Re: Teatr Mniejszy - Akt II

16
Obrazek
- Żałosne kreatury! Wy nędzne kurwy, śmiertelne ścierwa! Będziecie moi, będę Was gwałcił i zjadał po wieczność! Ha! Próbuj! Próbuj! Pokaż mi! Ulecz go, kutasie! Ulecz małego rycerzyka! - skrzydlaty demon zatrzepotał swoim ciemnym, posklejanym krwią i innymi, szemranymi wydzielinami pierza, wpatrując się z wytrzeszczonymi oczyma w gnoma, śmiejąc się głęboko i z takim skrzekiem, że bolały od tego uszy. Spoglądając za gnomem śmiał się, aż z oczu poleciały mu czarne łzy, gdy kwiczał z radości i jakiegoś szalonego uczucia, wpatrując się teraz tylko w Ningela. Ten zaś, spokojnie pochylił się nad Sir Alenem.

- Seanesh! Iha astapor! Będziesz dziś mój! Będziecie moi, tak samo jak Maria Elena! Głupia suka - radował się niesamowicie Garhth Vehgh, a jego świński ryj uśmiechał się, ukazując szeregi pożółkłych, bądź zbrązowiałych już zębów. Spoglądał na Ningela, który swój plan próbował wykonać z ofiarnym poświęceniem, powołując się na jednego z bogów. Kim on jednak był w porównaniu z kimś, kto przybył z domeny znacznie przewyższającej tą, w którą żyli krótkowieczni ludzie. Słowa jego posługi wznosiły się w przestrzeń, a pocałunek mający zbudzić martwe usta zastygł na wargach Sir Alena. Kompletnie nic się nie stało, co jeszcze bardziej rozbawiło demona, który trzymając się za brzuch, zakwiczył gromko, a z jego ust leciała ślina. Trudno było też przeoczyć jego masywne, nabrzmiałe przyrodzenie. Ognisty wzrok spoglądał na Ningela, gdy Garhth Vehgh postąpił swoim pierwszym krokiem, a cały pokład aż zatrzeszczał, jakby waga demona znacznie przekraczała jego rzeczywistą. Tak, jakby niósł ze sobą ogromny ciężar, który działał na niego w sposób fizyczny.

Ognisty wzrok faktycznie swoim płomiennym gniewem zatańczył światłem na twarzy świńskiego pachołka. Tak, jak wcześniej błękitne oczy Gai, tak teraz demona świeciły jasno, lecz kolorem czystego, pierwotnego ognia. W jego dłoniach, niby znikąd, wybuchł błysk ognia o zapachu siarki i smrodu łojowego. Ogień, którego dźwięk przypominał odległe krzyki tych, którzy zamieszkiwali po wieczność diabelskie kadzie najgorszych z demonów. Wieża zbierała swoje żniwo. Ningel, Virienne i Gaja z pewnością ubarwiliby czyiś loch, pełen tortur i niekończącego się cierpienia. Ogień jednak jakby zgęstniał i ściemniał, gdy przekształcił się w długi, bardzo długi topór, może halabardę - trudno było stwierdzić. Czarny trzon i czarne ostrze, na którym utknęły kawałki zgniłego mięsa, srebrne zębatki, a tu i tam broń nadal płonęła żywym ogniem. Pozbawiony swoich magicznych umiejętności Ningel poczuł, jak wzbiera w nim wszechogarniający strach. Nie mógł nic na to poradzić. Był sparaliżowany. Drobne ciało dygotało jedynie strachem, gdy pozostawiony sam sobie, zapomniany przez swojego boga miał przeznaczone umrzeć.

Berdysz, bo tak wyglądać mógł ten topór, uniósł się nad sparaliżowanym gnomem. Magia nie działała. Wtedy też gnom poczuł słowa, które wcześniej zaistniały w jego głowie, a które wypowiedział ktoś, kto nigdy nie istniał w materialnym tego znaczenia pojęciu. Śmierć czasami jest jedyną opcją, kończącą wszystkie drogi i ścieżki. Nie oznacza to jednak, że nie ukazuje nowej. A każdy doświadczony podróżnik, bierze początek swojej drogi z utartego szlaku. Ningel zrozumiał wtedy tą myśl - musiał umrzeć. Świński ryk wydobył się z gardła, a berdysz opadł z ogromną siłą w dół. Ostrze rozbiło pokład i wpadło z niesamowitym pędem niżej, wylatując z rąk Garhtha Vehgha, który wykrzywił swój ryj i ryknął raz jeszcze, znów z bólu, który emanował z jego prawego skrzydła. Zatoczył się i upadł z niesamowitym hukiem, a jedna jego noga zapadła się między deski, w pokład statku, gdy obciążony został dodatkowym ciężarem. W jego pierzu ziało kilka ogromnych dziur, a cała lotna kończyna, jeśli tak można było to nazwać, syczała magicznym bólem, gdy lodowe objęcia próbowały pochwycić cały ogień demonicznej istoty i zgasić go w zalążku. Zamarznięte skrzydło próbowało swoim mroźnym oddechem łapać kolejne części demona, lecz świnia jedną ze swoich łap uderzyła w lód, by go rozbić. Kryształki lodu upadły na pokład z miłym dla ucha dźwiękiem podobnym do tego, jak wcześniej rzucano na pokładzie kości, gdy martwi teraz, grali w nie, jeszcze żyjąc. Syczące kostki zamieniły się w krwawe kawałki surowego mięsa. Garhth Vehgh chcąc rozbić lód, rozbił całe swoje skrzydło. Jego ryj wykrzywił niesamowity gniew, ale także coś innego - strach.

