udowa przebiła się przez miękkie tkanki i swą smętną, czerwonawą bielą wskazywała na dwójkę Sakirowców. Stopy brakowało, a pod kikutem zgromadziła się niewielka kałuża krwi.
Coś rozdarło brzuch mężczyzny i wywlekło zeń wnętrzności, rozlewające się teraz po jego kroczu i między nogami. Brakowało mu kawałka policzka, przez co zdawał się szczerzyć do nich w paskudnym, trupim półuśmiechu, błyskając przy tym przegniłymi zębami. Jakby tego było mało, biedak nie miał też lewego przedramienia.
Wioletta słyszała jak Johan walczy z odruchem wymiotnym, ciągle szepcząc coś do siebie pod nosem.


Cokolwiek dokonało tak paskudnej zbrodni, zdawało się nie pozostawić po sobie żadnych śladów, poza rozoraną ziemią przy samym mężczyźnie. Wioletta wiedziała jednak, że musi być gdzieś w pobliżu, przecież krew nie zdążyła nawet zakrzepnąć.
Wtem coś kapnęło jej na czubek hełmu.
Kap.
Kap, kap.
Spojrzała w górę, a czerwona kropla wpadła jej do oka. Zdążyła jednak dostrzec niewyraźną, ciemną człekokształtną sylwetkę pośród gałęzi.
Nim zdążyła choćby krzyknać ostrzegawczo, posłyszała świst i charakterystyczny chrzęst łamanych kości.
Johan krzyknął, zasłoniwszy się tarczą. Może i był pijakiem, ale refleks miał dobry. Przed nim leżało ramię kuternogi, a na jego tarczy znaczył się lepki, krwisty ślad.
- Co to, kurwa, ma być? - przylgnął plecami do skały, patrząc w górę.


Istota zlazła z drzewa, okrążając je kilkukrotnie ze zwinnością wiewiórki. Jej długie członki, miały w sobie coś niepokojąco ludzkiego, jednocześnie pozostając zupełnie nienaturalnymi w tym jak się poruszały. Chudy, wyciągnięty tułów potwora, , umazany był krwią, podobnie jak jego przednie kończyny, zakończone paskudnie zakrzywionymi szponami. Istota przekrzywiła łeb, opatulony kilkoma pasmami siwiejących włosów i rozciągnęła usta (paszczę?) w coś na kształt uśmiechu, szczerząc do nich rząd ostrych jak brzytwa, haczykowatych zębów. Mogli nawet dostrzec zatknięte na nich kawałki mięsa. Łeb też miała ludzki, jeno brakowało jej nosa, zaś skóra zdawała się być tak mocno naciągniętą, że mogłaby pęknąć, gdyby tylko rozwarła za mocno szczęki.
Johan śmierdział strachem, Wioletta słyszała jak powoli opróżnia pęcherz.
Obrazek
ODPOWIEDZ

Wróć do „Południowa prowincja”