Sanktuarium

106
Chłopcy sądzą, że nic nie może im się stać. Dorośli mężczyźni wiedzą, że to nieprawda — złota myśl przemknęła przez czaszkę Callisto na widok lekceważącego urazy elf. I rozdmuchiwałaby ją zapewne wzdłuż i wszerz, gdyby nie piętrząca się na jej tronie zaraza, którą raczyła w swej naiwności przeoczyć.

Pędy jakoby żywych pnączy objęły niemalże każdy fragment jej ciała. Szarpały włosy, gniotły kostki, wyciskały ostatki tchu z wnętrza gardzieli, a próżny trud stawiać im opór. Im bardziej wierzgała, im mocniej krzyczała, tym diabelskie sidła szybciej plotły coraz to zawilsze pętle na odsiebnych częściach kończyn. Stawały się coraz mniej pobłażliwe dla kruczowłosej monarchy. Dlatego błagała, żeby odwołał swój urok, ale wiedziała, że tylko czarnoksięska władza zdoła koła bieg odwrócić.

Soczyście i niezmącenie zwarła w sobie spuszczony ze smyczy gniew, który niczym wyszlifowany diament przeciął skórę, wzmocniwszy potęgę mroku. Zupełnie jakby potęga Morganister przelała się na rzucone wcześniej zaklęcie. I wtem jej ciemna w tonacji akwarela zawrzała. Dotąd nieliczne macki zdwoiły się, a kolejno potroiły. Z każdą sekundą było ich coraz więcej, aż fala czerni objęła zielone pędy, odciągając je od swej pani. Czarna magia wojowała z łuczniczą sztuczką. Ziemia przeciwko ciemności. Ale to dało Callisto wyłącznie czas, szansę na wyprowadzenie ostatecznego uderzenia.

Tłum tłukł się, trzepotał, bryzgał krwią. Ludzie runęli sobie do gardeł, skrzecząc straszliwie. Napawało ją to dozą przerażenia. Lecz tylko ona w swej wielkości zdolna była niebo ściągnąć na dół, ziemię w powietrzu zawiesić. Góry roztopić, duchy zmarłych wywołać. Bogów zawlec na ziemię i gwiazdy pogasić, a samą ciemność rozjaśnić.

Otrząsnęła się z osłupienia, gdy do nozdrzy wkradło się tak gorliwie zaciągane powietrze. Poluzowane palce dłoni rozłożyła szeroko niczym wachlarz. Stała pewnie na dwóch nogach, z lekka kołysana zajętymi mackami mroku pędami. I nagle tchnęło od niej zimnem, którego nie godziły ani ciężkie gobeliny, ani grube odzienie.

Frigus iginis — uniosła ogorzałą twarz, której wzrok skierowany był na zdrajcę.

Zimny ożywczy powiew. Dostojna jasność ,niosąca się przez zmatowioną togę Morganister, zaczęła mocniej prześwitywać błękitną paletą cieni. Za plecami zapłonęło łuną pożarów. Chłodny płomień zajął krwiożercze pnącza, jak jego rubinowy brat zajmuje osuszone zielsko. Trawił gałąź po gałęzi, listek po listku aż cała łucznicza zasadzka nie padła pod nogi Morganister.
Spoiler:
Jedne z płomyków wysokie były i mocne, świeciły jasno, żywo. Inne zaś były malutkie, chwiejne i drgające, a światło ich rozjaśniało rozlaną spod togi kałużę mroku. Na samym zaś końcu z obłoków lodowego ognia wyłonił się jeden płomyczek maleńki i tak słaby, że ledwie się tlił, ledwie pełgał, już to rozbłyskując z trudem, już to gasnąc niemalże zupełnie. I zgasł w zaciśniętej pięści wysokiej elfki. A gdy ją otworzyła nie było już go, bowiem cała dłoń czarownicy płonęła dziczej niż jakikolwiek język dotąd płonął. Z każdego paliczka ulewały się strumienie błękitnej pożogi.
Machnęła dłonią raz, wtem oderwany fragment ognia, niby strzała, z sykiem przeleciał przez połowę sali chcąc sięgnąć elfickiego pana. Oczy miała dzikie, przekrwione, straszne. Z ręki ulatywały kolejne odłamki ognia. Rzucała nimi w każdego. Machała dłonią to w lewo to w prawo, niby odganiając stado os. A za każdym takim machnięciem uchodził przeraźliwy promień zabójczego mrozu.
Spoiler:
Sięgała panów, zdradzieckich elfickich panów, lecz głównym celem był Carleth. Salwa zaklęć kąsała go z każdej strony. Ich tor bywał kręty, lecz celność mistrzowska.