- TY CHUJU - zaryczał tak, że statek poruszył się, niczym uderzony nagłą, pojedynczą falą, a jego gniewne oczy skierowały się ku Virienne, do której miał być adresowany ten zwrot. Wyciągnął przed siebie rękę i zaczął drapać po pokładzie, próbując się wydostać, po czym otworzył pysk, z którego zza brązowych zębów wydostał się blask płomienia. Dech śmiercionośnego ognia wyleciał z jego pyska, by spalić Czarodziejkę. Ktoś musiał zginąć - takie było ich przeznaczenie. Ogień raz i drugi kąsał drewniane deski. Virienne nie miała szans się osłonić. Mróz był jej domeną - żywiołem z połączenia powietrza oraz wody. Woda natomiast, była większością tego, co stanowiło Herbię. Woda i ziemia. To dawało życie i istnienie. Bez jednego nie było życia. Nie było Herbii. Nie było astrologicznego obiektu, planety. Pełnej wody i ziemi. Woda, ciekła, bez mrozu którym władała Mag Bojowy, okręciła się kilkoma wężami przed nimi, tworząc zawijasy w powietrzu. Gaja unosząc się z kolan wycelował srebrną różdżką w kierunku demona, krzycząc głosem załamującym się ze strachu - Jedyna Wiara! - powietrze wydało dźwięk podobny temu, gdy rozdziera się materiał. Woda przyjęła na siebie impet ognia, lecz szybko wyparowała, gdy ryj demona dychał go coraz więcej i więcej. Błyskawica skoczyła kilka razy w powietrzu i utknęła w lewym ręku potwora, trafiając w przedramię. Blask oślepił tych, którzy jeszcze żyli, a Virienne poczuła, jak dotyka jej lecący z ogromną prędkością ogień. Moc Gai ugodziła w demona, pozbawiając go lewej łapy, a czarna posoka trysnęła wokół, zanim wszystko przed dwójką magów przysłonił ogień. Najbardziej niszczycielski ze wszystkich żywiołów magicznych. Oto nastawał kres panowania Magów Bojowych. Kres panowania ludzi i ludzkiego króla, bo nie będzie nikogo, kto obroni króla Aidana. Virienne miała to szczęście, że tak, jak ona uwielbiała swojego króla, tak wielbiono ją jak królową, panią życia.

Ningel spoglądając w tamtym kierunku widział, jak płomienie płyną ku Czarodziejce, a ona sama została otoczona i pożarta przez ogień. Ningel nie widział jej, ale ogień uderzył w cały tył statku, a ona nie zdążyła się zasłonić. Gaja otoczony był wodną kulą, która zmniejszała się wokół niego. Magia zawiodła. Bełt z kuszy z jakże ogromną skromnością i nieśmiałością wręcz poszybował. Co to było? Bełt z kuszy w porównaniu z magią należącą do bogów. Był niczym. Tylko boska magia mogła tu cokolwiek zdziałać. Pocisk wbił się w lewe oko w profilu demona, a on zamknął pysk. Ogień z jego pyska wezbrał w nim i beknął, wymiotując krwią, ludzkimi szczątkami i spaloną tkanką. Ningel został sam na pokładzie.

Palce zaskrobały na początku bez ruchu, bez czucia, jakby badając otoczenie. Było to nienaturalne dla ciała, które przywykło do pewności i dumnej postawy. Paznokcie wyskrobały trochę drewna, a dłoń z niesamowitą szybkością poruszyła się i przebiegła kilka razy po pokładzie, poszukując swojej niszczycielskiej broni - swojego symbolu i ikony niesienia śmierci - Wierzę i ufam, a także będę chronił, aż do śmierci. Nie jesteś sama. Miłej nocy - wyrecytował bez emocji i bez żadnych zmian w tonie. Postać była trochę wygięta w pół, broń uniesiona nad głową zwiastowała gotowość do zaciętej walki, a tarcza z wgniecionym śladem po pięści Garhth Vehgha emanowała bladą poświatą. Magiczna abominacja. Silna magicznie. Wzmacnianie otaczającej nas energii.

- Chronić króla! Do broni! - powiedział bezinteresownie swoimi martwymi ustami Sir Alen, pustymi, białymi oczyma wpatrując się w stronę demona, nie wykonując żadnego ruchu. Swoją dymiącą, lekko opaloną sylwetką zasłaniał całkowicie Virienne, przyjmując impet ognistego uderzenia. Wokół statku zrobiło się głośniej, gdy trzepotanie skrzydeł się wzmogło. W międzyczasie świński ryj próbował wydostać się z desek pokładu, w których się zapadł i wrócić do mordowania zebranych na morzu żywych i martwych. W rzadkich chmurach wokół żagli i masztu zamajaczyły kształty - liczne i wściekle dynamiczne, zataczając coraz niżej koła. Stado demonów wielkością przypominających samego Ningela wykrzywiało jakieś nieznane odgłosy, zbliżając się nieubłaganie. Były ich dziesiątki. Były małe, chude, skrzydlate, łyse i blade, przypominając uskrzydlone gobliny - o dużych nosach, dużych uszach i wykrzywionych, czarcich pyskach. Zatoczyły szerze koło i zakręciły we mgle, równając się z poziomem pokładu, trzepocząc skrzydełkami nad wezbranymi falami, świergocząc językami ku zbliżającemu się do nich Gronkielowi.

