Re: Sanktuarium

61
Słowa przywódczyni smagały świadomość nieszczęśnika niczym bezlitosne uderzenia bata - był w potrzasku - zbyt zdesperowany, żeby jej się postawić i zbyt słaby, żeby choćby próbować. Rozdygotany jeszcze bardziej niż wcześniej, praktycznie kulący się do kolan jak przerażone zwierze, trwał w jednej pozycji, oczekując końca bolesnych katuszy. Czuł, jakby ta mroczna sceneria zniewoliła go w cierpieniu i z niewidoczną siłą przymusiła do wysłuchiwania kolejnych kąśliwych uwag, jakby karmiąc się jego strachem. Faktycznie do Nowego Hollar przybył gotów własną krwią podpisać pakt z elfim czartem, a wszystko tylko po to, by ratować swoich, dać im jakąś szansę, jednak w najmniejszym stopniu nie spodziewał się, że czekać go będzie lekcja pokory, jaką zdarzało mu się nie tak dawno samemu zapewniać najmłodszym. A teraz? Wychudzony, mizerny dziad przypominał raczej kogoś, komu wbrew woli kazali przyglądać się, jak bezlitosny ogień trawi jego dobytek, jego dzieci i żonę i wszystko inne co było mu drogie. Opadł całkiem Tulpa na kolana zrezygnowany i spuścił głowę w oczekiwaniu na koniec tej makabrycznej audiencji lub w lepszym razie swój własny. Drgnął wtem lekko ruszony łaską, jakiej zaznał z jej strony - dwie nieużytkowane plantacje - piękny to był dar owszem, lecz równie dobrze mógł znajdować się na odległym archipelagu lub gdzieś, gdzie nie sięgają nawet najznamienitsze mapy.

Mamiąc sam siebie, że razem z tym drobnym przejawem szczodrości udało mu się ruszyć lodowate serce czarownicy, wyciągnął do niej ręce raz jeszcze, tym razem w błagalnym geście.
- Pani, jak my nie przeżyjem takiego marszu... cały dobytek trzeba będzie porzucić, ja- - naraz w lekkim blasku słońca świsnęła między nimi niemal bezszelestnie ogromna klinga nieumarłego strażnika. Miecz uderzył głucho o białą posadzkę, a razem z nim dwie ludzkie kończyny, by zaraz potoczyć się bezwładnie do stóp tronu. Agonalny krzyk starca odbijał się od ścian niosąc bezlitośnie po całym sanktuarium, a szkarłatna krew rozbryzgała po parkiecie z białego drewna, po elfickich rzeźbach wyrytych w kolumnach, musnęła szaty Zaastriego i ledwie tknęła kilkoma kroplami policzek damy. W całym tym zamieszaniu podniósł się ciężko "Byk" ze swoim orężem i bez słowa, bez śladu reakcji powrócił na swoje uprzednie miejsce. Nie zawahał się.
- MATKO! NA LITOŚĆ! RATUJCIE! TEN BÓL, BŁAGAM! NIE WYTRZYMAM!! - darł się wniebogłosy pechowiec, lecz na nic to, dokonało się, już po wszystkim.

Wkrótce wrota znowu stanęły otworem, a dwóch rosłych strażników pognało czym prędzej w stronę wijącego się z bólu Galvina, by pomóc mu jak najszybciej opuścić pomieszczenie i tak jeden chwycił go za fraki, jak się łapie psa za obrożę i pociągnął w stronę wyjścia zostawiając za sobą soczysty czerwony ślad, w tym czasie drugi wojak zebrał amputowane ręce i ruszył w ślad za rówieśnikiem. Nim dotarli do drzwi w ich progu pojawiła się nowa postać - dumny arystokrata, tudzież ktoś, kto swym odzieniem sugerował przynależność do stanu rycerskiego lub wyjątkowo bogatego mieszczaństwa. Jego bezczelne spojrzenie z drugiego końca świdrowało na wskroś jeden tylko punkt, w który był wpatrzony jak w znienawidzonego wroga, w Callisto. Ruszył bezszelestnie, gładko w jej stronę jakby ptak lekko mknący po tafli jeziora. Peleryna powiewała mu lekko, a bogata zbroja przy każdym kroku wydawała z siebie typowe ciche klikanie tj.dźwięk ocierających się o siebie metalowych płyt. Nie przejął się ani trochę głośnymi lamentami człowieka nie spoglądając w jego kierunku nawet, gdy mijali się w wejściu. W końcu sołtys całkiem zniknął za domykającymi się wrotami, zapanowała błoga cisza.

- Z południowo-wschodnich włości zwanych potocznie "Szmaragdową Łąką" przed oblicze miłościwie panującej Callisto Morganister, Pierwszej Tego Imienia, Protektorki Nowego Hollar, Czempiona Wysokich Elfów, Nadziei Magii, Posłanniczki Ciemiężonych, Matki Nauki i Sztuki przybywa Glorandal Althidon Sylmaris von Carleth, dziedzic fortuny Carleth, posiadacz ziemski, magnat, filantrop, kolekcjoner sztuki, dobroczyńca uchodźców z Oros, patron rzemieślników i darczyńca naszej uczelni. - zabrzmiał Zaastri wyczytując całą formułkę z pergaminu. W tym samym czasie dostojny elf dotarł do miejsca, w którym jeszcze chwilę temu kulił się sołtys Mysich Nór i dopiero teraz zerknął z nieskrywaną odrazą na plamę pozostawionej posoki, zrobił pół kroku w bok chcąc uniknąć nieubłaganie rozprzestrzeniającej się cieczy, odchrząknął w teatralnym geście zniesmaczenia, po czym zabrzmiał barytonem:
- Pani. - już teraz, a jakże zrobił wymowną pauzę prosząc tym samym o uwagę Morganister - Żądam sprawiedliwości. Nie tak dawno odeszła od nas małżonka moja, Alvaerelle wraz z naszym nienarodzonym synem, Gormarem. Ogromny to był dla mnie cios, ogromny. Żaden lekarz, ni mag, ni szarlatan nie był w stanie uratować mej perełeczki, gdy poważne powikłania przerwały poród zabierając ze sobą dwa życia. Poruszony, pochowałem dwie miłości mojego życia nieopodal domostwa, by oddać się bez reszty żałobie, ale! - zagrzmiał, a twarz jego poczerwieniała ze złości wprost nienaturalnej przedstawicielom jego rasy, żyły na czole napięły się wyraźnie - Te psie bękarty, nikczemne pomioty Garona, przeklęte gnojki- - urwał na chwilę, karcąc się za zbytnią emocjonalność - Przepraszam, pani, oni... - westchnął cicho - ...rozkopali groby i porwali truchła dla badań, dla nauki nekromancji. Pani! - zagrzmiał - Żądam tuzina studentów, konkretnych żaków, których nakryła moja służba w ową feralną noc, dla przykładu powieszę ich jeden po drugim na trakcie stąd do mego domostwa jako zadośćuczynienie za zło mi wyrządzone i przestroga dla głupoty.

Mimo manier o wiele więcej przewyższających poprzednika zarówno Zaastri, jak i Callisto wiedzieli, że jegomość ledwie panuje nad sobą, powstrzymując burzliwe emocje, które wciąż nim kierowały. Na tę sytuację doradca nie miał nic do dodadnia - sprawa zdawała się całkiem jasna, a niepotrzebne wtrącenie się mistrza mogłoby jeszcze bardziej napiąć drażliwą sytuację i wyczerpać całkiem cierpliwość Glorandala.
Ponownie decyzja, co zrobić ze sprawą interesanta leżała w gestii przewodzicielki.

Sygn: Juno

Re: Sanktuarium

62
Callisto umilkła blada z wściekłości. Spojrzała spode łba na nieumarłe monstrum. Jej twarz nie ukrywała pogardy.

Rozmowy w obecności władczyni nie kończyły się dotąd rozlewem krwi. Przynajmniej nie w tej sali. I nie chodziło jej o biednego starca czy nawet posadzkę. Morganister, jak niewiele wysokich elfów, znała siłę reputacji. I przejmowała się nią. Nazywali ją tyranką czy uzurpatorką, przyjmowała to z uśmiechem na ustach. Póki była silna, a maluczcy bali się jej, póty było dobrze. Ale czarownica wiedziała też, że sama wojny nie wygra i w tym celu potrzebuje sojuszników. Tych, którzy nie są z nią ze strachu. Tych, którzy mają własny rozum i należy przedstawiać im swoje rządy w taki sposób, ażeby utożsamiali się z nimi. Krew na posadzce z dodatkiem lamentującej kaleki była wielce niewskazana w sali tronowej. Następni oczekujący mogliby to źle... zinterpretować.

Na szczęście do oświetlanej chłodnym blaskiem magicznych lampionów sali, wkroczył wysoko urodzony elf. Szanowany w Nowym Hollar, wpływowy i - co najważniejsze - majętny szlachcic. Sylmaris von Carleth.

Dwunastu studentów zbezcześciło zwłoki jego zmarłej żony oraz syna. No wzruszające - pomyślała, tym razem powstrzymując teatralną mimikę twarzy. A nawet budując na niej nie lada poruszenie i także smutek. Smukłymi palcami musnęła brodę, jakby straszna historia prelegenta naprawdę ją zaintrygowała.

- Ci praktykanci znieważają cię każdym swym oddechem, a ty stoisz tu pokornie i pytasz mnie o zgodę na wymierzenie sprawiedliwości. Jesteś szlachetnym elfem, Sylamrisie - kokietowała mężczyznę, grając na jego poruszeniu.

- Przed wydaniem ich, zostaną postawieni przed apelem, gdzie będą oficjalnie potępieni. Akademia Magiczna w Nowym Hollar to dom magii, nauki i sztuki. Ale... Ale także zasad, które każdy musi respektować. Bezczeszczenie zwłok elfa wysokiego rodu jest niedopuszczalne. Po wszystkim będą twoi byś - zrobiła lekką pauzę, a na jej twarzy zagościł szyderczy uśmieszek - wymierzył im sprawiedliwość.

Re: Sanktuarium

63
Przez chwilę zdawać by się mogło, że czerwienieje jeszcze bardziej na twarzy szlachetnie urodzony jegomość, jakby dotarło do niego, że oto elfia władczyni drwi sobie przelotnie z jego praworządności, maskując prawdziwe oblicze pod przykrywką wzorowej kurtuazji. Przez chwilę, bo faktycznie zaraz naburmuszenie zdaje się ustąpiło, mięśnie rozluźniły, nabrzmiałe policzki przybrały naturalną barwę i tak wnioskując po aparycji wracającej teraz do magnackiej normy, rzec by można, że właściwie Sylamris uspokoił się.
Cisza zapanowała na sali.
Po ostatnich słowach czarownicy nikt nie podjął inicjatywy, nawet sam zainteresowany i choć o wiele spokojniejszy jedynie świdrował wzrokiem w milczeniu uzurpatorkę. Czego niby oczekiwał? Kolejnych zapewnień? A może testował jej samokontrolę?

- Rozumiem, - rzekł wreszcie Carleth - a więc, wysłuchano mnie.
Wprawnym okiem dostrzegła Callisto nieznaczne drgnięcie w kąciku ust poddanego, uśmiechnął się? Był to gest cynizmu, czy też dowód wiary w spiczastouchą? Sprawiał wszak mężczyzna wrażenie istoty rozumu, orędownika wyższych wartości. Być może zrozumiał, że sprawiedliwość, której tak pożądał winna uzbroić się w cierpliwość, kto wie? Przemyślenia, które zajmowały go tak widocznie pozostawały znane tylko jemu samemu.
Wyprostował się nagle jak dumny żołnierz na musztrze, skłonił dosyć głęboko wykonując jednocześnie złożone gesty kadząc tym samym zamaszyście tyranii na tronie.
- Pani. - pożegnał się jednym słowem i powoli wykonał kilka kroków w tył, absolutnie nie odwracając przy tym mało szlachetną częścią ciała, a dopiero za połową drogi zakończył swój dostojny "taniec" tak przypominający nieśmiałe ptasie gody. Dźwięk uderzających o parkiet podeszew jeszcze cichł, gdy pewien dyskrecji swych słów doradca zwrócił się do wielmożnie panującej:
- Na koniec kolejki spraw lokalnych, o pani, zostawiłem wyjątkowo arogancki przypadek, który po raz wtóry dobija się do twych progów. Próbowaliśmy z początku zbyć sprawę jako nie najwyższej wagi, wkrótce jednak namolne zachowanie interesanta wymusiło na nas podjęcie jakiejś próby zaradzenia sytuacji. Niestety... - spochmurniał nieco - nie byliśmy w stanie dłużej odciągać wspomnianego paskudnika od twych oczu. - tu spuścił wzrok niby zbity pies - Jest jeszcze jedna kwestia, pani... - ewidentnie nie przechodziły mu przez gardło kolejne słowa, posmutniał wręcz świadom swojej bezsilności wobec ponurej informacji, którą miał właśnie przekazać.

