[Szklane Morze] Statek kupiecki

1
Obrazek
Choreografia, gesty i mimika.

Wypoczęta? Na pewno. Zmotywowana do dalszej podróży? Nie koniecznie. Dziób statku coraz głębiej rył w ciemnych, niebieskich falach, gdy zaczynali nabierać prędkości, zostawiając za sobą portowe miasto Heliar. Ostatnia noc, spędzona w niepewnym spokoju i relaksacyjnych efektów ostatnich wydarzeń na pewno zregenerowała wyprawę. Spanie w czystych, miękkich łóżkach, ciepła strawa - nie narzekając, naturalnie na to, co oferował Tomas, bardzo przejmujący się swoją kuchnią. Pomijając incydent bójki bezimiennego i nieznanego każdemu krasnoluda z grupą elfich imigrantów, który to jako jedyny spędził swoją noc nie w karczmie, był to udany dzień i udana noc, kiedy przygotowywano się do wypłynięcia. Gronkiel, handlowy, duży statek, który był ich środkiem transportu wykupionym przez Turga, przedstawiciela Króla Aidana, którego spotkano na pierwszym spotkaniu. Gronkiel był duży, o trzech, białych masztach. Nowoczesny i bardzo zadbany - Świetny statek, świetny, na prawdę, jak podkreślał przy każdej okazji Bugrutz, który w swoim żywiole cały czas pogrążony był w rozmowach z kapitanem, sternikiem i całą resztą, próbując wciągnąć w dysputy również Gawrona.

Nastroje były różnorakie - całe to napięcie z przedostatniej nocy zostało trochę rozładowane. Rozmowy były o niczym - spokojne, bez żadnych deklaracji, o pogodzie, o celach wyprawy, możliwych utrudnieniach. Niemniej, każdy wydawał się trochę niepewny swojej pozycji, podejrzliwym będąc, ale tego bardzo nie okazując wobec Gai, który przybrał pozę spokojnego i opanowanego, będącego miłym dla wszystkich, szczególnie dla Madamme Virienne. Ta to dopiero teraz sprawiała wrażenie. Jako jedyna posiadała własną, osobistą kajutę, bo reszcie przyszło spać w hamakach, a także podkreślano tu jej autorytet, kiedy znalazły się tutaj osoby trzecie - kapitan wiedział, z kim ma do czynienia i wręcz przesadnie się uniżał, często z kłopotliwym wyrazem twarzy. Nie każdy czuł się pewnie rozmawiając z magiem. Reszcie zatem przyszło spać na hamakach. A raczej przyjdzie, bo dzień się dopiero zaczynał. A mimo tego, że słońce zaczynało się dopiero pokazywać znad porannej mgły, to w porcie było na prawdę tłoczno. Liczba elfów była całkiem spora - imali się każdej, nawet najpodlejszej pracy. Na Gronklu było ich może dwóch czy trzech, jako marynarzy - według opowieści Drednotty, elfowie Ci kiedyś pływali na znakomitych statkach, lecz tutaj byli niemalże nikim. Nawet jako marynarze mieli więcej szczęścia niż Ci, co obozowali pod murami Heliar. Bugrutz podkreślał, że ich statki jednak są do niczego, tak jak Fiorna'lis, długi, niski statek na który krasnolud pluł, przechodząc obok niego. Chyba któryś z tamtejszych marynarzy był jednym z tych, którzy sprowokowali z nim bójkę.

Koni nie zabrano - kareta Virienne została oddana pod szczególną opiekę. Zaopatrzenie przeniesiono na statek. Agenci próbowali aktywnie działać w życiu załogowym - Tomas pomagał kucharzowi, inni próbowali nabyć obycia z samym prowadzeniem statku. Jak zwijać żagle, gdzie były wiosła, co robić w przypadku zatonięcia. Lirard wytłumaczył reszcie, że to tak "na wszelki wypadek". Trudniej się robiło, szczególnie Gawronowi, gdy za sterami stawał krasnolud. Bugrutz znał się na statkach, ale gdy ten zwracał się gwałtownie, tnąc fale, gdy tylko sternika nie było w pobliżu, to jeszcze większe fale wzbierały w żołądku Gawrona.

- A jeżeli, powiedzmy. Daruje się życie komuś, a ten ktoś nie koniecznie zasługuje na śmierć? Mamy wątpliwości i nie zabieramy życia komuś, kto może nie powinien być na to skazany? Czy wtedy to też jest grzech? - zapytał, mrużąc oczy, wpatrując się w fale Tomas, gdy słońce wzniosło się na nieboskłon w pozycji południowej. Z jego twarzy wyczytać się łatwo dało wiele emocji, ale także rezygnację i wyczekiwanie na to, co powie Ningel. W końcu, on ze wszystkich tutaj znał się na śmierci, a najwięcej z całej reszty to właśnie Tomas chciał się dowiedzieć, czy jego rozumowanie jest poprawne, według jedynego boga.

- Jeżeli wiatr się utrzyma, to będziemy płynąć dzień, noc i kolejnego dnia będziemy już na mroźnej północy. Chyba, że wiatr ustanie, to wtedy zamiast jednej nocy, spędzimy na morzu dwie noce - zadeklarował kapitan statku, wysoki mężczyzna o ciemniejszej skórze. Może, tak jak Tomas, pochodził z Archipelagu. W jego mowie jednak nie dało się wyczuć żadnego akcentu, a o sobie nie mówił za wiele. Nazwał siebie samego Jan Marten. Nie wskazywałoby to jednak na Archipelag, ale nikt się tym nie przejmował.

- Trzeba też uważać na orkistry, lodowe kry przy granicach nabrzeżnych, piratów, morskie potwory, Niewidzialnego Kuternogę, wijce i wiele innych. Nie o wiatr tutaj trzeba się martwić! Co nie, hę? - kończąc frazę Bugrutz uderzył w plecy Gawrona, przechylonego przez burtę tak, że kolejna fala mdłości wyskoczyła z niego, a on sam musiał się zaprzeć, by przez krasnoluda nie wpaść do wody.

Wszystko teraz było zupełnie inne, niż poprzedniej nocy, jakby nic się nie zdarzyło. Ale ona widziała to gołym okiem. Widziała to wszystko, bacznie przyglądając się, oparta o barierkę. Tuż obok niej, niemalże nieodłącznie, rozmawiał o czymś nieistotnym, Sir Alen Czarnobrody z Bugrutzem, który znów dorwał się do steru. Przecież Virienne mianowała go kapitanem statku na pierwszym zebraniu - Jan Marten jednak nie miał nic przeciwko. Obok wymiotował Gawron, który co prawda, widocznie nie przepadał za Czarodziejką, ale Bugrutz ciągnął go wszędzie ze sobą, więc ten nie miał większego wyboru. Poniżej, gdyby zejść po schodkach, stały trzy maszty, o białych żaglach z symbolem niebieskiej ryby. Tam też, teraz już bardziej spokojni po poranku, przechadzali się marynarze, chociaż większość z nich siedziała w kółku wokół małego stolika, na którym Sir Kudlak herbu Zielone Słońce, grał w jakąś odmianę gry w kości, rywalizując z Gają, który wykazywał się niezwykłym talentem do tej gry - niektórzy nawet posądzali go o oszustwa, chociaż robili to niechętnie, wspominając, że nazwano go wcześniej zdrajcą. Grał swoją rolę bardzo dobrze, o ile grał - miłego, potulnego i skarconego, całkowicie podległego rozkazom. Również i Septor, wysoki blondyn, chętnie rzucał kośćmi, chociaż przegrał większość swoich własnych pieniędzy. Marynarze dopingowali swojego faworyta, Dużego Leona, chłopa jak stodoła, który uchodził za mistrza w siłowaniu na rękę - Sir Alen już teraz zapowiadał, że uda mu się go pokonać.

Więc też minął pracowity poranek, po nocy odpoczynku, przygotowań i rozmyślań. Minął czas od poranka do południa. Ludzie byli już rozluźnieni, było stosunkowo ciepło, bo wiosenne słońce grzało, zanim wpłyną na lodowate wody. Rozmawiali, śmiali się, grali, ukradkiem popijali. Grupa Virienne przeważnie przewijała się wokół niej - Sir Alen, który był teraz bardziej obojętny, ale jego spojrzenie nadal pozostawało takie samo, gdy na nią patrzył. Irand, który czasami niby przypadkowo przychodził, zapytać się o coś ją, albo kapitana. No i Bugrutz, który próbował dominować sobie pozycję sternika z wiernym kompanem, Gawronem.

Reszta przeważnie spędzała czas na pokładzie - Septor, Lirard, Sir Kudlak i Gaja nie siedzieli jakoś specjalnie razem, po prostu przebywali z resztą załogi - z marynarzami. Jako jedyni zresztą na chwilę obecną spoufalali się z ludźmi na statku. Tomas natomiast lawirował pomiędzy czterema ośrodkami - sterem, załogą, kuchnią i Ningelem.