- Do jasnego gromu, czy to się naprawdę tak skończy? - zapytał samego siebie Gaja, a jego twarz wykrzywił smutek. Ręce miał jednak zajęte, formując nic nie czyniące symbole dłońmi, zapewne szykując jakieś zaklęcie.
Zwykł być Rodowitym Sępem, Chciwym ścierwem zachodu, Niehonorową plagą zdrady, Zdrajcą narodów, Szacunek monetą wyrabiającym, Niemiłym wszelkim cnotom, Zniesławionym imieniem, Parszywym Kłamcą, Jadowitym Mówcą i Obrazą dla domeny króla
Obrazek

Re: Teatr Mniejszy - Akt II

17
Akcja wywołuje reakcję.

Incydentalnie wymierzony konstrukt lodowy nie wytłumił antagonisty, lecz wzniecił żar, który w nim drzemie. Poirytowany krystaliczną lancą wzywa wewnętrzne opary, gwoli spalenia rodowej czarodziejki oraz towarzyszącego jej czaromiota. Wydobyta z ust smuga żaru rozchodzi się w błyskawicznym tempie. Ogień pożera napotykany maszt, pochłaniając suche deski, aż wdroży swój majestat w jedyną żywą materię - magów. Gorące języki zabierają się do nich, niczym wygłodniały zwierz do ofiary. Pierwotnie zataczają kręgi, dalej kąsając krótkimi odłamami zapału. Skóra ledwo znosi ponad przeciętną temperaturę, przeto na odkrytych częściach ciała, jak i także na twarzy rodzą się karminowe rumieńce. Nadciągająca śmierć aż migocze w oczach madamme de Vor. Przerażona osuwa szczękę ku dołowi, a z oczu ciekną łzy. Najgorsze przyszło i nie może nic z tym zrobić. Strach, jak ten skwar rozprzestrzenia się od stóp do głów. Autoprotekcyjne zaklęcie rzucone przez towarzysza wskazuje lepszego stratega. To Gaja wyczarował wodny bąbel, podczas gdy Vivienne stała bezczynnie, czekając na śmierć.

Los chciał, że przed pierwszą falę pożogi podkłada się nie kto inny, jak sam Sir Allen. Honorowy wojownik ginie w płomieniach, jednocześnie pobudzając ukochaną do działania. Wyciągnięta z letargu dama wraca na ziemię. Widok spopielonego przyjaciela budzi w niej ducha walki, dlatego z kolejnym szturmem gorąca radzi sobie, jak na czarodziejkę przystało. Jeśli więc ogień chce ją pochłonąć, pierw będzie musiał przeciwstawić się mistycznej potędze eminentnych mocy.
Vivienne, wystawia przed siebie rękę, która służy za przewodnik energetyczny. Z koniuszków bucha ogrom telekinetycznej siły, która rozgramia ogień. Energetyczna eksplozja rozrzuca go z dala od czarodziejki. Jest bezpieczna, gotowa do przyszłej potyczki

Obrazek
Ognia nie ma, pozostałości oddychają z daleka, tak jakby obawiały się dumnej magini. Z kolei z niebios dochodzi tupot skrzydeł. Opatulone dozą mroku istoty, powoli wyłaniają się zza zasłony przestworzy. Stado nienaturalnych poczwar, jeszcze gorszych niż opisywane w akademickich podręcznikach. Zdeterminowane na zmasowany atak. Bez powierzchniowych oporów mogą swobodnie nacierać na trójkę szczęściarzy. Jednakże szturm może okazać się niezdatny, albowiem madamme de Vor postanawia jeszcze raz dowieść swojej waleczności.

Zacisnęła palce na żeliwnym pręcie kostura, jakby miała skręcić czyiś kark. Wzrok spode łba choć straszny, nie płoszy fruwających monstrów. Za to trzon laski wyrzuca z siebie pojedyncze ładunki. Fioletowy rój pocisków leci na oślep, trafiając co drugiego przeciwnika. Zdolność nie kosztuje czarownicy zbyt wiele , przeto szarżuje bez ograniczeń. Torpedy arkana bombardują napierające potwory. Część chybia celu, ale te, które trafią, powalą karłowate wynaturzenia. Reszta w rękach Nigela, do niego należy spór z najpodlejszym z nieprzyjaciół.
Obrazek

Re: Teatr Mniejszy - Akt II

18
Gdy po raz kolejny w jego umyśle rozbrzmiała natrętna myśl, poczuł zawstydzenie. Śmiercionośny topór czarta opadł w dół i rozbił pokład, a mu tylko było głupio, że pomimo tylu lat poświęcenia, wyrzeczeń, nauki i bólu nie pojął w mig czego odczekują od niego boskie siły. Był tylko wątłym śmiertelnym, ale przecież tak wiernym, tak oddanym... Czemuż Usal nie dał mu jasnego znaku, że oto nadeszła na niego pora? Przecież Kritzpoli by zrozumiał.

Śmierć czasami jest jedyną opcją, kończącą wszystkie drogi i ścieżki.

Wbrew dynamice walki podniósł się z potrzaskanego potwornym cielskiem pokładu powoli. Kuszę zostawił, gdzie upadła, gdy Gnom stracił równowagę i przewrócił się od wstrząsu. Powoli, krok za krokiem, ruszył ku najbliższej burcie, by wyjść naprzeciw drapieżnym istotom, zapewne sługom ich martwego - lub dogorywającego - pana.
Od razu rozwiązał i jak szmatę zrzucił z ramion płaszcz. Kilka kroków dalej, gdy nienaturalną mgłę rozświetliła kanonada magicznych pocisków, sięgnął do torby. Wyciągnął odlane dewocjonalia i całą ich garść zdecydowanym gestem odrzucił od siebie. Potoczyli się wśród bitwy metalowi Sakir i Tenatir, i Turonion, i Sulon, i Ul. Ningel zachował przy sobie jedynie amulet Usala, który teraz wyciągnął spod koszuli i zostawił na piersi.
Zatrzymał się przy samej barierce i nieśpiesznie zaczął rozpinać guziki, by zrzucić i wierzchnie ubranie - i tak na nic mu się zda tam, dokąd się wybiera. Nie czynił żadnych dramatycznych gestów, nie rzucał ostatnich spojrzeń, nie rozkładał rąk - po prostu rozbierał się, by w chwili śmierci stanąć przed Patronem tak, jak został stworzony. Zachował na sobie jedynie swoją maskę, która towarzyszyła mu zawsze w najważniejszych momentach jego służby.