Wtem wrota rozwarły się przed opuszczającym pomieszczenie szlachcicem, a do środka wparowały dwie persony - ludzka służka co sił gnająca ze szmatą i wiadrem - była młoda, spocona i poczerwieniała od harówki, a przy tym całkiem szybka w nogach, bo już wkrótce dotarła do progu podwyższenia, lekko skłoniła się i oddała w zupełności ścieraniu krwi po dekapitacji nieszczęsnego wieśniaka. Szło jej całkiem nieźle, plamy znikały w tempie godnym królewskiej służby. Drugi gość, krasnolud do wysokich progów Nowego Hollar zdawał się pasować jak defekująca koza do dworskich salonów. Ponaznaczany licznymi bliznami, przyozdobiony tatuażami, krzepki mężczyzna w średnim wieku oczekiwał z widoczną niecierpliwością, aż ktoś go zapowie.
Zaastri tymczasem nieprzejęty zbytnio brodaczem jeszcze ciszej dokończył co miał do powiedzenia:
- Po tej audiencji czeka cię, o pani, poselstwo z Zakonu Sakira. - spuścił niżej głowę, jakby nie mogąc znieść gromów, które mogła mu ewentualnie sprezentować spojrzeniem, wrócił na swoje stałe miejsce, delikatnie odchrząknął i z nie gorszą niż ówcześnie powagą zapowiedział kolejną osobę:
- Z nieistniejącej już wioski Kalbohr w górach Ghuz Dun przed oblicze miłościwie panującej Callisto Morganister, Pierwszej Tego Imienia, Protektorki Nowego Hollar, Czempiona Wysokich Elfów, Nadziei Magii, Posłanniczki Ciemiężonych, Matki Nauki i Sztuki przybywa Skandumin "Oczko", syn Khezmada. - czekał chwilę niewysoki jegomość aż mistrz zakończy całą formułkę, lecz zniecierpliwił się dość szybko i krótkimi nogami podreptał żwawo. Szedł i szedł, minął służkę, która ścierała już dwa-trzy metry dalej niż zaczęła, szedł i zatrzymał się nareszcie w umownym miejscu, podczas gdy Zaastri już jakiś czas temu skończył wyczytywać tekst z pergaminu. "Oczko" stał dumnie, z wypiętą klatą, podparty pod boki zuchwale, choć minę miał skwaszoną, niby dopiero wypił garniec zepsutego, starego piwa. Zabrzmiał wreszcie gestykulując przy tym, jakby targował się z innym przedstawicielem swojej rasy:

- Pani! - zagrzmiał silnym, choć nieco piskliwym głosem - Z całym taborem kupieckim podróżujemy od miasta do miasta, chwilę zagrzewamy miejsca i handlujemy czym mamy. Uczciwie pracujemy na życie! Różne miejsca na świecie już widziałem... - tu skrzyżował ręce przed sobą, obrócił głowę w lewo i splunął głośno w miejsce, z którego dopiero starto szkarłatny płyn, służąca na chwilę uniosła głowę spoglądając na ślinę z rozpaczoną buzią - ...ale takiego dumnego, zapatrzonego w siebie miasta jak żyję nie widziałem! Ceny nam zawyżają jak nikomu! Noclegu żałują gdzie nie zapytamy! Niektórzy to nawet interesy przed nami zamykają! Rasiści! A wczoraj! Hohoho! Wczoraj usłyszałem przy robocie, że tacy jak my winni koński gnój szorować, a nie orężem handlować! Jeszcze syna mi straszą! Ja domagam się praw! Ja domagam się sprawiedliwego traktowania! Pani! Wszystkie krasnoludy usłyszą od najmniejszych wysepek na Mroźnych Wodach po Archipelag jak tu się nas traktuje, jak tu się robi biznesy! Ot co! - zasapał się trochę, obtarł wierzchem dłoni usta i wyprostowany, acz wciąż rozgrzany do czerwoności czekał na odzew. Kolejny ciekawy przypadek, można by rzec.

Sygn: Juno

Re: Sanktuarium

64
Poselstwo z Zakonu Sakira – powtórzyła w myślach i cały świat legł w gruzach. Podniosła na magiczny lampion oczy, a w tych oczach była pustka. Zniknęły przebarwienia, rumiane policzki po gorących dysputach zlały się z sinymi wargami. Twarz bez wyrazu, idealnie gładka jak martwy kamień bez skazy. Nieskalana myślą, emocją, czymkolwiek. Wzmianka o Zakonie pozwoliła wypłynąć najgorszym lękom. Tym, którymi karmiono ją za młodu, kiedy jako uciekinierka trafiła do starej chaty okrutnego nekromanty. Miejsca, gdzie niewinny umysł niedoszłej czarodziejki splamiono czarną magią. To tam Callisto poznała cierpienie, ból i potęgę jaką niosły ze sobą zakazane sztuki. W Zachodniej Prowincji po raz pierwszy zainkantowała śmiercionośną klątwę, a była taka młoda. Pod skrzydłami nikczemnego czarodzieja wzrastał klejnot. I dopóki był szlifowany w jego rękach, dopóty ręce te posiadał. Aż nadszedł ten dzień, gdy jedno cięcie odebrało życie nekromancie.

A teraz siedziała tutaj na tronie, za murami największej potęgi magicznej jaką widział Keron. Tysiące adeptów magii, czarodziejów oraz apostatów było na jej usługach. Mimo to wieść o Zakonie Sakira obnażyła jej kruchość. Dawne lęki wróciły. Jak ze zrywającym się wiatrem niebo ciemnieje od zachodu, przez napływające falami chmury, tak wspomnienia stłumiły pewność siebie wielce panującej.

Krasnolud splunął na podłogę.

Callisto wybudziła się, rzucając spojrzenie wprost na nieopierzonego karakala. Łyknęła powietrze, a gul przejechał po szyi. Wzrok powoli wzniósł się ciągnąc za sobą całą twarz. Oczy odzyskały dawny blask, przeganiając pustkę. Murowana figura pękła, kiedy na twarzy zagościł cyniczny uśmieszek. Kiedyś truchlała na myśl o Zakonie. Przyszedł czas, żeby Zakon zadrżał przed nią.

Jeszcze raz przełknęła ślinę. Zawiesiła na na chwilę oddech. Nie dla dramatyzmu. Zastanawiała się, na ile może pobłażać temu całemu Skanduminowi, synowi Khezmada. Był wulgarny i taki szorstki, ale to podobało się władczyni.

Ścinałam za mniej – wreszcie powiedziała sucho Callisto, wskazując palcem na ślinę.

Posłuchaj, Panie krasnolud – wychyliła się do niego, wciąż jednak zachowując pozycję siedzącą. – Wysokie Elfy lubują się w wyszukanej kurtuazji. A ty – zmierzyła go wzrokiem – jesteś prostakiem. W akademii sztuk magicznych wykłada krasnolud. Wszyscy szanują profesora Hunmara. Zatem zdaje się, że problem leży nie w mieszkańcach mojego miasta, a w tobie, Skanduminie Oczko.

– Ale ja lubię prostotę
– w głosie zabrzmiała filuterna nuta. – Udaj się zatem do mej posesji za miastem, gdzie ty i twoi bracia znajdziecie suchy kąt. Towarzyszyć tobie będzie jeden z moich służących, który dopilnuje by mieszkańcy Hollar traktowali was odpowiednio... – westchnęła. – I nauczy cię w jaki sposób obchodzić się z klientami.

W przeciwieństwie do większości przesadnie pyszałkowatych elfów, Morganister potrafiła dostrzec więcej niż wyłącznie wypracowane maniery. Krasnolud był silny i lubił mówić. Dużo. Potrzebowali handlu z resztą świata, a krasnoludy z niego słynęły. Na bok uprzedzenia rasowe, przez które Wysokie Elfy ów czas zamieszkują nielicznie Keron. Gość w dom, bóg w dom – Skandumin winien zrozumieć cięty język władczyni, którego nie użyłaby wobec elfa wysokiego rodu. Wszakże oboje mieli w tym interes.

Wreszcie oparła dłonie o podłokietniki ogromnego tronu z obsydianu i palisandru. Podciągnęła się prostując plecy i ściągając nogę z nogi, tak aby obie dotykały ziemi. Przekrętem w prawo rozruszała sztywno trzymaną szyję, a huk strzelających kręgów rozszedł się po sali tronowej. Nadszedł czas na danie główne – pomyślała.

Wprowadzić poselstwo z Zakonu Sakira.

Re: Sanktuarium

65
"Ścinałam za mniej" - rozeszło się po sali jak prawomocny wyrok wybrzmiewający w świadomości skazanego na szafot delikwenta. Delikatny chłód zdawać by się mogło, zapanował pośród zebranych przy tronie, gdy spojrzenia tej dwójki toczyły bezlitosny pojedynek charakterów. Nikt nie ustępował, nikt nie dawał za wygraną. W grę wszak wchodziła stawka tak wysoka, jak codzienność tych, którzy zawierzyli im swój los - decyzja o tym, kto winien ustąpić komu, kto miał pierwszeństwo przed kim, kto mógł się czuć jak pan, a kto jak reprezentant drugiej kategorii. Wyraźnie sfrustrowany krasnolud z początku nie zareagował na ostry ton czarownicy lub raczej miał nadzieję nie dać po sobie poznać zbyt wiele, bo w istocie całkiem nieświadomie przydreptywał nieco z nogi na nogę trochę jakby zniecierpliwiony, a trochę jakby go postawiono w niewygodnej sytuacji. Rasizm lub jak by to ktoś inny określił duma, nie należały wcale do tematów prostych, ani przyjemnych, gdy bądź co bądź najczęściej obierały rolę ważnego narzędzia w konfliktach tak starych, jak można to sobie wyobrazić. Poczynając od pierwszeństwa w obrzędach plemiennych, przez podejmowanie decyzji o podziale ról w społeczeństwie, posiadaniu ziemi, edukacji, małżeństwie, czy kończąc na kwestiach nawet tak trywialnych, jak decyzja o wielkości posiłku sługi. Ów niewytłumaczalny dla nikogo specyficzny rodzaj nienawiści względem drugiej istoty myślącej stanowił wręcz silnie zakorzeniony element kultury (?) wpisany nieodzownie w obraz świata i choć faktycznie istniały miejsca, gdzie podjęto próby walki o powszechną równość to należały one do zdecydowanej mniejszości, a rzec by można nawet, że byli to prekursorzy śmiałych, dla niektórych wariacko nierealnych koncepcji. Wracając jednak z luźnych dywagacji o istocie rzeczy, która pchała ku sobie tę dwójkę indywiduów, przy czym bynajmniej nie mam tu na myśli ich nieistniejących relacji miłosnych (a rasizm/dumę właśnie), należałoby zwrócić uwagę, że po kolejnych słowach kobiety na twarzy niskiego gościa pojawiła się cała paleta barw zaczynając od różu, przez fiolet i czerwień, przechodząc w biel, jaka towarzyszyła mięśniom napiętym w skrajnej złości - jedno "magiczne słowo" wystarczyło, aby rozjuszyć mężczyznę do granic.

- JA, PROSTAKIEM?!! - zagrzmiał przerywając na chwilę Callisto po czym dysząc ciężko z trudem próbował zdjąć ozdobną rękawicę z prawicy. Mamrotał przy tym do siebie coś jeszcze o tym, że go wszędzie poniżają, że nie traktują już jak należy, że stare dobre czasy dawno poszły w zapomnienie, a wszystko to cedził z zaciśniętymi zębami, by zaraz cisnąć wspomniane nakrycie dłoni z zamachem w ziemię i odreagować na nim złość depcząc, gniotąc, a nawet skacząc na nim do czasu, aż jego uszu dotarły kolejne słowa elfki. Wstrzymał się zaraz Skandumin w swym szale, by zastygnąć w bezruchu bokiem do tronu i nadal stojąc na bogu ducha winnej rękawicy. Twarz miał spoconą jak po mżawce, mięśnie napięte jakby walący młotem kowal, a pięści jak bochny chleba zaciśnięte aż wyraźnie rysowały się żyły.

Audiencja wyraźnie się dla niego skończyła.

