Re: Podziemie Atamańskie - Włości Drugiego i Trzeciego

61
Ubranie, zerwane z metalicznym chrzęstem zapinek załopotało niczym żagiel, płonącą kaskadą ulatując gdzieś na bok. Wraz z pozbyciem się ubrania, Sorin jakby pozbył się kolejnej bariery - muru, który oddzielał go od popadnięcia w całkowitą nienawiść. Chociaż było to dziwne uczucie, to sprawiało mu nieopisaną przyjemność i radość. Ból przeniknął na jego skórę - teraz lekko poczerniałą na klatce piersiowej, zranioną delikatnie przez płomienie. Nie ten ból jednak tak go uradował. Każdy jego mięsień - każda żyła, zmieniła się, niczym przypasowana do zupełnie innego organizmu. Tysiące małych igiełek wbiły się w skórę, a oczy zaogniły się blaskiem gniewu. Ukryty w świadomości chichot Malakira wzywał Sorina do obdarowania świata swoim gniewem. Stał tak chwilę, gdy ubrany w czerń mężczyzna śmiał się gardłowo pod nosem. Wokół niego zapłonęły dziwne, czarne jakby płomienie. Przypominały one jednak bardziej dym - smog, czy może czystą ciemność. Trudno było stwierdzić. Pchnięty narastającym we wnętrzu krzykiem Sorin spiął swoje ciało, wykonując dwa skoki. W uszach lekko mu zaszumiało, gdy pojawił się przed starcem, który zdążył jedynie otworzyć oczy szerzej, rozdziawiając także usta. Sekundę potem był już za jego plecami, wykonując pchnięcie. Co dziwne, nóż zatrzymał się w miejscu. Błyskawiczne niemal dźgnięcie zatrzymało się przy skórze starca, a dziwne, jakby czarne języki zaczęły obwijać się wokół ostrza, sięgając po rękę Sorina. Mocnym szarpnięciem wyszarpnąwszy ostrze dźgnął jeszcze raz - tym razem ostrze zatrzymało się dalej, jakby na niewidzialnej ścianie. Przewrócenie też się nie udało - lewa ręka, zatrzymana przez czarny dym, odsunęła się, oparzona i odepchnięta. Zdążył uskoczyć kilka razy do tyłu, unikając dymu, formującego się w chwytające dłonie i ramiona. Starzec z dziwnym uśmiechem odwrócił głowę - Jestem największym z magów Irios. Na prawdę myślałeś, że mnie pokonasz? - skierował twarz ku Sorinowi. Pierścień ciemnych płomieni otaczał go. W pewnej chwili bariera stojąca przed nim, ruszyła do przodu - bardzo szybko, ale na pewno nie na tyle, by być szybszą od Sorina. Niemniej, za magiem i po jego bokach nadal unosił się dym. Fala pomknęła ku niemu, przysłaniając starca.
Zwykł być Rodowitym Sępem, Chciwym ścierwem zachodu, Niehonorową plagą zdrady, Zdrajcą narodów, Szacunek monetą wyrabiającym, Niemiłym wszelkim cnotom, Zniesławionym imieniem, Parszywym Kłamcą, Jadowitym Mówcą i Obrazą dla domeny króla
Obrazek

Re: Podziemie Atamańskie - Włości Drugiego i Trzeciego

62
Sorin w tym ułamku sekundy strasznie zdziwił się, że przeciwnik nie leży martwy na podłodze. Co gorsza stoi nie zraniony i jeszcze atakować może. To już było dla niego za wiele, a Malakir jak to on podpuszczał Sorina niesamowicie zamieniając go w rozjuszone zwierze. Dopaść, dopaść, dopaść... Strategia którą dobiera wilk, tygrys i inni drapieżnicy, strategię, którą obiera Malakir, obrał teraz i on.
Chłopak zdążył zareagować na falę ciemności i wykonał skok w bok od fali i odczekał około sekundy tak by ten mógł go zauważyć. Po tym, skoczył nad niego lecz teraz już podczas skoku zaczął wyprowadzać atak. było to proste cięcie mające trafić przeciwnika w okolice tętnicy. Pojawiając się nad Magiem w powietrzu z ostrzem już przy szyi przeciwnika... To powinno go dosięgnąć.

Re: Podziemie Atamańskie - Włości Drugiego i Trzeciego

63
Historycy i kronikarze mawiają, że czym są więksi, tym ciężej upadają. Jak jednak odnieść się do tego w sytuacji, gdy ktoś wielki jest tylko w swoim mniemaniu i możliwościach, nie przekuwając tego na fakty i realistyczne sukcesy oraz wielkość? Taką osobą był Sorin. Polegając na swoich mocach uznawał, że nie ma żadnego zagrożenia na całym świecie, które mogłoby mu... Cóż. Zagrozić. W swojej pysze uznawał, że fakt, że jest prawie niepokonany i nieśmiertelny, zapewni mu wielkość i to, że będzie niepokonany. Jednak osób takich jest więcej, niż jemu się wydaje. Osób, które są tak potężne, że mogą czuć się bezkarne, dopóki nie trafią na olśnienie. Olśnienie. Przebudzenie. Osobę, lub istotę, która okaże się silniejsza, rujnując całe spojrzenie na świat osoby przepełnionej pychą. Śmierć przychodzi wtedy z niedowierzaniem. Przecież jestem niepokonany. Niepokonanych jest wielu, dopóki nie trafią na tych, którzy nie muszą przy każdej okazji powtarzać, że jest się niepokonanym.

