Re: Zamek Dourn - Włości Calderów

2
Jesienna niepogoda zwisała ciężko nad całą krainą, szarymi chmurami dusząc słońce i wywiewając ciepło spod chłopskich strzech. Dni stawały się krótsze, a przy tym były nieciekawe i coraz więcej ludzi spotykało się w miejscowej karczmie, powoli przepijając zarobione przez lato srebro.
Wiatr lekko poruszał drewnianymi okiennicami gabinetu, gdzie siedzący przy biurku Logan przeglądał swe dokumenty - spis zaopatrzenia, ojcowskie notatki i liczne uwagi co do stanu ich twierdzy. Było wiele do zrobienia, lecz nie dość, że trzeba było znaleźć do tego środki, to z większością prac trzeba było jeszcze poczekać do wiosny.

Gdy Calder postanowił rozprostować kości i przejść się po zamkowych korytarzach, w drzwiach o mało nie wpadł na piechura - jednego z Elvrichowych podwładnych, chłopaka niezbyt rozgarniętego i z pewnością niedoświadczonego, ale całkiem oddanego.
- Panie - skłonił lekko głowę. - Przysłał mnie pan Lamont. Miał... wypadek. Na obchodzie napadł na niego rozszalały niedźwiedź i byłby postradał życie, ale znalazł go jakiś włóczykij i pomógł mu dotrzeć do wioski. Duncan... Pan Duncan mówi, że będzie zdrów, ale potrzebuje kilku tygodni wypoczynku. Oni są teraz w podziemiach, ale niedźwiedzia nie widziano.

Re: Zamek Dourn - Włości Calderów

3
Chłodne wiatry dodawały Loganowi chęci do egzystencji i pracy. Do braku słońca przywykł, a można nawet pokusić się o stwierdzenie, iż jego brak wpływa na niego pozytywnie. Ostre słońce zawsze doprowadza go do nerwicy, ale z racji korzyści płynących z letniego słońca nie może go tylko negować. Zima nadciąga, więc musi zacząć rozważnie rozporządzać wydatkami aby niczego nie zabrakło. Stan zamku musi jeszcze przemyśleć, ale nie ma sensu się nad, nim rozwodzić, jeżeli manna z nieba nie spadnie i nie dostarczy mu środków. Tak czy siak, po wyjściu z komnat wpadł na jednego z podkomendnych Elvricha, który przybył z wieściami. - Niedźwiedź? Myślałem, że Duncan panuje nad okoliczną zwierzyną... Dziękuje za informacje chłopcze możesz wracać do swych obowiązków. - Wymownym ruchem dłoni nakazał mu się oddalić a sam niezwłocznie skierował swe kroki do podziemi. Po okolicy nie mogą pałętać się opętane złem zwierzęta zdolne powalić świetnego wojownika. Calder schodząc po schodach już obmyślił plan uporania się ze zwierzęciem i przedstawi go druidowi, bo w końcu to jego obowiązkiem jest opiekowanie się zwierzyną.
Gdy już znalazł się u progu komnat Duncana uważnie przemyślał to, co chce powiedzieć i po chwili wszedł do środka powoli przy tym otwierając drzwi uprzednio rzecz jasna pukając. Zdawał sobie sprawę, że druid może prowadzić delikatne badania, więc nagły hałas, zaskoczenie, szok mógłby wywołać niepotrzebny wypadek. - Nie przeszkadzam? - Zapytał pewnie, choć rzecz jasna spodziewał się odpowiedzi zaprzeczającej.

Re: Zamek Dourn - Włości Calderów

4
- Proszę, proszę! Właśnie kończymy... Czekaj, muszę jeszcze poprawić ten szew...
W komnacie jak zwykle było duszno od ziół, dymu i kurzu. Półki niemal uginały się pod nieznanymi Caldorowi tytułami i przedmiotami, których zastosowania mógł się jedynie domyślać. Wiele było też odręcznych notatek maga, leżących tu i ówdzie, z wyrysowanymi skomplikowanymi wzorami i różnymi drobnymi kosteczkami małych zwierząt, które na tychże notatkach leżały.