- Dzień zapowiada się spokojnie. Przydałoby się wszystkim rozluźnienia, zrelaksowania i zaznajomienia ze sobą. Powinniśmy przypomnieć sobie nawzajem, że jesteśmy drużyną - powiedział cicho Irand, który przystanął po drugiej stronie Virienne, koło barierki. Sir Alen wychylił się lekko, by spojrzeć na niego ze zdziwieniem i lekką podejrzliwością, po czym wyprostował się i wrócił do beznadziejnej rozmowy z Bugrutzem.
Zwykł być Rodowitym Sępem, Chciwym ścierwem zachodu, Niehonorową plagą zdrady, Zdrajcą narodów, Szacunek monetą wyrabiającym, Niemiłym wszelkim cnotom, Zniesławionym imieniem, Parszywym Kłamcą, Jadowitym Mówcą i Obrazą dla domeny króla
Obrazek

Re: Teatr Mniejszy - Akt II

2
Wiosenny wicher zebrał się, żeby potargać związane w kłębek włosy Madamme Virienne de Vor. Złociste kosmki falowały na wietrze, kiedy ona podpierała drewnianą barierkę. Otulona szmerem morza z domieszką krzyków załogi, przypatrywała się nieograniczonej, lecz skończonej oceani.
Nagle przyłożyła rękę do swojego policzka, by przyjaznym ruchem pogłaskać jego powierzchnię.
Zrobiło się bardzo przytulnie, zaś Virienne poczęła śpiewać.

Oooooo
Zbudowałam zamek wokół serca
By nosić odwagę jak maskę
Ale widzę refleksję w swoich oczach
W błękicie dawnej miłości


Dotychczas twarde obcasy pofrunęły, malując wzorki na parkiecie statku. Czarodziejka zmieniała położenie, jak rasowa baletnica. Aż nadeszła chwila, w której zauważyła dziób okrętu. Z entuzjazmem w oczach wspięła się po schodkach, dalej dopadając krańców. Barierki na dziobie były bardzo niskie oraz wykonane z delikatnego gatunku drewna. Oparte o nie, nogi posłużyły za mocowanie, zaś sama poetka wychyliła się poza areał statku. Z rozłożonymi na boi rękoma, czuła muskające podmuchy, które jednocześnie rozwiewały nie tylko włosy, ale także wysokiej klasy szaty. Kąpany w blasku słońca materiał dodał uroku kolejnej zwrotce piosenki.

Obrazek

OOoooo
Moje serce jest jak pole bitwy
Więc musiałam się poddać
Teraz koloruję swoje życie
W czerwieni i złocie
W kolorach miłości

Ni stąd ni zowąd belka stabilizująca wychyloną niewiastę pękła, a ona sama wypadła za burtę. Prujący przed siebie okręt sprawił, że nie wpadła do wody, lecz w locie roztrzaskała się o dębowe deski. Krew ściekła, zwołując rekiny, dla których zwłoki Virienne ziściły długo wyczekiwany obiad.
- Dzień zapowiada się spokojnie. Przydałoby się wszystkim rozluźnienia, zrelaksowania i zaznajomienia ze sobą. Powinniśmy przypomnieć sobie nawzajem, że jesteśmy drużyną - słowa Iranda wyrwały Virienne z głębokiego wizjonerstwa. Co ona miała w głowie, żeby wizualizować takie rzeczy... Po komentarzu ochoczo potrząsa łbem, jakoby wyrzucając przykry koniec, po czym zwraca twarz do mówcy.
- Może gry i zabawy? - parsknęła - a może masz rację, sama nie wiem, ehhh - wzdychnęła, jak księżniczka*.
- Zwołaj ich wszystkich na maszt. Nie jestem najlepszym dowódcą, ale wypadałoby oczyścić atmosferę.

Na Iranda można było liczyć, w końcu on jedyny widział więcej od pozostałych. Virienne wyczekiwała drużyny, a kiedy finalnie całość zjawiła się na maszcie, rozpoczęła przemówienie.
- Szanowni państwo, chciałabym oczyścić atmosferę. Przed nami długa droga, a na lądzie nie będzie tak przyjemnie, jak tutaj. Jednakże, póki okoliczności sprzyjają, proszę folgować do woli.
Zatrzymała się na chwile, żeby pomyśleć.
- Jeśli ktoś ma jakieś sprawy do załatwienia. Czegoś mu brakuje lub po prostu chciałby podzielić się swoimi spostrzeżeniami odnośnie wyprawy, teraz jest czas.



* tępa dzida

Re: Teatr Mniejszy - Akt II

3
Po odbiciu od brzegu Ningel znów założył swoją maskę. Dawno temu trafił na tradycję, wedle której żałobnicy odprowadzający duszę zmarłego w zaświaty byli tak blisko boskich wymiarów, a ich praca tak święta, że sami Bogowie chronili ich przed jakąkolwiek krzywdą i nieszczęściem. Niektórzy podróżowali przywdziewając wizerunek żałobników, jakby chcieli Bogów oszukać - sprawa z góry skazana na niepowodzenie, ale Gnomowi spodobał się obyczaj. Tym bardziej, że był skłonny nosić żałobę przez resztę życia.

- Mamy wątpliwości i nie zabieramy życia komuś, kto może nie powinien być na to skazany? Czy wtedy to też jest grzech?
Brodaty Gnom niesłyszalnie westchnął pod stalą nad ignorancją Tomasa.
- TAK - odpowiedział, jakby rzecz była oczywista. - Nie ma wątpliwości, gdy są przykazania Bogów. Nie jest już ważnym, co zrobisz lub nie zrobisz - w tym wypadku samo powątpiewanie determinuje grzech.
- Kimże są śmiertelni, by oceniać, czy ktoś zasługuje na ocalenie?
- dodał jeszcze po chwili.
Milczał przez chwilę, pozwalając Tomasowi oswoić się z implikacjami, które niosła udzielona przez Ningela interpretacja. Sam rzucił okiem po pokładzie i dalej, na kasztel, gdzie stała śmietanka wyprawy, skupiona wokół odrażająco zadbanej Madamme Virienne. Przeniósł wzrok z powrotem na Tomasa, świdrując go zielonym spojrzeniem przez nieruchome oczodoły maski.
- Pozwól, że skoro radziłeś się mnie jako eksperta, to ja Cię spytam o coś jako profesjonalistę. Wieziemy dwa listy i mamy dowieźć jeden z nich do Turonu bez otwierania. Skąd będziemy wiedzieć czy dostarczymy właściwy list, jeśli nie znamy jego treści? Przecież ktoś zręczny mógłby po drodze list ten podmienić.

Chwilę później wezwano ich pod maszt, a nie mając lepszego zajęcia - Ningel zrobił, co miał zrobić - udali się tam niezwłocznie. Gnom oczywiście w ciszy wysłuchał, co Czarodziejka miała do powiedzenia i, oczywiście, jej słowa o "folgowaniu sobie" nie zrobiły na nim żadnego wrażenia. Ot, stał dalej między resztą, znów w pełnym podróżnym ubraniu, chroniąc się zarówno od - zapewne przyjemnej - morskiej bryzy, jak i od ciepłych promieni.

Re: Teatr Mniejszy - Akt II

4
- Mógłby - odpowiedział niemalże od razu Tomas z taką samą oczywistą oczywistością, jak odpowiedział mu wcześniej Ningel na pytanie o śmierci. Chwilę zastanawiał się nad odpowiedzią, spojrzenie przenosząc na chwilę w dal, po czym wrócił wzrokiem równie zielonych oczu ku gnomowi, mówiąc z pewnością nie podlegającą żadnej dyskusji - Nie możemy wiedzieć, czy ten list, który wieziemy, jest listem prawdziwym. Nie mamy możliwości tego wiedzieć, bo w teorii tylko Virienne miała go w dłoniach, poza Turgiem. Oczywiście, są sposoby, żeby wiedzieć, czy to ten sam zwój, ale nie koniecznie od momentu, w którym został nam przekazany. Są sposoby, by wiedzieć... - Tomas trochę niechętnie uniósł głowę, trochę sceptycznie przyglądając się Czarodziejce, która wezwała wszystkich do siebie poprzez usta Iranda, który tubalnym głosem zawezwał drużynę, gdzie również marynarze z nieukrywaną ciekawością spoglądali z pokładu na rozmowę, która miała się zacząć.