Pochylił się powoli, podniósł z ziemi podniszczony kawałek odzienia, a gdy prostował się wszystkie negatywne emocje uszły z niego jak za sprawą zaklęcia, a na krasnoludzkiej gębie pojawił się szelmowski uśmiech i błysk w oku jakby oto kupiec wszedł w posiadanie traszki znoszącej złote jaja. Schował zaraz Skandumin do kieszeni poszarpany materiał, ukłonił się delikatnie gestykulując niewle nieubraną dłonią i wycofał powoli.

- Widzę, Pani, że się dogadamy, ha! Do wieczora przeniesiemy się z taborem do twych włości, a gdy powrócisz do domu przywitamy jak swego, jak należy! - zalśniły dwa złote zęby w uzębieniu syna Khezmada, gdy ochoczo dzielił się swymi planami. Zaraz po nim przed tronem stanęła ponownie zdyszana służka z wiaderkiem i ścierą, skinęła lekko komunikując tym samym ukończenie pracy i pomknęła do wrót prawdopodobnie za kolejną fuchą. Tymczasem "Oczko" zdawał się nie zwracać już więcej uwagi na cięty język panującej, czy specjalnie czekać na jej kolejne postanowienia. Wyszedł. Może to był właściwy sposób radzenia sobie z takimi charakterami? Może należało potraktować go surowo, choć szczerze, a przy tym pochopnie nie odtrącać? Może. A może poczuł, że ugrał to na czym mu zależało i wyszedł w podniesioną głową jak zwycięzca? No i co w tym wszystkim przypadnie jej, a co miastu?

Przewodzicielce niestety przyjdzie poczekać na odpowiedzi jeszcze chwilę, bo teraz sprawa wiele większej wagi, wręcz niecierpiącej zwłoki zmierzała doń nieubłaganie.

Mosiężne skrzydła rozwarły się przed opuszczającymi pomieszczenie, a rozchylając stopniowo ukazywały oblicza nowych przybyszów już oczekujących zapowiedzi. Najpierw dojrzała Callisto starszego mężczyznę - przez życie naznaczonego bruzdami i zmarszczkami, jakich dziewczyna miała nadzieję nigdy nie doczekać, o cerze surowej jak u wieloletniego marynarza, a nosie zmarszczonym jakby z daleka czuł smród rynsztoku. Broda jegomościa, choć niedługa miała liczne siwo-białe pasy świadczące o wiekowości posłannika, podobnie jak nieporadnie zaczesane w tył włosy i krzaczaste brwi. Bystre spojrzenie, tak niepasujące do reszty twarzy omiotło salę oceniając pobieżnie jej przepych by spocząć wreszcie na tronie i osobie, która na nim dumnie zasiadała - w spojrzeniu tym panowała obojętność mieszana z lekkim zniesmaczeniem. Mężczyzna był ubrany prosto - długa, ciemnobrązowa szata zakonnika sięgała niemal do samej ziemi odsłaniając jedynie bose stopy doświadczone pokonanymi drogami, a za pas służył mu kawał solidnego sznura miejscami spleciony w węzły. W towarzystwie ponurego starca byli jeszcze czterej rycerze rozstawieni wokoło w formacji dwa na dwa, o twarzach zakrytych hełmami i potężnych szarych zbrojach, w których odbiciach lśniły chłodne jasności magicznych kandelabrów. Niecałe dwa, góra trzy kroki za sędziwym wysłannikiem stał podobnie odziany młodszy przedstawiciel zakonu pozbawiony wprawdzie włosów, lecz bogatszy o parę prostych butów i kurczowo przyciskający do piersi niemałą księgę. Na samym końcu misję dyplomatyczną zamykały dwie niskie persony, których z tej odległości nie sposób było dostrzec elfce.

Pierwszy stanowczym, acz nieśpiesznym krokiem ruszył siwy, najwidoczniej lider drużyny, chwilę po nim z lekkim ociąganiem podążyła reszta. Po bieli parkietu zmierzali na spotkanie wyprostowani, dumni, pewni siebie i mimo że prawdopodobnie przebywali pierwszy raz w tych murach, wyraźnie nie dawali po sobie poznać słabości ni strachu. Teraz gdy zmierzali ku niej, orędowniczka spiczastouchych mogła być pewna, że w istocie nie mieli przy sobie żadnego oręża, czy jakichkolwiek podejrzanych przedmiotów, gdyż takowych nie widziała z nimi, a jak sama dobrze z resztą wiedziała, przedstawicielstwa takie jak to zawczasu proszono o pozbycie się broni na czas powierzony rozmowie. Wtem zabrzmiał mistrz Zaastri:
- Z murów Srebrnego Fortu w Zachodniej Prowincji Keronu przed oblicze miłościwie panującej Callisto Morganister, Pierwszej Tego Imienia, Protektorki Nowego Hollar, Czempiona Wysokich Elfów, Nadziei Magii, Posłanniczki Ciemiężonych, Matki Nauki i Sztuki przybywa poselstwo z Zakonu Sakira w składzie: starszy wśród rycerzy-pielgrzymów brat Gilliam Faucher "Srebrny" z Olkrith, rycerz-pielgrzym brat Reinold Ilbertus z Andgan, rycerz Oger Jonnet z Brassy, rycerz Ismanna Mallkin z Oros, rycerz Eudon Gefroy z Portu Mial, rycerz Drewett Hamlin z Saran Dun i dwójka młodocianych giermków - Pollekin i Elsa ze Srebrnego Fortu

Kurtuazyjnych czytań nadszedł kres - misja dotarła do celu i podobnie jak wszyscy, którzy przybyli dzisiaj przed oblicze czarnowłosej, tak i Sakirowcy zatrzymali się w precyzyjnie ustalonym miejscu przed tronem, aby ostatecznie wyłożyć swoje sprawy. Chwilę jeszcze każda ze stron napawała się w ciszy widokiem drugiej, jakby nie do końca dając wiarę temu, co właśnie miało miejsce, a było to rzeczywiście zderzenie dwóch bardzo różnych sobie frontów.

W pierwszym ruchu starzec zwany "Srebrnym" wezbrał powietrze i odchylił się delikatnie, jakby chciał szepnąć coś do osoby po swojej prawej, zaraz podszedł do niego brat Reinold dzierżący wspomnianą już księgę i nadstawiając blisko ucha czerpał ostrożnie każde słowo z ust przełożonego, wreszcie odpowiedział równie cicho, skinął krótko. Wrócił na swoją pozycję, a wykonując dwa niespotkane dotąd nikomu w sali gesty dłońmi, odblokował zawiły mechanizm pieczętujący wolumen i zaczął go wnikliwie kartkować ewidentnie w poszukiwaniu czegoś konkretnego. Uzurpatorka dostrzegła kątem oka jeden wyraz zapisany staranną czcionką: "rejestr"

- Callisto Morganister, - rozległ się głos Gilliama z Olkrith. Wbrew pozorom nie było to ani zachrypłe pianie podobne uczonym, ani wyniosły ton bliski szlachcie - był to głos czysty, o nieskazitelnej barwie, przeszywający, chłodny jak strumień górski, o akcencie do złudzenia imitujący zachodni. - czy domyślasz się już, w jakiej sprawie przybyliśmy do ciebie? - był opanowany, wyraźnie nie zamierzał śpieszyć się z realizacją powierzonego mu zadania, wszak mieli mnóstwo czasu, a przynajmniej aż do wyczerpania cierpliwości czarownicy, a skoro o niej...

Sygn: Juno

Re: Sanktuarium

66
Nikt, doprawdy nikt nie był zadowolony z faktu, że do stolicy Wysokich Elfów przybyło poselstwo z Zakonu Sakira. Znienawidzonej organizacji, judaszy i podżegaczy. Obłąkanych wariatów z jednym celem - podporządkować świat chorej wizji. Te ograniczone umysły w swym hermetycznym kokonie ułudy, od czasów wieży, a nawet zdawałoby się wcześniej, próbowały zniszczyć to, co w ich mniemaniu stało się przekleństwem tego świata. Magia. Wszelkiej maści magia. Po przekleństwie Wieży Sakirowcy zaczęli czystki, szukając winnych (często pośród niewinnych). Gorliwie tępią wiedźmy, czarowników, demonologów, heretyków oraz lewych handlarzy artefaktów. Wszelakim kataklizmom, niepowodzeniom, zresztą wszystkim hekatombom winna jest magia. Te chory poglądy zaostrzyli do tak opętańczych rozmiarów, że nagonka i terror niszczy nawet przeciętnych magów, wiedźmy, zaklinaczy tudzież prostych znachorów. Fala terroru już pochłonęła wiele niewinnych istnień, a ostanie wydarzenia w Oros i na obszarze całego Keronu świadczą o jeszcze bardziej pogłębiającej się krucjacie.

Echo katastrofy w Uniwersytecie Oroskim doprowadziło do tego, że ówczesna rektor Akademii w Nowym Hollar - zwana Pogodą Szklaną Perłą - otworzyła bramy miasta na ciemiężonych przez zakonnych gnębicieli studentów i czarodziejów. Za ten iście szlachetny gest przypłaciła życiem. Jak podaje oficjalna wersja, za którą naturalnie opowiedziała się Callisto, zakonni zabójcy w bestialski sposób zamordowali niewygodną rektor Pogodę. Przy okazji pozbywając się wpływowej w Hollar rodziny Morganisterów.

Tak właśnie postrzegano w magicznym miasteczku inkwizycję - jako morderców - i właściwie nie odbiegało to od stanu faktycznego. Cud, że mieszkańcy Hollar nie podjęli inicjatywy, ażeby wymierzyć potworom z Zachodniej Prowincji sprawiedliwość na swój surowy sposób. Cud, że dotarli cali i zdrowi do orędowniczki spiczastouchych.

I tu jesteśmy na końcu świata, pomyślała, widząc nadchodzące poselstwo. Tu, gdzie ogień i lód spotykają się po raz pierwszy.

Ambitna i przebiegła kobieta, uważała się za bystrą i politycznie uzdolnioną. Nie cierpiała, gdy ludzie lekceważyli ją. W prawdzie poselstwo zakonu nie dopuściło się zniewagi, lecz i nie przedstawili należytej etykiety. A przynajmniej tego, czego się po nich spodziewała. Białe płaszcze, lśniące peleryny. Tyle słyszała o honorach oraz kulturze Sakirowców. Kolejne rozczarowanie - uniosła na chwilę brew. Oczywistym było, iż szereg działań Callisto wprowadził w Keronie ogromne polityczne zamieszanie. I że wzrok wielu wpływowych ludzi skupił się właśnie na Nowym Hollar. Tym niepozornym miasteczku, które ów czas gra swoje skrzypce w życiu politycznym prowincji. W miarę rozwoju wydarzeń, im więcej wpływów zdobywa przyczółek magii, tym bardziej niewygodnym graczem dla oponentów jest. Dlatego poselstwo Zakonu Sakira przybywa w tej mrocznej dla nich godzinie.

I tak stoją tu przed temperamentną i dumną Morganister, której rodzinę wymordowali. Te cechy często prowadziły ją do podejmowania pochopnych decyzji, a ona sama rzadko rozważała konsekwencje swoich działań. Nie miała cierpliwości do nudnych, administracyjnych spraw i coraz bardziej dążyła do tego, by nie słuchać pewnych nieprzyjemnych faktów, otaczając się pochlebcami, a nie uczciwymi i kompetentnymi doradcami. Lecz to minęło. Callisto była matką, także nadzieją dla milionów istnień, którym zagrażał tenże klerykalny potwór. Ona też miała swoją wizję świata i - tego była pewna - nie zamierzała ustąpić.

Zmieniła stare nawyki. Głośno potępiała hedonistyczny styl życia władców. Pracowała nad ciałem i duchem. W jej mniemaniu wyłącznie dostatecznie silne jednostki mogły rządzić światem. Tylko one były godne prowadzenia baranów, bo tylko one mogły cofnąć ich wytwórczość. Zmienić idące z frontem rzeki muły w szlachetne lwy. Jak na ironię, pobłażała sobie jednym - alkoholem. Wino było jej słabością, tak jak miłość do dzieci, których unikała. Bojąc się, że tak jak niszczy wszystko dookoła, tak skrzywdzi tych, na których jej najbardziej zależy. Callisto dzieli filozofię swego zamordowanego ojca, iż lepiej jest rządzić przez strach niż przez miłość. Prze to wszystko stała się bezwzględna, ostrożna i pragmatyczna.

- Tak - uniosła chmurną jak noc twarz. - Przybyliście przeprosić za swoje winy. Za morderstwo miłowanej Ioenache Fildaerae Lyari Pogody - nie spuściła wzroku z najstarszego z kapłanów. Od stalowego spojrzenia tchnęło zimnem, którego nie godziłaby nawet ucieczka. - Za morderstwo mojego ojca, mej matki i mego brata - wymieniała wciąż beznamiętnie. - Za rzeź, której dopuścili się wasi żołnierze na służbie. Za bestialstwo, przed którym przysięgaliście bronić maluczkich - opuściła wzrok i jeszcze raz podniosła, przeszyła ich wszystkich jak niewzruszony posąg, który wita przechodnia.