Sam Duncan zajęty był opatrywaniem rannego. Siedział nad nim pochylony, z zakasanymi rękawami zakładając liczne szwy. Pechowy wojownik miał w ustach szmatę, którą wyjmował co parę chwil, by napić się z trzymanej w wolnej dłoni butelki z alkoholem.
Ciało wyglądało paskudnie - przez dużą ilość krwi trudno było w ogóle dopatrzeć się szczegółów, ale mięso było zwyczajnie rozszarpane w wielu miejscach, a zdawało się, że tam, gdzie Duncan jeszcze nie zdążył zszyć, można byłoby zwyczajnie oderwać z Lamonta pas skóry. Wojownik jednak żył, a to musiało znaczyć, że rany są mniej poważne, niż wyglądają - a może to magia samozwańczego druida podtrzymywały jeszcze jego życie?

- No, paskudnie to wygląda, ale będzie żyć - wybąkał Duncan, trzymając w zębach nić. - Parę dni musi spędzić w łóżku, a potem się oszczędzać. Jak dla mnie, to nie powinien łapać za miecz do wiosny, ale pewnie sobie tego nie wyobrażacie.

Re: Zamek Dourn - Włości Calderów

5
Logan wkroczył jeszcze pewniej, acz widok prawie zmasakrowanego Coela nieco go zaskoczył. Widok jaki go zaszczycił nie był najprzyjemniejszy, acz to jeszcze nie jest coś, co wzruszy go dostatecznie, by odwrócił wzrok. Zresztą sam opracował myśl wedle, której nie powinno się brzydzić wnętrza ciała, gdyż każdy to w środku ma, więc na widok posoki nie winno reagować, inaczej niżeli skórę czy twarz. Tak czy owak, jak zostało wspomniane był zaskoczony, bo nie mógł sobie wyobrazić, by niedźwiedź z taką łatwością przebił się przez pikowaną zbroję którą zazwyczaj nosi a z pewnością na ciało zakłada coś jeszcze, kiedy idzie na patrole. W końcu taka zbroja potrafi uchronić przed ciosem ostrego i o wiele dłuższego od pazura miecza, więc to po prostu nie do przyjęcia. Po swych rozmyślaniach wysłuchał druida i patrząc na niego z góry - głównie ze względu na swój wzrost rzecz jasna rzekł. - Oczywiście, że nie, ale wiem, że mnie nie zawiedziesz Duncanie... Potrafisz robić dużo lepsze cuda niż posklejanie naszego Kapitana straży. - Powiedział spokojnie i z uśmiechem na twarzy, a potem zwrócił się w stronę Lamonta. - Wyglądasz paskudnie, ale nie paskudniej niż zwykle. - Rzekł śmiejąc się cicho, a po dłuższej chwili dodał. - Jesteś wstanie opowiedzieć mi co się wydarzyło albo, chociaż, gdzie to się stało? - Teraz mówił nieco poważniej swym niskim nieco chrapliwym, ale i jednocześnie ciepłym tonem głosem. Nie ma zamiaru naciskać, o ile nie będzie wstanie, acz byłoby to wskazane.