Słowa Virienne wszyscy przyjęli na początku ze zdziwieniem, potem przechodząc w szybką akceptację, a finalnie na większości z twarzy wypłynęły uśmiechy. Większości, bo jak spodziewać by się można, gdy nikt na niego nie patrzył, Gaja zamyślonym wzrokiem wpatrywał się w Czarodziejkę, odwracając wzrok, gdy ta go na tym przyłapała. Irand przybrał szeroki uśmiech - nie wiadomo, czy do końca szczery, a Gawron zza balustrady krzyknął coś niezrozumiałego o bożej niesprawiedliwości i braku uszanowania dla prawdziwego piękna.

- No, to chyba odpowiedni moment na zabawę? Czy nie? - zapytał Sir Kudlak na samym końcu, nie znajdując sobie popleczników w uśmiechniętej, ale cichej zgrai. Wtedy też rozległ się rubaszny, wulgarny i niesamowicie głośny ryk. Gardłowym wyciem, stwór ten obwieścił swoje nadejście. Ten dzień jednak nie będzie taki, jak się tego spodziewali - Haha! Można chlać! Gawron! Chlejemy do porzygu! Tego, ten... Do większego porzygu! - krasnolud zaśmiał się raz jeszcze i zbiegł pod pokład, by po chwili wrócić z dwiema zakorkowanymi butelkami, które po odkorkowaniu z wielkim zainteresowaniem zaczął smakować łyk za łykiem, próbując nakłonić do tego samego Gawrona, który niemo tylko odpychał butelkę ręką, resztką jakby sił.

- Ale z uwagą! Jak nas wijce zastaną, to żeby ktokolwiek trzeźwy został - krzyknął sam kapitan, Jan Marten, na co zarówno Bugrutz, jak i zebrani na pokładzie marynarze, słysząc to pozwolenie, wyjęli butelki, karty, pionki, kości, a także instrumenty. Królowa Lodu, która dotychczas była surowa i szorstka, teraz dała pozwolenie na zabawę. Było to zaskakujące, ale jak najbardziej w pozytywnym tego słowa znaczeniu. Być może będzie to miało konsekwencje, kiedy wiele osób zostanie lekko podpitych - marynarze bowiem co prawda butelki wyjęli, ale pili ostrożnie. Niektórzy zaś nie robili tego wcale. Jan Marten z przyjemnością przejął koło, kiedy krasnolud zniknął z podestu.

- Nieźle - rzucił tylko Irand, kiwając głową, by zejść z resztą drużyny - Chodź, mości rycerzu. Każdy musi się chociaż trochę zrelaksować - to mówiąc, Agent pociągnął za sobą Sir Alena, który na początku stawiał opór, ale potem dał się ponieść chwili, kiwając na Virienne zachęcająco.

Marynarze zrobili spore kółko na pokładzie, próbując dostroić do siebie instrumenty, zachęcając innych do wzięcia udziału. Śmiejąc się i trzęsąc, Bugrutz prawie spadał ze stołka, który znikąd znalazł. A nie, wybaczcie. Rozłożył sobie stołek z pierwotnej formy kawałka drewna połączonego kawałkiem drewna z innym kawałkiem drewna. Składany stołek zatem. Tupiąc mocno, krasnolud trząsł stojącym obok Gawronem, który trochę niezręcznie zaczynał się uśmiechać, nie odczuwając choroby już tak bardzo.

W powietrzu rozległa się gra skrzypiec, mandolin, harmonijek, fletów i piszczałek, składając się na wybijaną przez kucharza na garnku melodię. Wszyscy czterej Agenci stanęli teraz obok siebie, gorączko pochłonięci jakąś rozmową. Stojący obok Ningel słyszał jej urywki pomiędzy dźwiękami garnka, wyłapując między struną a smyczkiem pojedyncze wyrazy. Jedyne, co zrozumiał, to statek Fenistei i podobne tam też zabawy. Lirard wtedy ochronił statek przed magicznymi wpływami? Muzyka wzmogła się.

- Jazda! Załoga! I raz! I raz, dwa i... - zakrzyknął głosem prowadzącym kucharz, gwiżdżąc na sam koniec głośno i wysoko.
Burzo, ziemio, ogniu, usłyszcie moje wołanie! Ktoś zawył niczym prawdziwy, dziki, wolny wilk z innej strony koła.
Nie ma człowieka przed którym uklęknę,
Bom ja człowiek wolny, dopóki nie sczeznę,
Zrodzony z krwi, soli i żelaza,
Znowu piraci? Niech ich zaraza,
Zgotujemy im piekło,
Chwycimy ich prędko,
Błyskawicą uderzymy bez jej pozwolenia,
Jak tylko zrobimy co jest do zrobienia!

Dom za nami, świat przed nami,
Wielu trzeba iść drogami,
By w krąg nocy wkroczyć godnie,
Nim zapłoną gwiazd pochodnie.
Wtedy znów przed nami wrota
I powracać w port ochota!
Szukamy drogi, lecz powrotu nie ma,
Bo zrobić trzeba co jest do zrobienia!

Cień i chmura, zmierzch i mgła
Niech znikną - sza, cicho - sza.
Żagiel, fala, świtu brzask,
Do wioseł czas! Do wioseł czas!
Wszyscy zaśmiali się gromko. Agenci uśmiechali się do siebie ciepło, dwójka rycerzy objęła się wzajemnie ramieniem, racząc się delikatnie jakimś marynarskim trunkiem. Wszyscy pili z tej samej butelki - szare oczy Iranda dokładnie ją śledziły, tak samo jak i oczy Gai, który niechętnie brał butelkę, długo zastanawiając się, czy się napić. Finalnie, czarodziej wypił siarczysty łyk, zakasłał, wywołując śmiech całej reszty i podał dalej, w kierunku Ningela, zieloną butelkę o mocnym zapachu orzechów, nie spoglądając nawet w jego kierunku, bo wdał się w jakąś zdawkową rozmowę z marynarzem o tym, że orzechówka wcale nie jest lepsza od wina.
Wszyscy razem zatańczymy,
Butelki wszystkie obalimy,
Pięści sobie rozwalimy,
Bo nawet góry rozpieprzymy!
Eja-Ho! Hę-Ha! Pić nam tutaj znowu trza! Łeeee
Bugrutz wyrwał się z szeregu, wpadając do środka okręgu, wywijając zręcznie nogami pomimo pancerza, skacząc i wesoło pląsając, a wszyscy klaskali. Wszyscy bawili się. Wydawało się, że są szczęśliwi i o wszystkim zapomnieli. A może faktycznie chcieli zabawić się raz, a dobrze, póki mieli okazję?

- Trzeba będzie podjąć decyzje o tym, którędy chcemy zmierzać. Możemy płynąć środkiem cieśniny, tak, jak musiałem podać u Zarządcy Portowego. Możemy też płynąć wzdłuż Linii Północnej, koło oblodzonych brzegów, ale tam niezwykle łatwo o rozbicie się. Jest też możliwość, by popłynąć niedaleko wyspy Ząb Olbrzyma. Nie przedłuży nam to trasy, bo tamtejsze prądy sprzyjają wędrówką. Nie sądzę jednak, by ktoś miał za nami płynąć. W końcu to statek kupiecki z dobrą obstawą. Ale jeżeli ktoś by nas szukał, to środkiem cieśniny - przemówił długim monologiem Jan Marten, który przez chwilę towarzyszył Virienne, gotów wrócić do sterowania kołem. W międzyczasie do środka koła dołączyła dwójka rycerzy, wesoło skacząc i tańcząc w towarzystwie krasnoluda. Wszyscy trzej brodaci, chociaż Sir Kudlak miał na prawdę lichą brodę. Już Gawron szybciej by się na brodacza kwalifikował. Czyżby Lirard go nagabywał? Czemu więc tak ochoczo i z ogniem w oczach do czegoś go namawiał?
Zwykł być Rodowitym Sępem, Chciwym ścierwem zachodu, Niehonorową plagą zdrady, Zdrajcą narodów, Szacunek monetą wyrabiającym, Niemiłym wszelkim cnotom, Zniesławionym imieniem, Parszywym Kłamcą, Jadowitym Mówcą i Obrazą dla domeny króla
Obrazek

Re: Teatr Mniejszy - Akt II

5
Nieprzemyślane słowa rzucone na wiatr mogą pociągnąć niepożądany bieg zdarzeń. Napomknienie o folgowaniu zostało najwyraźniej źle odebrane. Czarodziejka miała na myśli odpoczynek poprzez relaks w ciszy i samotności. Napajanie się ciepłym wiatrem wraz z balansującym spokojem morza. Być może skonsumowanie jakiejś lektury lub nad wyraz długą drzemkę. No cóż, nie każdy, a raczej nikt nie myśli kategoriami nadwornej magini. Chłopom, folgowanie od razu skojarzyło się z pijaństwem, tańcami i sprośną muzyką rodem z dzielnicy mieszczańskiej. Ale co zrobisz, słowo się rzekło, kości zostały rzucone, więc spijaj naważony browar, paniusiu. Po głębszej analizie, Virienne jednak odkryła pozytywną stronę medalu. Nikt nie podjął się kłopotliwych treści. Nikt też nie rzucił oszczerstwami. Wszyscy są bardzo mili. Czyż nie zbyt mili?