Re: Sanktuarium

67
Z początku żaden z gości nie poruszył się nawet na centymetr, jakby kierowała nimi wyjątkowa dyscyplina lub zwyczajnie po ludzku osłupieli w konsternacji. Ciężko doprawdy było powiedzieć, jakież myśli mogły nawiedzać ich w podobnej chwili, gdy samym gospodarzom przyszło dedukować z wąskich hełmów i twarzy niby w skale rzeźbionych. Kto wie? Być możne doświadczona wyzwaniami długiej wędrówki reprezentacja zwykła z czasem skrywać wszelkie emocje gdzieś pod niewidoczną skorupą? A może od samego początku wybrano ich do tego zadania właśnie przez wzgląd na małomówność i milczącą prezencję? Oczywiście można było jeszcze założyć, że zawczasu odcięto im języki, wszak nie była to w tym kręgu praktyka szczególnie dziwna, ani nowa. Niemniej wkrótce wszelkie wątpliwości co do ostatecznej reakcji Sakirowców rozwiał wreszcie starszy Gilliam podejmując pierwszeństwo pośród swych braci i sióstr:

- Nie. - zakomunikował chłodno pozwalając przy tym słowu wybrzmieć na krótko przed podjęciem dalszej wypowiedzi - Nie jesteśmy tutaj z tego powodu. Oczywiście cierpienie, które dotknęło mieszkańców miasta jest cierpieniem nas wszystkich, ale jeśli Nowe Hollar pragnie sprawiedliwości musi umożliwić zakonowi współudział w śledztwie, dać możliwość obrony - w przeciwnym razie uprawiacie samosąd, co jest zbrodnią zarówno przeciw żyjącym, jak i martwym.
Jego słowa były niczym gwoździe miarowo, nieśpiesznie wbijane grube drewno - miał dość życia za sobą, by wiedzieć jak mówić, aby go słyszano - prosto, ale i z pewną elegancją toczył kolejne wyrazy trochę jakby czytał poemat na pogrzebie kogoś, kogo nawet nie znał. Był wykalkulowany w swoich działaniach, toteż nie marnował sił na gestykulacje, robienie min, czy inne tego typu bezsensowne w wymiarze dyplomacji nawyki. Miał cel, do którego dążył - nic innego się nie liczyło.

Odpowiedziawszy wreszcie na cierpkie słowa powitania uniósł głowę nieco wyżej by lepiej się jej przyjrzeć i rzekł naraz głosem donośniejszym niż do tej pory, silniejszym i wyraźnym jak nigdy wcześniej:
- Callisto Morganister! - zagrzmiał - Kapituła Zakonu Rycerzy Sakira, z łaski królewskiej upoważniona do wykrywania, zwalczania i sądzenia czarnoksięstwa oskarża cię o popełnienie następujących czynów: demonolatrii i goecji, zamachu stanu oraz działania na szkodę Korony i jej mieszkańców, przez spowodowanie klęski nieurodzaju z użyciem środków niekonwencjonalnych! Wzywamy cię przeto do stawienia się przed sądem w Srebrnym Forcie w czasie siedmiu dni celem wyjaśnienia przypisanych ci przewinień! Odmowa lub zaniechanie współpracy będzie równoznaczne z ucieczką od obowiązku i dobrowolnym poddaniem się woli zamkniętego procesu. - zakończywszy formułkę skłonił lekko głowę jakby opanował go smutek, czy zaduma i trochę ciszej dodał na sam koniec:
- Niech opatrzność Sakira zawsze cię strzeże, tak jak miecz jego sprawiedliwy strzeże nas przed zgubą mroku.
Po tych ostatnich słowach zapadła cisza w oczekiwaniu na reakcję uzurpatorki - zakonnicy wypełnili swoje zadanie - nic więcej ich tu nie trzymało.

Sygn: Juno

Re: Sanktuarium

68
. [img]https://i.imgur.com/yHZMYYT.png[/img] Callisto drgnęła i zmarszczyła czoło. Ćwiczyła w jaki sposób nie okazywać emocji od przeszło dwudziestu lat, ale nadal zdarzało się, że uzurpatorka przegrywała bój z samą sobą. Kiedy emocje brały górę nad kurczowo trzymanymi wodzami świadomości. Zakon Sakira wzbudzał w niej tak wiele niedających się opisać odczuć, iż maska majestatu wartko runęła na ziemię, a jej kawałki rozbryzgały się we wszystkich kierunkach. Podniosła wzrok, jej twarz była naga. Taka bezbronna, jak u niewinnego dziecka. Przerażona i zarazem zagubiona. Przyparta do muru, bez wyjścia.

- Musimy być silni dla tych, których kochamy. Nie możemy poddać się rozpaczy - pomyślała o swoich synach, Ziraelu i Learizie. Tylko ich kochała bardziej niż samą siebie. Tylko na nich jej najbardziej zależało. Dla nich budowała nowy, wolny, lepszy świat.

Przerażoną twarz zmąciła jedna emocja. Ta najlepiej poznana przez Callisto. Dzięki niej przeszła przez upokorzenia, ból, a nawet śmierć... Gniew był silnym ramieniem. Wsparciem. Pojawiał się znikąd i przynosił niedające się opisać siły. Pociągał za sobą także nieład, impulsywność oraz okrucieństwo.

Objęła palcami wykończenia tronu. Jednolitym ruchem prostując kończyny w łokciach powstała. Myśli kłębiły się w głowie. Zapragnęła im tyle wyrzucić. Tak wiele powiedzieć.

- Niedoczekanie twoje, świętoszkowaty wieprzu - zwróciła się wprost do prelegenta. - Chciałbyś rządzić, chciałbyś dyktować i wywierać wpływy? Chciałbyś rozstrzygać? Niedoczekanie twoje. Twoje i twego zakonu świńskiej półtuszy.

- Spoglądacie na świat swymi chorymi oczyma. Wszędzie upatrując zepsucia, gdy to wy gnijecie najbardziej. "Czemu to widzisz drzazgę w oku swego brata, a belki we własnym oku nie dostrzegasz?" - zacytowała fragment czytania z księgi spisanej przez kapłanów Sakira.

- Oczy są odzwierciedleniem duszy. Dlatego jest w nich tyle czystej wody - znikąd wtrąciła wzmiankę o narządzie wzroku, jednocześnie rozkładając na boki ręce i otwierając dłonie tak, że wyglądała jakby szykowała się do modlitwy. - Ale wy nie macie duszy. Nie zasługujecie też i na oczy! - raptownie zacisnęła pięści i ściągnęła nadgarstki. - Frigus iginis!

Błękitny płomień błyskawicznie zajął oczy mężczyzn. Życiodajna ciecz raniła chłodem, a mróz ten niszczył delikatną strukturę oka. Zimny ogień - tak właśnie Callisto nazwała ten czar. Wykorzystała zasób żywiołu, który imitował falujący język płomienia, lecz nie parzył wcale a wcale. Ranił chłodem, jakiego nic nie godziło. Sakirowcy stracili zmysł, którego nigdy nie powinni zyskać.

Kiwnęła wymownie głową w kierunku Sir Grima. Niech królewska sala zbrudzi się krwią jeszcze raz.

Krew?

Zjawiły się z cienia. Z ciemności. Czarne i chytre jak szczury myśli. A w nich krew cieknąca po podłogach zamku w Irios. Rozlewała się po posadzkach, plamiła parkiety, wsiąkała w drogie szlacheckie dywany. Lała się stróżkami. Karminowe wężyki wyciekły na ulicę. Weszły do domów i chat. Czerwone Irios ujrzała Callisto. Śmierć niesiona przez nich. Istoty tak mroczne, że lękał się ich sam Garon. Kreatury tak bezduszne, że nie oszczędzały nikogo. Gorsze niż najgorszy demon. Dziksze niż najdziksze zwierze. Zamknięte w świecie bez słońca. Setki, tysiące i miliony potworów, żyjące by zabijać. By niszczyć, by pochłaniać bezpowrotnie jasność. By zabierać szczęście. Ich w swej wizji ujrzała Morganister. Spuszczonych ze smyczy. Wypełzających z bramy mroku w środku miasta. Śmierć, nieszczęście i mrok.

Elfka oddychała głęboko, nerwowo przebierając palcami. Rzuciła spojrzenie Zastiriemu.
- Cokolwiek stanie na naszej drodze, pokonamy to - odparła ze łzami w oczach, po czym wsadziła rozdygotaną dłoń do kieszeni czarnej jak noc togi. Tam opuszką palca wyczuła gładką powierzchnię kamyka. Zamknęła oczy. Smuga, pomyślała, zmieniając się w kłąb szarego dymu. Jak chmura przeleciała pod sufitem i czmychnęła przez drewnianą ścianę.

Magiczny kryształ pozwalał zdematerializować się jego posiadaczowi. Nadto lewitować, z tego względu był doskonałym środkiem transportu. Rywalizować mógł wyłącznie z demonicznymi bramami czy innymi portalami, na temat których wiedzy nie posiadała.

Zniknęła na dobre, by lecieć. Przez miasta i wsie. Przez rzeki i góry. Przez bagna, pustkowia i lasy. Do Irios. Do ciemnej uliczki, gdzie okryta mrokiem nocy odpłaci się mieszkańcom zachodu za wszystkie krzywdy.

Śmierć, nieszczęście i mrok.

Re: Sanktuarium

69
Gdy wiedźmę pochłaniał bez reszty strach, a chwilę później nieopisany wręcz gniew wysłannicy zdążyli skłonić się nieznacznie, oszczędnie wręcz na pożegnanie, odwrócić nieśpiesznie i postawić nie więcej niż dwa kroki w stronę wyjścia. Wtem jak sroga burza piorunami Morganister poczęła cisnąć w nich bez litości ciężkimi epitetami jakby słowa w istocie miały siłę zranić. Odwrócili się powoli i niepewnie, aby przyjrzeć furii na tronie, a uważnie słuchając tego, co o nich myślała.

Czempionka Wysokich Elfów wpadła w białą gorączkę. Obserwując ją z widoczną niezręcznością opancerzeni wyznawcy Sakira ostrożnie postąpili kilka kroków w tył, być może w zamiarze ucieczki, a być może zachowawczo w celu ochrony najmłodszych towarzyszy. Tymczasem niewzruszeni, nie poruszając się nawet na krok na swych miejscach pozostali stary Gilliam i młodszy Reinold jeszcze mocniej przyciskający do piersi opasły wolumen. Ci dwaj sprawiali wrażenie przyzwyczajonych do kąśliwych opinii i wiążących się z nimi stresującymi sytuacjami - nie szukali polubownego wyjścia z impasu ani nie dali po sobie poznać strachu. O dziwo, pomimo zdawać by się mogło miażdżącej dysproporcji sił dwaj bracia zakonni delikatnie zgięli nogi w kolanach, napięli mięśnie i zacisnęli pięści jakby w istocie szykowali się do starcia. Czarownica akurat wspomniała coś o oczach, a gdzieś na tyłach drużyny odpowiedziały jej pojękiwania strachu dobywające się z trupio bladych twarzyczek giermków. To, co wydarzyło się później było niczym makabryczny sen, z którego nie sposób się wybudzić.