Re: Zamek Dourn - Włości Calderów

6
Duncan przesunął się lekko, robiąc Loganowi miejsce.
- Uch... - sapnął Lamont. - Nie ma za wiele do opowiadania. Postanowiłem przejść się kawałek, zobaczyć, czy wszystko w porządku, a po drodze zajść do Dumnr, pokazać się, sprawdzić, czy się nie pozabijali. Okrążyłem wioskę szerokim łukiem, wiecie, tak przy rzece, przez pola Czerepa i najmłodszego Janowskiego i dalej, w tę brzezinę, co ją na wiosnę tak wichry połamały. Kawałek dalej patrzę - kurka jedna, druga, dorodny borowik, to trochę zboczyłem ze ścieżki i wszedłem w las. Nudno było, ale jasno, to myślę - zajdę wieczorem do karczmy, smażone... Uch! - zakasłał - smażone grzyby do piwa to w sam raz. Ale naraz słyszę ryk taki, że nie dopuść! Jakbym bardziej strachliwy był, to bym pewnie w gacie nabrudził i o smokach opowiadał, ale podskoczyłem tylko, wyciągnąłem miecz i patrzę w chaszcze! Nic nie widzę, ale patrzę dalej - coś się rusza! Myślałem, że zara co z krzaków wyskoczy, ale to nawet nie były krzaki, tylko wielkie niedźwiedzisko ryknęło, stanęło na dwie łapy i przysięgam, że miał ponad trzy metry! Drzewka wokół to mógł łamać jak patyki! I co z takim zrobisz? Na bestię to trzeba kuszę mieć i najlepiej przepaść między sobą, z włócznią strach podchodzić, a co dopiero z mieczem! Biec chciałem, ale przed niedźwiedziem przeca nie uciekniesz... To tylko cofam się i modlę, żeby za mną nie ruszył, ale gdzie tam - pianę z pyska toczy, ślepiami błyska jak ogniem i pędzi na mnie. Głupi jakiś był, bo o drzewa się obijał, nie zważał na nic, ale w końcu dopadł do mnie! Dźgnąłem go raz, ciąłem drugi, ale jak pierdolnął mi łapą, to i myślałem, że już po mnie. Wściekły, złapał mnie w paszczę i jak słomianą lalkę wyszarpał, rzucił i byłby pożarł, ale odciągnął go jakiś szalony włóczęga, który się tam po lasach pałętał. Narobił hałasu i znikł w krzakach, a niedźwiedź - za nim! Tylko znikł, a ten dziad, Hognar, wyskakuje skądś i pomaga mi, szmaty przykłada, żeby jucha ze mnie cała nie wypłynęła, pyta o drogę i prowadzi mnie do wioski. Mówię wam - gdyby nie on, to byłoby już po mnie! Zaprowadził mnie do Dunmr, a dalej to już wiecie pewnie - chłopi mnie trochę obwiązali, położyli na wóz i dawaj do Duncana... Cud, że po drodze nie zdechłem.
Wspomniany mag skończył go zszywać i odszedł, by przelewać swoje fiolki i mieszać zioła, tworząc zapewne nowy specyfik dla rannego. Wojownik odetchnął chwilę, obejrzał własny brzuch i pokręcił głową, patrząc w powałę.
- Martwię się trochę tym niedźwiedziem. Normalnie to chyba żaden by mnie nie zaatakował niedaleko wioski, tylko ten musi być wyjątkowo paskudnym bydlęciem.

Re: Zamek Dourn - Włości Calderów

7
Blondyn wysłuchał cierpliwie podwładnego, a przez całą rozmowę niemal nie przestawał marszczyć brwi i drapać się po brodzie. - Wypoczywaj i szybko wracaj do zdrowia, a niedźwiedziem się nie przejmuj... I nie zapominaj więcej płatów. - Rzekł ciepło, ale i jednocześnie twardo, po czym zwrócił się w stronę Duncana. - Chcesz spróbować uspokoić niedźwiedzia swoją magią druidzie? - Rzecz jasna pytanie wynikało z racji profesji rudowłosego, a że Logan szanował umowy i jego pracę dał mu wybór. Jeśli nie, to po prostu zwoła ludzi i urządzi klasyczne łowy. Wątpi, by sam w nich wziął udział z racji braku odpowiednich umiejętności i doświadczenia, ale znał kogoś, kto zna się na polowaniu.

Re: Zamek Dourn - Włości Calderów

8
Duncan podniósł głowę znad jasnozielonej, półprzezroczystej cieczy, którą mieszał i doświadczony w sztuce czytania ludzi Logan od razu się zorientował, co tamten sądzi o pomyśle wyruszenia na poszukiwania rozszalałego niedźwiedzia. Z pewnością nie w smak mu to było - zdecydowanie wolał pozostać w niezbyt przytulnym, ale bezpiecznym i "własnym" podziemiu.
- Nie sądzę, panie... - zaczął nieco powoli - bym mógł uspokoić taką bestię. Niedźwiedzie z samej swojej natury są silne i niezależne, a co dopiero taki osobnik, jakiego opisał Lamont. Poza tym - ktoś musi się nim zająć, bo jeszcze nam tutaj od jakiegoś zarażenia skona.
Lamont, usłyszawszy, że jeszcze nie został całkiem wyleczony, pobladł bardziej, niż zdawało się to możliwe w jego przypadku. Śmierć w polu, nawet, jeśli przeciwnikiem była krwiożercza bestia, to jednak zdecydowanie co innego, niż chorowanie w łożu i powolne gnicie kończyn.