Sanktuarium

107
Walka rozgorzała na dobre. Atak z ukrycia Czarnych Płaszczy spadł na sprzymierzeńców Carletha jak lawina. Oddziały specjalne nie traciły ani chwili i jeszcze zanim stanęły pierwsze linie obrony renegatów wielu z nich zdążyło paść czy to za przyczyną chłodnej stali, czy cichego pocisku. Krzyki bólu i jęki rozpaczy niosły się echem po Sanktuarium, a trup ścielił się gęsto. Agenci dobrze wiedzieli, po co ich tu wezwano (tj. by tępić zdrajców) i nie można było odmówić im przy tym skuteczności, bo choć całe starcie było chaotyczne, owszem, to jednak dla postronnego obserwatora stawało się jasnym, że mimo panującego zgiełku siły Nowego Hollar zbliżały się do punktu załamania rebelii i w następstwie zwycięstwa miłościwie panującej.

Tymczasem Glorandal, który właśnie ukończył inkantowanie zaklęcia i leczenie ran za przyczyną sojusznika* gotów był do kolejnego pojedynku z Morganister. Śmiało ruszył naprzeciw czarownicy, która chwilę wcześniej skruszyła krępujące ją pnącza. Mężczyzna miał głowę uniesioną wysoko, spojrzenie posępne, a wyciągając przed siebie ostrze wzniósł dumny okrzyk... po czym elfia wiedźma sięgnęła do swego areału magicznego. Błękitne języki tańczyły w powietrzu raz po raz uderzając we wrogów Nadziei Magii.

Pierwszy oberwał sam Carleth pędzący na uzurpatorkę z pieśnią na ustach, niby błędny rycerz z bajki. Płomienie smagały go raz po raz początkowo zaledwie spowalniając, jakby rzucona wcześniej inkantacja osłabiała czary Morganister. Wkrótce jednak kolejne uderzenia przebiły i tę barierę, a zdrajca zaczął odnosić faktyczne obrażenia. Czarownica dostrzegła strach w jego oczach dosłownie na moment przed tym jak magiczne uderzenia powaliły go na kolana. Widziała jak zatrwożony, z ciężkim oddechem opuszcza broń, sięga drżącą ręką serca, kuli się, po czym zamiera w bezruchu, już na zawsze. Odszedł, a krótko po nim trupem padł też "błękitny", który w całym zamieszaniu przedarł się w okolice tronu tylko po to, by podzielić marny los lidera.

W tym samym czasie miotający ogniem pan elficki pewien, że swą magią odeprze potężny atak Callisto w mgnieniu oka postawił cieńszą, acz trwalszą barierę dla siebie i kilkoro podwładnych. Skądinąd nie miał biedaczek nawet chwili, by pojąć ogrom swego błędu. Płomienie Morganister bez większego problemu przedarły się przez magiczny woal, rozbiły go jak łyżeczka skorupkę jajka i z mocą uderzyły w niewielkie skupisko sił wroga. Cała szóstka niedobitków zastygła w ruchu - "czerwony" pan elficki oraz pięciu pozostałych przy nim ludzi, wszyscy zamarli w bryłach niewiele grubszych od ich ciał na pozór doskonałych figur lodowych. Twarze ich nieznające strachu, wściekłe i wrogie, gotowe do walki, a nade wszystko nieświadome tego, że ich życie właśnie dobiegło końca.

Następnie zaklęcie mistrzyni sięgnęło tych kilku dezerterów, którzy umykali z pozycji. Tamten skomlał, wił się z odmrożeniami, ten w łzach błagał o litość, a kto inny upadł zmrożony w trakcie ucieczki rozpadając się niby rozbite szkło. A gdy niedługo później także Le'neil wykończył swego przeciwnika strzałą przebijającą gardziel nastała wreszcie chwila spokoju, czas na oddech po długiej i trudnej walce.

Przyglądając się zebranym Callisto widziała ciężko dychających, umorusanych we krwi pobratymców. Wielu z nich zbyt zmęczonych starciem z magami i tuszą, by ustać na nogach, część z poważnymi poparzeniami. Wyglądało na to, że tylko ona oraz sam generał milicji wyszli z tej sytuacji z niewielkim uszczerbkiem na zdrowiu. Czarne Płaszcze znane były ze swej niezawodności, lecz i ona niosła ze sobą poważne koszta, szczególnie w starciu z czterema silnymi magami.

To chyba wszy- — zaczął jeden z oficerów, gdy wtem z kieszeni płaszcza martwego Carletha potoczyła się po ziemi osobliwa kula.