Nadzieja Magii wyrzekła pierwszy człon inkantacji, a w sali rozległ się, donośny jak nigdy głos Srebrnego:
- Herezje! - zakrzyknął wykonując przy tym szeroki zamach ręką by finalnie wskazując na czarownicę wyrzucić z rękawa cienki, acz mocny łańcuch, który sięgając celu opatulił jej przedramię. Kiedy chwycił go pielgrzym oburącz i pociągnął do siebie z siłą jednocześnie ziściło się niekompletne zaklęcie elfki. Błękitny "płomień" w ułamku sekundy zalał zbrojnego Eudona, ogarniając całe ciało mroźnymi językami, zaraz po nim czar dotknął nogę i lewe oko walecznego Fauchera, ślepia dzieci oraz Ogera z Brassy, kolejnego rycerza zakonu. Paskudne krzyki i wołania o pomoc rozbrzmiał, gdy Callisto poczuła jak lśniacy łańcuch napręża się i w nagłej fali bólu wybija bark z jej stawu ściągając przy tym do parteru, aż boleśnie zaryła kolanami o stopnie i podbródkiem o biel parkietu. Na tę chwilę słabości nietknięci złowrogą mocą dwaj rycerze oraz pielgrzym żwawo ruszyli naprzód, lecz wnet drogę zastąpił im sir Grimm wyłaniając się zza kolumny. Nim zdążyli zareagować miecz nieumarłego przeciął powietrze atakując pchnięciem pozbawionego broni Drewetta - pierwszy cios nie poskutkował odbijając się od zbroi z głośnym brzęknięciem, ale zaraz po nim nastąpił drugi... trzeci... Byk parł na mężczyznę zmuszając resztę ocalałych do odstąpienia. Czwarty... piąty... ochroniarz jęknął głośniej niż dotychczas, a uderzając po raz szósty natrafił na miejsce złączenia płyt i zatopił ostrze brutalnie w ciele oponenta. Drewett nie zdążył nawet zareagować, padł od razu po tym jak rosły wojownik zaparł się o niego nogą by wyciągnąć miecz skąpany w gęstej posoce krwi. Wtedy jego gnijącej piersi sięgnął bełt wystrzelony z mini kuszy przemyconej przez Reinolda - marny to był atak, toteż nie przejął się nim ożywieniec, a dostrzegłszy błąkającą się po omacku przerażoną Else chwycił ją bezceremonialnie za głowę i bez zwłoki cisnął z całej siły w kolumnę rozbijając niewielką czaszkę z głośnym chrupnięciem. Wnętrzności rozbryzgały po sali wprawiając świadków w krótkie osłupienie, krótkie, bo w tym samym momencie Zaastri nie marnując czasu wysyczył kilka słów po czym wystrzelił zielonym strumieniem w stronę kusznika. Ilbertus tylko zdążył zasłonić się księgą, a ta eksplodowała wyrzucając w powietrze setki wirujących podartych stronic, które w zatknięciu z podłożem zabarwiały się kolorem życia i śmierci. Głośny brzęk rozległ się po sali, gdy wciąż płonący Eudon padł martwy na ziemię. Tę chwilę rozkojarzenia próbowała sprytnie wykorzystać Ismanna zmierzając do doradcy z zaciśniętą grabą jednak ten dostrzegłszy to na czas, nakreślił jakiś symbol w powietrzu, wycedził kilka słów, a między nimi na nowo powstał płonący rycerz z Portu Mial. Zaskoczona Malkin nie zdążyła nawet odskoczyć, gdy nieumarły sięgnął po jej szyje, zacharczała w uścisku, a podniesiona nieco wyżej nad ziemie zaczęła się wić i prężyć panicznie szukając ucieczki. Naraz z wrzaskiem godnym wojownika zakonu niewidomy Oger chyląc się lekko ruszył pełną parą ku nim. Ujrzawszy tę desperacką próbę ratowania przyjaciółki poplecznik tyranki oderwał z oporem magią kawałek ściany aby następnie wystrzelić grad kamieni w nieustraszonego ślepca, a otrzymując potężne razy zbroja Jonneta wyginała się nienaturalnie, a gdzieniegdzie dziurawiła zalewając zniszczony pancerz krwią. Mężczyzna wpadł na duszoną i jej oprawcę wywracając z nimi na schody obok Posłanniczki Ciemiężonych. Ismaana kaszląc, chrypiąc starała się odzyskać oddech, gdy Gefroy wił się wściekle pod nie żywym rycerzem z Brassy.
- Malkin! Na Sakira! Zarżnij sukę! - ochryple zagrzmiał Gilliam unieruchomiony przez zmarzlinę do podłogi, acz wciąż trzymając Callisto za łańcuch. Pani rycerz z trudnością przewróciła się na brzuch i zaczęła czołgać w stronę "suki".
- Nie zbliżajcie się do pani! - Zaastri wyrzucił ręce w powietrze, a jego palce oplotła jasna czerwona łuna - POTWORY, PRZEKkk- - nie dokończył. Pocisk z kuszy Reinolda ze świstem wbił się w jego szyję. Próbował jeszcze coś dodać, ale gdy strużka krwi popłynęła po szyji padł wolno na kolana ściskając lewą dłonią miejsce trafienia i choć rana ta wyglądała na poważną wzrok miał uparcie skupiony na swej władczyni.
- Khh... Khhhrha... - nie był w stanie wydusić z siebie ani słowa. Zakrwawioną lewicą chwycił za wystający bełt, oblekł prawicę w pioruny, a gdy w szybkim ruchu wyjął drewno z rany zdążył rzucić tylko słabe:
- fulgur... - a błyskawica pomknęła z jego dłoni rażąc strzelca mierzącego teraz w Callisto - najpierw padł elf, a chwilę po nim w konwulsjach agonalnego bólu jego cel.
- ISMANNA! - darł się "Srebrny", na którego parł teraz sir Grimm po drodze tratując śmiertelnie niewidomego Pollekina.

Nareszcie rycerz doczołgała się do Morganister, sapiąc chwyciła za włosy i z nienawiścią cisnęła jej twarz w kant schodów, lecz nim jej czoło zaryło o twardą powierzchnię kobieta dotknęła kamienia zdrową ręką. Obraz rozmył się, a ona pomknęła w czarnej osnowie pozostawiając gdzieś daleko za sobą rzeź. Była bezpieczna, prawda?

Sygn: Juno

Re: Sanktuarium

70
Rzewny deszcz lał się z pociemniałego nieba, gdy czarny magiczny kłąb wzlatywał ponad dachami Nowego Hollar nareszcie powracając z długiej podróży. Dom, jak dobrze wrócić do domu, czyż nie? Obserwując z daleka rodzinne strony Morganister dojrzała, że dwie nieużytkowane dotąd plantacje na wschód od miasta znalazły się teraz pod pieczą nowych właścicieli - jak można podejrzewać byli to wieśniacy, którym udzieliła schronienia na rzecz strat spowodowanych klęską nieurodzaju. Nie trzeba było wielkiego geniuszu, żeby wydedukować ten fakt z kontrastu zmieniającej się sytuacji tego miejsca. Musieli przybyć już jakiś czas temu, bo oba gospodarstwa prężnie działały i nawet w taką niepogodę dało się dojrzeć jak kilku parobków kursuje od budynku do budynku prawdopodobnie składując żywność, narzędzia. Było jednak coś jeszcze w obrazie tych okolic, coś zupełnie nowego - slumsy, które ciągnęły się wzdłóż głównego traktu od mostu wjazdowego na południu poczynając, a kończąc niecałe dwa kilometry dalej. Obszar ten wypełniały dziwne konstrukcje wzniesione jakby z rozebranych wozów i nieumiejętnie ściętych drzew, przy czym funkcje dachu pełniły często pozszywane płachty oraz niekiedy rzadka słoma. "Domostwa" te były pobudowane niezwykle gęsto lub nawet jedno na drugim, stąd ciężko było oszacować ile istnień mogło powziąć te biedne chałupy za miejsce stałego noclegu, ale determinując samymi szacunkami "na oko" można było spokojnie mówić o liczbach od półtora do nawet trzech tysięcy imigrantów. Dalej aglomeracja zdawała się pozostawać w tym samym nienagannym stanie, w jakim uzurpatorka pozostawiła je niecały miesiąc wcześniej. Wysokie, strzeliste wieże sięgające samych chmur, przepiękne dachy o szmaragdowej barwie, bogate lasy, a wreszcie jej bezpieczna twierdza - sanktuarium. Zbudowana siłą rąk i umysłu, biała wieża pnąca się dumnie nad całą aglomeracją, monumentalny pomnik elfiego rzemiosła, dawnej chwały i wspaniałości.

Docierając wreszcie na balkon własnej komnaty kobieta spostrzegła, że miejsce to spowijają gęste cienie, ale gdy jej wzrok nawykł do ciemności mogła już stwierdzić, iż przynajmniej na pozór każdy element pomieszczenia, pozostawał wciąż na swoim miejscu tak, jakby od jej ostatniej wizyty nikt nie ośmielił się przekroczyć choćby progu. W miarę jak kruczowłosa poczyniła pierwsze kroki na ziemnej posaddzce jej uszu dotarły znajome głosy z jak można było podejrzewać nie tak znowu odległej sali tronowej:

- To (...) ryzyko, nie (...) bym na to przystał, miasto potrzebuje... - Edvard Le'neil, dowódca straży miejskiej to jego słyszała elfka, zapewne obradującego z pozostałymi przedstawicielami organów władzy. Ich zadanie nie mogło należeć do prostych, w końcu z dnia na dzień musieli przejąć odpowiedzialność za całą społeczność i wspaniałe dziedzictwo odległych czasów. Wkrótce jej samej przyjdzie przekonać się jak zaufani doradcy poradzili sobie z tym zadaniem.

Spoiler:

Sygn: Juno

Re: Sanktuarium

71
Wysoko w komnatach władców minionych sięgającego chmur sanktuarium, wylądowała Callisto. Tak jak lądują tutaj gołębie, kruki czy kolorowe ptaki ogrodu zoologicznego nieopodal akademii magii. Przez balustradę drewnianą czarny kłąb pyłów przemknął bez trudu. Zakręcił się w środku by opaść lada chwila, a z szarego prawie popiołu wylała się czarna suknia zawieszona na wątłych ramionach. Elfia wiedźma była w domu. Za sprawą magicznego artefaktu przeniosła się z dalekiego Irios, gdzie czarcim zaklęciem sprowadziła na mieszkańców krwawą noc i krwawy dzień. Wypuściła przeklęte bestie, które zalały ulicę i wyplewiły je z prostaczków. Samym mrokiem prawie zniszczyła kolebkę zachodniej cywilizacji. Prawie...

Ręce same opadły na okrągły stolik z różowego kryształu w kształcie okręgu, osadzonego na drewnianej podstawie - krętej niczym litera s. Za rękoma poleciała głowa. Lada moment witając chłód zaróżowionego blatu. Przykryta sklejonymi przez brud, pot oraz kurz włosami leżała na stole rozłożona ,szlochając cichutko. Ból skojarzony z niepowodzeniem wypełnił ją całą. Bo nie spodziewała się, że siły zakonne zdolne będą w swej prymitywnej świętoszkowej magii rozproszyć zły urok. Czarnego konia wyścigu, na którego postawiła tak wiele. I myślała o błędach, a żal przeplatał się ze złością. Gdyby tak wylądowała w innym miejscu. I gdyby tak pozwoliła bestią wydostać się wszystkim. Gdyby była cierpliwa. Gdyby... Gdybała zagłuszając te myśli czasem gorzkim szlochem.

Ci, którzy odeszli już tak dawno, że ich imion nie pamiętała. I ci, którzy gotowi są życie poświęcić w imię wolności czarów. Krążyli z nią wokoło po mrokach świadomości, by smutku i bólu nie miała. Wtem oczy czerwone przetarła w rękaw. Krzesło szykowne odsunęła, zaparła dłonie o margines stołu i wstała. Po krętych schodach sanktuarium rozlegał się stukot obcasów znany tak wielu jego mieszkańcom. Szybko przeszła korytarzami w dół. Nikt jej nie widział. Ani straż z plikami, zabijająca nudę warty gadką i plotką, ani drzemiący lokaje i paziowie. Służki czy sprzątacze nie spostrzegli jej także. Nie drgnęły nawet płomyki świec, gdy przechodziła obok kandelabrów. I wreszcie zaszła od tyłu niewielkim przejściem dla wtajemniczonych do sali tronowej. Ukradkiem mknęła między masywnymi konstruktami, koniec końców odrywając poszarpaną czarną suknię od kolumny.

Wyszła naprzeciw swym sługom i radcom. Niespodziewanie wśród ciszy, co omiotła wtenczas komnatę.
Spoiler:

Re: Sanktuarium

72
W sali tronowej zagościł mrok. Gdyby nie błękitne światło magicznych kandelabrów cienie prawdopodobnie zapanowałyby w każdym kącie tego miejsca. Pomieszczenie było... czyste, niemal nienaturalnie wziąwszy pod uwagę, w jakim stanie opuściła je wiedźma. Brak krwi na posadzce, mięsiwa ściekającego z kolumn, odłamków po niecelnych zaklęciach, trzeba było przyznać, że ktokolwiek powziął się oczyszczenia kaźni sprostał zadaniu z niebywałą dbałością. Nawet zapach śmierci, tak charakterystyczna woń wnętrzności, rozkładu teraz sprawiała wrażenie niemal niewyczuwalnej i wciąż pozostawało tylko nieodparte wrażenie, że miejsce to już raz zbrukała nie posoka, nie smród, a obecność nieproszonych gości.