Re: Zamek Dourn - Włości Calderów

9
Gdy tylko odczytał prawdziwe emocje druida na twarzy bursztynookiego pojawił się uśmiech. - W porządku... W takim razie zostawiam was w spokoju. - Po tych słowach opuścił komnaty Duncana w duchu ciesząc się, że rudowłosy nie jest fanatykiem natury. Dzięki temu jest dużo przydatniejszy, ale wracając do tematu. Czas naglił, a warto, by rozprawić się z niedźwiedziem jeszcze dzisiaj. Rycerz po opuszczeniu podziemi szybkim krokiem skierował się do swych komnat, by tam przebrać się w odpowiedni rynsztunek do podróży. Musiał dostać się do Dunmr i tam powiadomić Valara o jego nowym zadaniu. Gdy już znalazł się w zaciszu swych komnat rozejrzał się uważnie. Oczywiste było, że przebierze się w swą zbroję i tak też zrobił. Zajęło mu, to trochę czasu zważywszy, że musiał to zrobić sam. Na koniec zdjął miecz i tarczę ze stojaka i założył ją sobie na plecy podobnie jak miecz. Odpowiednio odziany opuścił swe komnaty i skierował się do sali gościnnej. Szczęk stali rozbrzmiewał echem w kamiennych ścianach budynku co niewątpliwie mogło dać znać innym domownikom, że Pan zamku opuszcza bezpieczną przystań. Dotarłszy do sali zaklaskał dłońmi i donośnie krzyknął. - Ralf! - Rzecz jasna wzywał jednego ze swych sług, który powinien niezwłocznie się pojawić. Oby się zjawił, bo jakoś nie miał ochoty ganiać za Elvrichem. Po dwóch może trzech minutach pojawił się nieszczęsny Ralf któremu Logan nakazał przekazać wiadomość, w której rozkazywał zorganizować dwóch włóczników oraz kuszników przed kasztelem. Ralf pospiesznie pobiegł szukać błędnego rycerza a, tymczasem Logan opuścił kasztel, by cierpliwie zaczekać przed, nim na żołnierzy. Jeśli niedźwiedź naprawdę był tak wściekły, jak mówił Coel to lepiej wziąć odpowiednią ilość ludzi.
Wyczekiwanie nie trwało zbyt długo, bo jak zawsze dowodzenie i organizacja Elvricha była niezawodna. Żołnierze w mgnieniu oka stawili się przed kasztelem gotowi do służby. - Wyruszamy ubić opętanego niedźwiedzia, który stanowi zagrożenie dla Dunmr także spiąć rzycie, bo jeszcze dziś musimy się z tym uwinąć... Za mną! - Rzucił szorstki i ruszył przodem, a za, nim reszta podkomendnych. Czasem Logan naprawdę odczuwał brak podstawowych umiejętności rycerskich... Żeby nie potrafić jeździć konno? Może dlatego, że blondyn nie cierpi koni? Tak czy owak, po opuszczeniu zamku i podgrodzia kompania forsownym marszem zmierzała do wsi Dunmr, gdzie Logan planował zwerbować do zadania Valara. Jego umiejętności tropicielskie, myśliwskie niewątpliwie się przydadzą a znajomość okolicy jeszcze bardziej tak, więc nie mogło go zabraknąć na polowaniu... Chociaż czy walkę z opętanym złem niedźwiedziem, który zabija wszystko, co się rusza można nazwać polowaniem?

[Włości Calderów] Ostępy

10
Gdy tylko Logan zwerbował Valara do wyprawy na niedźwiedzia, udali się za wskazówkami Coela - a właściwie w jego ślady, tak, jak opisał to w zamkowych podziemiach. Rzeczywiście, dość szybko odnaleźli miejsce walki - połamane krzaczki, mech na pniach rozryty potężnymi łapami, oderwana kora na kilku drzewach wyraźnie pokazywały, w którą stronę próbował uciec pechowy żołnierz. Bystry tropiciel wskazał nawet kilka niewielkich plam krwi, która wsiąkała w leśną ściółkę i którą tu i ówdzie wyjadały insekty.