Chwila wytchnienia od zabawy upłynęła na dyskusji z prawowitym kapitanem. Posługa krasnoluda zdawała się strzałem w kolano, ale obiecanego słowa należy dotrzymać, zatem i tym razem zniosła gorzki smak swoich decyzji. Kapitan zaproponował trzy ścieżki, które doprowadzą ich do celu. Virienne z automatu odrzuciła drogę przy wybrzeżu, a komentarz o rozbiciu jeszcze mocniej spotęgował tę decyzję. W związku z powyższym pozostały dwie opcje. Znajomość geografii, chociaż w tym podstawowym zakresie, pozwoliła zaprojektować mapę. Wygenerowany w głowie obraz wskazał port w Heliar, umożliwiając oszacować resztę trasy.
- Nie trzeba zbaczać z kursu - rzuciła operatorowi koła - najszybciej będzie pokonać cieśninę i dobić do portu na północy, pff.
Zirytował ją fakt, że mężczyzna podał w raporcie szlak, a teraz chciał go modyfikować. Dokumenty są bardzo ważne, dlatego należy przestrzegać prawa i podejmować odpowiedzialność za podjęte decyzje. Tylko Prawo i Sprawiedliwość się liczy - pomyślała de Vor.

Po wszystkim wróciła do towarzyszy, przypatrując się z boku ich prymitywnej zabawie.

Re: Teatr Mniejszy - Akt II

6
Gnom podniósł butelkę pod nos, powąchał. Zauważając, że Iriand obserwował butelkę, dla zasady nie chciał pokazać, co z nią zrobi. Wstał, obrócił się i przepchnął pomiędzy biesiadującymi. Jeden, drugi, trzeci marynarz - i butelka została w dłoniach kogoś po drodze, podczas gdy niski kapłan kierował się ku górze.
Wszedł po wyślizganych, nadgryzionych solą schodach. Zignorował rozmawiających kapitana i Czarodziejkę, a przystanął sobie spokojnie przy drewnianej barierce, by z kasztelu galeona spoglądać na bawiących się marynarzy i członków ekspedycji. Ileż jadła idzie w te nieumiarkowane mordy, ile złota w alkoholu i w hazardzie, gdy za każdą monetę można byłoby dostać w pysk w gorszych dzielnicach większości miast, a za blask złota zginąć w wygłodniałych po Długiej Zimie wioskach Keronu. Ale oto tańczyli, śpiewali i bawili się - bo co im tam, nędza bliźnich na stałym lądzie, gdy oni, złamasy kutane, hej, mężczyźni, heja, ku przygodzie, po morzu pełnych potworów...
Stał i obserwował. Uczył się swoich towarzyszy podróży i patrzył po marynarzach, czy ci bardziej trzeźwi aby czegoś nie kombinują. Częściej rzucał okiem na Tomasa, Irianda i Gaję, starając się zorientować w jakim są stanie i co robią. Tego rozpustnego wieczoru nie zamierzał dołączać się do zabawy, ale należało zachować czujność, gdy wokół tylu obłąkanych alkoholem awanturników.

Re: Teatr Mniejszy - Akt II

7
Ponad gór omglony szczyt
Lećmy, zanim wstanie świt,
By jaskiniom, lochom, grotom
Czarodziejskie wydrzeć złoto!
Burgutz zaczął podrygiwać, tupiąc, lecz jego śpiew zagłuszyły zachęcające okrzyki, kiedy na środek trochę jakby niewinnie, trochę jakby zmieszany, blady, ale zdeterminowany wkroczył Gawron, popychany delikatnie przez Lirarda, któremu Bugrutz rzucił nerwowe spojrzenie, chociaż po chwili obaj zaśmiali się szczerze. Wojna kierunkowa między elfami i krasnoludami, jako swoimi przeciwnościami, tutaj nie działała - byli na morzu, poza wszelkimi granicami, restrykcjami i prawami swoich ludów. No i była wóda. Wóda łączyła ludzi. Czasem w radości, a czasem w żałobie.

- Tą pieśń dedykuje Wam. Nam wszystkim. Zawsze przypomina mi ona piękne kobiety, smak wina i zapachy nie z tego świata. Traktuje ona bowiem o Pani Złotej Fali, U'thelee, w której zakochał się sam Ul - westchnąwszy, pochwycił instrument, wydając pierwsze dźwięki, które zaprowadziły na pokładzie ciszę i zniecierpliwioną ciekawość, gdy dziesiątki oczu wpatrywały się w Gawrona, szykującego się do kolejnego występu.

Świat był wtedy świeży i nowy,
Gdy U'thelee dotknęła morskiej wody,
Ul też, z trójzębem, piękny i młody,
Spoglądając na nią zatęsknił. Zatęsknił za czymś, czego jeszcze nigdy nie poznał.


Lutnia wydała kilka dźwięków, gdy zręczne palce chwytały struny i puszczały je, innym razem w nie tylko delikatnie uderzając. Kapitan Jan Marten nie odpowiedział już nic, tylko poddał się losowi, wzdychając, wpatrzony w błękitną dal, gdzie błękit stykał się z ciemną tonią coraz to chłodniejszych wód. Była wiosna, dzień był pogodny, ale słońce teraz raz było widoczne, a raz nie, zza białej peleryny dziwnych, rzadkich chmur, jakby niedokończonych ręką boga, stworzonych bez precyzji i znajomości. Stojący w okręgu członkowie drużyny i marynarze uśmiechali się teraz, niektórzy wydawali się trochę zamyśleni i rozmarzeni. Bugrutz zacierał rękawice, czekając, aż Gawron będzie śpiewał dalej. Agenci w milczeniu spoglądali na grajka. Gaja również, chyba teraz na prawdę, powitał świat szczerym uśmiechem. Rycerze stali obok siebie, obejmując się za ramiona. Ningel zaś, cichy i samotny, przyglądał się temu wszystkiemu ze zgorszeniem. Mało kto zobaczył jego odejście, o ile ktokolwiek. Butelka z winem, którą miał w rękach, przeszła do marynarzy, którzy z wielką chciwością wypili jej resztki, uśmiechając się niekompletnymi uzębieniami. Gawron zaczął spokojnie i opanowanie, powoli przedłużając symbole, czystym i pięknym głosem rozbrzmiewając po całym statku. Ningel poczuł, że się uśmiecha i skupia na słowach piosenki, chociaż nie do końca nad tym panował. Zza zasłony maski wciągnął się w piosenkę tak mocno, jakby sam Usal kazał mu jej się przysłuchiwać. Również Virienne poczuła, jak uginają się pod nią nogi tak, że musiał się oprzeć o balustradę. Oboje z Ningelem stali przy tej samej balustradzie, czując, jak wypełnia ich słodka muzyka, nie odrywając wzroku od Gawrona.

Świat był też zły, straszny i ponury,
W morskiej toni ziały podświata dziury,
Sztorm się zrywał, włos z głowy targały chmury.

Lecz ona swym blaskiem chmury rozdziera,
Wnet słońce się po niebie pnie!
Bogini każda, na nią się gniewa,
Lecz ona o tym dobrze wie!
I wtem też w boskie zajrzała progi,
Gdy świat był jeszcze świeży i nowy,
Zwierciadło boże, obaczyła,
Wtem też nie minęła chwila,
Gdy wiedziona ciekawością,
Złączyła się z nicością,
Tylko wspomnienie po niej zostało,
Ul i niebo za nią zapłakało.
Płakano za nią, przez lata, do teraz i miesiące,
Teraz płacze sama, spełniając życzeń trzy tysiące.

A płacz ten był piękny i smutny,
Jak słowa tej piosenki,
Nikt nie jest bowiem tak okrutny,
By rozwiązywać miłości pęki!
Bo to los, przekorny los!
To on nam daje i nam zabiera,
Bo my zawsze chcemy, od życia coś,
I ciekawość nas poniewiera!

Choć mawia się, że Śmierć nam wrogiem,
To ciekawość ze Śmiercią za pan brat!
Ciekawość jak wino, jak śpiew, nałogiem!
Baw się dusza, jutro wszystko, nawet kat!


Gdy zakończył, marynarze i drużyna wybuchnęła gradem okrzyków, klaskania i aplauzu, który Gawron przyjmował z uśmiechem, robiąc piruety połączone z ukłonami, już nie tak blady. Bugrutz zawołał coś w innym języku, nikomu nie znanym, na co jedynie Lirard się zaśmiał.