Sorin spotkał się z Siewcą. Siewca był tego typu istotą, która mówiła, że jest niepokonana, tak samo jak Sorin. Obaj twierdzili, że są niepokonani. W tej sytuacji, przeważyła nie tyle, co siła, ile mądrość w wykorzystaniu tej siły. Chociaż mięśnie i energia Sorina byłyby w stanie skruszyć niejeden mur, to jego oczy zaszły bielmem, a umysł przyćmiła głupota i pycha. Gdy Siewca użył swojej mocy najlepiej, jak potrafił, Sorin trwonił swoją, traktując Siewcę jak kolejnego pionka na swojej drodze. Wtedy też, gdy przecinając z niemalże niewidoczną dla oka prędkością powietrze, wojownik fizyczny chciał wykonać wyuczone ruchy, ciemność go pogrążyła, niosąc dlań jedynie smutek, ból i rozpacz w postaci tak czystej i materialnej, że smutek był bardziej prawdziwy i rzeczywisty, niż wszystko, co otaczało walczących.

Ciemne płomienie najpierw zatrzymały impet magiczny Sorina, otaczając go całunem ciemności, a potem w skórę wpłynęły, tysiącami małych igieł przebijając skórę. Niczym woda, której nakazuje grawitacja takie zachowanie, cień wpływał przez oczy, nos, uszy i usta, napełniając ciało i ducha tą smutną goryczą. To nie była śmierć. Na pewno nie taka, jaka spotykała niemalże każdą istotę. Istnienie nie zniknęło po prostu, ani nie udało się do żadnego raju, czy piekła. Sorin został przeniesiony gdzieś, gdzie było Nic. Nic zaś było straszniejsze, niż Coś najbardziej strasznego. Wśród pustki zaistniało słowo. Ból. I ból też uderzył. Uczucie, jakby każda kość obracała się wokół własnej osi targnęły szaleństwo w Sorina, dając mu możliwość ruchu. Nie ważne, ile metrów przeskoczył, czy ile cieni przeciął swoim mieczem w przerwach, gdy mógł wykonać kontrolowany ruch. Niczym dziki zwierz, zamknięty w klatce, oblewany wrzątkiem.

Nie wiedząc dlaczego, biegł. Sorin rzucony na zbocze musiał dotrzeć do samego szczytu. Czym był wyżej, tym kości wolniej się obracały, więc biegł coraz szybciej. Jego nagie stopy, tak samo nagie jak reszta ciała, wydeptywały w trawie ślady stóp. Trawa stawała się coraz bardziej ostra. Coraz bardziej twarda. Drewniane źdźbła wbijały się w stopy na kilka centymetrów, a drewniane listki zamieniały się w ciernie i pnącza. Kolce wbijały się w nagą skórę, uwalniając cienkie strużki krwi. Chociaż chciał krzyczeć, to z ust nie padło żadne słowo. Wystarczyłoby, żeby powiedział Pomocy, to uciekłby z tego miejsca, które nie miało prawa bytu. Otwierał usta, lecz jedyne, co dobywało się z nich, to ciernie, które wyrastały mu z języka. Głosu tam nie było. Jedynie gałęzie, rozpalające gardło. Kolce zamieniały się w ogień, gdy otwierał usta. Biegł więc, płacząc czarnymi łzami smoły, która zalepiała mu oczy. Nie mógł prawie biec, a gdy oślepnął całkowicie, to ciernie zamieniły swe kolce na małe noże. Każdy krok rozcinał skórę, mięśnie, ścięgna, rozszarpując ciało. Z każdym krokiem było go coraz mniej. Biegł jednak dalej, dopóki nie upadł wśród cierni. Jego nogi zniknęły, odcięte setkami małych cięć. Kości, wyszczerbione masą nacięć rzemieślnika Śmierci, uderzyły teraz bólem. Nie mógł krzyczeć, gdyż gardło i żołądek zapalały się żywym ogniem. Chciał płakać, lecz oczy wypychała od środka smoła. Gdy tak spływał na dół, wśród cierni, gdzie miał go nikt nie znaleźć, to jedyne, co poczuł, to dziwna ulga. W końcu. Umieram. Przemknęło przez jego myśli z taką radością, że się rozpłakał, rzadkimi, srebrnymi łzami. Płakał, czując tą radość i szczęście. Nigdy nie czuł się tak szczęśliwy. Umarłem. Dziękuję Wam, bogowie. Tak bardzo Wam dziękuję, kochani. Nie wiedział wtedy, że bogowie opuścili go w chwili, gdy uznał, że ich nie potrzebuje.