Podążanie tropem wielkiego niedźwiedzia nie było trudne. Początkowy kierunek ruchu bestii wskazałby zapewne nawet nieobyty z lasem podróżnik, ale później, choć Logan z pewnością by sobie nie poradził, i tak Valar prowadził wszystkich zdecydowanie i dość szybko. Zdawał się bez trudu rozróżniać gałązki połamane przez niedźwiedzia od tych połamanych przez inne duże zwierzęta, dostrzegać otarte drzewa i odpowiednie ślady.
W dalszym ciągu byli jednak zbyt wolni. Wędrówka pieszo, przez las i w rynsztunku była uciążliwa i męcząca, a do tego mieli długie godziny opóźnienia w stosunku do bestii. Valar twierdził, że w końcu i tak ją dopadną, bo nie zatrzymują się na polowania, tarcie się o drzewa i nie drzemią za dnia, ale tropienie może skończyć się kolejnego dnia lub nawet za dni kilka. Mówił to zaś, gdy szybko zaczęło się ściemniać - gęsty las, w jaki zagłębili się już w pierwszych godzinach, szybko pogrążał się w ciemnościach, choć widoczne gdzieniegdzie niebo miało jeszcze odcienie pomarańczy i fioletu.
Stali więc w rynsztunku i z niewielką ilością prowiantu na niewielkiej polanie, oczekując decyzji rycerza pana: nocować i nazajutrz dalej iść tropem czy też może zawrócić i zrezygnować lub spróbować sił na nowo kiedy indziej. Miejsce, w którym się znajdowali, było całkiem odpowiednie na nocleg: niewielkie ruiny niezidentyfikowanej, raczej niewielkiej budowli porośnięte były gęsto trawą i chwastami, lecz lepsze było to niż korzenie drzew i krzaki malin, jakich pełno było wokół. Nie były to jednak mroczne ruiny z licznych opowieści - ot, trochę skał porzuconych i zapomnianych w leśnej gęstwinie, same fundamenty właściwie, zapewne jakiejś spalonej świątyni czy może spichlerza z wioski, którą kiedyś zniszczyli nieumarli z tych terenów.





Re: [Włości Calderów] Ostępy

11
Trzeba stwierdzić jeden oczywisty fakt... Bursztynooki nigdy nie cierpiał polowań i nie zanosi się na, to by miało się to wkrótce zmienić. Pewne jest, że nie traktował tego jak polowanie tylko ściganie bestii to jednak inni chyba mieli odmienne zdanie. Zaczynał się zastanawiać czy takie małostkowe zadania nie zacząć powierzać sołtysowi... On zabija i Jego jest zdobycz, więc z pewnością nie pogardzi taką propozycją, ale to już następnym razem, bo teraz jest już za późno. Stał, więc w ruinach jakiejś budowli zmęczony wędrówką, choć pewnie bez trudu mógłby z siebie coś jeszcze wycisnąć. Spojrzał z góry na resztę i westchnął zrezygnowany. - Chędożony niedźwiedź... Dobra rozpalcie ognisko, przeczekamy tutaj do rana a wy dwaj! - Rzekł rozkazująco i groźnie wskazując na jednego kusznika i włócznika, których imion nie znał. - Macie nocną wartę także odpocznijcie i zjedzcie coś... Kiedy księżyc zacznie chylić się za horyzontem zmienicie się z tamtą dwójką, która będzie strzec obozu do rana. - Po tych słowach oddalił się kawałek, by odciążyć się nieco. W pojedynkę ściągnął większość elementów, gdyż zbroja ta była dostatecznie zmyślnie skonstruowana, by można było ją założyć i ściągnąć w pojedynkę. Zajęło to niekrótką chwilę, ale ostatecznie zostawił na sobie tylko pancerz pikowany i rzecz jasna buty płytowe, choć pozwolił, by spracowane stopy się przewietrzyły. Nawet przejechał je kilka razy mydłem, by je oczyścić i poświęcając odrobinę wody z bukłaka na obmycie.
Trzeba przyznać, że w kwestii higieny Logan był nieco nadwrażliwy w porównaniu do standardów w tychże czasach. Choć nie tyle o czystość chodziło co o to, by nie nabawić się grzybicy bądź jakiejś choroby skóry, a stopy były szczególnie wrażliwe na takie rzeczy. Po wszystkim drągal przyłączył się do reszty towarzyszy odpoczywających przy ognisku. Posiłek nie był zbyt obfity, ale należyty... Suszone mięso, marchew i po jabłku dla każdego. Co więcej każdy dostał po równo co się nie zdarza w towarzystwie wysoko urodzonych. Atmosfera się nieco rozluźniła szczególnie, gdy Logan z tonu złowrogiego rycerza przeskoczył na zwyczajny, przyjazny i żartobliwy. Nie trwało to zbyt długo, gdyż, gdy tylko noc zapadła wszyscy poczuli się zagrożeni z oczywistych powodów. W końcu to splugawiony zachód, a nie przyjazna północ czy centralne Keron. Decyzje dotyczące ognia i innych typowo obozowych rzeczy pozostawił Valarowi, który jako doświadczony myśliwy znał się na takich rzeczach. Sam blondyn po odpoczynku i posiłku usadowił się pod dużym kamiennym blokiem nieopodal reszty. Cały rynsztunek oraz ekwipunek położył najbliżej siebie jak to tylko możliwie, a sam zasnął opierając się o tarcze z obnażonym poziomo mieczem na brzuchu. Nigdy nie wiadomo co się wydarzy w nocy, więc lepiej być przygotowanym do wyprowadzenia śmiertelnego ciosu, gdy tylko zostanie się wyrwanym z błogiego snu.