Virienne i zarówno Ningel w tej samej chwili zobaczyli, jak Gaja łapie się za głowę, z twarzą wykrzywioną bólem, po czym obraca się na pięcie, zmierzając pod pokład, zapewne do swojego hamaka. Kilka chwil później, obserwując, zobaczyli, że Tomas i Irand marszczą brwi, wpatrując się w odchodzącego Gaję, wymieniając jakby porozumiewawcze spojrzenia. Septor widząc ich spojrzenia, również powiódł wzrokiem za czarodziejem, ale wydawał się bardziej zatroskany. W końcu, co mogłoby być nie tak z ich Magiem Bojowym? Sir Kudlak i Sir Alen niewiele się tym przejmowali, bo obaj tylko spojrzeli za Gają, ale widząc brak odzewu u reszty, wrócili do zabawy, gdzie teraz w rytm muzyki Gawrona wesoło podrygiwał trochę niezgrabnie krasnolud i pełen gracji, skoczny pół-elf, Lirard.

- Głos jak u anioła... Prawdziwy skarb. Takiego artystę znaleźć. Chciałbym, chciałbym, by zagrał coś dla mnie... A to, jakie piękne. Kolorowe bańki. Piękne - zaczął mamrotać Jan Marten za ich plecami, wpatrując się znad koła sternika w stronę ciemnych zarysów wybrzeży Zęba Olbrzyma, gdzie wyspa była tak oddalona, że rysowała się jako czarny spodek z kolcem na wierzchu. Gdyby się postarali, to być może jeszcze dzisiaj by tam dopłynęli. Ale nie tam był ich cel i zmartwienie. Oprócz odległego, ledwie widocznego kolca, nie widać było nic - linia brzegowa przy Heliar już dawno za nimi zniknęła. Przed nimi również nie było nic, poza dziwną, błękitną ścianą chmur, która kilka razy błysnęła na horyzoncie, po czym zniknęła, albo rozpływając się w powietrzu, albo znikając w morskiej toni. Być może któremuś z nich się to przywidziało, ale oboje to widzieli - zarówno Virienne, jak i Ningel. I chyba kapitan, bo o jakie inne bańki mogło chodzić?

Teraz zdawało się to tylko wspomnieniem, tłem do pięknej piosenki Gawrona. Równie dobrze mogła to być para, błysk światła odbitego w falach, albo jeszcze coś innego. Może orkistry wyrzucały w górę wodę? Pływały jednak zazwyczaj w zdecydowanie chłodniejszych wodach, chociaż dno cieśniny nie było wcale tak płytkie, by nie było tam mroźnych toni. Uczucie anielskiego głosu Gawrona jakby zostało, ale osłabiło się.

- Dzisiejszej nocy zacznie się chłód. A od jutra wpłyniemy na zimne wody. Jak dobrze pójdzie, to następnego wieczora będziemy u celu. Albo jeszcze następnego. Czas pokaże... - przemówił jak gdyby nigdy nic Jan Marten, opierając się o koło w zamyśleniu, po czym z uśmiechem spojrzał znowu na pokład, gdzie tańczono i śpiewano niezrozumiale, bo śpiewało kilka osób zupełnie co innego. Pomimo tego, i tak się dobrze bawili. Może ostatni raz.
Zwykł być Rodowitym Sępem, Chciwym ścierwem zachodu, Niehonorową plagą zdrady, Zdrajcą narodów, Szacunek monetą wyrabiającym, Niemiłym wszelkim cnotom, Zniesławionym imieniem, Parszywym Kłamcą, Jadowitym Mówcą i Obrazą dla domeny króla
Obrazek

Re: Teatr Mniejszy - Akt II

8
Nawet szmery morskiego wichru nie mogły mierzyć się z wokalnymi wybrykami towarzyszy, chociaż głowa specjalnie lądowała poza areałem okrętu. Wychylenie ni krzty łaski dla ucha nie przyniosło, co najwyżej mogło wspomóc w przewianiu i dalszym powikłaniom chorobowym. Virienne gustowała w innym rodzaju sztuki, niżeli to, co zostało właśnie zaprezentowane. Syf, kiła i rzeżączka. Nic na co mogła zarzucić oko jednostka z wyższych sfer. I nie chodzi tutaj o wyszukany gust, po prostu o gust. Czereśniaki z kulturowym wachlarzem o rozpiętości rzędu jednej setnej swej powierzchni. Dla takich gówno ubrać w serwetkę już sztuka, wielki wyczyn i spuścizna po kolana, bo to takie piękne, artystyczne.

Czy to Keron czy cebulandia? - pomyślała madamme de Vor. Gawron nie był nikim poza biednym samozwańczym artystą z umiejętnością dzierżenia pióra. Do pięt nie dorasta znanym gawędziarzom. A może to kolejny przedstawiciel tych zniewieściałych chłopów, którzy nie potrafią przerzucać łajna, więc biorą się za aksamitne sztuki, by nie brudzić sobie rąk? Coraz więcej hołoty szerzy się na tym świecie. Coraz więcej nieróbstwa, lewactwa oraz wiarołomstwa. W głupich czasach żyjemy, w głupich - krzyczała w myślach. Gdzie się podziały tamte czasy, gdzie rządziło Prawo i Sprawiedliwość, a na twarzy każdego Kerończyka gościł król, honor i ojczyzna.

I dumałaby tak w nieskończoność, gdyby nie dziwne zachowanie Gai. Mag uciekł pod podkład w popłochu. Czyżby znowu coś kombinował? A może także nie odpowiada mu sposób integracji? Nie odkryje prawdy, jeśli za nim nie pójdzie. Dlatego ochoczo oderwała się od barierki i na łapu capu stąpając, zniknęła pod pokładem. Nie wiedząc, jaką sytuację zastanie, na wszelki wypadek przygotowała banalną gadkę.
- Chwila spokoju od zgiełku i pospólstwa?

Re: Teatr Mniejszy - Akt II

9
Gdyby mógł, po wysłuchaniu pieśni i powrocie do zmysłów naplułby sobie w brodę - ale przeszkadzała maska. Na kilka minut uległ ułudzie ulotnego piękna pieśni - bo cóż po niej? Śpiewak wyrzucił z siebie parę słów i ot, koniec, basta, piękno uleciało razem z uniesionymi przez wiatr słowy. Nie było podczas wyprawy miejsca dla rozczulania się, a i Ningiel nie powinien dać się ponieść emocjom. Może to jakaś kolejna sztuczka, podobna do tej, gdy przybył do Białego Fortu na spotkanie? Może nie tylko Virienne i Gaja władali w tym towarzystwie magią?
Zjawisko na horyzoncie - oto było coś, co mogłoby kupić jego uwagę. Boski porządek przyrody, już z daleka budzący stosowny podziw i respekt. Nie znał się na morzu, ale ufał Patronowi - nawet, gdyby miał ich spotkać sztorm, jakaś piekielna siła, która zatopi statek, to będzie, co ma być.

Tymczasem, gdy tylko Czarodziejka ruszyła za Gają, sam podążył ich śladem. Zachowanie mężczyzny go zaniepokoiło - nie dlatego, że się o niego troszczył, a dlatego, że nie rozumiał powodu zaistniałej sytuacji. Biorąc pod uwagę powagę wyprawy, należało brać pod uwagę wszystkie możliwości - gdy więc zszedł w półmrok pod pokładem, żywił nadzieję, że nie była to praca Tomasa, który w niezrozumieniu mógł wykazać się nadgorliwością. Może to Virienne pozbywała się swego oponenta, a teraz szła napawać się jego śmiercią? To by do niej pasowało. A może to po prostu konsekwencja wcześniejszych działań Ningela?
Nadłożył trochę drogi, by nie iść bezpośrednio za dwójką. Skręcił w bok, przeszedł korytarzem, z którego sypał się kurz w rytm tańczących na górze marynarzy, przestąpił nad chrapiącym, mocno zmęczonym ucztą żeglarzem i znów skręcił. Chciał podkraść się na tyle, by widzieć Madamme oraz Gaję - a przynajmniej tego drugiego.

Re: Teatr Mniejszy - Akt II

10
- Pospólstwa? Nie wypada tak mówić o swojej załodze. O swojej drużynie - odpowiedział spokojnie Gaja, chociaż jego twarz była zakryta, kiedy siedział na sporej, drewnianej skrzyni, pochylony do przodu, opierając głowę na rękach. W jego głosie jednak nie dało się wyczuć żadnej wrogości - odpowiadał beztrosko, bo nikogo wkoło nie było. Ningel widział jednak wszystko. I czuł wszystko. Wilgoć statku i to, że statek ten wcale nie był tak nowy, jak mogłoby to wskazywać. Wydawał się jak świeżo wyciosany, a przepłynął przecież nie jedną wodę. Gnom czuł wiek desek, czuł robaki i myszy, które tam i tu czaiły się po kątach i zakamarkach. Czuł to wszystko.