Gdy samozwańcza władczyni bezgłośnie stanęła przy tronie wkroczyła tym samym w blask księżyca wlewający się do środka przez ozdobne okiennice. Wyglądała przy tym zaiste majestatycznie, lecz ów wąskie grono najbliższych jej poddanych na ten czas bez reszty pochłaniały obowiązki, toteż nikt z zebranych nie zareagował na to przybycie, choć z drugiej strony ona zyskała sposobność, by lepiej przyjrzeć się im i temu, jak współpracują.

Garstka nachylała się nad stosem pergaminów i map walających się po stole z chabrowego szkła, pośrodku którego paliła się pojedyncza świeca rzucająca turkusową poświatę. Z prawej strony o blat opierał się dowódca sił obrony miasta, zasłyszany wcześniej Edvar Le’neil, jego twarz zdradzała zniecierpliwienie. Mężczyzna wyciągnął dłoń do planów aglomeracji wskazując na niedawno dorysowane skupisko slumsów.

- Użyjmy ich jak żywej tarczy. - rzekł twardo - Jeśli mają zostać, czemu jak już mówiłem stanowczo się sprzeciwiam to niech przynajmniej na coś nam się przydadzą. Być może poświęcenie w boju nada jakiegoś znaczenia życiu tych plugawych istot.

- Nonsens, mości Le’neil - odpowiedział mu rektor akademii, Ignaz Kēli, który wyprostowany, krzyżując ręce na piersi spoglądał na wojskowego z wyższością za przeciwnej strony lady - Ludzie, szczególnie ci z głębokiego gminu to najlepsza siła robocza i tym samym idealny obiekt do badań w zakresie nauk nekromancji. Są jak zwierzęta: na tyle zdesperowani, by zrobić wszystko za miskę resztek i na tyle liczni, by ich strata miała marginalne znaczenie dla Nowego Hollar. - dostojne, pyszne wręcz brzmienie jego głosu zdradzało, że wiedział coś więcej niż mówił. Może w istocie orędownik nauki miał już jakiś plan na przeprowadzenie potencjalnych eksperymentów.

- Wiesz, że nie możemy ich wpuścić do środka? - odrzekł beznamiętnie generał - Podobno zaczęli się organizować, wyznaczyli przywódcę spośród swoich. Co jeśli zaczną stawiać żądania albo, co gorsza, współpracować z wrogiem? Ile czasu minie, zanim podniosą bunt? - oderwał się od mapy i podparł dłonią podbródek pogrążając w myślach - Nie... to ryzyko, na które nas nie stać, nie zgodzę się na otwarcie bram, nie ma mowy.


Dyskusja trwała w najlepsze. Dwa skrajnie różne poglądy na wykorzystanie nowych zasobów ludzkich ścierały się w ostrej, acz na swój sposób dystyngowanej potyczce słownej podważając wzajemną argumentację. Nie pojawiły się groźby, nie zawrzały emocje, jednak było więcej niż oczywiste, że nikt nie ustąpi ze swojego stanowiska. Wtem ozwał się głos, który do tej pory pozostawał oszczędny w słowach:

- Pani? - zabrzmiał pytająco ochmistrz Lucio, którego dotychczas znacznie bardziej niż konflikt włodarzy pochłaniała lektura zwojów, niemniej gdy poczynił krótką przerwę, a wzrok jego błądząc po sali natknął się na postać Callisto zamarł z niedowierzania, zaraz powstał z siedzenia i głęboko skłonił oddając uzurpatorce należny szacunek. Obserwując go z lekkim zmieszaniem, a następnie miejsce, do którego był zwrócony, również pozostali natychmiast uczynili to samo zdając sobie wreszcie sprawę, że w istocie są w obecności władczyni.

- Pani... w istocie to ty. - rzekł zarządca dworu jakby nadal niedowierzając własnym oczom - Niezmiernie raduje nas twój powrót, podobnie jak i całe miasto. - nie odważyli się podnieść, dopóki sama im na to nie pozwoli.

Spoiler:

Sygn: Juno

Re: Sanktuarium

73
Pani Nowego Hollar rozchyliła czarny kołnierz uprzednio odpinając guzik i demonstrując tym samym szyję, która otoczona była strużkami zaschniętej krwi. Oto powrócił interes królestwa, pomyślała widząc ich zaambarasowane miny. Fałszywa princessa, fałszywa królowa Hollar. Fałszywa władczyni rzeki Sary, nad którą leży miasto. To i wiele więcej tytułów przeszło przez myśl Callisto, wszakże poza Hollar tym była. Uzurpatorką.

Oto zbliżyła się do obsydianowego tronu, spuściwszy oczy, przemęczona, w czarnej jedwabnej todze z posrebrzanymi tarczkami na barkach i masywnymi dwoma pierścieniami. Wówczas nogi władczyni odczuły ulgę, gdy pomimo zmęczenia, Callisto zgrabnym ruchem spoczęła na chłodnej nawierzchni siedziska. Jej strudzone dłonie oplotły oparcia niczym diabelskie sidła, a ogorzałą dotąd twarz rozświetliła potęga władczy, jaką wtłaczał w nią ten kunsztowny tron za każdym razem, gdy na nim zasiadała. Iście królewskim skinieniem głowy powitała zebranych w sali tronowej towarzyszy. Dowódca straży miejskiej - Edvar Le’neil, rektor Akademii w Nowym Hollar - Ignaz Kēli i zarządca gospodarczy w Nowym Hollar - Ochmistrz Lucio. Ostatniego z tych wysokich elfów darzyła największą sympatią. Nie dlatego, że przypadł pani do gustu, lecz bardziej z sentymentu, gdy za dziecka zawsze miło witał rozbestwioną Callisto podczas posługi u jej ojca.

Nim Callisto została spostrzeżona, głos Edvara nabrał specyficznego, znanego już obradującym tonu, który świadczył, że to, o czym dyskutują uważa za niezmiernie ważne. Wsłuchała się w ich stanowiska, mimo że w pamięci wciąż przewijały się wydarzenia z Irios. Callisto długo rozstrzygała - czy warto poinformować o tej porażce popleczników. Zdecydowała, że to nie najlepsza chwila na wyznania, gdyż bardziej niż gorzkiej prawdy miasto potrzebuje solidnego planu.

- Całego chłopstwa nie można wpuścić do miasta - ogłosiła Morganister tonem dość bezdyskusyjnym. - Ludzie są jak robactwo. Rozsiewają zarazę i niszczą wszystko dookoła - o ironio, Callisto najwyraźniej zapomniała o tym, kto sprowadził plagę nieurodzaju na północne ziemie. Kto zasiał ziarno nieszczęścia skazując stolicę Keronu na powolną śmierć.

- Mając na celu dobro i interes wolnego miasta Hollar - kontynuowała - nakazałam Zastiriemu wszystkich chorych i słabych na granicy zabić. Toteż na południowym-wschodzie ziemię uprawiają najsilniejsi z imigrantów. Dopilnujemy - oczy czarownicy zwęziły się i skupiły na dowódcy straży - ażeby egzekutorzy odbierali im większość wyprodukowanych dóbr. Ma im wystarczyć wyłącznie na własny użytek. Kiedy przyjdzie okres zbiorów powinni spłacić dług.

Ucięła niechętnie wypowiedź, przekręciwszy głowę w przeciwnym kierunku do audytorium. Nie zamierzała wywołać klęski głodowej. Systemowe działania miały na celu ograniczenie dobrobytu nowo przybyłych. Tak, aby nie poszerzyli znacząco swych wpływów a byli zależni stale od Hollar. Przymusowa polityka kolektywizacji rolnictwa dla tych ludzi i bezwzględna egzekucja jej przez straż miejską były dość brutalne. Dotąd plantacje prowadzone przez szlacheckie Hollarskie rody po wschodniej stronie - za murem - miasta, miały wolny rynek zbytu. Jednakże postawa holarczyków zawsze ukierunkowana była na dobro miasta, stąd większość dóbr wędrowała właśnie do niego. Poza tym ziemie szlachciców poszerzały swoje wpływy w świecie innymi ścieżkami. Np. ziemie należące do Morganisterów od pradziada znane były z hodowli najlepszych rumaków czystej krwi, które zakupywała nawet korona. Z osadnikami z północy było inaczej. Od zachodu odgrodzeni przez miasto Hollar, od północy i dalej od wschodu przez wiekowe rezydencje i ziemie hollarskiej szlachty. Callisto podarowała ludziom dwie ogromne plantacje na południe od miasta. W założeniu mogli więc rozwijać się w kierunku niezajętych południowych ziem. Czyli tam, skąd w przyszłości nadejdzie atak ze strony Zakonu czy Oros, a może Gryfiego Gniazda.

Pozostała kwestia spożytkowania umiejętności i wiedzy nielicznych z przybyłych, o czym wspomniał mości rektor Ignaz Kēli. Chociaż Callisto uważała ludzi za robactwo, nie lekceważyła ich. Ludzie jako rasa potrafili najszybciej przystosować się do wszelakich warunków, a i zdarzały się pośród nich jednostki wielce wybitne. Nie mogła jednak pozwolić na wstęp wszystkich za mury Hollar. Ostatniej zimy do miasta dotarło przeszło czterystu magów rozmaitej maści, których przyprowadził Mordred. Zasiedlili akademię, warsztaty, czarami wspomagają uprawę ziem i stymulują mikroklimat w celu zwiększenia plonów. To okazało się zbawienne, lecz z prostym chłopstwem mogło być zupełnie inaczej.

- Proponuję - oświadczyła swym chłodnym i ponurym głosem - by do miasta wpuszczać nielicznych. Osobników, którzy mogą nam się przydać lub tych, którzy swą posługą zasłużą. Ziemie, które dzierżawią są pod stałą kontrolą naszych straży. Niech wzajemnie prześcigają się w promocji do miasta. Cieśli, architektów zwerbować do prac za murem. Obiekty badań zaś, mości rektorze, sprowadzaj do laboratoriów niezauważenie. Studentów z opiekunami wysyłaj na ludzkie plantację jako dobrą wolę niesienia im edukacji. Nieoficjalnie obserwujcie ich, dopilnowujcie stanu zdrowia i głoście jedyną prawdę: że król Aidan ich porzucił, a za klątwę odpowiada pożądający pozycji brat, książę Jakub. - uśmiechnęła się dyplomatycznie i zarazem tajemniczo.

Po chwili.

- Gdzie jest Zastiri? - spytała marszcząc brwi.

Re: Sanktuarium

74
Gdy z ust dumnej elfki padły ostatnie słowa w sali tronowej zapanowała niezręczna cisza, która w kontraście do niedawnych ożywionych rozmów budziła nieprzyjemne uczucie niepewności. Coś było nie tak, zazwyczaj wygadani doradcy teraz sprawiali wrażenie jakby całkiem zapomnieli języka w gębie, ukradkiem przyglądali się sobie nawzajem wyraźnie szukając porozumienia w kwestii tego któż spośród nich winien podjąć inicjatywę, któż winien rozwiać wątpliwości miłościwie panującej i tak, koniec końców przed szereg wystąpił rektor Kēli, jego wzrok był utkwiony w pustej przestrzeni, mężczyzna przechylił głowę jakby doznał migreny i rzekł tonem wyrażającym lekkie zmęczenie:

- Sytuacja mistrza Zaastriego nie jest dla nas zupełnie... jasna. - zwrócił spojrzenie ku Callisto - Tego dnia, gdy zniknęłaś, o pani, byłem jednym z pierwszych świadków rzezi, która miała tu miejsce. Nie wiem co dokładnie mogło przydarzyć się owego feralnego dnia by doszło do takiego rozlewu krwi, lecz musisz wiedzieć, moja pani, że... wiele rzeczy uległo zmianie od tamtego czasu, nie tylko stan zdrowia twego sługi. Być może łatwiej byłoby ci to pokazać, niż zwyczajnie opowiedzieć? Za pozwoleniem... - mężczyzna postąpił krok, potem kolejny, a gdy znalazł się o stopień niżej od władczyni ponownie uklęknął, uniósł dłoń dotykając własną skroń dwoma palcami, które wnet rozświetliła słaba zielona aura. Wolną rękę wyciągnął ku dziewczynie i bez żadnych gwałtownych ruchów chwycił ją za dłoń.

-Pani, proszę wejrzyj w moje wspomnienia. - gdy zwrócił się do niej tymi słowami wizja Morganister rozmyła się, całe pomieszczenie zniknęło jak znika zamek z piasku rozsypany przez wiatr, zniknęli jej poddani, źródło wszelkiego świata i wkrótce została całkiem sama w głębokich ciemnościach. Gdy po jakimś czasie wiedźma zamknęła powieki jej “uszu” dobiegł stłumiony hałas - ktoś biegł, ktoś inny wołał straż, czuła przyśpieszony oddech – uniesienie powiek ujawniło przed nią znajome korytarze Sanktuarium prowadzące do sali tronowej, biegła.