Spoiler:
Czarownica spostrzegła znaki nałożone nań, skojarzyła wiekową magię, którą emanowała sfera i wnet zrozumiała, że był to artefakt pochodzący od samego Zakonu, a działanie jego służyło tylko jednemu celu - eksterminacji. Wkrótce kula zadrżała, jej koliste ściany zaczęły się samoistnie obracać ze zgrzytem, by zatrzymać się po kilku sekundach. Obiekt zajaśniał złotą łuną, po czym uniósł się nad ziemię i począł cisnąć we wszystkie strony pociskami do złudzenia przypominającymi standardowe kule ognia.

Wyjątkowość rzeczonego artefaktu nie polegała jakkolwiek na sile pocisków, lecz na ich typie. Płomienie o podobnej naturze zwano pośród zakonnych czarodziei świętymi, zaś nazwa ta bynajmniej nie pochodziła od sakralnego charakteru, a trudności, z jaką zwykła magia miała zwalczać skutki pożaru powstałego w ten sposób. Ani woda, ani piach, ani nawet zwykłe zaklęcia nie miały większych szans w próbie z antycznym, świętym ogniem... tym samym, który teraz uderzał w ściany Sanktuarium, tron, lodowe figury, a także Czarne Płaszcze. Pośród tych ostatnich znalazło się kilka śmiertelnych ofiar, toteż jednostki specjalne zmuszone były czym prędzej wycofać się z terenu sali tronowej. Paru śmiałków wciąż próbowało dostać się do władczyni, acz zadanie to nie należało to prostych przez skalę zagrożenia. Zarówno Callisto i Le'naila dzieliła od wyjścia trudna przeszkoda, która co rusz wypluwała kolejne pociski.
Spoiler:

Sygn: Juno

Sanktuarium

108
Blisko wyjścia z wielkiej sali, w załomie zmrożonych figur piętrzyła się wielka kupa sfajczałych ciał, osamotnionych ostrzy i jaskrawych płomieni urojonego bóstwa. Była to okazała kupa. Można powiedzieć, wzgórze trupów wzbogacone fajerwerkami. A te zwalały lodowe bryły na ziemię ze straszliwym hukiem, ogień wpełznął na nie jak wszy, zakrył ruchliwą warstwą.

Tuż obok skroni Callisto przeleciała ciśnięta lanca, która trafiła w kamienny tron za plecami. Callisto nawet nie drgnęła. Nie chciała, nie mogła, nie potrafiła. Widok poległych współbraci przyprawił ją o mdłości. Po raz kolejny w swej długowiecznej historii zderzyła się ze śmiercią tak okrutną, jak ona sama. Ale wtedy coś w niej pękło, coś skruszyło dotąd niezłomną wyzwolicielkę magii. Była znużona ciągłą walką. Po każdym wrogu pojawiało się dwóch następnych, których śmierć rodziła kolejne konflikty. I ten cykl nie miał końca... Nikt nie posiada potęgi, by wojować z całym światem, nawet mołojecka wiedźma z Nowego Hollar.

To w ogóle nie działa, pomyślała Callisto, moja potęga jest niczym. Nie mam szans, by wyskandować coś tak skomplikowanego, by zmiażdżyło ten przeklęty wynalazek fanatyków ze Srebrnego Fortu. Była gotowa przerwać walkę, skoncentrować resztkę sił na smudze, zdolnej przenieść ją daleko stąd. I wtem - w ułamku sekundy - pomyślała o swych dzieciach. O tym, dla kogo robi to, co robi. O tym, komu chce zbudować nowy, lepszy świat, w którym nikt nie będzie tłamszony ze względu na odmienność, i w którym każda istota magiczna zazna spokoju. Ścisnęła twardo pięść. W ferworze walki pojęła, czemuż Drwimir zniszczył stwórcę. Bowiem maluczcy, którzy czują się wielkimi próbują ograniczyć większych od siebie. Tak było z nim i Hyurinem. Z nim i resztą niedoskonałych patronów.

Morganister, wyciągnąłwszy przedramiona z rękawów swej togi, stanęła na szczycie obok płonącego tronu, wzniosła do góry ręce. Wykrzyknęła zaklęcie, a wykrzyknęła je z prawdziwą wściekłością. Tak przenikliwie, że światła ściemniały nagle, nad Sanktuarium zakłębiły się chmury. Zrobiło się diabelnie mroczno. I powiało zimnem.

