Dystrykt szczurów

1
W tej ponurej krainie, która zmaga się z wieloma problemami - począwszy od nieumarłych z Cieśniny Martwego Ptactwa po wszechobecny głód po wiecznej zimie - leży Irios. Prawdopodobnie najstarsze miasto wzniesione ludzkimi rękoma, i przezeń nade wszystko zamieszkiwane. To silnie ufortyfikowane, wielkie i bardzo religijne miejsce z dostępem do morza. Położone w Zatoce Krzyża jest obecnie głównym ludzkim portem, bowiem Ujście zostało przejęte przez siły Baronowej, zaś na Heliar spadł szklany deszcz. Samo Irios jest gęsto zabudowane, nawet w porcie dom stoi na domu, a dachy z czerwonej dachówki zlewają się w jedną falę chociaż nie są ze sobą połączone w żaden sposób. Mnogo tutaj od kapliczek poświęconych Sakirowi. Tak samo jak i jego kapłanów. Miasto odznacza się radykalnym światopoglądem, na ulicach panuje względny ład pomimo nieprzyjaznych warunków klimatycznych.
Dystrykt
Obrazek

Ten poukładany kompleks jak każdy wysoce rozwinięty organ posiada i swoje wady. Niewątpliwie jedną z nich jest dolne miasto lub podmiasto zwane dystryktem szczurów. Nazwa pochodzi od niezliczonej liczby gryzoni, jakie buszują nie tylko po ulicach, lecz i w domach najbiedniejszych z Irios. Nikt nie próbuje walczyć z plagą, bo ubodzy nie skarżą się na swój los. Dziś dzień podmiasto jest domem dla kalek, obłąkanych, szemranych typów, a leniwi grabarze czasem wyrzucają tu nawet zwłoki. Wszędzie unoszą się wstrętne, trujące pyły, tworzące dławiącą wilgoć. Ściany są mokre, śliskie i pokryte szarozielonymi porostami. Kanały w dystrykcie są jak labirynt: każdy, kto jest na tyle głupi lub odważny, by do nich zejść, znika bez śladu.

Re: Dystrykt szczurów

2
Czarna smuga dymu, która przecisnęła się pod osłoną nocy przez bliźniacze statuy Sakira i przez wąską alejkę między brudnymi domkami, wlatuje do dolnego miasta.

Lewitując jeszcze w przestworzach jako niematerialny byt, kruczowłosa elfka wypatrywała odpowiedniego lądowiska. Jej uwagę przykuła uliczka tak brudna, tak cuchnąca, zapuszczona i odosobniona, że szczura tutaj szukać z pochodnią byłoby utrapieniem. Nic i nikt nie zapragnęło egzystować w takowych warunkach. A była to dość wąska i kręta uliczka z kilkoma rozgałęzieniami oraz grząskim gruntem, jak przekonała się Callisto. Bowiem tuż po wylądowaniu obcas wysokiej elfki wbił się - przynajmniej do połowy - w lepki grunt rozcieńczony - jak mogła się domyślać - uryną.

Subtelnie przywarła do ściany jak jakiś uciekinier czy inny zbieg. Zlewała się z nią w swej mrocznej todze, opuszczonych na twarz włosach oraz całym tym brudzie, który nosiła na sobie od głębi lasu. Bark dawał o sobie znać przy każdym dynamicznym ruchu kończyny, dlatego ograniczała ruchomość poprzez przytrzymanie bądź przyleganie uszkodzonej części i operowanie wyłącznie przedramieniem.

Wyszarpała gęste pokłady mazi z górnych dróg oddechowych, a gdy tylko znalazły się na zębach, splunęła galaretą pod stopy. Już czas - pomyślała.

Re: Dystrykt szczurów

3
Niebo było ciemne jak dno oceanu, a ciepłe promienie słońca miały dopiero wyjrzeć za horyzontu, gdy w podejrzanej, mocno zapuszczonej dzielnicy miasta pojawiła się ranna, blada elfka w odzieniu godnym prawdziwego monarchy. Bezszelestna, niemal niewidoczna osnowa z cieni, która przywiodła ją tu rozpłynęła się w powietrzu w mgnieniu oka pozostawiając samą pośrodku brudnej, opustoszałej ulicy.

Wszędzie wokół jak okiem sięgnąć panował gęsty, oślepiający mrok, który rozrzedzały jedynie pojedyncze pochodnie majaczące gdzieś tam na odległych murach miasta i nawet duma firmamentu herbiańskiego - dwa dostojne księżyce skryły się gdzieś za chmurami jakby sami bogowie odwrócili wzrok od Callisto. Była sama, oczywiście, jeśli nie licząc tuzina szczurów, które kryjąc się tu i ówdzie od jakiegoś czasu przyglądały się jej jak wygłodniały drapieżca na smakowity kąsek. Gdyby dziewczyna potknęła się lub, co gorsza, straciła przytomność prawdopodobnie mogłoby to oznaczać smutny koniec tej historii, a początek opowieści o wielkiej uczcie miejscowych gryzoni. Los jednak chciał, że uzurpatorka trzymała się wciąż całkiem nieźle jak na otrzymane obrażenia wszak była w trakcie wojny i nie zapowiadało się by miała lekko ją odpuścić. Co więcej, zdawać by się mogło, że nie jest tu, aby szukać pomocy, a celem o wiele bardziej złowieszczych intencji.

Sygn: Juno

Re: Dystrykt szczurów

4
Wciągnęła głęboko powietrze - coś zakuło w barku. Mimowolnie wypuściła nadmiar gazów rozmyślając nad tym, co właściwie pragnie uczynić. Przed oczyma malowały się obrazy splamionych krwią ulic, krzyczących matek za dziećmi, które na ich oczach pożerały monstra z krainy mroku. Z drugiej strony ujrzała próbujących mierzyć się z niepokonanymi rycerzy. To jak nieudolnie wojują przeciwko bestią, których portrety Callisto najchętniej wyrzuciłaby z pamięci. Zlepione przez pot i brud włosy opadły na pochyloną twarz. Przezeń spojrzała na skrwawione dłonie z pewnym wyrzutem. Nie oswoiła się do mroku, ponieważ do niego nie można było się przyzwyczaić. Był dziwny. Jakby okalający wszystko całunem śmierci. Nawet wyciągając w tamtym świecie przed siebie dłoń, miała uczucie dotykania delikatnego aksamitnego materiału, który okrywał ten wymiar. Znała to miejsce ze swojej magii. Było z jednej strony przerażające, ale kuszące zarazem. Uwodziło swoją tajemnicą i potęgą, która okazała się niezwykle kosztowana.

Odgarnęła włosy z twarzy.

Zdrowa ręka ochoczo powędrowała w górę, kolejno kreśląc faliste obłoki, jakoby ktoś obijał zmoczony pędzel o napięte płótno. Stopy trzymała sztywno w jednym miejscu, powoli rozwijając się w rytm oscylującego korpusu. Dalej lewa noga posuwa się w przód, potem prawa i ponownie, lecz w przeciwnym kierunku. Przestała kontrolować ruchy. Oddana całkowicie chwili, wypełnia się wewnętrzną energią jaka przemierza miejsca i czasy. Coś się zmienia, atmosfera gęstnieje, zaś najbliższy obszar spowija smuga ulotnego uniesienia.

Wydobyte z wnętrza gardzieli słowa odbijają się od pobliskich ścian. Nieznane, jakby z obcego języka frazy rzucane są między płytkimi już wciągnięciami powietrza.