Re: Teatr Mniejszy - Akt II

19
Świnia darła swój ryj, który, gdyby nie był połączony w całość pozszywanymi, teraz trochę nadrywającymi się wraz z rykiem kawałkami mięsa, to pewnie rozpadłby się na oczach zebranych. Ciosając deski próbował wypoczwarzyć się na pokład, podczas gdy reszta postanowiła zająć się nadlatującymi stworzeniami. Lekko chłodne palce Ningela dotknęły jego skóry i uderzył w niego chłodny podmuch - zbyt jednak ciepły, na taką pogodę. Może to dlatego, że był rozpalony? Nie, to nie miałoby sensu.

Trzepoczące stado nadleciało prosto na Gnoma. Co jednak zwróciło jego największą uwagę ze wszystkich uwag, na przedzie stada, zwisając po nodze diabelskiego, uskrzydlonego stworzenia, leciało stworzenie zupełnie do reszty nie podobne. O skórze błękitnej, budowie ciała ludzkiej, lub nawet gnomiej, bo dużo drobniejszej niż ludzkiej. Błękitna, przebłyskami biała bądź i srebrna, przez mgłę w jego kierunku przedarła się, z jedną ręką uczepioną na odnóżu skrzydlatego, a drugą na długim, złoto-srebrnym przedmiocie przystawionym do ust. Ningel miał tylko chwilę, która przedłużała się z każdym momentem, by Ją zobaczyć. Nie przypominała niczego, co znał. Ani zwierzęce futro i uszy, a także rozłożyste, jelenie rogi. Krągłe, choć drobne kobiece piersi i złote loki. I przede wszystkim oczy, których głębia była nieskończona. Spoglądając w nie zatrzymał się w bezruchu, by usłyszeć cichą, odległą melodię, gdy błękitna niewiasta przeleciała obok niego, strącając go zaopatrzoną w czarcie kopyto nogą, powalając z trzaskiem na drewniany pokład i zapierając dech w piersiach tak, że nie mógł oddychać.
Obrazek
Virienne miotała swoją różdżką, gdy stado skierowało się w jej kierunku, rozczapierzając swoje pazury. To były demony, a nie żadne chochliki, harpie, czy inne zwykłe, potworne świństwa. Czarodziejka strącała je jednak z łatwością, rozganiając stado na boki, których skrzydła przesłoniły większość widoku. Sir Alen unosił kilkukrotnie miecz bądź tarczę, by skarcić zabłąkane, latające stworzenie, które odważyło się podlecieć zbyt blisko Virienne. Powalone czarami czarty w pośmiertnych konwulsjach zwijały się po deskach. Było to wręcz zbyt proste. Wśród tego rozgardiaszu dało się dostrzec, jak Ningel, mały sługa Usala tej wyprawy upada na deski i bez tchu, z zamkniętymi oczyma, odpływa gdzieś do innej, niematerialnej i odległej od tego wszystkiego krainy. Kraina, gdzie chociaż jest życie, to nie żyje tak na prawdę nikt.

W czarnej komnacie, która miała cztery pary drzwi, a na środku stał mały, kamienny stół, było całkiem ciemno. Ningel widział jedynie stół i drzwi. Nie widać było czarnej podłogi, chociaż wyczuwał ją pod stopami, ścian, czy sufitu. Wszystko czarne - nie było światła, ale co istotne było widać. Siedzący na przeciwko mężczyzna był trudny do opisania. Niezwykle chudy i wysoki, całkowicie łysy, o białej skórze, podkrążonych oczach pozbawionych wyrazu i sinych ustach. Przeskok, gdy znalazł się między statkiem a tą komnatą był niezwykle szybki, przeczący temu, czego uczyli go o chwili śmierci, która powinna trwać dłużej i zawierać więcej powiązań do życia śmiertelnego, takiego jak wspomnienia.

- Syć mnie, a będę żył. Napój mnie, a umrę. Czym jestem? - zapytał zaskakująco niskim, chropowatym głosem mężczyzna, a chociaż jej wcześniej nie widział - po prostu nie zwracał uwagi, to teraz widział jego czarną szatę. Nieznajomy oczekiwał odpowiedzi - Pytanie za odpowiedź. Odpowiedź za pytanie. Odpowiedz i zadaj

Stado raz jeszcze spróbowało zapikować na Czarodziejkę, lecz tylko zostało dosłownie posiekane plątaniną fioletowych i niebieskich pocisków. Madamme Virienne i Gaja zsynchronizowali ten atak, lecz wtedy wśród błękitu pocisków oderwał się błękit postaci o złotych lokach, rozłożystych, jelenich rogach i podłużnym przedmiocie przy ustach. Za małą nieznajomą łapiąc się pokładu wyczołgiwał się Garhth Vehgh. Złoto włosy czarodziej spojrzał niepewnie na Virienne, szukając rady, a gdy jego wzrok ponownie spoczął na osóbce, która ledwo co wstąpiła na to pole bitwy, złapał się za głowę, upuszczając różdżkę i jęknął, upadając bez czucia i zjeżdżając plecami po schodach w dół. Pozbawiony przytomności i waleczności Gaja zniknął z pola bitwy.