Fallite fallentes
Dura necessitas
Hic vivi taceant
littera nocet
O, sancta simplicitas
Per aspera ad astra


Obłąkańcza fala przedarła się pod skórą rąk, jakoby żyły toczyły nie życiodajną posokę, a palącą truciznę. Wokół czarownicy zaświszczały zniszczone kandelabry. Rozrywała powietrze przed sobą aż wygięło jej paliczki, lecz nie ustępowała. Powtarzając, jak mantrę, słowa zaklęcia, kreowała wyrwę do świata mroku. Czarna dziura tuż przed bestialską bronią Zakonu Sakira. I gdy wreszcie udało jej się otworzyć drzwi do krainy, która wzbudzała w niej największą odrazę i najgorszy strach, nasłała sidła ciemności na wrogi obiekt. Spotęgowane dziką energią krainy mroku sidła miały wciągnąć kulę do środka. Tak, aby raz na zawsze mrok pochłonął święty ogień.

Jeśli plan czarownicy powiedzie się, czym prędzej zamknie szczelinę.
Spoiler:
Spoiler:

Sanktuarium

109
Czarne jak smoła wrota do Krainy Mroku zmaterializowały się między elfią wiedźmą a antycznym artefaktem lewitującym pośrodku pomieszczenia. Sanktuarium płonęło od wewnątrz, gdy kule świętego ognia miotały to w ściany, to w kolumny. Bezlitośnie uderzały w Czarne Płaszcze wycofujące się z sali tronowej, niekiedy kierując się w stronę samej Callisto i jej towarzysza niedoli, skrytych za portalem, który nie tyle zasysał, ile transportował płonące sfery do zupełnie innej rzeczywistości. Wykorzystanie wrót na sposób tarczy było w tym przypadku wielce zmyślnym posunięciem, o wiele trudniejszym zadaniem miało okazać się dopiero pochwycenie wirującego mocą artefaktu.

Tym samym wkrótce swą obecność zamanifestowały długie, magiczne sidła przyzwane za przyczyną elfki. Sięgając z ich pomocą do broni starożytnych nie trudno było zauważyć, iż czarna magia mimo swych licznych zastosowań nie radziła sobie najlepiej ze świętym żarem. Po prawdzie w zetknięciu z mrokiem płomienie rozpraszały go jak rój pszczół, w które niespodziewanie wleciał skrzydlaty drapieżca by po chwili ta sama czarna masa mogła scalić się i kontynuować swoją misję. Chwilę trwało to zmaganie dwóch przeciwstawnych sobie sił. Sidła na zmianę zbliżały się i oddalały, chwytały kulę, a po chwili wypuszczały ją. Mozolny trud przynosił owoce, owszem, lecz samo zadanie nie należało do prostych.


Gdy jakiś czas później artefakt zaczął zanurzać się w odmętach międzywymiarowej wyrwy z samego przejścia naraz poczęły wychodzić dziesiątki stworzeń niewiele większych od kota, czy psa. Upiorne pajęczaki reagowały jak owady, w których gniazdo ktoś wrzucił płonący kijek - większość rozpierzchła się po kątach, pognała ku najodleglejszym cieniom, ku wyjściu - instynktownie szukały drogi ucieczki z płonącego budynku. Oczywiście trafiły się też takie okazy, które dostrzegłszy elfkę jeden po drugim spięły się, syczały złowrogo, po czym wyskakiwały w stronę twarzy długouchej z ostrymi szponami wyciągniętymi przed sobą. Szczęśliwie czujny Le'neil miał na względzie bezpieczeństwo swej pani i z każdym takim zagrożeniem skutecznie sięgał strzały, by w okamgnieniu ukrócić kilka plugawych żywotów. Zagrożenie ze strony tych stworzeń nie było obecnie największym problemem, jakkolwiek sam Edvard nie wystarczył, by powstrzymać rój przed opuszczeniem sali tronowej i pognaniem dalej w noc.

Powinniśmy się stąd czym prędzej wynosić! — przekrzykiwał się przez trzask płomieni, które zajęły już niemal cały sufit, teraz sukcesywnie schodząc ku dołowi — Strop może zerwać się w każdej chwili! — jak na potwierdzenie tych słów parę nadpalonych, białych desek uderzyło z hukiem o podłogę. Generał straży dobrze wiedział, że ze wszystkich znanych mu osób akurat samej Morganister zdecydowanie nie należało popędzać, acz w podobnej sytuacji skory był połasić się na niełaskę byle zatroszczyć się o jej bezpieczeństwo.

Chwilę później antyczny artefakt w całości został pochłonięty przez wrota - to zagrożenie zostało zneutralizowane, lecz dopóki przejście pozostawało otwarte kolejni mieszkańcy Krainy Mroku wyłaniali się zza zasłony wymiarów. Mięsiste pajęczaki przestały już zwracać jakąkolwiek uwagę na elfy, gdyż żar wewnątrz był tak trudny do wytrzymania. Każda kolejna poczwara od razu kierowała się byle dalej od miejsca zdarzenia.