Fallite fallentes
Dura necessitas
Hic vivi taceant
littera nocet
O, sancta simplicitas
Per aspera ad astra


Dookoła Callisto winien roztoczyć się impuls magii, jaki łączy się z mrokiem. Ten splata się z jej czarem, uzupełniając go. Razem z zieloną poświatą zaklęcia, która rozświetliła mrok, pojawił się portal. Przypominał on wyrwę w podartym aksamitnie czarnym materiale, który otaczał nieboskłon nad herbiową ziemią. Nie była to piękna majestatyczna brama, przez którą przechodzi się z pełnym majestatem. Postrzępione granice pulsowały niespokojnie, jakby zaraz miały zasklepić się. Macki mroku oblekały go jednak utrzymując przejście. Po drugiej stronie widać było świat, który kobieta odwiedziła nie raz. Czarniejszy niż noc dookoła.
Spoiler:
Chybko uchyliła się w tył, chociaż portal powstawał kilka metrów przed nią. I tak bała się go, strach przed istotami z wnętrza krainy ciemności był nie do opisania. Miała chwilę nim bestie odkryją, że ktoś otworzył im drzwi do innego świata. Miejsca pełnego świeżego mięsa, którego tak bardzo brakowało w ich domu.

Jak szczur przesuwała się pod ścianą, prawie do niej przylegając. Z czarcim uśmieszkiem spoglądała w bramę licząc, że ujrzy wypadające z niej bestie. Te same, która za kilka dni zajmą całe Irios. Niestety mogła obejść się wyłącznie marzeniami o nadchodzącej rzezi. Callisto zrobiła swoje. Pionki ruszyły. Święta wojna - parsknęła, zaciskając dłoń na smudze. Musiała wracać do Hollar. Ścisnęła kamień jeszcze mocniej i pomyślała o tym, że już chce wrócić do swego miasta. Jeśli dane jej było, ulotniła się jak dym pod postacią którego tutaj trafiła.

Re: Dystrykt szczurów

5
Niby zegar odmierzający czas biło jej serce przepełnione nienawiścią i strachem. Słyszała je, o tak, słyszała doskonale jak pompuje elfią krew dodając sił w tę chłodną jesienną noc niezmąconą przez wrzawę codzienności. Zaiste, dawno już opustoszała gwarna za dnia ulica - próżno szukać żywego ducha i nawet szczury ucichły jakby przeczuwając zbliżające się zagrożenie. Jej oddech nieznacznie przyśpieszył, była całkiem sama - pośród mroku, pośród wrogów, sama w niekończącej zdaje się walce z absurdami tego świata. Ranna, ścigana, bez wsparcia, a mimo to wciąż brnęła przed siebie na ciernistej ścieżce przeznaczenia, której cel zanikał powoli wypierany zgoła inną, pierwotną potrzebą. Przetrwanie pchało ją naprzód, a zemsta wyznaczała granice, które nieustannie przekraczała walcząc z odwiecznym porządkiem by na jego gruzach wznieść coś nowego, miejsce dla jej podobnych - dla istot mocy, magii wszelakiej. To dla tych idei, dla tych emocji i nieszczęsnych żywotów nie bez wahania sięgała po zakazaną wiedzę, by przeklętym rytuałem zadać cios swym oprawcom. Ostatni symbol rysowany w powietrzu, ostatni gest na zimnej posadzce i po chwili ledwie kilka metrów przed nią w jasnej zgniłozielonej poświacie rozwarło się przejście do mrocznej krainy spowitej cieniami, wymiaru nieskończonego głodu i nieskończonej nienawiści. Czerń rozpościerała ową zadrę wciąż walczącą o zasklepienie mącąc przesłonę światów niby fale wzburzone lub wir hipnotyzujący, który swym misterium upaja zmysły i przywołuje zwodniczo gdzieś na druga stronę.
Obrazek

( zalecam słuchać po cichu )
Wpatrywała się w niespokojną taflę wciąż wyczekując tego co dopiero miało nadejść, acz długo odpowiadała jej cisza. Bała się, bała coraz mocniej. Świadoma koszmarów owej odmiennej rzeczywistości krok za krokiem wycofała się niepewnie, a gdy poczuła wreszcie za plecami chłód litej ściany poczęła sunąć wzdłuż niej instynktownie kierowana potrzebą bezpieczeństwa. W dłonie pochwyciła lśniący kamień, jedyną pewną ucieczkę, a owładnięta grozą przed nieznanym sine usta wykrzywiła w szaleńczym uśmiechu tak godnym złowrogiej natury. Wtem doszedł ją odgłos narastający coraz szybszego plaskania jakby zmierzało ku niej szarżujące zwierzę z daleka cuchnące zgnilizną, mokre, z rwanym oddechem. Zaciekawiona tusząc, że dźwięk ten dochodzi spoza herbiańskiego wymiaru starała się w przejściu dojrzeć jakikolwiek, choćby najmniejszy ruch i naraz w spowitym mrokiem zwierciadle dostrzegła kształt drobny, acz szybko zbliżający się doń. Serce wiedźmy przymarło, a ciało sparaliżowała ekscytacja przemieszaną z przerażeniem. Kształt urósł i widziała teraz, czym było zbliżające się zagrożenie, a nim zdążyła choćby krzyknąć bestia rozwarła paszczę prezentując uzębienie i z przeraźliwym skrzekiem wybiegła z portalu mknąc dziko w jej stronę. Znajomy odgłos plaskania zmienił się nieco, gdy umięśnione, blade łapska uderzyły po raz pierwszy w twardą nawierzchnię brukowanej uliczki. Dwa susy wystarczyły by stworzenie w oka mgnieniu skróciło dystans między nimi i przymierzyło się do trzeciego skoku, a nim szkaradztwo dotarło celu Morganister ocknęła się na krótką, acz wystarczającą chwilę, by ponownie zmienić się w kłąb cieni i odlecieć czym prędzej ku górze. Monstrum nie dało za wygraną - uderzając w ścianę wbiło w kamień długie pazury i uparcie przemierzyło w pionie jeszcze kilka metrów kłapiąc zajadle w ślad smugi. Dopiero po jakimś czasie dotarło do drapieżcy, że zamiast w upragniony posiłek trafia w pustkę, zrezygnował wreszcie, zaskrzeczał rozdrażniony, a wisząc wciąż nad ziemią sprawnie przepełzał wzdłuż ściany znikając wkrótce gdzieś za rogiem wiedziony zapachem nowej ofiary.

Niedługo musiała czekać wiedźma na rezultaty swych niecnych poczynań - pierwszy ciągnący się wrzask trwogi nagle przerwał nocną ciszę, by urwać równie niespodziewanie, zwiastując miastu nieszczęście. Kilka świec niespokojnych zajaśniało w oknach, kilka głosów rozdrażnionych zawrzało, a wraz z narastającym poruszeniem ledwie spostrzegła jak następny twór obcej krainy przekracza granicę światów. Z tej odległości i przy mizernym świetle nie sposób było odgadnąć, jak wyglądał nowy przybysz, czy też po hałasach mnogich wnioskując przybysze zza drugiej strony. Czy mieli macki długie? Przyssawki na łapach lub skrzydła niczym nietoperz? Jakkolwiek się prezentowali przynajmniej jeden z nich należycie spełniał swe zadanie, bo gdy drzwi staranował gwałtownie najbliższego budynku przestrzeń po raz wtóry wypełniły jęki przerażenia i zaraz po nich odgłosy rwanego mięsiwa. Skończyła się cierpliwość zewsząd przebudzonych, stąd zrywali się niezwłocznie ci bardziej poruszeni, czy o lekkim śnie celem zgiełku wyjaśnienia i po schodach pośpiesznie zbiegali na ulicę z orężem często prowizorycznym lub łojówką w ręce, a kto raz już przekroczył framugę swych włości rychło znikał z krzykiem w ostatnim blasku ogarka. Zbyt słabi by agresorom stawić opór, często niewidoczni nawet w ciemnościach padali tuziemcy ostatnim tchem pobratymców budząc.