Błękitna istota nie odrywała przedmiotu, a jej wzrok spoczął teraz na Virienne, gdy zagrała kolejną, odległą melodię, jakby z innego świata, albo spod wytłumiającej, ogromnej szklanki. Wtedy też Czarodziejka dostrzegła pewien dziwny chyba szczegół, który umykał wszystkim - Bugrutz Drednotta siedział przy balustradzie, dysząc ciężko. Minę miał nietęgą, chyba trochę przerażoną, ale i zdziwioną. W rękach przeskakiwały tryby jego wielgachnej kuszy. Irand zaś dychał nadal z pozbawionym wyrazu wzrokiem, również teraz marszcząc brwi.
Zwykł być Rodowitym Sępem, Chciwym ścierwem zachodu, Niehonorową plagą zdrady, Zdrajcą narodów, Szacunek monetą wyrabiającym, Niemiłym wszelkim cnotom, Zniesławionym imieniem, Parszywym Kłamcą, Jadowitym Mówcą i Obrazą dla domeny króla
Obrazek

Re: Teatr Mniejszy - Akt II

20
Chwilę zajęło mu odzyskanie równowagi, z której wytrąciło go nie tylko kopyto piekielnej suki, ale i natychmiastowa relokacja w całkowicie inne otoczenie. Przyzwyczajony do bujania pokładu, o mało nie przewrócił się, gdy poczuł pod nogami coś zadziwiająco stałego.
Zachował dystans oddzielający go od postaci w centrum.
- Ogniem - odpowiedział bez dłuższego namysłu, gdy tylko istota skończyła swój wstęp.
Chciałby wiedzieć kim on jest, gdzie są i co kryje się za drzwiami; chciałby się dowiedzieć jak się tu znalazł i dlaczego... Tylko po co? Był, gdzie najpewniej miał być - gdzie indziej pokierować mógł go cichy, a nieustępliwy głos z realnego świata?
- Wszyscy mnie znają - i młodzi, i starzy. Wielu się mnie boi, niewielu czcią darzy! Nikt mnie zbyć nie może kpiną ni zniewagą, bo was na każdym kroku pilnuję z uwagą.
Oczekując odpowiedzi, rozejrzał się po tajemniczych drzwiach prowadzących do komnaty.

Re: Teatr Mniejszy - Akt II

21
"-Kres możliwości.
-A czymże jest kres możliwości, skarbie?
-Kres to kraniec, granica, która zakreśla maksimum twojej aktywności, tak samo, jak i minimum. To przedział w zakresie, jakim jesteś w stanie w ogóle funkcjonować. Jeśli pewien czynnik działa na podmiot zbyt intensywnie, centrum rozkładu przenosi się do sfery maksimum. Jeśli zaś czynnik w ogóle nie wpływa na podmiot, wtedy, mój skarbie, witasz strefę minimum. Erudyci tego świata sądzą, że najlepsza jest strefa optimum, ta po środku, zrównoważona.
- Dlaczego więc ciągle dajesz rade? Dlaczego opierasz się przed nieuniknionym?
- Nie wiem, skarbie.
- Powinnaś zaprzestać walki...
- Czy jesteś śmiercią?
- Nie wiem, skarbie. "

Nadeszła pora sądu, ostatniej woli sił nadprzyrodzonych, gdzie nadworna magini staje oko w oko ze skumulowanym złem. Złem w różnorodnej postaci, o którą sprzeczają się prozaicy. Dziś, w tej tobie, madamme de Vor na własnej skórze odczuwa potęgę mroku. Żadna powieść nie zniekształci już mniemania o potworach, bowiem najlepiej wie, jak wyglądają. Teraz ona może o nich pisać.

Diabelskie monstrum oraz kopytne wynaturzenie, ochoczo kroczą w kierunku wyczerpanej czarodziejki. Magowie bojowi są niebezpieczni, znają przeróżne techniki walki. Ale, kto zdoła przeciwstawić się takiej potędze? Zwykła kobieta i najgorsze byty chaosu, cóż za niedola. Dotychczasowe manewry spłonęły na panewce, niemalże wszystko gryzie piach, nie wpływając na monstra. Kto stworzył te kreatury, że są niezwyciężone? Długo dumała nad strategią, porównując swoje zdolności z możliwym ciągiem przyczynowo skutkowym. Jedno było pewne, dzierżony przez parzystokopytną flet był swego rodzaju orężem. Magiczny instrument mógł powalić armię, dlatego należało go jak najprędzej zdemilitaryzować. Zdemilitaryzować ich oboje, gdyż pozbawieni mistycznych przesłon będą wrażliwi na atak. Z tej przyczyny prawą rękę wzniesiono na wysokość wzroku. Wygenerowany bąbel okręcił się kilkakrotnie dookoła dłoni, aż wzrok Virienne ukierunkował się na nadchodzące zło. W tym momencie zielona kula potoczyła się przez warstwy powietrza, jakoby popchnięty głaz ze szczytu. Błyskawicznie dociera do przeciwników, gdzie pod ich nogami pęka. Z degradowanego naczynia wydobywa się metafizyczna ciecz, kępy pyłów, które usuwają wszelkie efekty magiczne, jakimi paja się rogata kreatura i mroczny pomiot.
Tak! Virienne pozbawiła ich energetycznych barier, przez te krótką chwilę są niemalże goli i bosi.

Potem sięgnęła po berło Gai, które leżało nieopodal. Z dwoma potężnymi różdżkami wypowiada na głos słowa "Avinu Malkeinu sh’ma kolenu". Po zetknięciu koniuszków palców nad głową znika z pola widzenia potworów. Virienne przeniosła się do innej rzeczywistości, w której porusza się niebywale szybko i może przenikać martwą oraz żywą materią. Ukierunkowana naprzeciw demonów, wbija się w każdego po kolei, zostawiając w każdym po jednej z różdżek. Kiedy ponownie się materializuje, za plecami antagonistów, dzierżą oni w klatkach piersiowych metalowe pręty. Przeszyci, jak świnie na rzezi. Zranieni fizycznie, albowiem wyłącznie fizyczność może powalić tytana.