Callisto czuła narastające zmęczenie, oddychanie przychodziło jej z coraz większym trudem.

Sygn: Juno

Sanktuarium

110
Zagrzmiał stojący wysoko ponad sufit, a na ścianach wykwitła czerń palonego drzewa. Sala sanktuarium słaniała się ku upadkowi. Diaboliczny żar trawił wszystko, zupełnie jak śmiercionośna plaga nieurodzaju Callisto. Karma? Pomyślałby kto, gdyby nie bardziej żarzące kwestie.

Przeklęty wynalazek wyznawców poronionego patrona już objął mrok, tak jak objął wszystkich wrogów kruczowłosej czarownicy. Nikt z żywych dotąd nie przeciwstawił się potędze czarnej magii, której tajniki pochodziły od samego tajemniczego "bóstwa" z ruin Urk-Hun. To właśnie TO nauczyło Callisto sztuki ciemności. Alternatywna kraina strachu, bólu oraz goryczy dała kobiecie nie tylko potęgę, przez którą zapisała się na kartach historii, ale, co więcej, dała jej miłość. Tam poznała swego wybranka, i tam spłodzono jej potomków. Za sprawą uczucia, czy magii, czy boskiej ingerencji. Być może wszystkich składowych jednocześnie. Ten mrożący krew w żyłach mrok dał więcej niż ktokolwiek i cokolwiek kiedykolwiek mogło podarować elfiej maści czarownicy. I w godzinie trwogi znowuż pozostał wyłącznie mrok. Callisto nigdy dotąd nie dostrzegała boskiej ingerencji w jej czy kogokolwiek obcego żywocie, lecz powoli docierało do niej, że jest większą częścią skomplikowanej układanki, za której plecami stoi coś, coś o wiele większego od niej samej.

Złożyła ręce jak do modlitwy, a wtem ostre krawędzie wyrwy między światami zasklepiły się, niczym rana po sprawnym szwie akuszerki. Raptem solidny kawał sufitu łupnął z impetem o twarde, płaskie i nieustępliwe niczym skała podłoże. Od uderzenia zadzwoniły zęby.
Drugiego wstrząsu, tego metaforycznego, dostarczył węch. Callisto jęknęła i zasłoniła nozdrza rękawem. Czuła, jak oczy momentalnie wypełniają się łzami. Kłęby dymu, trupi cuch palonego ciała, odór ostatecznej degradacji i degeneracji. Elfce brakowało już świeżego powietrza. Czym prędzej wyminęła frymuśnie ogień, dalej krocząc z podciągnięta w pasie suknią ku Edvarowi. Ostrożnie, acz dynamicznie, stawiała kolejne kroki. Cały czas mknęła za generałem, uważnie naśladując wojskowy przemarsz. Wierzyła w niego, zupełnie jak uwierzyli w nią samą wszyscy sojusznicy wolnej magii.

Tuż-tuż za wielkimi wrotami sali koronnej również panował zgiełk i chaos. Czas na spokojny oddech jeszcze nie nadszedł, nie teraz. Musiała opuścić to miejsce, oddalić się jak najdalej. Po drodze ostrzegała nadchodzące straże, na ile starczyło jej tchu. W końcu stanęła dębem i oparła spięty kark o boazerię.

Aeromantów! — rozdarła się gromko — Sprowadźcie aeromantów, niechaj zamkną te diabelskie płomienie w próżni.

Postój dobiegł końca. Znowuż ewakuacja i schodami w dół.

Sanktuarium

111

(polecam zapętlić)

Mimo że Callisto bardzo starała się dostać do Edwarda, to właśnie generał straży musiał pośpieszyć do niej. Mijając skupiska płomieni, kałuże topniejącego lodu, krwi, złapał ją za nadgarstek i nie bacząc na konwenanse pociągnął agresywnie do siebie. Na krótką chwilę drobna kobieta poczuła jak żołądek podchodzi jej do gardła, a potem zaczęła co tchu przebierać nogami. Gdy odzyskała równowagę i przestała być jedynie biernie ciągniętą na złamanie karku polepszyło jej się. Naturalnie nie miała szans, by dorównać tempa doświadczonemu wojownikowi, jakim był Le'nail, ale to tylko sprawiało, że była jeszcze bardziej zdeterminowana, żeby czym prędzej dotrzeć do wyjścia. Oboje biegli co tchu.