Odwrócili wzrok niektórzy, a inni z ciekawością, lub przyjemnością spojrzeli na losy śmiertelnika. Śmierć zawsze była bardzo ciekawą zabawką, gdy zaczynali się nudzić. Tak Sorinowi przynajmniej się wydawało, gdy rozejrzał się po Niczym. Nic jednak przybrała kształt. Lustra. Krok za krokiem przepłynął przez lustro, wtapiając się w swoje odbicie.

Niebo zakryła czerń. Czerwone chmury kapnęły krwią. Krzyk niewinnych i ryki zabijanych zwierząt wymieszały się z diabelskimi śmiechami i zawodzeniami. Śpiew był tak okrutny i złorzeczący, że Sorin ze strachu czuł, jak szaleje. Widział Irios takim, jakim je widział wcześniej. Ale gorsze w każdym celu. Każda cegła była bardziej zła. Każdy kwiat był teraz pokrzywą, a każdy człowiek swoim odbiciem, zwielokrotnionym. Stada brutalnych barbarzyńców, chcących jedynie zła, okrucieństwa, bólu i smutku przewalała się po ulicach, zarzynając się nawzajem, gwałcąc, rabując i torturując. Wtedy Sorin zdążył ujrzeć siebie. Kilku jego samych, o cechach zwielokrotnionych i jakby zwierzęcych. Chwyciwszy go za kończyny bili go otwartymi dłońmi i drapali ze śmiechem. Jam jest Śmiercią z Lustra. Jam jest ten, który rządzi tym wymiarem. Kolejna zabawka. Kolejne istnienie. To tylko kwestia czasu, gdy to ja przyjdę do Was osobiście. Nadchodzę. Lustrzane odbicia puściły Sorina, po czym chwyciły drewniane rózgi, których niemalże nie czuł, gdy obijały jego ciało. Bili go nimi, a on uciekał. Uciekał, miesiącami, a nawet latami, a jego skóra zamieniała się każdego dnia w krwawe sito, a o poranku znowu próbował uciec. I tak w kółko. I w kółko. Każdego dnia to samo. Ucieczka, dopóki nie miał siły, by dalej uciekać. Nie ważne, co by zrobił, oni zawsze byli za nim, bijąc go rózgami. Zawsze wydawało mu się, że już teraz, za następnym zakrętem, uda mu się uciec, ale oni nadal się pojawiali, nie ważne, jak szybko by biegł. Oni biegli równie szybko. Uciekał, płakał. Oni go bili. Uciekał więc dalej, ale oni go tylko bili. Próbował uciec, ale oni go bili. Gdy uciekał, tracił siły. Oszalał z bólu każdego wieczora, leżąc w kałużach krwi i bólu, gdy oni go bili. A o poranku, gdy wszyscy wstawali, zrywał się do biegu, zanim jego prześladowcy równie wstaną. Ale oni zawsze się budzili. I go bili. A on krwawił. To go bolało, ale nie mógł zrobić kompletnie nic. Wtedy też lustro w jakimś miejscu zaprosiło kogoś innego. A on nie był już sam. Tłumy cierpiących ścigane były przez torturujących, identycznych co ścigani, którzy byli parokrotnie liczniejsi. Niektórzy byli bici. Inni podpalani co chwila. Inni topieni. Śmierć zapraszała do oglądania tych, którzy odmówili pomocy tym, których tu ściągnięto. Nie uwierzyli w nich, więc zostali sami. Ból. Ból. Ból. Śmierć.

Ciało Sorina upadło na drewniany pomost drgając w konwulsjach. Chociaż ciało, niczym pusta skorupa, zapłonęło czarnymi płomieniami, spalając się jak kartka papieru, to dusza trwała w płomieniach. Po kres dni. Dopóki bogowie rządzić będą światem, a Śmierć z Lustra będzie trwać nadal. Chociaż obserwatorzy stwierdziliby, że zajęło to kilka chwil, to Sorin przeżył już wiele lat w Lustrze. W tych kilkunastu sekundach prawdziwego, rzeczywistego życia. Ale któż by mógł stwierdzić, który świat jest prawdziwy i rzeczywisty. Może teraz, to wszystko to tylko sen? Siewca ruszył ku kolejnym schodom. Ciało Sorina ulotniło się z popiołem, a kolejne ciało upadały na ziemię z każdym jego krokiem. Pozbawieni ochrony śmiertelnicy jeden po drugim umierali w sposób chyba najbardziej okrutny. Każdego dnia wstawali z nadzieją oraz radością, ginąc w szaleństwie z bólu, zabijani przez samych siebie. Ufajcie bogom, zanim Lustro złapie Was wszystkich. Lustro nadchodzi. Kto inny będzie murem obronnym, jak nie bogowie?
Zwykł być Rodowitym Sępem, Chciwym ścierwem zachodu, Niehonorową plagą zdrady, Zdrajcą narodów, Szacunek monetą wyrabiającym, Niemiłym wszelkim cnotom, Zniesławionym imieniem, Parszywym Kłamcą, Jadowitym Mówcą i Obrazą dla domeny króla
Obrazek
ODPOWIEDZ

Wróć do „Irios”