- Na razie nie ma potrzeby się okłamywać, Virienne. Póki jednak nie potrzeba, nie można ryzykować. Wyprawa musi dojść do skutku. Nie powiesz mi, że tego nie poczułaś. Magiczna abominacja. Zguba Króla Wschodu. Oddech prosto z dna oceanu - większość, co mówił, nie dawało wiele do myślenia dla Czarodziejki. Nie słyszała nic o żadnej Zgubie Króla Wschodu. Mogły to byś jakieś błędne, pozbawione sensu bełkoty. Ale faktycznie, coś z magią dało się wyczuć w powietrzu. Gdy Gaja podniósł na nią wzrok, jego oczy jarzyły się błękitem. Jasnym, płomiennym światłem, przypominającym dwa błękitne ogniki. Nagle przygasły. Ningel zamknął oczy. Tak, jakby stracił wzrok, który nagle zyskał z otoczenia, wracając do codzienności. Virienne poczuła tylko, jak coś odchodzi, odpływa.

- Cokolwiek między nami nie będzie, musimy na to uważać. Jeśli nas to spotka, będziemy musieli temu stawić czoła. Razem - powiedział z zapałem i rezygnacją równocześnie młody czarodziej, po czym ze stęknięciem położył się na hamak, wbijając wzrok w drewniany sufit wzdychając. Może teatralnie. Może zmienił strategię. Może bał się czegoś.

Ningel poczuł na plecach czyiś oddech, który na początku silnie, potem trafił swój impet. Gdy odwrócił się gwałtownie, nikogo za nim jednak nie było. Wzdrygnął się mimowolnie, bo powiew był zdecydowanie chłodny. Dźwięki na pokładzie nagle umilkły. Został tylko dziwny, tłumiony przez deski szum, nagłymi urwaniami przypominający coś jak warknięcia. Dźwięki były zniekształcone.
Zwykł być Rodowitym Sępem, Chciwym ścierwem zachodu, Niehonorową plagą zdrady, Zdrajcą narodów, Szacunek monetą wyrabiającym, Niemiłym wszelkim cnotom, Zniesławionym imieniem, Parszywym Kłamcą, Jadowitym Mówcą i Obrazą dla domeny króla
Obrazek

Re: Teatr Mniejszy - Akt II

11
Gaja spokojnie przesiadywał pod pokładem. Na drewnianej skrzyni wyglądał, niczym wyczekujący na uśmiech losu kupcy na targu w Saran Dun. Zwisające nogi majtały na boki, zaś sam czaromiot zdawał się rozmyślać nad czymś ważnym. Komentarz odnośnie pospólstwa był naturalnie zbędny. I tak mieli ze sobą na pieńku, więc dalsze wzmacnianie murów z ładowaniem do pieca, co najwyżej zaostrzało relację. Virienne mogła odpowiedzieć w kolejnym odwecie, lecz dalsze odbijanie piłeczki zdawało się mijać z celem. Przybyła patrzeć magowi na ręce, ale zamiast tego spotkała kogoś innego. Beznamiętnego i obojętnego człowieka, który swym zachowaniem uspokoił roztargnione nerwy - pobudzane zdradą oraz spiskiem.

Chwila wytchnienia nie trwała długo, bowiem spokojne spojrzenie Gai poczęło ustępować coraz bardziej figlarnym wizjom. Wypowiadane słowa wzburzyły nadworną czarodziejką. Sama nie wiedziała już czy irytację wywołuje sposób przekazania, czy też kompletny brak wiedzy i zrozumienia w tym temacie. Magiczna abominacja? - nic z tego nie rozumiała. Czyżby chodziło o ranę Iranda? Zero zrozumienia. Ten stan sprowokował do potraktowania Gai gradobiciem pytań.
- Abominacji? Zguba Króla? - podjęła zdezorientowana - o czym mówisz, mój drogi?
Poszanowanie dla wiedzy czarownika wzrosło, nagle stał się partnerem do rozmów i nie tylko. Chciała nawiązać neutralny dialog, z którego uskubawszy najwięcej, będzie w stanie chronić wyprawę. Sama lub wspólnymi siłami, jak to powiedział Gaja.

W pewnym momencie zrobiło się dziwnie cicho. Tak cicho i mrocznie, że dotychczas skrzypiące pod naciskiem tanecznych skoków deski przestały mówić. Izbę wytłumiono nieogarniętym spokojem, aż wszelkie odgłosy zabawy przepadły na zawszę. Już nikt nie śpiewał wesoło. Nikt nie wołał za kolejną porcją alkoholu. Nikt nie porywał towarzysza do tańca. Virienne spojrzała na leżącego w hamaku Gaję, kolejno oddalając się w kierunku wyjścia. Przeszła tylko kawałek i stanęła.
- Muzyka ucichła... - rzekła niemalże szeptem - i co to za warkot? Głos zdawał się trącić nutką przerażenia.
- Choć ze mną na powierzchnię. Coś się dzieje...

Obrazek

Re: Teatr Mniejszy - Akt II

12
Ningel słuchał uważnie, z natury i przyzwyczajenia w bezruchu. Zanotował w umyśle niecodzienne słowa Gai - te o Zgubie Króla, o abominacji i o dnie oceanu. Nie rozumiał ich, ale prawdy zamierzał poszukiwać w uświęconych słowach - gdy tylko odsieje od nich plewy. Z całą pewnością poszuka ich później w swoim zbiorze pism Marii Eleny.
Mało nie parsknął, słysząc zmieniony ton Virienne. "Mój drogi!" Słowa pięknie oddające fałsz i obłudę, o które we własnych rozważaniach oskarżał całą tę zgraję już wcześniej - zmienność w zależności od potrzeb i oczekiwań, kłamliwy taniec półsłówek, szantażu i lekkomyślnie składanych obietnic. Byłby parsknął, ale nie był typem tak spontanicznie ukazującym emocje, więc z jego lekko sinych ust jedynie uleciało powietrze.

Stracił zainteresowanie rozmawiającymi. Obróciłby się na pięcie i odszedł, ale powstrzymała go cisza, w której zapewne łatwiej byłoby wychwycić jego ruchy - czekał więc na dogodniejszy do odejścia moment. Dopiero po chwili uderzyła go nienaturalność martwoty. Uznałby pewnie, że to po prostu pijaki wykazały się w swym pijaństwie i skończyli ucztować, gdyby nie smród magii obecny w kajucie.
Oddech, chłód, obecność - obrócił się prędko, węsząc zagrożenie, ale nikogo nie zobaczył. Wpatrywał się pustą przestrzeń przez dłuższą chwilę, nie puszczając ręki z krótkiego miecza schowanego pod płaszczem. Miecz ten - krótki, jak zostało zaznaczone - dla niskiego Gnoma stanowił broń pełnoprawną i stosowną w równym stopniu, co przeciętny półtorak w dłoniach ludzkiego wojaka.
Zły omen upewnił go w przekonaniu, że coś jest bardzo nie tak, jak być powinno. W tym momencie Virienne wręcz zwerbalizowała jego myśli i jeśli któreś z magów się poruszyło lub kontynuowało rozmowę, Kritzpoli ruszyłby drogą, którą przyszedł, by wyjść na pokład. Przed wyjściem wstąpiłby na krótką chwilę do swojej kajuty, by zabrać i załadować kuszę, którą tam zostawił - miecz przy pasie nie stanowi większego problemu, ale bezustanne noszenie kuszy na względnie bezpiecznym okręcie było zwyczajnie męczące.

Re: Teatr Mniejszy - Akt II

13
- Zguba Króla Wschodu, starożytna magia pochodząca ze wschodnich krańców znanego nam oceanu. To dlatego nikt nigdy tam nie płynie. Według moich źródeł jest to coś, co jest obecne od dawna w naszym świecie, a mogło się przebudzić podczas nadejścia Wieży. Magiczna abominacja, pokazująca się pod różnymi formami, silnie działająca magicznie. Nagłe deszcze, wzmacnianie otaczającej nas energii. Tak przynajmniej czytałem, a występ Gawrona tylko mnie o tym upewnił. Warto by to przeżyć - finalnie Gaja uśmiechnął się lekko, cały czas mówiąc z lekkim jakby bólem, jakby coś istotnie fizycznie go bolało, bo minę miał nietęgą, wykrzywioną lekkim grymasem, a oczy zmrużone, wpatrując się teraz w sufit, który równocześnie był pokładem statku. Chwycił się za skronie i delikatnie je pomasował, wzdychając. Nie jednak teatralnie, bo wzdechnięcie owoż lekko się załamało. Ukłucie strachu i niepewności?