Jakby nie patrzeć ucieczka z płonącego budynku nie mogła być prosta. Znane ścieżki ewakuacyjne ulegały przemianie - żywioł na bieżąco odcinał niektóre korytarze, czasami zawalał stopnie na schodach albo zrzucał coś pod nogi. Co więcej, jakby się nad tym zastanowić z jednej strony ogień żywił się powietrzem, a więc coraz mniej starczyło go dla nich. Z drugiej strony płomienie brały swą potęgę z antycznej magii, przez co błogosławiony żar nie tylko parzył powłokę fizyczną, ale i osłabiał* działanie magii. W takich warunkach szczególnie ciężko było efektywnie używać zaklęć mroku. Krótko mówiąc, był to test sprawności oraz woli, odrobinę poetycka próba ognia - akurat w stylu najbardziej hardcorowych wyznawców Sakira.

Szczęśliwie (?) dla Morganister po drodze nie zauważyła nikogo spośród straży, dworzan, czy uczonych. Epicentrum katastrofy miało miejsce w sali tronowej, tuż obok niej, a tym samym gdy tylko poszła plotka o pożarze cały budynek został natychmiast ewakuowany. Mogła zatem podejrzewać, że byli jednymi z ostatnich, którzy się ostali. Chciała krzyczeć, wołać pomocy, ale czarny dym był tak gęsty, że od razu dostawał się do gardła i krztusił ją. Prawdziwe kłopoty były jednak dopiero przed nimi.


Po dotarciu do przestronnej, wystawnej sali, w której zazwyczaj odbywały się najdostojniejsze uczty ich oczom ukazał się niezwykle kontrastujący widok. Białe ściany okryte firanami ognia, sklepienie niewidoczne od sadzy i dymu, który zbierał się u szczytu, iskry na ziemi niby gwiazdy w tafli jeziora. Kilka stołów roztrzaskanych w drobny mak, a gdzieś z boku obraz bajecznych ogrodów trawiony przez ten sam święty ogień.

Jedyne wyjście z tego pomieszczenia wiodło przez wrota po drugiej stronie sali. Pech chciał, że to przejście blokowały płonące resztki gruzu - niektóre masywniejsze, opadłe z sufitu, inne pochodzące z framugi, która lada moment zupełnie miała stanąć w ogniu. Jakby tego było mało także upiorne pajęczaki zdawały się wiedzieć, że to tędy przebiega droga wyjścia, tym samym raz po raz nadciągały w ich stronę. Para elfów musiała zdecydować kto zajmie się oczyszczaniem przejścia, a kto w tym czasie będzie chronił towarzysza przed mieszkańcami Krainy Mroku.

*osłabiał, nie blokował
Obrazek

Sygn: Juno

Sanktuarium

112
Pod twą obronę oddaje się — przeszła do przodu pozostawiwszy przeklęte pająki sam na sam z Edvarem i jego smoczym kłem. A przed nią buchało gorącem przejście, zawalone stertą gruzu, otoczone obłokiem płomieni. Karminowe węże tańczyły, jakby były w transie i nawet krople potu nie godziły tego gorąca. Spierzchnięte wargi pękały przy próbie otwarcia ust. A włosy, włosy były przesuszone i martwe jak owies na polach skażonych plagą. Callisto ledwie trzymała się na nogach, ciężkich i obrzękniętych wokół kostek. Opary drapały gardło, drażniły nozdrza. Nie wiedziała, ile jeszcze wytrzyma.

Siło mych pustych dni, zmiłuj się. Przyjdź wreszcie, wzbogać mnie — dumała rozgrzewając zesztywniałe od ostatnich zaklęć palce. Nagle szarpnęła za podpięty pod brodę kołnierz swej czarnej togi, rozrywając szeroko uwiąz. Posrebrzane zapinki prysnęły w powietrzu, brzęcząc później pod stopami. Wyglądała jak wojowniczka, nie cesarzowa.

Podciągnięte wcześniej rękawy nie krępowały już łokci. Zatańczyła robiąc ruch ku przodowi i otaczając się szerokim wachlarzem wymachniętych ramion. Potem scalanych na wysokości nadgarstków w swoistą paszczę złożoną z paliczków obu dłoni.

Repulso — zawołała na ile starczyło jej sił. Pragnęła wysadzić, rozrzucić, po prostu usunąć zapalony balast.

Repulso — wrzasnęła jeszcze raz na każdy nieruchomy element.

Repulso — i jeszcze raz przesuwała manele, a ręce jej wirowały jak w najprawdziwszej walce.