Re: [Włości Calderów] Ostępy

12
Przez całą noc nie było trzeba, na szczęście, wyprowadzać żadnych ciosów, nikogo dźgać, sieka ani rąbać, nie trzeba było potykać się o własne nogi, zerwanym w środku nocy krzykiem przestraszonego towarzysza ani pokrzykiwać rozgorączkowanych rozkazów.
Ale poranek i tak nie był miły.
Spać musieli dość długo, bo niebo było całkiem jasne, gdy zaczęli wstawać i ziewając jeszcze rozniecać większy ogień. Nic zresztą dziwnego - tak, jak zmrok zapadł szybko i dość wcześnie, tak i świt przyszedł późno, z trudem przedzierając się przez gęste korony drzew. Myśliwi byli zmarznięci i cali mokrzy od unoszącej się w powietrzu wilgoci. Wśród drzew bieliły się delikatne obłoki lekkiej mgły, która tu nie ograniczała zbytnio widoczności, ustępując na tym polu miejsca sosnom, grabom, klonom i objedzonym z owoców krzakom malin, porzeczek i jagód. Polany i łąki z pewnością były zalane mlekiem.

Przygotowali niewielkie śniadanie, obudzili się przy płomieniu ogniska i ruszyli dalej. Valar, jak i dnia poprzedniego, prowadził ich przez głuszę sprawnie i prędko, wyraźnie chcąc nadrobić noc. Zapytany, kiwał tylko głową i przytakiwał, że dziś jeszcze powinni znaleźć niedźwiedzia.
Faktycznie, znaleźli.
W południe, po kilku godzinach podróży w głąb nieokiełznanej puszczy, daleko już poza region kontrolowany przez Calderów, gdy wędrowali wśród drzew starych, a ludzkie drogi i ścieżki zostawili już dawno za sobą, Valar wstrzymał ich gestem wzniesionej dłoni i wskazał brunatny kształt jakieś pięćdziesiąt kroków przed nimi. Niepotrzebnie - teraz, gdy zatrzymali się i wstrzymali oddech, sami słyszeli niosące się w złowrogiej ciszy ciężkie sapanie i mlaskanie, gdy potężnej wielkości niedźwiedź odrywał ze swej ofiary kolejne kawały mięsa, strząchał, podrzucał do góry i pożerał jednym kłapnięciem zakrwawionej paszczy.