To tylko retrospekcje, moja pani - widzisz to, co ja widziałem tamtego dnia.” - znajomy głos zabrzmiał tak cicho i subtelnie jakby rektor stał tuż za nią, szeptał jej do ucha. Sprawnie minęła służki unoszące naczynia za pomocą magii, a, mimo że kilka talerzy upadło z brzękiem nie zawahała się nawet na chwilę, raptownie zakręciła za róg korytarza i ujrzała rozwarte wrota, pod którymi stał pojedynczy strażnik z rozdziawioną gębą, wpatrzony w to co się działo w środku. Callisto, czy raczej Ignaz, którego oczyma oglądała wszystkie wydarzenia odepchnął wartownika na tyle mocno, że ten uderzył plecami o ścianę upuszczając dzierżoną włócznię, rektor pokonał próg sali i krok po kroku zwolnił, by zatrzymać się kawałek przed drugim strażnikiem, który z drżącymi dłońmi celował grotem gdzieś przed siebie. Widok, który ujrzała wiedźma był jej dobrze znany – wszędzie wokoło walały się strony z rozdartego wolumenu Reinolda, kolumny ściekały krwią z rozbitej czaszki jednego z giermków albo mięsistych pozostałości rycerzy zakonu, kilka trupów dogasało pozostawiając po sobie tylko ciężki smród spopielonych wnętrzności i fekaliów, zaś na środku pomieszczenia stał górujący nad kaźnią Sir Grimm, który ściskając gardło siwowłosego pielgrzyma uniósł go z ziemi na wysokość oczu i zacieśniając żelazny chwyt uważnie, acz bez emocji obserwował jak ten wije się, krzyczy wniebogłosy, chwyta za dłoń umarlaka, kopie w tors. Twarz starca sinieje, oczy wychodzą z gałek, ciało słabnie, głos cichnie, a zaraz potem słychać chrzęst łamanego kręgosłupa, ponury gwardzista odpuszcza chwyt, bezwładne zwłoki opadają na posadzkę. Nieznośna cisza przeszywa pomieszczenie, elfi strażnik dzierżący włócznię upada na kolana i zamiera, Callisto czuje, że Ignaz w tym czasie ledwo powstrzymuje nudności.

Wtem czujnych uszu elfa sięga ciche, ochrypłe dyszenie. Czarownik zrywa się jak oparzony, biegnie w stronę piedestału, mija trupy, prawie wpada w poślizg na kałuży posoki, rozgląda się gorączkowo.

Myślałem, że straciliśmy cię, pani... że wrogowie naszej sprawy w końcu sięgnęli cię i choć wstyd się przyznać jeszcze nigdy nie czułem takiego... przerażenia...

Przerzuca kamienie, obraca ciała tam, gdzie leżą stosami, znów słyszy ten dźwięk jednocześnie dający nadzieję i szalenie niepokojący. Jednym zdecydowanym ruchem ręki Kēli magicznie odrzuca sterty gruzu, podbiega, gdy dostrzega kształt nierówno dychający na posadzce. To Zaastri. Niemal nie rusza się, jego klatka opada i podnosi się z ogromnym trudem, po szyi spływa gęsta struga ciemnej krwi, która rozlewa się po podłodze i skapuje po stopniach. Czarownica zastyga w ciele rektora obserwując scenę, na którą nie ma żadnego wpływu, jej wzrok w końcu krzyżuje się z dogasającym spojrzeniem mistrza, uczony wyciąga dłoń i chwyta elfa w miejscu, w które wcześniej trafił bełt, naraz oślepiający rozbłysk magii wypełnia całą salę.

...jednak to był dopiero początek mrocznych dni.

***

Głos rektora rozbrzmiewał w głowie Callisto dopóki światło nie przygasło ukazując jej zupełnie nową scenerię. Ponure klaustrofobiczne przestrzenie, mizerne źródło światła i wilgotny smród unoszący się w powietrzu jednoznacznie sugerowały, że znajdywali się teraz gdzieś w rozległych podziemiach Akademii. Kēli szedł długim i ciemnym korytarzem, a kawałek przed nim lewitowała niewielka kula, która rozświetlała najbliższy teren. Elf zatrzymał się dosyć niespodziewanie, stanął w bezruchu na środku przejścia jakby nasłuchując hałasu, a po jakimś czasie zwrócił się do ściany po prawej, środkowym palcem bez dalszej zwłoki nakreślił w powietrzu dwa symbole. Część ściany zareagowała na ten drobny rytuał rozpływając się niby farba w kontakcie z wodą, a oczom tyranki ukazały się mosiężne drzwi.

"Gdy Edvar i Lucio wciąż starali się opanować chaos jaki zapanował po przybyciu poselstwa mi przypadło w zadaniu zatuszowanie wszelkich niepokojących śladów tego... spotkania."

Mężczyzna machał krótko na klamkę, a ta poruszyła się sama rozpościerając przed nim wrota i ujawniając wnętrze niewielkiej sali. Naprzeciwko Callisto, wzdłuż przeciwległej ściany znajdywał się teraz przezroczysty, prosty sarkofag, w którego wnętrzu spokojnie leżał Zaastri. Jego cera była bardziej blada niż to miało zazwyczaj miejsce, a żyły odznaczały się wyraźną ciemnozieloną barwą, powieki miał zamknięte jakby popadł w głęboki sen, lecz krótkie drgania oczu oraz świeża, pulsująca rana na szyi świadczyły o tym, że nie był to w żadnym razie zwykły odpoczynek.

"Pani, niemal w ostatniej chwili udało mi się ustabilizować stan twego sługi i przetransportować go w odosobnione miejsce, jednak ze względu na truciznę nieznanego pochodzenia nie byłem w stanie przywrócić mu przytomności. W obecnej chwili mistrz Zaastri znajduje się w czymś na pozór magicznej śpiączki, która spowalnia postepowanie śmiercionośnej substancji. Ta tchórzliwa sztuczka jest dla nas czymś zupełnie nowym - dzienniki i annały w Nowym Hollar nie znajdują wzmianki o podobnej chorobie, więc wysnułem samodzielnie wniosek, że to coś musiało powstać w laboratoriach Srebrnego Fortu."

Spoglądając w szybkę niecodziennej trumny Callisto dostrzegła odbicie, w którym mogła przyjrzeć się lepiej rektorowi i gdy badała wzrokiem to co udało jej się wychwycić dotarło do niej, że gdzieś pod ścianą po jej lewej stronie majaczą dwa lśniące kamyki niby zwierzęce ślepia tępo wpatrzone w nieruchomego doradcę. Dalsze słowa uczonego krótko wyjaśniły tę niezwyczajną obecność:

"W trosce o bezpieczeństwo zwróciłem się do sir Grimma z prośbą, by sprawował pieczę nad tym miejscem, tymczasem sam oddałem się badaniom i zarządzaniu akademią. Chciałbym, żeby to był koniec złych wieści, ale obawiam się, że wciąż jest kilka spraw, o których powinnaś wiedzieć, pani."

***

Kolejne mrugnięcie, kolejna zmiana lokacji. Tym razem Callisto znajdywała się u szczytu nowoholarskich murów, ot w towarzystwie kilku strażników i przywódcy straży miejskiej. Jeden z zbrojnych elfów wskazał palcem ciemny krztałt na horyzoncie, który powoli, acz konsekwentnie zbliżał się do miasta.

"Pomimo, że mistrz Zaastri nie był w stanie przekazać nam informacji o konfiskacie to wiedzieliśmy o innych postanowieniach z tamtego dnia. Tymczasowej radzie miasta, w której skład weszli najbliżsi ci poddani zaświadczono o zmianie statusu niedawno przybyłych krasnoludów i ich tymczasowej gościnie w progach willi Morganister, wspomniano o przekazaniu dwóch plantacji na wschodzie za miastem dla mieszkańców niejakich Mysich Nor, a szlachcic imieniem Glorandal von Carleth upewnił się aby rada dotrzymała słowa mu złożonego i pochwyciła sprawców zbrodni na jego zmarłej rodzinie jednak nie wszystko poszło zgodnie z założeniami."


Krztałt zbliżył się już na tyle blisko by można było stwierdzić, że była to w istocie ogromna rzesza ludzi, wychudzonych, zmarniałych, oblepionych błotem i kurzem. Gdy swołocz dotarła na sktraj elfich włości część najbardziej zmizerniałych jednostek podbiegła do fosy by zaczerpnąć uryny zmieszanej z wodą, zaś inna grupa wyrywała jesienną trawę z ziemi wiedziona nieprzebranym głodem. Tabuny śmiertelnych ciągnęły się tak długo, że nawet z wysoka nie było widać ich końca, na przedzie zaś kroczył młody człowiek, mężczyzna o rysach, które Callisto już gdzieś widziała, a przynajmniej tak podejrzewała.

"Pani, musisz wiedzieć, że Mysie Nory to wioska licząca około dwustu istnień po odliczeniu strat jakie przyniosła im epidemia i znój podróży, zaś tłumy ciągnące do miasta były znacznie, znacznie większe. Zgodnie z twoją wolą przekazaliśmy odpowiednie ziemie pod uprawę dla tych czterystu, lecz cała reszta, która przybyła tutaj nie uświadczyła podobnej łaski."

Wtem tłum zaczął napierać na główną bramę wjazdową, tłukł pięściami i wydzierał się rzucając epitetami pod adresem stoicko spokojnych elfów. Po jakimś czasie sytuacja z żałosnej zaczęła robić się drażliwa, a wkrótce potem najbardziej pewni siebie ludzie poczęli podstawiać prowizoryczne drabiny, ustawiać żywe piramidy, ciągnąć jeden przez drugiego byle tylko znaleźć się po drugiej stronie, byle tylko sięgnąć kawałek wyżej ogromnych murów. Wiedźma dojrzała jak Le’neil daje krótki znak ręką, a kilku podwładnych zaraz unosi nad przepaść czarodziejską mocą ogromne kotły z rozgrzaną smołą, krótkie skinienie głowy dowódcy, kotły obracają się, a ich zawartość spływa, mur drży.

"Od momentu przybycia nieproszonych gości co jakiś czas jesteśmy zmuszeni odpierać ich nieudolne próby sforsowania przejścia, jak dotąd "bydło" nie odnosiło żadnego sukcesu, choć muszę przyznać, że sytuacja tych istot nie jest tak jednoznaczna. Ogromna większość wykazuje roszczeniowe podejście, stawia żądania, rzuca puste groźby, ale sami mieszkańcy Mysich Nor są raczej potulni... no może za wyjątkiem paru narwańców, którzy pokusili się o atakowanie podróżnych i nielegalne polowania na okoliczną faunę. Reszta zgrupowania szybko wyznaczyła tych awanturników na swoich przedstawicieli w okresowych kontaktach z radą, wśród tych przywódców jest również syn niejakiego Glovina, który ponoć wyprosił twą łaskę o pani. Nie przeżył dnia po wykrwawieniu od utraty kończyn, ale jego wolę wciąż wypełniają dwaj synowie, którzy wyruszyli wraz z nim prosić o audiencje u ciebie, z tego co mi widomo oczekiwali ojca przed Sanktuarium w owym nieszczęsnym czasie."

*** Wizja, którą doświadczyła tym razem czarownica na pierwszy rzut oka sprawiała wrażenie mniej ponurej, bo nekromanta zdaje się zagościł do elfich lasów. Przemierzając gęsto porośnięte obok siebie drzewa, z których już opadały liście, nagie krzaki i skryte pod złotym dywanem fantazyjne grzyby dumny arystokrata dotarł wreszcie na teren zdaje się wyrwany magią z obrzeży jakiegoś odległego miasteczka. Oto tuzin zadaszonych wozów zataczał krąg wokół wielkiego ogniska pośrodku imponującego obozowiska, które swym rozmiarem, żywotnością przypominało prędzej niewielką aglomerację skrytą w sercu elfiej metropolii. Tam krasnoludzkie kobiety prały sterty brudnych szmat i ubrań, tam znowu bose dzieci ganiały za wystrachanym kurczakiem, gdzie indziej znowu kilku mężów kuło stal w czymś co przypominało przenośną kuźnię na kołach, a jeszcze gdzie indziej kilku chłopców smażyło na ruszcie prosie, którego woń unosiła się po całej okolicy budując atmosferę bezpieczeństwa i dostatku. Elf spacerował po obozie bez choćby chwili zawahania, lecz można było łatwo poznać, że spojrzenia ludzi gór albo umykały mu jakby bano się, czy nie niesie ze sobą jakąś zarazę, czy klątwę lub, co z resztą zdarzało się znacznie częściej mierzono go tak wyzywająco jakby spojrzenie miało moc kaleczenia, duszenia. A choć jeszcze chwilę temu to bajeczne, pełne kolorów miejsce zdawało się tętnić życiem, teraz budziło wręcz dyskomfort, niepokój.