Sanktuarium

113

(polecam zapętlić)
Drzazgi, szkło, a także kamienne odłamki wirowały w powietrzu w odpowiedzi na destruktywne zaklęcia wiedźmy. Wybuch magii uchodzący z jej palców działał całkiem sprawnie, nawet mimo niesprzyjającej aury świętego ognia. Każdy roztrzaskany mebel w mgnieniu oka zamieniał się w pył, a każdy element sufitu, czy ściany zagradzający drogę musiał w końcu ustąpić jej potędze. Tumany kurzu podnosiły się co chwila i opadały, gdy cisnęła magicznymi wiązkami. Zadanie Callisto było żmudne, ale wciąż niezbędne do ich wspólnego sukcesu.

Tymczasem generał Le'nail szył z łuku ile sił w ramionach. Strzały wypuszczone z jego palców raz za razem uderzały w rój przeciwników. Prędkość, z jaką padały pajęczaki była tak imponująca, że dla postronnego obserwatora mogła przypominać miotanie śmiertelnymi klątwami, które błyskawicznie docierały celu. Nie było tu miejsca na pomyłki, ale nawet Smoczy Kieł miał swoje ograniczenia, konkretniej zaś limit strzał. Gdy tylko młody generał poczuł, że z jego kołczanu wystaje zaledwie kilka pocisków zakrzyknął:

Kończy nam się czas! — po czym zaczął wycofywać się w stronę Morganister. Niedługo później ich plecy zetknęły się uświadamiając obojgu jak niewiele przestrzeni im zostało, mimo wszystko ani na moment nie zwolnili. Pochłonięci swoimi powinnościami nie mieli sposobności, by zaprzątać sobie głowy czymkolwiek innym - liczyło się tylko przetrwanie.


Na tym etapie Callisto po prawdzie nie widziała dokładnie gdzie trafiają jej czary, niemniej nawet jeśli wiązki niknęły w gęstej chmurze pyłu, ona sama dobrze słyszała kruszejący gruz. Po paru kolejnych razach elfka wreszcie poczuła, że posyłane przez nią strumienie energii zdawałoby się przenikają przez barierę, którą dotychczas próbowała zwalczyć - był to znak, że mogli czym prędzej opuścić pomieszczenie. Na sekundy przed tym jak oboje przecisnęli się przez wąski wyłom kątem oka zobaczyła dwie ostatnie strzały przybocznego wystrzelone w stronę łańcucha podtrzymującego majestatyczny żyrandol pod sufitem. Pierwsza poważnie naruszyła spójność jednego ze spoiw, następna, być może magiczna dokończyła dzieła. Naprężony łańcuch zerwał się, a zdobna, metalowo-szklana konstrukcja runęła z impetem na mrowie pająków. Do jej uszu dotarł nagły, bolesny pisk miażdżonych poczwar.

To je odrobinę zwolni! — rzucił Edward, zrównując się z czarownicą.


Wybiegając zza rogu korytarza ich oczom ukazał się główny hol, który u swego szczytu miał piękne białe wrota nietknięte jeszcze przez żywioł - to właśnie była ich droga ucieczki. Para elfów mknęła co tchu. Za nimi istoty mroku przed nimi ścieżka usłana płomieniami, które dopiero lgnęły do otwartej przestrzeni. Nim pokonali połowę dystansu dzielącego ich do wolności usłyszeli za sobą kakofonię przerażonych, plugawych istot, które szarżowały w ślad za nimi. Nie było czasu, żeby oglądać się za siebie, choć Callisto zdawało się, że ponad tym okropnym cienkim piskiem słyszy coś jeszcze... jakby skrzypienie budynku?

Uważ- — usłyszała zaalarmowanego Edvarda i poczuła jak popycha ją do przodu. Nim upadła na ziemie jej uszu dotarł głośny huk, a gdy nagły podmuch pyłu wezbrał za jej plecami zmuszona była zamknąć oczy. Uderzając o podłogę przeturlała się kawałek, po czym wylądowała na brzuchu, chwilę później zdawało się, że sytuacja trochę się uspokoiła. Wiedźma zmuszona była wykaszleć cierpki osad z gardła nim zebrała się na równe nogi, nieco chwiejnie wróciła do pionu, by przyjrzeć się temu, co miało miejsce. Większość holu była teraz zawalona - wyglądało na to, że ponad połowa lewej ściany runęła na przejście, którym uciekali. Choć elfka słyszała jakieś odległe piszczenie stworzeń z Krainy Mroku to nie znajdowały się one w zasięgu jej wzroku. Wśród belek i gruzu uzurpatorka znalazła swego poplecznika - część jego twarzy umorusanej we krwi, a także lewa ręka i część torsu wystawała spod drewnianej beli. Le'nail był uwięziony, ale nadal przytomny.

Pani... — wycedził z trudem — ...pomocy.