Re: [Włości Calderów] Ostępy

13
Noc upłynęła spokojnie podobnie jak ranek ku zaskoczeniu wszystkich obecnych. Pogoda była zwyczajna dla tego regionu, a że wszyscy tu obecni byli rodowitymi mieszkańcami wszystkim taka odpowiadała. Wprawdzie była wilgoć, ale większość się wyspała, nie lało, rzycie nie przymarzły do ziemi no i obyło się bez starć. Logan ubrał się w swój sprzęt, a potem dołączył do śniadania i, nim się obejrzał a już Valar prowadził ich w coraz to głębsze trzewia lasu. Sprawa dla bursztynookiego była oczywista... Jeśli nie znajdą niedźwiedzia to wracają. Sam blondyn nie zauważył specjalnej różnicy w lesie dopiero zapytany przewodnik oznajmił mu, że opuścili już włości Calderów. Forsowny marsz skończył się nagle, gdy tylko Valar gestem dłoni kazał, im się zatrzymać i wskazał, im bestię. Logan wprawdzie miał ułożony plan, ale spodziewał się, że nie będą mieli elementu zaskoczenia. Najwyraźniej szczęście, im sprzyja i szybko to zakończą.
Logan ukucnął i kazał to zrobić reszcie. - Kusznicy celujcie w głowę i szyje paskudy a wasza dwójka ma być gotowa do ataku niedźwiedzia... Ubezpieczajcie kuszników i, jeśli to możliwe celujcie w głowę oraz brzuch. Wszystko jasne? W takim razie skończmy, to wreszcie. - Po tych stanowczych słowach skradając się wszyscy zajęli swoje pozycje, a Logan obnażył swój miecz, który uniósł i po chwili trzymania innych w napięciu opuścił gwałtownie ostrze dając tym samym sygnał do ataku kusznikom.

Re: [Włości Calderów] Ostępy

14
Brzęknęły zwalniane spusty, świsnęły przecinające powietrze bełty, szybujące przez las, z siłą przedzierające się przez zarośla. Zaalarmowany niedźwiedź zwrócił się w ich stronę i ryknął potężnie, gdy bełt wbił się w jego ciało - jeden, drugi bowiem skrobnął o jedno drzewa i odbił się od drugiego, lądując gdzieś w krzakach. Ryk rozległ się raz jeszcze, złowrogi, pełen gniewnej obietnicy, ale kusznicy już przeładowywali broń.
Potwór szarżował na nich z nieprawdopodobną prędkością, jakby nic sobie nie robiąc ani z bełtu wystającego z jego cielska, ani z drzew, o które obijał się i odrywał pokaźne kawałki kory. Niewiarygodnym było, że nie zwalniał nawet na chwilę, jakby w ogóle go nie bolało, jakby nie zauważał przeszkód na swej drodze. Myśliwi stali osłupiali - nigdy czegoś takiego nie widzieli. Nic dziwnego, że Lamont mu nie umknął.
Kolejne pociski przecięły powietrze i wbiły się w brudne, skołtunione futro, ale niedźwiedź był już przy nich. Bestia rzuciła się na Valara, z furią wymachując wielkimi łapskami z równie imponującymi pazurami. Dopiero kilka dźgnięć włócznią powstrzymało monstrum przed pożarciem go żywcem. Zwierz kłapnął paszczą, stanął na dwie łapy, próbując dwiema przednimi zbić krążące wokół niego drzewce i zaryczał dziko.

Re: [Włości Calderów] Ostępy

15
Opętany zwierz rzucił się wprost na łowczych zupełnie tak jakby w jego ciele nie tkwiły bełty. Logana w jego zachowaniu nic nie zaskoczyło, gdyż czego można było się spodziewać po opętanym niedźwiedziu... Innymi słowy wściekły, czyli całkowity brak instynktu samozachowawczego. Bursztynooki dostrzegł wahanie i zwątpienie u swych podkomendnych, ale na szczęście Elvrich nauczył ich zachować zimną krew. Nie to, żeby sam blondyn był najodważniejszy, ale perfekcyjne planowanie, które zawdzięcza swojej inteligencji najzwyczajniej dodaje mu pewności... Poza tym nie toczy tego boju samotnie. Włócznicy zgodnie z planem zatrzymali bestie i, gdy ten był zajęty odpieraniem świszczących grotów dwumetrowy drągal podszedł go szybko od tyłu i z niewielkiego rozpędu zadał precyzyjny sztych używając do tego całe swej siły wprost w plecy bestii, który jak mniemał przebije go na wylot, a następnie wbite ostrze przesuwał w dół tak, by rozpruć niedźwiedzia. Przynajmniej usiłował a, gdyby coś poszło nie tak Logana chroniła nie tylko zbroja, ale także wielka rodowa tarcza kryjąca niemalże całe ciało.
ODPOWIEDZ

Wróć do „Zachodnia prowincja”