- Dobijcie mnie! Błagam! Dobijcie!

- Bogowie na nieb-

- Matko, oszczędź!

Wprawdzie mógł być pojedynczy krzyk jeno rabunku krwawego dziełem, lecz jak kolejne wyjaśnić agonii wyrazy? W poszukiwaniu odpowiedzi na tę zagwozdkę co chwilę ktoś wrzask podnosił małżonka czy rodzica zgonem zatrwożony, a zaraz gdzie indziej o litość kto inny wzywał nową pożywką stając się najeźdźców i narastała wrzawa lawinowo dźwięki wszelakie między sobą mieszając: kaźni, ucieczki, rozpaczy, cierpienia, szoku i szaleństwa. W towarzystwie ich z kolei odgłosy walki, mebli wywracania, naczyń tłuczenia, pościeli rwania, parkietów zrywania, paznokci zdzierania oraz inne jazgoty kaskadą po nocnym niebie płynące razem jakby burzy gniew imitując lub wojny zawieruchę.


Wtem rzuciły jej się w oczy dwie pochodnie w górze ulicy truchtem zbliżające się do miejsca przyzwania. Czyżby odsiecz nadbiegała? Po lśniących w półmroku zbrojach wnioskując i reakcji zbyt opieszałej, by uznać nadciągającą pomoc za rycerzy Zakonu kruczowłosa zrozumiała, że oto nadchodzi patrol straży miejskiej. Śmiałkowie ci podeszli bliżej zajścia wypatrując w ciemnościach przyczyny poruszenia, lecz nim zrozumieli w co się pakują kolejne monstrum pokonało zwierciadło rzeczywistości, by bez wahania rzucić się do szyi bliższego z nieszczęśników. Pierwszy ze strażników padł szybko, wręcz w oka mgnieniu co przyjąć można po toczącym się po nawierzchni łuczywie oraz echem niosącym się błagalnym zawodzeniu kompana:

- Potwór! Ludzie, potw-

Rychło i on padł równo z brzękiem stali.


Zawiał delikatny zefir niosąc fetor zgonów za sobą, gdy opieszale wyjrzała za chmur Mimbra oświetlając wreszcie miasto szkarłatnym blaskiem. Przed Callisto począł rysować się pełniejszy widok dystryktu szczurów - najpierw ujrzała bruk tak samo ciemny i brudny jak go zapamiętała, kawałek dalej portal, od którego teraz wiódł krwawy szlak licznymi trupami naznaczony rozchodzący się dalej w stron kilka. Wreszcie ujrzała w kałuży resztki wyważonych drzwi lub precyzyjniej rzecz ujmując wyrwanych z zawiasów i roztrzaskanych w drzazgi przy wspomnianym pierwszym natarciu jakoby pozostałość mizernej przeszkody na drodze rezydenta mroku. Przez otwory okienne dostrzegała czarownica zakrwawione ściany, głębokie ślady pazurów, zdarte tapety, połamane stoły, a nawet korpus nieruchomy o framugę salonu oparty z przeżartym do kości torsem.
Obrazek
Światło księżyca mknęło dalej nieubłaganie, a za nim podążał wzrok wiedźmy.

Wzdłuż gęstej posoki wychodzącej z portalu ciągnęły się w głąb dzielnicy rozdarte, zdewastowane pozostałości po zbyt ciekawskich i bezdomnych przeważnie prowadząc do wybitych na parterach okien, zniszczonych wrót lub przebitych brutalnie ścian. Ścieżki te były najwyraźniej śladem po wygłodniałych bestiach, które teraz w kakofonicznym akompaniamencie mordowanych we śnie mieszczan czyniły sobie poddanym ten skrawek ziem zbożnej władzy poświęcony. Wciąż jednak jeden pojedynczy szlak wyraźnie zmierzał do innego miejsca, gdzie ofiarą dopiero padli przecież miejscowi służbiści i właśnie wtedy dojrzała "to" skąpane w promieniach tarczy niebiańskiej. Abominację człowieka, niegdyś żołnierza pewnikiem - zdeformowaną, przerośniętą istotę o długich czarnych szponach i ropiejącej szarej skórze, która pod wewnętrznym naporem mięśni nie wytrzymywała presji pękając na ciele, zwisając bezwładnie i odsłaniając żyły, organy, muskuły. Stwór ten miał twarz wykrzywioną jak u gryzonia, ręce nierówne, przerośnięte i nogi w jakimś stopniu człowiecze, ale przede wszystkim pancerz - zbroję zdaje się rycerską - wygiętą, zrośniętą z cielskiem, o kunszcie i wzorze niepodobnych do niczego co widziała wcześniej. Potwór stał przodem lekko pochylony z pyskiem zatopionym w szyi nadal ciepłego trupa, którego brutalnie pozbawiono prawej ręki i nogi. Nieboszczyk wciąż dygotał, gdy na resztki poległego towarzysza (padniętego u stóp przerazy) wylewała się z denata gęsta posoka krwi ochlapując rozdziawione w przerażeniu lico, ciągnąc obficie po mundurze w dół ulicy, lawirując między kocimi łbami, by wreszcie skończyć w rynsztoku. Wycia przebudzonych stanowiły teraz prawdziwą symfonię chaosu - coraz mniej świec, coraz więcej krzyków, desperackich wołań o pomoc, urywanych modlitw do Sakira, do Hyurina, do Usala, do każdego, kto tylko mógł słuchać. A obserwując z góry całe zamieszanie - mieszkańców uciekających przed koszmarnymi mutantami, niesięgających dalej niż za próg własnego domu, wyskakujących z okien i dachów w objęcia pewnej śmierci, czy pożeranych jeszcze za życia we własnych łóżkach zrozumiała elfka, że tej nocy bogowie postanowili być głusi na lamenty Irios.
Obrazek

Zabił wtem dzwon drganiem donośnym wzywając siły wszelakie na czele z zakonem do obrony miasta.

Tymczasem kolejni “żołdacy” obcego wymiaru opuszczali swój świat dla bogactwa Herbii, dla kwitnącego życia, które dla nich było jeno pożywką. Jeden z buzdyganem w miejscu dłoni, niewysoki, choć prędki niezwykle i o paszczach licznych w rozmaite strony zwróconych, inny z rojem strzał w plecach, nieprzejęty swym stanem ciągnął za sobą długie cielsko niby ślimak zbity w masę z mnogich korpusów gnijących, jeszcze inny ze sztandarem zszarpanym wbitym w plecy, ponuro powiewającym na wietrze. Brnął pochód szkaradztwa przedzierając się jeden przez drugiego, szarpiąc nawzajem, walcząc zaciekle w dzikiej pogoni za wonią, za oddechem, za jedną tylko tożsamą potrzebą definiującą potworności mroku - głodem.