Spoiler:

Re: Teatr Mniejszy - Akt II

22
Ningel
Łysy i lekko siny mężczyzna pokiwał ze zrozumieniem głową, chociaż bez wyrazu i emocji. Jego ciemne, czarne jak smoła oczy wpatrywały się z uwagą w gnoma. Gdy zadawał pytanie, twarz nieznajomego wykrzywił dziwny, niezwykle ludzki grymas. Może na krótką chwilę, zanim zdążył to opanować - zmarszczył brwi i zacisnął lekko usta z poirytowaniu i niezrozumieniu. Chwilę myślał nad pytaniem. Zabębnił nawet o stół długimi, bladymi, kościstymi palcami i wezbrał powietrza, wzdychając ciężko. Zwrócił głowę gdzieś w bok, wpatrując się w czarne, chyba kamienne, może z cennego kruszcu drzwi, które pochłaniały światło. Uśmiechnął się kącikiem ust, wyzywająco spoglądając na Ningela. Z pewnością która wylewała się z jego wzroku odpowiedział twardo, chociaż lekko ochryple - Czas - pokiwał głową z przekonaniem. Pomieszczenie nadal było czarne, jakby pozbawione światła, ale wszystko było widoczne. Ścian i wszystkiego trudno było dojrzeć, bo wszystko zlewało się w czerń, która przebłyskiwała białymi punktami i fioletowymi smugami. Wszystkie te "dodatki" były jednak równocześnie bardzo odległe, jakby komnata była szklana, położona gdzieś w próżni - To ja tu stawiam zagadki. Odmieńcze. Chcę dać Ci zadanie. Gdy wrócisz, musisz zadbać o to, by Virienne nic się nie stało. Nie możesz pozwolić, by zginęła. Musicie wytrzymać jak najdłużej się da - dokończył śpiewnym, jakby wyższym głosem mężczyzna. Gdzieś w eterze dało się słyszeć odległą melodię, jaka mu towarzyszyła, gdy zniknął z tamtego świata. Fałszywa nuta była dla niego i jego rozmówcy jak gwóźdź wbity w głowę, a wszystko na chwilę zbledło, by znowu sczernieć, gdy melodia wróciła do ułożonej tonacji, odpływając gdzieś dalej, poza zasięg słuchu.

Virienne
Gdy nastało zaklęcie, które obnażyć miało rzeczywistość, błękitna istota niezwykle szybko, niemalże niezauważalnie dla ludzkiego oka, ugięła futrzane odnóża, gotując się do skoku. Mając przyłożony do ust swój instrument, wpatrując się w Czarodziejkę, zagrała ciężką, usypiającą melodię, której nuty wtapiały się w ciało. Niemniej, gdy błękitna istota uciekała przed Rozproszeniem, do przodu rzucił się świński demon, odzyskując więcej witalności i wigoru, po to tylko, by przyjąć na siebie zaklęcie. Poskręcał się jakby jego plecy wygiął niesamowity ból, a jego skóra zaświeciła się łuną pomarańczu, może czerwieni bądź barwionej żółci, po czym zniknęła, a demon wydał się jakby trochę mniejszy. Jakby zdjęto z niego skórę. Nadal jednak był brzydki. Gaja pewnie zaprotestowałby, gdyby nie fakt, że leżał gdzieś pod pokładem.

Virienne skrzyżowała różdżki, słysząc, jak melodia stara się ją powstrzymać. Starły się ze sobą dwie siły, gdzie magiczna muzyka, która miała zniewolić Czarodziejkę i okuć ją w kajdany bezwładności, zderzyła się z magicznym blokowaniem energii właśnie tej Czarodziejki. Przeniosła się do innego miejsca, lecz nie wyglądało ono tak, jak zazwyczaj - otoczenie, którym był statek, zaczęło czernieć i umykać. Nawet sama Madamme de Vor czuła, jakby coś jej ciążyło, próbowało powstrzymać od biegu. Pomimo tego, że była szybka, nie była tak szybka, jak zawsze - może niewiele szybsza od tego, jak biegłaby w rzeczywistości. Mimo tego, otoczenie było niesamowicie wolne i ociężałe. Suknia poderwana pędem biegu, każdy krok stawiany z długą i przemyślaną rozwagą. Działo się to szybko, ale i wolno. Błękitna istota zdawała się patrzeć wprost na Virienne, a w jej głębokich oczach czaił się strach i pełna przerażenia determinacja. Była wolniejsza od Virienne. Dużo, dużo wolniejsza. Wszystko wokół wydawało się szare, może nawet białe. Tylko Virienne i istota zachowały swoje pierwotne kolory, poza czarnymi dziurami, które niczym ogień trawiły niesamowicie wolno pokład statku - kawałki desek płynęły ociężale ku górze, może wzniecone w niebo jakimś odległym i rzeczywistym wybuchem. Trwało to niesamowicie długo, ale uwaga skupiona była na jednym celu - zabić. Pierwsza, srebrna różdżka przeszyła ciało nieruchomego, bądź aż tak wolnego świńskiego demona, którego oczy rozszerzyły się w dotknięciu ze srebrną różdżką. Czas zwolnił jeszcze bardziej, gdy oczy Virienne widziały, że pomimo tego, że wracała do poprzedniego spektrum wraz z kolorami, to prędkość świata nadal była straszliwie wolna, a ciemne plamy na statku, niebie i wodzie rozsypywały otoczenie, jakby świat zaczął się sypać. Błękitna istota otworzyła oczy szerzej, próbując odlecieć swoim skokiem do tyłu, tyle, że Virienne biegła szybciej, niż istota leciała. Różdżka prawie dotknęła skóry na klatce piersiowej, ale coś pociągnęło Czarodziejkę do tyłu, chwytając ją w pasie. Przebiła futro w miejscu, gdzie było udo, a różdżka przyjemnie głęboko wsunęła się w ciało, powodując u istoty spazm bólu na całym ciele. Głębokie, bordowo-złote oczy poszybowały ku górze, a melodia z instrumentu zgrzytnęła niemiło. Virienne, zostawiając swoją różdżkę wyciągnęła ręce, by się czegoś chwycić, lecz czarny wir pomieszany z kaskadą otaczających ją błysków i załamań świetlnych wciągnął ją gdzieś w pustkę, by zassać wyłącznie ją z pokładu statku. Przez kilka chwil mknęła gdzieś z niesamowitą prędkością, widząc obok siebie gigantyczne kule różnej barwy, wielkości i bijącej od niej energii. Leciała w kierunku nieskończonego, położonego w pustce lustra w złotej oprawie, lecz wir wokół niej zabłysnął mocniej i wyrzucił ją bez żadnego pędu i prędkości na stabilne, drewniane siedzisko.