"Z tego co mi wiadomo potomkowie Turoniona zaadoptowali się całkiem nieźle w Nowym Hollar i póki co raczej nie zamierzają się stąd wynosić. Ich obecność, nie przeczę, podniosła rangę lokalnego handlu, wzbogaciła go o nowe towary, kilku specjalistów od krasnoludzkich technologii, a to z kolei, jak również swoisty immunitet, który waszmość nadała tej zgrai pozwoliło zyskać niejakiemu Skanduminowi pewne znaczenie w lidze kupieckiej. Od ledwie kilku dni, po raz pierwszy w historii tego zacnego zgromadzenia na równi z naszymi pobratymcami zasiadł krasnolud i choć fakt ten nie jest dla mnie szczególnie zadowalający muszę dostrzec w nim ewidentny zysk dla całego miasta. Niemniej..."


Tu obraz rozmył się, a w jego miejsce pojawił się plac główny elfiego miasta, Kēli oraz pozostali członkowie rady spoglądali na ogromny tłum z balkonu Sanktuarium. Budynek był okrążony z każdej strony przez brązowe hełmy, które w tym przypadku pełniły rolę żywej bariery, ochmistrz Lucio przemawiał do zebranych, acz ze względu na to, że wizja nie uwzględniała przekazu dźwiękowego, nie sposób było stwierdzić jakimi słowami zwracał się do poddanych wiedźmy. Tłum mimo naturalnego sobie spokoju ducha, dla Callisto znającej swoich wyglądał na poirytowany, kilka twarzy wyróżniało się wręcz wrogością, zniesmaczeniem.

"...jak mawiają "każdy medal ma dwie strony". Spięcia z mieszkańcami slumsów, niejasny status krasnoludzkich kupców, tajemnicze zniknięcie miłościwie panującej, niebezpieczne plotki, domysły, rasizm, strach doprowadziły do silnych wewnętrznych podziałów."


Czas zwolnił, nad głowami tłumu wzniosły się z ziemi niewielkie obiekty przypominające wielkością muchy lub kamyki. Poruszenie zapanowało pośród gapiów, ludzie wznosili ręce wskazując na lewitujące drobności, ochmistrz w krótkiej chwili zwątpienia rozejrzał się po placu badawczo, postąpił pół kroku do tyłu i wtedy chmara wystrzeliła w jego kierunku. W ułamku sekundy złota, przezroczysta bariera zatrzymała wszystkie pociski, jednak to już wystarczyło, aby spowodować wyraźny zgiełk. Tłum stopniowo podnosił wrzawę, rodziny z dziećmi uchodziły w stronę domostw, paru żołnierzy wystąpiło z szeregów na komendę dowódcy, aby niezwłocznie rozpocząć poszukiwania sprawcy zamieszania. Naraz ni stąd ni zowąd kilka osób padło bezwładnie na ziemię bez żadnego realnego wytłumaczenia, bez śladu krwi czy magii. W tej samej chwili plac zajaśniał z posadzki ponurym, stłumionym światłem barwy fioletowej. Ci sami "mdlejący obywatele" powstali, ich podejrzane zachowanie sprawiło, że wszyscy zebrani odstąpili od nich na kilka kroków zachowując tym samym bezpieczny dystans. Ożywieńcy. Z miejsca rzucili się na tłum gryząc i szarpiąc, dwóm, może trzem udało się dotknąć swych zdrowych pobratymców zadrapując ich, gryząc, jednak wzorowa czujność elfich magów pozbawiła dziwnych agresorów wszelkiej szansy na spowodowanie większego chaosu. Kula ognia, lodowy pocisk, wyrastająca z chodnika gałąź przyszpiliły niepożądanych buntowników lub całkiem pozbawiły życia. Potem wizja się urwała, obraz rozwiał, a czarownica znów znajdywała się w sali tronowej na obsydianowym tronie.

- Nie wiemy, kto stał za tym dziwnym atakiem i jaki miał on cel, niemniej z tamtą chwilą słabości autorytet władzy podupadł, a część szlachty zaczęła budować nową grupę interesów po tym jak rozpoznali słabość w decyzjach rady. Rojaliści, tak właśnie się nazwali, z dnia na dzień jest ich coraz więcej, lobbują za powrotem do Korony, wierzą, że zbliża się wojna z Zakonem i tylko król może obronić Nowe Hollar. - dokończył swój monolog.

- Jednocześnie z rozłamem politycznym powstały jeszcze dwa zgrupowane. - wtrącił Lucio - Mowa o Białych, grupie ekstremistów z kilkoma ważnymi osobistościami naukowymi w szeregach. Głównie opowiadają się za polityką czystej krwi i wygnaniem wszystkich nowoprzybyłych, a także zakazaniem praktyk nekromancji.

- Za pozwoleniem. - przerwał mu dowódca straży - Ostatnia grupa jest stosunkowo nowa. To zbieranina wszystkich tych, którzy poczuli, że narastające napięcie jest mierzone w ich stronę, przewodzi im krasnolud, Skandumin "Oczko", syn Khezmada, tak, ten sam Skandumin, który zasiada w lidze kupieckiej. Gromadzi wokół siebie zarówno elfy i krasnoludy, choć podobno nie rzadko dochodzi do sprzeczek wewnątrz zgrupowania. Nie mają nazwy, ani jasno określonych celów, po prostu polegają na wzajemnej ochronie i pomocy materialnej.

- To chyba wszystko, o czym powinnaś wiedzieć, pani. - dodał Kēli - Pokornie prosimy o wybaczenie za naszą niekompetencje, to wszystko nie miałoby miejsca, gdybyśmy wykazali więcej siły, więcej stanowczości. - wraz z tymi słowami wszyscy trzej przyklękneli się przed swą królową chyląc głowy. Pokornie wyczekiwali jej słów, potrzebowali jej, chyba bardziej niż kiedykolwiek wcześniej.

Sygn: Juno

Re: Sanktuarium

75
Callisto wyskoczyła z wizji jak brzdąc wsadzony przez matulę do parzącej wanienki. Opadła chybko na tron bezwiednie, a komnatę omiotła wtenczas głucha cisza. Nikt nie odważył się przerwać elfce bezwładu widząc jej stan. Spuszczony czerep, z którego jak zasuszone macki ściekały kruczoczarne pasma włosów. Zwiędnięte nadgarstki prawie że bezwiednie puszczone na oparcia marmurowego tronu z wykończeniami obsydianu.

Drętwota, pasywizm, rezygnacja.

Była sama, sama i zabłąkana w plątaninie politycznych korytarzy. Skupiona zaciskała gardło, nie chcąc pisnąć ani dźwięku, ni pisku żalu, który gotował się w środku. Powieki równie zaciśnięte co gardziel, nie uroniły żadnej z łez. Zagryzła wtenczas spierzchniętą wargę i objęła oparcie tronu drobnymi paliczkami wściekle zaciągając powietrze do piersi.

- Czeka nas dużo pracy - wyjaśniła z kamienną twarzą.

Między łopatki wsunął się ponownie sztywny drąg, a garb odszedł w niepamięć. Głowa usytuowana niczym orła wypatrującego polnej myszy. Noga zarzucona na nogę w krzywym skrzyżowaniu.

Podtrzymuję - ogłosiła Morganister tonem dość bezdyskusyjnym - azyl dla przybyłych, którym darowano dwie posesje. - Wszakże dała im swoje słowo. - Podtrzymuję i - kontynuowała - werbunek wybitnych architektów, cieśli czy wszelakich znawców, którzy zasłużą swą pracą na wstąpienie do Hollar. Wzajemne prześciganie się robaków zaowocuje. Niechaj pracują za trzech czy donoszą na sąsiada chcąc zaskarbić naszej łaski.

Przełknęła chybko ślinę.

- Pozostałych imigrantów obserwować. Bunt - podniosła wzrok rzucając dozę niepewności jakoby miał kolejny nastąpić, kiedy to miłościwie panująca powróciła - stłamsić. Najodważniejszych zabić. Najgłośniej krzyczących pojmać i ścinać na oczach mieszkańców Hollar. Niech to uspokoi ich serca. Niech widzą, że władza nie pozwala na bezczeszczenie dziedzictwa Wysokich elfów. Niech zaznają spokoju widząc śmierć tych, których wielu z naszych pobratymców uważa za robactwo.

Mieszkańcom Mysich Nor nic nie groziło dopóty, dopóki żyli wedle pierwotnie ustalonych zasad. Wysokie elfy z wyższością patrzyły na pozostałe rasy, choć przez setki lat uprzedzenia zatarły się, a elfowie wysokiego rodu poczęli kolaborować z ludźmi, handlować i nawet wchodzić w związki małżeńskie. To jednak kontakt z najprymitywniejszą formą wciąż budził w nich odrazę i zrządzeniem losu owa forma domagała się wstąpienia do Hollar. Tego dokonać nie mogła. Ludzie zamieszkiwali dzielnicę w południowo-wschodnim obszarze miasta. Nauczyli się żyć z elfami i być jak elfy. Szanowali magię, architekturę, naukę i nade wszystko ciężko pracowali, jak ich wysocy sąsiedzi. Hołota, która zapragnęła przekroczyć granicę miasta niczym nie zasłużyła na tenże przywilej. Za podniesienie ręki na holarczyków dosłużyli się jej utraty lub - co bardziej odpowiadało miłościwie panującej - ścięcia łba. Mości rektor Ignaz Kēli zyskał zaś aprobatę na łapankę ludzi ze slumsów w celu prowadzenia na nich eksperymentów z zakresu anatomii oraz nekromancji.

Akademia.
Po mordzie starej gwardii czarodziejstwa była przekonana, że nadęci bezużyteczni czarodzieje skupiający się na kreowaniu coraz to nowszych perfum, zniknęli bezpowrotnie. Wypełnienie kadry nowymi twarzami, praktykami, miało zrewolucjonizować profil uczelni. Wszakże otwarto klub pojedynków, gdzie łasi na przywileje uczniowie szkolą się dobrowolnie w sztukach bojowych. Rozszerzono siatkę zajęć botaniki, zoologi, anatomii i medycyny. Hollar jak żadna dotąd uczelnia przodowało w studiach o ciele i procesach z nim związanych. Idąc o krok dalej, popularyzowano konserwację zwłok, kolejno nekromancję. Chociaż ta ostatnia dziedzina wciąż nie wypracowała miejsca w programie studiów, młodzi czarodzieje mogli szkolić się z jej zakresu, rzucania klątw czy szeroko pojętej czarnej magii nieoficjalnie. Zajęcia te odbywały się w podziemiach pod kompleksem akademii. Na dobitkę urealniono profil dla niemagicznych bądź zainteresowanych nauką. W skład kadry powołano inżynierów, mechaników oraz wynalazców. W dziejach akademii rozpoczął się czas nauki i magii. To wraz z profilem biologicznym miało stanowić podwalinę dla szóstego wydziału - biblioteki Oroskiej - gdzie nauka miesza się ze sztuką czarowania. Tymczasem ekstremiści obudzili się, powstając niczym feniks z popiołów.

Callisto podrapała się po bródce. - Zatem nadszedł ten czas, kiedy moja noga winna przekroczyć próg akademii Hollarskiej. - spojrzała na rektora Kēli'ego przeszywająco. Już kiedyś myślała o tym, ażeby wesprzeć grono swą wiedzą oraz doświadczeniem. Zajęcia ze sławną Morganister zapewne zapadną w pamięci studentów. Przy tym miałaby okazję rozejrzeć się szerzej. Zmienić postrzeganie Białych lub ich usunąć w iście swoim stylu...

- Zanim jednak to się dokona - wtrąciła szybko - sprowadźcie do mnie tego Skandumin "Oczko", syna Khezmada. Krasnolud zapomniał, że darowanemu koniowi nie zagląda się w zęby. - W tej kwestii doprawdy czuła zawód. Polecono elfom doglądać krasnoluda. Przyuczać a także wywierać na nim presję. Miał obyć się z rodem wysokich elfów, nie budować mury.

- Bym zapomniała - pstryknęła palcami - zwołać lud. Będę przemawiać spod sanktuarium. Dopilnujcie, by zjawili się przedstawiciele najważniejszych kast i maluczcy.

Pionki ruszyły, czas zagrać figurami, pomyślała. Czarny hetman wychodzi na planszę chcąc rozgromić przeciwników.
Obrazek

Wróć do „Nowe Hollar”