A gdy myśleli już wszyscy ci kurczowo życia uczepieni i ci boleśnie dogorywający, że nic gorszego niż owe plugastwa po tej ziemi stąpać nie może w magicznym przejściu zamajaczyła jeszcze jedna sylwetka - zgarbiona, ponuro głosami licznymi zawodząca, blada góra muskuł na dwóch nogach niby pale, łapach długich jak nogi słonie i żebrach wygiętych jakoby korona wykrzywiona z kości. Czymkolwiek była owa przedziwna istota do wyjścia zbliżała się mozolnie, a na swej drodze odtrącała wszystko co zastąpiło jej drogę. Nieważne jak wielcy lub zajadli byli pobratymcy białego czempiona, ten pożerał ich z miejsca lub dekapitował bezlitośnie czego dowodem miały być konsumpcji odgłosy, czy też czaszka pokaźna jakby wężowa, która wystrzeliwując z niespokojnej tafli przeleciała kawałek przez dzielnicę mijając żerujące wypaczenia i nieszczęsne zwłoki finalnie rozbryzgując o zewnętrzną ścianę wieży dzwonniczej. Z kolei ów kamienna budowla poza pełnieniem wiadomej funkcji stanowiła jednocześnie jeden z punktów zbiorczych dla sił obrony miasta - już teraz z wojskową precyzją w zwartym dwuszeregu ustawiali się reprezentanci straży miejskiej na ten czas w liczbie nie przekraczającej dwóch tuzinów napinając sprawnie kusze w oczekiwaniu na komendę.

- Cel... - na rozkaz postawnego dowódcy pierwszy rząd bez wahania przyklęknął mierząc przed siebie, drugi tuż nad jego głowami doszukując przeciwnika. Niechybnie zwrócił władczy baryton uwagę części potworów, które o ile nie miały nic w pysku podążyły doń instynktami niesione.

- Strzał! - seria bełtów wystrzeliła w stronę ulicy sięgając najbliższych dwóch stworzeń, drażniąc je wprawdzie, bynajmniej nie kiereszując zanadto, kiedy pędzący ładunek na siebie przyjmowały tudzież wojskowym pancerzem bezwiednie odbijały. Rozjuszone niespodziewanym oporem miejscowych przyśpieszyły kroku monstra skracając dystans znacząco, brnąc co tchu do oddziału, niemniej dla tych stróżów wprawionych, jakimi jawili się milicjanci czas był to wystarczający na ponowne wyposażenia załadowanie i naboju wystrzelenie. Druga salwa wyraźnie spowolniła pojedynczą kreaturę doprowadzając do jej obfitego krwawienia jednak wciąż żadna ze stron nie dawała za wygraną. Szybka decyzja, kolejne przeładowanie i wiadomym już było, że postanowili zbrojni na dystans walczyć tak długo, jak to tylko możliwe. Dowódca niewzruszenie uniósł lewicę sygnał dając gotowości i padł ciężko naraz, gdy na jego ramieniu zawiesił się pierwotny przybysz zeskakując pewnikiem gdzieś z dachu którego. Rozbiła się formacja w kompletnym zaskoczeniu - część wojów sięgnęła po miecze zamiarem walki z oprawcą przełożonego, część wciąż trzymała kusze w nierównych odstępach strzelając do dwóch celów upatrzonych wcześniej, a kilku dla wynaturzeń zbyt wolnych w paszczach raptem skończyło lub wbici w ściany, zgniatani wręcz upuszczając z pękającego truchła niewąską posokę.


Z początku dźgając toporem i machając na oślep starał się zbrojny przywódca odeprzeć agresora nawet skutecznie trafiając w bok, czy ramie, a gdy oszalała zwadą bestia w końcu zrozumiała, że ten najsmaczniejszy dla siebie kąsek znajdzie dopiero pod twardą stalową płytą gniotła ją jak mogła miażdżąc głowę, tors i ręce mężczyzny, który jęcząc teraz cicho bezradny w starciu z drapieżcą zmuszony był przejść do obrony by chwilę później chcąc, nie chcąc całkiem odpuścić pozwalając na zerwanie pancerza, przerwanie kolczugi i rozsypanie drobnych oczek po trylince. Odsunęli się naraz zszokowani tym obrazem podwładni zbyt późno zdając sobie sprawę z bliskości zlekceważonych uprzednio najeźdźców licznie przypłacając brak rozwagi życiem. Oto nastał także czas triumfu dla oprawcy lidera - bez śladu zmęczenia i z donośnym skrzekiem zatopił ów przybysz z daleka paszczę w brzuchu denata - wyszarpał jelita, kawał wątroby, część płuca niechlujnie upuścił na ziemię, a jak tylko ostatkiem sił ledwie uniósł mężczyzna drżącą dłoń zaraz przyparł ją do ziemi wygłodniały stwór łamiąc kości dotkliwie i nieprzejęty wcale wrócił do uczty. W tym czasie miecznicy zdążyli podzielić los zbyt wolnych, kusznikom skończyły się pociski by dalej ciągnąć to skazane na porażkę starcie, a co przytomniejsi zebrali w sobie resztki sił, by nie oniemieć całkiem ze strachu i zwyczajnie zbiec z miejsca zdarzenia.
Obrazek
Pozbawiona swej ludzkiej "tarczy" okolica całkiem zmieniła się w krwawą łaźnię bardziej teraz siedlisko zła przypominając, aniżeli tereny mieszkalne. Splamiły bruk strumienie szkarłatne wspólną strugą do ścieku zbiegając i opustoszała budynków większość z lokatorów wytrzebiona, prędzej już za spiżarnie poczwar uchodząc wnętrznościami domowników zaopatrzone. A te kamienice, w których wciąż ostali się żywi na nowo definiowały entropie społeczną, gdy kierowani groźbą zgonu rychłego mieszkańcy na nic więcej nie zważali tratując się, zadeptując słabszych, odpychając nawzajem w wygłodniałych stworzeń łapska i za co? Za przewagę nieznaczną w dywersji, która po chwili wręcz nieistotną się okazywała w nieuniknionym starciu ze sprawniejszym przeciwnikiem. Niedługo trzeba było czekać by w wąskim wyjściu jednego z tych budynków do zatoru rozpaczliwego doszło, którego jęki zanosząc się długo co raz to nowe ściągały nieszczęścia i wtedy właśnie jak na losu zrządzenie z portalu począł wyłaniać się przez nikogo wyczekiwany czempion ciemności - barbarzyńca mroku, koszmar wiecznie nienasycony. Drżała ziemia na jego przybycie, tak jak drżał tłum ucieczki łaknący.

Zaiste już sam początkowy moment przejścia budził grozę pośród zebranych, bo oto znacznie większy od reszty swych pobratymców mistrz mordu wszak prymitywnymi kierowany zmysłami niestrudzenie raz po raz starał się pokonać granicę magiczną cisnąć nań całym cielskiem. Zbyt wąski dla niego otwór zgniatał gdzieniegdzie skórę, przy nieustannym nacisku do krwawienia doprowadzając i tak zbierała się wokół miejsca rytuału kałuża okazała w bordowym odcieniu, lekko lśniąca w promieniach księżyca. Tytan nie okazywał bólu, ni śladu wyczerpania znojem - gębę miał rozwartą, jęzor zwieszony bezwładnie, a ślepia jego pozbawione tęczówek wbite były tępo w miejsce, gdzie ściśnięta rzesza teraz w obie strony gniotła między sobą jednocześnie o ucieczkę walcząc przed śmierci widmami z wnętrza przybytku i nadciagającym dopiero horrorem. Mieszały się liczne lamenty biedaków - jedni o litość błagali, czy oddech, inni ponaglali jeszcze, złorzeczyli. Najcichsi spośród nich byli Ci jednak, o ironio, którzy najbliżej stali framugi - milczeli sini z bólu lub zupełnie martwi jedynie ściskiem podtrzymywani w pionie.
Łup

Znów uderzał czempion ściany w drżenie wprawiając.