Kilka zgrzytnięć melodii przepłynęło w miłą dla ucha, skomplikowaną muzykę wielu instrumentów, wymieszaną ze śmiechem, okrzykami i wesołymi śpiewami o barwie głosu tak czystej, jakiej Virienne nigdy jeszcze nie słyszała. Zajmując najwyższe miejsce przy stole, na wysokim, drewnianym tronie z białych, poskręcanych ze sobą, delikatnych gałązek egzotycznego drzewa, widziała wszystko idealnie. Stół ciągnął się szeroko i długo po kilkunastu, niezbyt wysokich, ale rozległych na wielkość komnaty stopniach, które schodziły ku wysokiej, srebrzystej bramie. W sali, w której się znajdowała, podpartej białymi, kamiennymi kolumnami, światło było całkiem ostre, więc musiała przymknąć oczy. Wysokie, szczupłe okna, przez które wpadało światło, masa ław, krzeseł, dodatkowych stołów przy ścianach dla mniej ważnych gości. Wszystkie miejsca zajęte. Wspaniali rycerze, magowie i możni, a także osoby w ogóle tu nie pasujące. Kilku skromnie ubranych kapłanów bez oczywistych symboli ich religii. Najbliżej niej siedziało po jej prawicy kilkoro mężczyzn i kobiet w identycznych, ciężkich szatach z niewieloma zdobieniami. Siedzący po środku miał kolor biały, Ci po jego bokach czarny, a po jego lewej, a prawej stronie Virienne, trójka - starzec o szacie fioletu, starcza kobieta o szacie zieleni i młody, przystojny mężczyzna o szacie czerwieni.

- Matko? Wiem, że minęło już całkiem dużo czasu od śmierci ojca, więc czas najwyższy, byś wybrała nowego członka Trójcy - wyszeptał nagle z jej lewej strony młody mężczyzna o długich, blond lokach, spływających po rumianej twarzy na ramiona. Inteligentne, błękitne oczy wpatrywały się w nią ze zdziwieniem, a dziwne przeczucie przykuło jej uwagę do siedzącego na samym końcu stołu, tak daleko, że ledwie mogła widzieć szczegóły mężczyzny. Kolejny z nieznanych mężczyzn, ubrany w czerń i złoto, o dziwnej, surowej urodzie, niedokładnie ściętym zaroście i szarej karnacji wpatrywał się w nią dwojgiem czerwonych oczu bez słowa.

- Musisz kogoś wybrać i przejść jego próbę. No i zadać swoje - ponaglał domniemany syn. W głowie Virienne pojawiły się wspomnienia i szczegóły, które pozwalały jej zrozumieć sytuację. Kiedy umierał ktoś z Trójcy, trzeba było wybrać nową osobę do sprawowania pieczy nad Królestwem tego świata. Miejsca, gdzie zebrano szczególnych ludzi dla szczególnych celów. Król Aidan wybrał ją, tak jak wcześniej wybrał go Wielki Mistrz Gildii Magów, Lorlen. Teraz nastała jej chwila, by wybrała kogoś z tej sali i skonfrontowała się z jego zadaniem. Cały kwiat istnień. Rycerze, kapłani, magowie, uczeni, artyści, ciężko pracujący rzemieślnicy. I jeszcze większa ilość rycerzy, kapłanów, magów, uczonych i artystów. Mniej już rzemieślników. Nie każdy był człowiekiem, chociaż człowiek tu dominował. Jedni mieli rogi, inni unoszące się nad głową kryształowe obręcze. Jeszcze inni skórę koloru nieba, ognia, czy słońca.

Muzyka wokół na chwilę zaskrzypiała, gdy siedzący na przeciwko mężczyzna zmarszczył brwi, wpatrując się gdzieś w sufit. A sufit był piękny, pokryty najróżniejszymi malowidłami przedstawiającymi niesamowitą ilość bitew, wspaniałych zwycięzców i potwornych przegranych. Pałace, krainy i mapy, rozłożone na suficie. Wszystko do poznania. Gdy muzyka raz jeszcze jakby zaskrzeczała złą nutą, po wszystkim przeszły energetyczne, niewidoczne dla innych nitki, które splotły ten świat. Nie mogła pozwolić, by się rozsypał.
Zwykł być Rodowitym Sępem, Chciwym ścierwem zachodu, Niehonorową plagą zdrady, Zdrajcą narodów, Szacunek monetą wyrabiającym, Niemiłym wszelkim cnotom, Zniesławionym imieniem, Parszywym Kłamcą, Jadowitym Mówcą i Obrazą dla domeny króla
Obrazek

Re: Teatr Mniejszy - Akt II

23
Czy to sen, czy spełnienie marzeń? Madamme Virienne de Vor, na skutek niejasnych okoliczności jawi się w sali pałacowej, jednej z wielu, jakich niegdyś miała zaszczyt przebywać. Wszystko jest bogate i konwencjonalnie piękne, wysycone kunsztem carskiego podniebienia. Białe kolumny, ozdobne krzesła, potężne ławy. Wszystko jest idealne, za idealne...