Czarownica czuła, że pomimo ogromnego potencjału magicznego jej ciało nie wytrzyma już dużo więcej. Święty ogień skutecznie wyciągał z niej energie, męczył. Nie wiedziała, czy kolejne zaklęcie nie będzie ostatnim nim osunie się na kolana. Mimo to musiała podjąć ważną decyzję.

Sygn: Juno

Sanktuarium

114
Callisto podniosła się z ziemi, ocierając czoło rękawem równie brudnym od kurzu, co pozostała część garderoby. Czuła się w tym piekielnym wnętrzu źle, niezręcznie, nie na miejscu, zakurzona, spocona, zakrwawiona i na dodatek wyczerpana magicznie.

Pomocy — jęknął w gorzkim cierpieniu Edvar. Żołnierz ugrzązł zaraz po tym, jak uratował czarownicę; skoczył do wyjścia, runął w tył, bryzgając krwią. Klepisko zawaliło się, zostawiając za sobą obłok kurzu. W nim kroczyła elfka, niczym dziecię po zmroku. Rozdygotana odbijała się od ściany do ściany, od posągu do posągu, co rusz potykając się o przewrócone świeczniki czy nadlatujące z sufitu fragmenty desek.
Spoiler:
W końcu wzrok zawisł na poległym kompanie. Cofnęła kroku, zawahała się. Stanęła. Obrót głowy i ponowne spojrzenie na wyjście. Tak blisko, pomyślała. Niewiele dzieliło kobietę od wolności. Nie przywiązywała się do ludzi. Śmierć tego czy innego kompana była wpisana w straty. Takie są reguły wojny. Jednak nade wszystko była praktykiem, który kalkuluje, przewidując dalekobieżne konsekwencje swych działań. Utrata doskonałego generała byłaby niewątpliwie ciosem dla przyszłości Wysokich elfów i całej rzeczy magicznej. Nie żeby darzyła Edvara uczuciem, wszakże był pionkiem. Oddanym pionkiem w wielkiej grze, którego nie mogła stracić.
Zacisnęła mocno pięść. Obróciła na pięcie, rozniecając dookoła kurz wirującą togą. Ze ściany posypał się gruz, deski rozprysnęły milionem drzazg. Callisto skłoniła się, energicznie wygrzebując co bardziej zachowane belki. Najgrubszą, którą zdołała znaleźć objęła rękoma niczym małego świniaka. Z impetem wsunęła bolec pod stertę przyciskającą elfiego generała. Stosując mechanizm dźwigni oparła ciało o dystalny fragment w taki sposób, aby drugi koniec uniósł przeszkodę.

Wychodź, generale! — wrzasnęła przez zaciśnięte zęby.

Sanktuarium

115
Siła jaką dysponowała czarownica imponowała wielu. Jej twarde rządy budziły respekt, potężna magia siała trwogę pośród zastępów wroga, a niezłomna wola nieraz dyktowała losem całych narodów. Mało kto miał taki wpływ na znany świat jak niesławna Callisto Morganister, ale nawet ktoś taki miewał chwile zwątpienia i słabości. Gdy przyszło jej wybrać między własnym bezpieczeństwem a czyimś, kierując się nie do końca altruistycznymi pobudkami zdecydowała się pomóc drugiej osobie. Nie bez wahania pośpieszyła do przysypanego gruzem generała, by spróbować jakoś go wyciągnąć.

Ciężko słowami opisać jak mozolnym, wyczerpującym zadaniem obarczyła się i tak osłabiona elfka. Wygrzebanie odpowiedniej belki spośród pyłu, kamienia zabrało jej zdecydowanie za dużo czasu. Koniec końców z roztrzęsionymi rękoma uniosła ułamany element stropu, wbiła w stertę, a następnie z całą mocą odepchnęła od siebie. Fragment ściany uniósł się zaledwie na kilka centymetrów, więc to musiało im wystarczyć. Mocno poturbowany i nadal częściowo przygnieciony Edvar oparł się łokciami o posadzkę, aby po chwili zacząć wyczołgiwać się na zewnątrz. Również po nim dało się dostrzec oznaki wycieńczenia. Przemieszczał się jakby odniósł poważne obrażenia, w dodatku wolno... zbyt wolno. Po niecałej minucie Le'nail wydostał się z pułapki, a następnie zaczął podnosić się z kolan.

Dzię- — tylko tyle usłyszała, nim nad ich głowami sypnęła cienka stróżka szarego pyłu, a zaraz za nią z głośnym trzaskiem zawalił się kolejny fragment ściany tym razem zasypując ich oboje i tak...

...osnuli się w mrok.

Sygn: Juno

Wróć do „Nowe Hollar”