Łup

Spadały dachówki o bruk rozbijając się.

Łup


Raz za razem na wrota potwór napierał i zdawało się już, że oto następna desperacka próba na zmarnowanie idzie, gdy rozjuszony kroków w tył parę poczynił, do ziemi niemal łeb przyłożył, rękoma wsparł naraz ryk donośny z gardzieli dobywając tak, że brzmienie jego nawet dzwon zagłuszyło na alarm bijący. Z impetem ruszyło monstrum, nienaturalnie, niby koń zdeformowany, wciąż mimo wszystko w ramę przejścia ciężko uderzając. Z ulgą odetchnęło gapiów grono, nadziei drobną iskrę w tym zajściu dostrzegłszy nie doceniając wprawdzie, że stwór ten bądź co bądź nacisku nie odpuszczał zaciekle brodząc w posoki własnej kałuży. Niedługo trwała ta walka z samym sobą, gdy kolejny przeciągły ryk przestrzeń wypełnił i wtem począł odrywać się od cielska kawał garbu drogę blokujący. To co stało się później postronnym zdawało się zbyt gwałtowne nawet jak na możliwości istot przeklętych - wypadł czempion z portalu jak pocisk balistyczny wprost w motłoch mknąc, który jeno ten ostatni raz zdążył krzyk rozpaczy pełen podnieść, aby zniknąć nieodwracalnie w gęstych tumanach wzbitego kurzu, gdy zapadła się konstrukcja, ściany w pył obróciły. Faktycznie impet tej szaleńczej szarży w oka mgnieniu powalić musiał znaczną część budowli, wszak walały się wszędzie cegły, a brud mieszał z krwią papkę czyniąc gęstą na bruku powierzchni. Nie dało się już słyszeć ludzkiego wołania - nikt nie szukał ratunku, nikt nie poganiał, nie wołał w desperacji i tylko "żołdaków" polujących wycia niosły się po opustoszałej ulicy jakby wieszcząc dominację zupełną ludzkości przeciwników. Wyrżnęła wszystko na swej drodze z obcego wymiaru ofensywa zwycięsko teraz ucztując na resztkach mieszczan i straży.


Naraz trzy pociski jeden po drugim niebo ze świstem przecięły, precyzyjnie w miejscu krzyżując, z którego bez przeszkód dotąd masakrę obserwowała, a że niematerialną istotą się jawiła z owym ciemnym kamykiem w dłoni i zaklęciem na ustach nie sięgnął jej ten atak podstępny, wnet opadły groty. Odruchowo wzrok swój zwróciła szukając źródła niepokoju i po chwili dopiero dojrzała liczne sylwetki na dachach, stąd niewyraźne, cicho drogę przemierzające do jej autorskiego pandemonium. Czym były te kształty śpiesznie mknące po dachówkach? Czyżby posiłki nowe? Zwiad jaki? Rychło odpowiedział jej głos męski, ostry wręcz echem od przejazdu cały rzezi obszar przecinając:

- Kompania! - drogami głównymi do krwawej łaźni rycerze cisi zmierzali w liczbie przynajmniej kilkudziesięciu. Jedni z bronią miotaną, inni z długą, każdy zaś z mieczem dla bezpośredniej ochrony. Dumnie maszerowali bulwarami w stal okuci mężowie, pewni siebie i ze wzrokiem w dal utkwionym - w jednej ręce oręż dzierżąc, w drugiej pochodnią co piąty ciemności odganiał. Znowu dalej od frontu, za pikinierami, za strzelcami i piechotą pospolitą na zgrupowania tyłach dwunastu z księgami w ręce kroczyło zaczytanych w pisma annałach niewątpliwie szukając w pośpiechu mądrości jakiejś, która jej oczom pisana nie była. Tożsamość ich kaptury skrywały tak długie jak u kata, a szaty barwy rdzawej bardziej mnisie przypominały odzienie, niźli szlacheckie stroje czy pancerz bitewny. Mamrotali cicho jak wariaci, których na świecie wszak nie brak, co w czeluściach jaźni zamknięci rzeczywistości być może zupełnie nie poznawali.

- Otoczyć teren! Odciąć dzielnicę! - zabrzmiał nieznoszącym sprzeciwu rozkazem tłumu przywódca bezdusznie dyrygując. Niezwłocznie po komendy twardej słowach nowoprzybyłe zastępy miejskiej defensywy po szczurzym placu przebiegały siły swe w ustalonych pozycjach lokując i choć bacznie obserwowała elfka tę zawieruchę organizacyjną, gdy raz wkroczyli zbrojni w kamienicy unoszące się pozostałości z dużą trudnością mogła dostrzec cokolwiek - jaką formację podjęli, czy jaki plan dalszy działania mają. Niemniej długo rozmyślać nie musiała by bez wahania dalszego stwierdzić, że żadna milicja, ni najemcza drużyna zastępami tak wprawnymi nie dysponowała by zdolnością grzeszyły do operacji złożonych w tak trudnych warunkach i nieprzewidywalnych, stąd wniosek był już prosty: Zakon Sakira.

Obrazek
Niebo poczęło blednąć powoli brzask zwiastując, wciąż jednak pośród gwiazd nielicznych królowało krwawe oko Hyurina.

Niezdolna by ujrzeć co miało miejsce za przesłoną pyłu, raz jeszcze mogła spojrzenie na niemiłych jej “dachowców” zwrócić teraz kawałek pod jej stopami skradających się podstępnie. Ruchy ich zręczne niezwykle były, bardziej kocie, niż ludzkie, acz przez kaptury, płaszcze i maski nie sposób było zidentyfikować tę obcą jednostkę, ani słowa o jej zamiarach wyrzec. Niespodziewanie jedna z tych grup skrzętnie skrytych do skraju dachu zbliżyła się powoli, każdy zaś z jej członków sakwy sięgnął niedużej u pasa, a zawartością począł twarz smarować, ręce i zbroi elementy niektóre. Morganister kojarzyła tę praktykę łowcom przeznaczoną, którzy polując sprytnie zapach swój błotem, ziołami maskują celem ofiary zmylenia. Zaiste niepokorna to była postawa wiele silniejszego wroga niby zwierzyniec traktować, choć któż mógł wiedzieć jakąż partię zagrają zaledwie pionki syna sulonowego. Wkrótce na każdym zadaszenia skraju ustawiały się wzdłuż ulic podobne zespoły trzyosobowe teraz za plecy po łuki krótkie a giętkie sięgając, chwilę później co trzeci chustkę jasną w dłoni wzniósł wysoko sygnał w ten sposób dając reszcie do strzał nałożenia i cięciw napięcia. Konsternacja wisiała w powietrzu, gdy zastygli strzelcy w tej pozycji jakby znaku wyczekując lub pogody lepszej, a choć mijały kolejne sekundy nie zmieniały się ich zamiary i stali w bezruchu, w milczeniu ponuro mierząc gdzieś w szary pył co wciąż wisiał nad dzielnicą opadając z wolna poniżej...


...dachu...



...strychu...



...piętra...