Spod płaszcza wyciągnął srebrną pałkę długości przedramienia. Virienne od razu skojarzyła się z różdżką. Pałka była gruba, pokryta ornamentami, a na jej końcu osadzona była sporej wielkości, szklana kula, w której jarzyły się jakieś niebieskie światła i barwy - Chodźmy zatem, Virienne - uciął krótko i sam ruszył do przodu, delikatnie wspinając się po trzeszczących deskach, które doskonale zagłuszały cichy chód zręcznego i letkiego gnoma.

Ningel bowiem już teraz, w chwili, gdy Virienne i Gaja wychodzili na pokład, był już na podobnej pozycji przy drugim z wyjść, pod kasztelem z kołem sterniczym, mając na przeciwko sobie zwykłe wejście pod pokład, gdzie wychodzili w tym samym momencie magowie. Spojrzeli sobie w oczy - stalowa maska i magiczne maski Virienne oraz Gai, za którymi kryli okrutne oblicza intryg i podstępów. Gaja pierwszy, wyciągając przed siebie srebrną różdżkę, niczym pochodnię, która miałaby rozświetlać ciemność. Ciemności nie było, ale widoczność była też słaba. Ningel upuścił kuszę, którą odruchowo po chwili podniósł, bo to, co zobaczył, wytrąciło go z równowagi. A może i to, co usłyszał. Oto nie wszyscy jeszcze padli, którzy paść mieli tego dnia. Zabrałeś życia tym, którzy mieli jeszcze żyć.

Gaja upadł na kolana, osuwając się z szokiem, upuszczając różdżkę ze srebrnym brzękiem na drewniane deski. Wśród dziwnej, błękitnej mgły, która pełzała po statku w niektórych miejscach gęstymi kłębami, a wszędzie wokół była po prostu obecna w swej rzadkiej strukturze, Virienne dostrzegała kształty. Marynarze i załoga tego statku cały czas przechwalali się tym, że to nie byle statek i nie byle załoga. Kwiat elitarnych rycerzy, Sir Kudlak i Sir Alen. Agenci najlepsi w swoim fachu - w służbie koronie. No i Gawron, słodkogłosy, chociaż może zbytnio ufający swym talentom. Górował, a co nie zdarzało się często, jeśli chodziło o fizyczność - Bugrutz, klęcząc na jednym kolanie, sapiąc i dławiąc się krwią, która gęstą, czarną wydzieliną wypływała mu z ust, lepiąc płomienne, rude kołtuny jego brody. Podpierał się na toporze, a gdy jego wzrok spoczął na Czarodziejce, uśmiechnął się mimowolnie, otwierając usta, z których wylała się gęsta ciecz.

Nie znała się na instrumentach. Widziała jednak, że to były struny. To, co było owinięte wokół szyi grajka. Wrzynały się głęboko w skórę, albo to, co z niej zostało. Papka z mięsa ledwo co trzymała przechyloną pod nienaturalnym kątem głowę, która zwisała na ramieniu leżącego na deskach Gawrona. Niewątpliwie, był martwy. Marynarzy i załogę trudno było rozróżnić - kupki zniekształconego mięsa, ubranego w biało-czerwone szaty marynarzy. Jedni pozbawieni rąk, inni nóg, inni głów. Nie dało się ich zidentyfikować. Jan Marten, kapitan statku, na głowie mając swój trójkątny kapelusz, powoli obracał się raz w jedną, raz w drugą stronę, kręcąc się, przywiązany czyimiś jelitami do koła sterowniczego. Drugie jelita, chyba grube, owinięte były wokół jego szyi - zginął przez nagłe uduszenie, co potwierdzał wysunięty język. Brzuch zaś miał otwarty, rozdarty może, niewiarygodną siłą, bo dziura była nierówna, a żebra rozepchane. Virienne chyba nie znała żadnej takiej siły, która mogłaby wyczynić mu taką szkodę tak szybko, poza chyba jednym, co przyszło jej na myśl naturalnie. Demony.

Sir Kudlak i Sir Alen polegli obok siebie. Tylko Czarnobrody zdążył wydobyć swój miecz z pochwy, chociaż jasna krew na jego mieczu chyba pochodziła właśnie od niego - ręka wyciągnięta ku tarczy, leżącej obok, wgniecionej z ogromną siłą. W metalu odciśnięty był ślad zbyt dużej jak na ludzką, trzykrotnie może większą pięść. Napierśnik, który miał na sobie, jako część pełnej zbroi, był rozdarty - powyginana i porwana blacha ziała ostrymi krawędziami, prowadzącymi do środka klatki piersiowej. Wyrwanego mostka brakowało, tak samo jak ludzkiego, pełnego cichej miłości serca, które już nigdy nie zabije dla Virienne. Obok niego leżał otwarty, skórzany notatnik, którego kartki były gęsto zapisane. Być może dziennik. Virienne nie zatrzymywała na niczym wzroku dłużej, niż sekundę, próbując ogarnąć ogrom tej sytuacji. Sir Kudlak, którego dłoń była na rękojeści miecza, trzymał się jej kurczowo. Rozdarty na pół w pasie, pozbawiony ręki, która zapewne nie chciała puścić broni. Flaki i kręgosłup próbowały jakby ostatnim tchem złapać się ze sobą i na nowo połączyć leżące w dwóch częściach, oddalone od siebie kawałki ciała. Puste oczy wpatrywały się gdzieś w górę. Nagły ruch przykuł uwagę całej trójki. Na maszcie coś się ruszało - na bardzo długich, czarnych sznurach, widać było dwóch wisielców - blond włosy Septora dawały go rozpoznać, pomimo tego, że jego twarz była zdarta, pozostawiając jedynie gołe kości. Obok niego dyndał również Lirard, któremu chyba brakowało uszu - odległość nie potrafiła tego stwierdzić. Brakowało Iranda i Tomasa, ale i Ci prędko się znaleźli. Ten drugi, o ciemniejszej karnacji, leżał po prostu cały rozdrapany, gdzie dało się rozpoznać jedynie głowę - reszta była rozszarpana, jak po ataku wściekłych psów. Irand natomiast, rozpostarty na drugim, dalszym maszcie, nieopodal Jana Martena. Masa białych punktów pokazywała, gdzie sterczały brakujące kości reszty załogi. Mrugnął raz i drugi, lecz jego pozycja nie pozwalała chyba na spojrzenie na nowych gości tego przedstawienia. Bo teraz bowiem, rozpoczynał się dramat.

- Nareszcie. A to Ci psikus. Zemrzeć od legendarnej bestii. Bugrutz Drednotta, poszukiwacz przygód - zakasłał Bugrutz, a chociaż mówienie sprawiało mu niewiarygodnie widoczny ból, to pozostawał na jednym kolanie, a jego twarz wykrzywił uśmiech, gdy spojrzał na magów, po czym z trudem dźwignął się, opierając się ciężko o masz i wskazał toporem gdzieś w mgłę po sterburcie, po lewej stronie Virienne, a po prawej Ningela - Nadchodzą - wykaszlał, a jego kaszel zagłuszyło dziwne, oddalone jakby dudnienie, które przerodziło się w nagłe skoki dźwiękowe, coś jakby trzepotanie skrzydeł ogromnego ptaka. Niesamowity ryk, który na pewno nie mógł pochodzić od czegokolwiek co było znane człowiekowi tych czasów i tego uniwersum. Tylko nieliczni z tych, którzy byli na Herbii, mogli wiedzieć o czymś takim. Trzepotanie wzmogło się, najprawdopodobniej przybliżając, a potem rozległy się trzaski i krzyki. Śmiechy i głosy. Dziesiątki głosów, zagubionych gdzieś w przestrzeni pośród mgły. Odległe i bliskie. Jedne krzyczały w oddali, rycząc ze śmiechu, inne wołały gdzieś bliżej o pomoc, by potem rozedrzeć się jękiem bólu i niewiarygodnego cierpienia. Coś wyszeptało do Virienne - To Twoja wina, że nie żyjemy - w tym samym momencie Gaja krzyknął, jakby z bólu, a Ningel prawie nie zemdlał od otaczającego go teraz odoru śmierci, który był bardziej obecny, niż przy jakiejkolwiek umierającej istocie, czy cmentarzach. Bramy Usala były tutaj bliżej, niż wszędzie indziej. Wtedy ich paraliż strachu i przerażenia minął, by stawić czoła nowemu zagrożeniu. Została ich trójka, może czwórka, o ile Bugrutz jeszcze miał szanse przeżyć. Bo Irand jedyne, co mógł, to obserwować, czy reszta tych, co przeżyła, podzieli jego los.