Nim pierwsze promienie brzasku miasto dotknęły świst rozbrzmiał rozległy nagłej salwie towarzysząc i obrał grad pocisków za cel okna, okiennice, najczęściej zaś balkony. Czyżby... pudło? Nie, niemożliwe... wszak snajperów tych dyscypliny wielu wzorem zwało. Jakiż więc powód musiałby zaistnieć by wprawni łowcy teraz pomyłką dotkliwą honor swój splamili? Naraz... szum pośród rzezi zabrzmiał wzorem setek dzwonków na wietrze w drganie wprawionych i faktycznie każdy z tych naboi omylnych teraz u samej lotki okazywał się instrumentem wzbogacony. Dźwięki chaotyczne niosły się po niebie bez mała lament przypominając poległych co głos na zawsze pośród żywych stracili, niczym klątwa co wwiercała się w świadomość spokoju nie dając słyszącym, ni wytchnienia winnym. Wzmógł się rwetes i wściekłe wycia mieszkańców mroku teraz nienawiścią owładniętych, aż cała dzielnica zadrżała jakby kataklizmem dotknięta i zanosiły się szałem bestie jeszcze mocniej nieruchomości dewastując, które na nor podobieństwo sobie upodobały w zdobycz krwawą bogate.

W tym czasie całkiem opadł gęsty kurz by sekretami swymi z czarownicą się podzielić.

Oto stalowi zakonnicy długie szyki wszerz alej rozstawili: pierwszy ciężkozbrojnych co z pikami długimi pochyleni, a zaparci z bronią trwali choćby i najazd konny przyjąć gotowi, za nimi znowu rząd tarcz lśniących zadaniem braci kuszników ochrony, którzy w trzecim z kolei ciągu już gotowi mierzyli do oddania strzału.

- Kompania! Dajcie głos! - znów zagrzmiał dowódca i wnet w zgodnym rytmie zaczęli zbrojni uderzać orężem drzewcowym o trylinkę bardziej tylko wzmagając zgiełk niosący się po mieście. Zaślepione ruszyły ku nim bestie bolesnym wręcz dlań hałasem wiedzione – najpierw te z parteru ściany burząc lub wejścia framugę poszerzając. Wypadł stwór sześcionogi z rękoma niepoliczalnymi i paszczą wzdłuż całego tułowia, wybiegł i ten z jedną kończyną niby olbrzymia buława, drugą zaś jakby kosa ziemi sięgająca kuśtykając wprawdzie, a zawodząc rykiem przeciągłym jak u byka rozjuszonego. Dalej inne monstrum z balkonu wypadając o poszycie mackami zaczepiło dwóch “dachowców” nieświadomie łapiąc zdaje się oparcia jakiego szukając. Runęła kreatura o kocie łby korpus rozbijając, a życia tych nieszczęśników za sobą ciągnąc - pierwszy rozbił czaszkę o szyld krawiecki, drugi zaraz w plamę szkarłatną się obrócił przy zbyt bliskim z chodnikiem spotkaniu. Oszalał z bólu stwór strzelając bez opamiętania kończynami, młócąc to w swoich to tamtych, niszcząc beczki, stragany, rynny i ławki. Tam przeciął trzech wojów, czwartego w ścianę wbijając, tam smagnął inne monstrum kończynę od pazurów jego bezpowrotnie tracąc, finalnie opuścił wici zastygłszy w bezruchu, zdechł. Tymczasem trwało natarcie najeźdźców bez opamiętania pędzących wprost na stal chłodną, żeby tylko dostać w swe łapska harmidru powody. Czasem nie wystarczało zmyślne sił rozstawienie by uniknąć mocy rozpędu wielkiego, czasem kreatura raz przez ciało przebita nadal żywą się okazywała mordem szydząc z przebiegłości ludzkiej i popłoch budząc ogromny w liniach rycerskich, lecz zaraz kolejny trój szereg nieopodal sprawdzone rozstawienie powtarzał.


Koszmar zdawał się nie mieć końca – cofała się linia frontu licznych towarzyszy na pastwę mroku pozostawiwszy i urywały się krzyki ostatnie świadectwo niosąc stratowanych, pożartych i zarżniętych. Temu wyrwano rękę z orężem, tamtego przebił szpikulec krzywy na ogonie, tamten znowu ostatni raz matule wołał, bo gdy raz się kto potknął na gnijącej brei na zawsze żegnał się z tym światem gnieciony cielskiem adwersarza. Nieliczni, którzy pośród trupami zaściełanej ulicy wciąż jeszcze dychali rzęzili makabrycznie, jęczeli o pomoc lub o miłosierdzie ostatnie błagali. Zdarzało się, choć rzadko, że linia strzelecka umarzała cierpienia tych biedaków niejako na akt niesubordynacji zanosząc się, bo bełty pisane przede wszystkim były dobijaniu bestii, nie własnych ziomków. Niemniej któż znalazłby w sobie tyle zdolności i odwagi by w bitewnym młynie winnych poszukiwać, co dopiero kary wymierzać? O nie. W tej właśnie chwili jedynie jedność Zakonu broniła krainy człowieka przed strumieniem grozy, który biorąc swe początki na tych przeklętych ulicach zyskiwał sposobność by rozlać się na znacznie większą skalę. Tylko walka ramię w ramię dawała szansę Irios i być może całej Herbii na względną harmonię.


***

Armia nie cofała się ani o krok, lecz zaciekle opór stawiając ślizgała po ziemi pchana brutalną mocą wynaturzeń. Nie sposób wszak zaprzeczyć, że ów śmierci pochód nader obfite żniwo zbierał licznych mężów niby robaki traktując lub ofiarę łowną, jednak nie cichł rytm obijanych oręży wciąż prowokując do ataku wroga, a choć z mniejszą mocą niósł się stukot ten po mieście to ostatnie wzywał już do siebie ofiary. Zaiste wiele z tych szkarad paść zdążyło nadziewając się na grot lub wykrwawiając w szale, bo mimo siły nieludzkiej i żarłoczności przeraźliwej brakło im często sprytu, taktyki. A obserwując te zmagania przez moment zamajaczył wiedźmie znajomy stwór, którego “przywitała” jako pierwszego w tym świecie. Czaił się przebiegle na zewnętrznym kawałku ściany budynku jakiegoś mierząc do skoku na rząd strzelców nieświadomy niczego, jednak wbrew nietuzinkowej przebiegłości nie zdążył zabójca wyskoczyć w przestrzeń, bo niespodziewanie jeden z “dachowców” wymierzył celnie w jego łeb niewielką fiolką, która rozbijając się pozostawiła na skórze czerwony znak. Pierwotny przybysz zawarczał wściekle na zakapturzonego oponenta wyraźnie już planując jak dobrać się do niego. Raptownie przeskoczył na równoległy dach tym samym skracając dzielącą ich odległość do kilku metrów, stanął na tylnych łapach biorąc szeroki zamach za siebie i naraz poczuł ukłucie w klatce, potem kolejne i następne. Wszyscy agenci obecni na tej wysokości wychodząc ze swych kryjówek (ten skryty za kominem, tamten za iglicą) jeden po drugim wypuszczali z dłoni strzały, które dotkliwie raziły monstrum, a i dźwięcznym uposażeniem dezorientowały. W końcu sam prowodyr akcji bezceremonialnie nadbiegł na bestię by jednym pchnięciem posłać ją w otchłań, zrzucić na łeb pobratymcom. Po tym jak ciężko upadł owy przybysz z daleka można by podejrzewać, że nie wstanie po takich obrażeniach, nieśpiesznie jednak podniosło się chwiejnie bydle większy tylko czyniąc hałas wbitymi pociskami, a to z kolei w zupełności wystarczyło reszcie dzieci mroku, aby w niedawnym towarzyszu rozpoznać wroga, rzucić się nań bez wahania i w tle pisków, skomleń pożreć brata. Armia nie cofała się ani o krok, zyskując tę krótką przewagę teraz bezwzględnie napierała.
***

Godzinę później mniej wiecej, wraz ze wschodem słońca, starcie w szczurzej dzielnicy dobiegało końca. Ostatni “żołdak” rzucił się chwiejnie na szeregi sakirowców ześlizgując pazury z rzędu tarcz w odpowiedzi przyjmując na siebie groty trzech włóczni uderzających jedna po drugiej. Niemal czarna krew spłynęła po drzewcach - ustał wiatr, ustały dzwonki, nikt się nie odzywał, gdy cielsko maszkary osunęło się na chodnik. “Nareszcie” chciałoby się rzec, lecz to nie był czas na świętowanie - tej nocy zginęło wiele istnień, a póki portal pozostawał otwarty znacznie więcej pozostawało w niewyobrażalnym wręcz zagrożeniu. Zaraz przed szereg wyjechał na karym koniu dowódca wojsk, a obserwując kamratów, zdaje się przeliczając oddział woltą prawie w miejscu jeździł niespokojnie. A gdy niedługo później zrzedła mu mina w świadomości jak wielu ludzi stracił gestem dłoni przywołał do siebie młódkę z tyłów, zeskoczył z wierzchowca, wyrzekł jej słów kilka, których z tej odległości Callisto poznać nie mogła. Wreszcie dziewczyna usiadł w siodle i ruszyła jak oparzona w stronę, z której przybyli mężowie zakonni. Tymczasem dowódca dobył miecza, uniósł go nad głowę jakby w geście zwycięstwa i zaczął głośno przemawiać wyraźnie licząc, że jego słowa zdziałają cuda budząc w zbrojnych nową siłę:

- Towarzysze! Bracia! Opatrzność Sakira jest zawsze ponaszej stronie! Nowy dzień właśnie wstaje nad Irios, które skąpaliśmy w krwi jego wrogów! Bogowie widzą jak silna jest kraina człowieka! Widzą to i uśmiechają się do nas, bo wiedzą, że nie ma takiej przeklętej mocy, która mogłaby nas powstrzymać! Panowie! Idziemy zamknąć wrota do piekieł! Idziemy po chwałę! Czystość i honor! - choć wyczerpani całonocną walką, wznieśli nieliczni żołnierze broń ku góry i wydali z siebie okrzyk gotowości do walki. Nie był to okrzyk głośny, ani tym bardziej nie należał do zacietrzewionych w walce wojennych psychopatów, ale był wystarczający by mógł każdy zaświadczyć, że nie wycofa się z pola bitwy, dopóki kryzys nocy jesiennej nie zostanie zażegnany na dobre. Dowódca odwrócił się tyłem do reszty, wymierzył ostrzem w portal znajdujący się kilkadziesiąt metrów dalej w dół ulicy i ruszył dumnie przed siebie. Cały pochód zmierzał do przejścia truchtem - wojacy mijali gęstą rzekę trupów tak ludzkich zarówno, jak i tych stworzeń zdeformowanych, której nieodzownie towarzyszył ciężki smród wnętrzności, mijali zdemolowane budynki, ciała rozerwane w pół, nieruchome macki, cielska przeraz tak wielkie, że trzeba było je obchodzić dookoła lub w kilku przewracać. Krok za krokiem trup ścielił się coraz gęściej, a drobne strugi i kałuże szkarłatnej cieczy zmieniały się w małe potoki prowadzące do jednego miejsca – mrocznego portalu, który unosił się kawałek nad ziemią, pochłaniając promienie słońca śmiało wychodzącego za horyzontu.

- Bracia uczeni, ruszajcie niezwłocznie przodem i zamknijcie czeluści przeklęte. - rzucił przywódca zwracając się do zakapturzonych zakonników, którzy przez większość natarcia zaczytywali się w swych księgach na tyłach formacji, teraz jednak ochoczo ruszyli do między wymiarowej wyrwy przygotowując się do skomplikowanego rytuału - My tymczasem będz- - nie zdążył dokończyć, bo naraz poruszyła się żywo sterta gruzu po jego prawej stronie wystrzeliwując odłamkami. Kawał kamienia przysypał część oddziału, w tym lidera grupy i dwóch braci w piśmie, którzy nie zdążyli w porę odskoczyć. Spod resztek budynku wygrzebał się raptownie blady czempion - górował nad nimi niby sama śmierć w ogromnej łapie dzierżąc korpus bezwładnie zwisającego człowieka pozbawionego nóg, z którego odrywał po kawałku mięśnie i skórę, przeżuwał, kości zaś wypluwając im pod stopy.

- Na Usala... - zawył cicho jeden z wojów, który strachem sparaliżowany przyglądał się jak bestia spokojnie staje pomiędzy nimi a portalem zrzucając z siebie pył i gruz, całkiem blokując promienie słońca własnym cielskiem. Dalej zaś kroki stawiając monstrum przypadkiem nadepnęło na truchło niedawnego dowódcy i nieświadomie wgniotło je w ziemię z głośnym plaśnięciem. Na ten pokaz jeden z żołnierzy opadł ciężko na kolana, inny zaszczał zbroję wypuszczając z dłoni tarczę, reszta ocalałych przyglądała się w ciszy gigantowi będąc doskonale świadomi swej bezsilności w ewentualnym starciu z olbrzymem. To oczarowanie grozą nie mogło trwać jednak zbyt długo, bo naraz w nagłym odruchu jeden z rycerzy wyjąc jak opętany rzucił się w szaleńczą szarżę na monstrum jedynie z włócznią wyciągniętą przed siebie. Grot wszedł głęboko, więc i krew lała się gęsto barwiąc przy tym rękawice śmiałka na bordowy odcień. Zamarł nieszczęśnik w bezruchu wyczekując kontry, gdy obrócił się gwałtownie czempion drąc niemiłosiernie, machając rękami bez ładu i znów jakby przypadkiem omsknęła mu się łapa, gdy próbował po raz wtóry sięgnąć drzewca zamiast tego chwytając za łeb napastnika, miażdżąc go niby miękki owoc. Żołnierz padł być może jakieś dwie sekundy później, gdy odpłynęło z niego dość krwi – najpierw na kolana, potem zaś na bok. Rozjuszony czempion teraz pyskiem zwrócony do hałastry mimo swej upiorności teraz w istocie wyglądał na wielce wyczerpanego – oderwanie garbu pewnikiem pozbawiło go mnóstwa krwi, a i przecież ucztowanie opłacił pogrzebaniem żywcem wespół ze zdobyczą. Oddychał wolniej, a jego bladą skórę odznaczała sieć drobnych żyłek jak u schorowanego starca.