Ciemny kształt, wysoki, potężny cień pojawił się na sterburcie, kształtem przypominając człowieka, ale człowiekiem na pewno nie będąc - Tylko moi - wysyczał w środku głowy każdego z nich zdeformowany, potworny głos, gdy mgłę przebiły skrzydła próbującego lądować na pokład stwora. Przypominał połączenie człowieka, stąpając na dwóch nogach, lecz jego nogi były kopytami, brzuch futrem, łuską i otwartymi, ludzkimi ustami pokryty. Ręce miał futrzane, ale zakończone długimi, ostrymi pazurami. Głowa zdeformowana okropnie i brzydko, a pełne nienawiści, przerażającego pożądania i gniewu oczy rzucały spojrzenia raz na gnoma, a raz na Virienne i Gaję, który na kolanach przypatrywał się rogatemu stworzeniu - Garhth Vehgh - przedstawił się, lądując na deskach pokładu. Mierzył może dwa, trzy metry, więc nie był tak duży, jak się wydawało, ale trzepot odległych skrzydeł był nadal obecny gdzieś w chmurach, a dało się też wyczuć coś innego, dużo większego i straszniejszego, krążącego nieopodal. Śmierć była im przeznaczeniem. Teraz było tylko istotne, jak tą śmierć potraktują i jak sobie z nią poradzą. Nie było odwrotu, zostawało tylko zaufać temu, co widzą i stawić temu czoła. Bo śmierć nie zawsze jest końcem. Ningel wiedział o tym doskonale. W gnomie odczucie śmierci wręcz zatykało - oto stał przed nim sługa innego wymiaru. Innego boga. Czuć od niego było śmiercią - skalaną, szkaradną, pozbawioną wszelkiej czci śmiercią w imię ohydnego, bluźnierczego zła, od którego robiło się aż niedobrze. Virienne poczuła, jak pulsuje całe jej ciało, a w myślach stanął jej obraz tego, co tak dobrze znała i kochała w swoim magicznym życiu - ludzi, miejsc. Króla, Uniwersytetu. Stała teraz, po lewej mając to, spoglądając przed siebie ku Bugrutzowi, który dyszał ciężko, wpatrując się w istotę, a dalej, za nim, mały i niewidoczny, stał gnom, Ningel, który nie był magiem.

Śmierć czasami jest jedyną opcją, kończącą wszystkie drogi i ścieżki. Nie oznacza to jednak, że nie ukazuje nowej. A każdy doświadczony podróżnik, bierze początek swojej drogi z utartego szlaku.
Zwykł być Rodowitym Sępem, Chciwym ścierwem zachodu, Niehonorową plagą zdrady, Zdrajcą narodów, Szacunek monetą wyrabiającym, Niemiłym wszelkim cnotom, Zniesławionym imieniem, Parszywym Kłamcą, Jadowitym Mówcą i Obrazą dla domeny króla
Obrazek

Re: Teatr Mniejszy - Akt II

14
- Pobiegłam w dół strumienia, ciągnięta przeczuciem - wyrecytował bezwiednie, ciągnąc wzrokiem po makabrycznie udekorowanym pokładzie. - Koryto strumienia wypełniał popiół zmieszany z krwią i ludzkimi szczątkami, zaś dawne rozlewisko było dziś odrażającą otchłanią żółtej, nieprzejrzystej mazi, jakby ropy cieknącej z zakażonej rany.

Po pojawieniu się piekielnej istoty aż przymknął oczy, próbując wyprzeć ze świadomości obrzydliwy smród pokracznego wypaczenia czystej śmierci. Czy to aby na pewno był smród? Wrażenie było dalekie od drażniącego nozdrza powietrza unoszącego się nad pokładem statku, metalicznego od krwi i słonego od nienaturalnie cichego morza; bliższe chyba było otarciu się duszą o anormalny łój bezcelowej entropii.
Niewymawialne w języku śmiertelnych imię wyrwało Gnoma z oszołomienia. Istota budziła przerażenie nie tylko dokonanymi na statku potwornościami, ale i samym faktem, że tak nienaturalne, tak przeczące zdrowemu rozsądkowi i samej naturze monstrum rzeczywiście istniało. Pomimo tego, inwazyjna telepatia sprowokowała Ningela do działania - oto bowiem uważał swój umysł za skupiony i zdyscyplinowany, za pełen silnej woli, za będący świątynią uporządkowaną bezwarunkowym oddaniem Usalowi. I żaden skurwesyn, choćby najbrzydszy, nie będzie tej świątyni bezcześcił.

W chwili próby, jaka przed nim stała, skupił się właśnie na swej wierze. Gdyby tylko miał pewność, że demon jest sługą Usala, byłby odrzucił wszelki oręż i odzienie, klęknął i czekał na łaskę śmierci - ale to, co stało przed nimi, cuchnęło zdeprawowanym, bluźnierczym wypaczeniem śmierci. Jeśli był to więc sługa jednego z tych zepsutych bóstw, które nienależycie wykonywały swe prace, należało go wymazać z powierzchni Herbii. Jeśli natomiast się mylił...

Uniósł wzrok na przebitego ludzkimi kośćmi Iranda zawieszonego na maszcie i na kolejnych żeglarzy, powieszonych kilka metrów dalej. Wyklarowały mu się myśli i już przytomnie kontynuował fragment słów Marii Eleny, który nieświadomie rozpoczął wcześniej.
- Bezlistne drzewa trzeszczały suchymi gałęziami ponad brzegiem owego skażonego jeziora, a czerwona łuna górującej nad całym światem wieży zalewała me oczy - jego oczy...? - modlił się osobliwie, idąc prędko przez nienormalną mgłę w kierunku Czarnobrodego. - ...chorobliwym światłem, które zaprawdę więcej w sobie mroku miało, niźli światłości.

Jeśli nie musiał nagle rzucić się do ucieczki - a rzucałby się najpewniej za skrzynie, za beczki, dalej, prędko, pod pokład - dotarł do mężczyzny i pochylił się nad nim, lekko podciągając maskę, kiedy skończył recytować złowróżbny tekst.
- Daj mi, Panie, pomoc, a jemu pozwól ostatni raz bronić pani swego walecznego serca - wyszeptał, po czym złożył pocałunek na zakrwawionych ustach trupa.
Nie czekał - podniósł się, poprawiając maskę i obracając się z przygotowaną kuszą, aż zatrzepotały poły jego wytartego płaszcza. Pobudzony adrenaliną, szukał pierwszej okazji do strzału.
Spoiler:

Re: Teatr Mniejszy - Akt II

15
Ty, Janie, szatanie. Demonie, Garonie.

Cóż za monstrum stoi przed obliczem trójki, wciąż oddychających, kompanów? Do kogo lub czego jest podobne? Z którego świata pochodzi? Kto je stworzył i dlaczego? Szok, niedowierzanie oraz wzmagany z każdą chwilą lęk. Właśnie to spływa na okręt wraz z przybyciem niepojętej istoty. Mentalne odczucia doprawia nutka fizjologicznego kuzynostwa. Bo wokół unosi się kwasowy, żrący, gęsty i kleisty smród, nie dający się określić i jest on - tego Virienne była pewna - smród rozkładu, trupi cuch ostatecznej degradacji i degeneracji, odór rozpadu i niszczenia. Żarliwy odór, co przewierca nozdrza, aż uderzy w wrażliwe serce kojarzenia - mózg. Wtedy nic nie powstrzymuje rodowej czarodziejki przed typowo ludzką dezaprobatą ohydztwa. Zgięła się w wymiotnym odruchu, pochylona szura trzonem laski o drewniany pokład, gdy równie obrzydliwa, co demon, maź wydobywa się z jej ust. Wymiociny tryskają na boki, część trafia nawet w Gaję.

A kiedy ustał wodospad, dolna partia sukni posłużyła za chusteczkę. Ulewny deszcz spłynął jakby po kobiecie - czuła się lepiej, o wiele lepiej. I nie zważając na homoseksualne akty niziołka, podjęła w chwili zwątpienia pion. Dumnie wyprężona, niczym lwica stawia czoła nadciągającemu złu. W końcu może wykorzystać poznane niegdyś sztuki. Sztuki magii bojowej.
Przeto dokonują się rozmaite manewry z udziałem żeliwnej laski, jak i samej Virienne. Madamme de Vor wiruje pośród morskich wiatrów, rysując niewidoczne szlaki. Magia spływa na nią, objawiając się płonącą łuną błękitu.
Spoiler:
Między trzonem kostura a ręką zrodzony kryształ, oscyluje w nieregularnym tempie. Skondensowany chłód zostaje raptownie wyrzucony, by jako śmiercionośna lanca wbić się w demona, przebijając go na wylot i mrożąc, tak, jak nigdy dotąd.
Obrazek
Spoiler:
ODPOWIEDZ

Wróć do „Heliar”