- Jest słaby! Damy radę! Kupą na niego! - wydarł się ktoś na tyłach dziarsko ruszając przodem i znowu ostry grot przebił skórę czempiona, lecz tym razem monstrum chwyciło oponenta bez chwili zastanowienia i wepchało wprost do paszczy. Krzyki denata niosły się echem, gdy bestia oderwała pojedynczym gryzem kawał torsu, a resztę ciała uniosła nad łeb i rozerwała łapami, tym razem w bolesnym okrzyku miotając dwiema połówkami korpusu zupełnie jak małe dziecko zabawkami. Tu ktoś dostał po twarzy, tam komuś znowu uderzenie złamało rękę, raz zaś nawet oderwał się kadłub wylatując w powietrze gdzieś nad dachami. Rozjuszony potwór nacierał na desperatów w nieopisanym szale, tymczasem równolegle z tą wrzawą realnego tempa nabierał rytuał zamknięcia bramy, którzy niemal niewzruszenie odprawiali bracia uczeni inkantując jednym głosem sprawdzone formułki. Zaraz zmieniała się barwa samego portalu jakby blednąc w powietrzu niemniej, gdy zdawało się, że osnowa już całkiem przybiera kolor bieli zaklęcie słabło i wracało owe przejście do swych naturalnych barw, a cały proces trzeba było powtórzyć.


W pewnym momencie z przejścia poczęły wychodzić liczne ręce o pozdzieranej skórze szukając po omacku zwierzyny, lecz w porę jeden z braci uskoczył przytomnie i wykonał w powietrzu dwa gesty, a wkrótce z jego dłoni wprost na wrogie istoty zionął błękitny płomień z piskiem odganiając zagrożenie. Ledwo utrzymywał zakonnik tę samą niewygodną pozycję, toteż śpiesznie ozwał się łamanym głosem:

- Długo tak nie wytrzymam! Musimy- - pozbawiony nóg żołnierz przeleciał bezwładnie tuż obok jego twarzy ciśnięty siłą czempiona uderzając boleśnie w jednego z inkantujących, który upadł na ziemie i z miejsca stracił przytomność. Portal zadrżał, a delikatna równowaga zaklęcia stała się bardzo niepewna. Morganister dobrze wiedziała, że takie niespodziewane wtrącenie się do niezwykle precyzyjnego zabiegu mogło zaiste znacznie gorzej skończyć się dla magicznych braciszków, aniżeli ich odpowiedników z orężem - eksplozją w najlepszym razie. Wtem jeden z inkantujących lewą ręką sięgnął do czoła i wyrył w bólu paznokciem znak jaki, który krwią spłynął, zaś gdy pojedyncza kropla skapnęła na ziemię wokół zebranych wzniosła się przezroczysta złota bariera.

Ziemia zadrżała, gdy czempion zbliżył się do gromadki sakirowskich magów. Monstrum natarło dziko na barierę, ale ta odpowiedziała porażeniem, tytan cofnął się o krok, lecz zaraz wrócił do ofensywy raz po raz waląc pięściami w lśniącą bańkę kompletnie nie zważając na wyładowania - w odpowiedzi modły zakonników stały się znacznie głośniejsze, bo wycie czempiona zagłuszało niemal wszystko dookoła. W tym momencie zionący ogniem w portal zakonnik chcąc nie chcąc musiał przerwać zaklęcie, toteż rozejrzał się niespokojnie szukając czegokolwiek, aby tylko stawić opór wygłodniałym. Czarownik uniósł złamaną włócznię i począł cisnąć nią na oślep w przejście jednocześnie krzycząc ze stresu.

Krach!

Bariera pękała.

KRACH!

Niewielkie otwory w magicznej tarczy świadczyły o tym, że zbliżał się jej koniec.


Nagle... rozległy cień ogarnął okolicę i nim gigant zdążył wymierzyć kolejne uderzenie deszcz strzał zalał wszystko wokół jak ogromna powódź. Świst pocisków mieszał się z agonalnymi rykami potwora, który padł na czworaka i mozolnie obracał się w stronę, z której nadszedł ten niespodziewany atak. Deszcz ustał - złota bariera pełna była dziur, ale zakonnicy w jej wnętrzu mimo licznych ran właśnie dopełniali rytuału, mag broniący przejścia połamaną włócznią drżał na klęczkach pozbawiony ręki pochłoniętej prawdopodobnie przez paszczę którejś przeraz, które wyciągały łby przez domykającą się bramę. Czempion zaś... leżał na zimnej posadzce rzężąc ciężko, a nierówno. Wyciągał przed siebie łapę i mozolnie czołgał po ziemi jednak ciało jego było gęsto nabite strzałami, więc ruch ten był jeno desperacką próbą walki z własnymi ograniczeniami. Nieopodal kruczowłosa wiedźma dostrzegła całkiem spory oddział strzelców, prowadzony z wierzchowca przez to samo dziewczę, które wcześniej posłano najwyraźniej po posiłki.
Obrazek


Nikt nie odzywał się obserwując w skupieniu nieprzyjaciela, tak więc nieprzyjemną ciszę przerywało jedynie sapanie dogorywającej przerazy. Wtem zbliżyła się samotnie kobieta do bestii, a dźwięk końskich kopyt uderzających o bruk zaniósł się echem przez miasto. Otoczenie skąpane było w blasku słońca i krwi poległych po całonocnej rzezi - dziewczyna zeskoczyła z wierzchowca i dobyła czarnego buzdyganu, jej spojrzenie wbite było tępo w napuchły łeb potwora, ostrożnie zbliżyła oręż do ust by wyszeptać krótką modlitwę, a ten w oka mgnieniu zajaśniał żywym ogniem. Potem dało się słyszeć tylko odgłosy zmęczenia, pisk i powtarzające się mlaśnięcia broni, klejącej się od krwi dobijanego stworzenia. To był praktycznie koniec. Po długich zmaganiach udało się odeprzeć złowrogi czar Callisto, niemniej wymagało to zaiste ogromnej ofiary i choć bitwa ta dobiegła już końca, wojna wciąż trwała w najlepsze.
Spoiler:
Ostatnio zmieniony 19 sie 2020, 22:55 przez Iskariota, łącznie zmieniany 2 razy.

Sygn: Juno

Re: Dystrykt szczurów

6
Koncentracja, kamień zaciśnięty w pięści. W uszach szum jakby z wnętrza morskiej konchy. Czar ogarnia wiedźmę rozpuściwszy bladą skórę w gęsty pył. I raptownie jako miękka i czarna nicość dryfuje nad miastem niby zwiastująca burzę chmura.

Z góry spokojnie przygląda się swemu dziełu. Dzieci mroku wyłaniają się jedno po drugim plądrując miasto. Obraz zyskuje ostrości. Rzeź...

Mrok ogarniał miasto radując duszę swej pani. A potem... Potem wszystko znikło. Widziała, jak popędzani magowie twardym i zwartym szykiem wbiegają przed portal. Mamrocząc zaklęcia wprowadzają jasność do wnętrza. Nim obraz zamazał się i czarny wir rozpłynął na dobre, poczuła ukłucie w piersi. Przeklęty Zakon, w niewyjaśniony sposób rozniecił najczarniejszą z czarnych magii. Czarodziejski umysł kobiety nie był w stanie objąć ogromu tegoż absurdu. Plany, ambicje, wszystko runęło na raz. Zrobiło się tak dziwnie cicho, że wydawało jej się, że słyszy drwinę Sakira z nieba. Powstrzymując cisnące się do oczu łzy, Callisto mocno zacisnęła szczęki. Czuła, jak jej duszą rwie się na drobne kawałki. Trwała tak w uścisku niemocy czas jakiś. Bez słowa. Potem odwróciła się ku temu miejscu, gdzie zniknęła brama. Spojrzała na pustkę i jako czarna chmura na niebie powędrowała skąd przybyła. Do Nowego Hollar.
ODPOWIEDZ

Wróć do „Irios”