Dostojni możni krążą dookoła, próbując zmącić i tak wzburzoną świadomość. Wszak chwilę temu toczono bój, a w mgnieniu oka krwiożercza udręka przechodzi konwersję do przystępniejszej formy debaty stołowej. I chociaż zewnętrzne bodźce namawiają do zapomnienia o przeszłości, czarodziejka poddaje zdarzenie dogłębnej analizie - Muzyka. Tak, to wpływ muzyki poczwary. Być może, za sprawą swoich diabelskich sztuczek wepchnęła mnie do tej złotej klatki, skąd nie ma wyjścia. Z każdą sekundą manipuluje nutą, ażebym pozostała w ułudzie. Jednakże... zraniłam ją. Nie powinna być w stanie kontrolować odmiennej rzeczywistości. A co, jeśli to sprawka nieznanych mi mocy? Logiczne, bowiem ściągał mnie fizyczny odpust. Gdyby tak? - myślała.

Wyrwana z konsternacji za sprawą zalewającej umysł fali wspomnień. Nieznane treści pchały się uszami, żeby zwizualizować niemający miejsca w historii rysunek. I wszystko stało się jasne, madamme de Vor została zobligowana do konfrontacji z jednym z członków zebrania. W jej zakresie leżała zwada, rzucenie rękawic, by doprowadzić do starcia odmiennych charakterów, poglądów, sił życiowych. Na próbę wybiera jedyną obecną jednostkę, która budzi mieszane uczucia. Mowa o odzianym w mroczne szaty mężczyźnie z końca sali. Domieszkowany złotem wbija wzrok w czarodziejkę, jakoby skradła rąbek jego szczęścia. On już wie, że Virienne podjęła decyzję. Potwierdzenie edyktu przychodzi z powstaniem czarodziejki. Po uprzednim odsunięciu siedziska, wstaje, wskazując smukłym palcem na wybranka.
- Dzierży złamaną szablę i rozgranicza tyranów od wyrozumiałych władców. O czym mówię, mój drogi?
Kości rzucono, zaś wzniesione w eter słowa lepią zagadkę na cześć króla Aidana.

Re: Teatr Mniejszy - Akt II

24
Gęsty bezczas gdzieś wokół nich, sporadycznie przecinany spięciami obcej energii, nadawał całej scenie wyjątkowej, podniosłej atmosfery. Umysł Ningela toczył próżny bój z sobą samym: oto gorzki, skrupulatny sceptycyzm ni krzty nie ufał temu, co widziały oczy, ale świadomość, że przed chwilą popełniał samobójstwo odrzucała jakiekolwiek argumenty, otwierając się w zupełności na wszystko, co szykują mu Bogowie.
Bogowie.
Nie ich psy i nie podszywający się pod posłańców szachraje.

Niepokojący dźwięk rozbrzmiał i ucichł, a Gnom właściwie nie wiedział, jak go traktować - przypadek czy znak od Usala? Ostrzeżenie - przed czym: nieposłuszeństwem czy istotą naprzeciw? Zdany był na własny rozum i intuicję... a ileż rozumu mogło pozostać w umyśle kapłana, który się zabił.
Nie miał kuszy, a miecz był zdecydowanie nie na miejscu. Obawiając się trochę fałszywego ruchu na ledwie dostrzegalnej posadzce, która - zdawało się - niemal chciała prześwitywać i pokazać bezkresną pustkę za nią, sięgnął po krótszy oręż.
- Nie! - odpowiedział stanowczym krzykiem na błędną odpowiedź, a w konsekwencji - zarówno na rozkaz. Przecież prawdziwy posłaniec Posępnego nie odpowiedziałby błędnie, gdy rozwiązaniem była śmierć!
Złapał rękojeść noża, zamachnął się i rzucił przez pustkę, celując w łysą czaszkę i sine, kłamliwe usta. Nie wiedząc z czym ma do czynienia, zakrzyknął jeszcze pełnym natchnienia głosem:
- Przepadnij!

Spoiler:

Re: Teatr Mniejszy - Akt II

25
Ningel

Krzyk protestu, który wydobył się gromkim, lekko ochrypłym od nieużywania tego organu z gardła gnoma, uderzył jakby fizycznie w łysego mężczyznę, który otworzył oczy szerzej i już chciał coś powiedzieć, odsuwając się z krzesłem do tyłu. Jego usta pocałunek złożyły na klindze, która rozpłatała je na cztery części. Nos rozszedł się w parze z ustami, a kawałek rękojeści wybił w czole małą dziurkę, rozbijając czaszkę, zapewne też kościami tnąc mózg jak tanie mięso na targowisku. Potworny, pełny bólu syk zasysania powietrza bądź długie jęknięcie towarzyszyło dawniej odległej, teraz coraz głośniejszej muzyce. Mężczyzna zaczął się trząść i rzucać na boki, jakby dostawał paraliżu, pomimo tego, że powinien już nie żyć. Kilka razy podskoczył bezwładnie na krześle, rozrzucając przy tym dynamicznie jakieś drobiny. Drobiny, przypominające papier, bądź te drobiny, które Ningel widzi, wpatrując się w ogień. Kawałki miękkiego popiołu odczepiały się od umierającego w konwulsjach, aż w końcu on sam wybuchnął chmurą szarego, krztuszącego pyłu. Ningel zakaszlał, zamykając oczy, by uchronić je przed nadciągającym, gorącym popiołem.

Popiół jednak nie był gorący, lecz mokry i wilgotny. Tak na skórze poczuł go Ningel. Gdy otworzył oczy, nie było jednak popiołu, a woda. Ogromna, kilkukrotnie większa, przysłaniająca niebo fala ciemnej, granatowej wody, w każdej chwili gotowa spaść na Gronkiela. Gronkiela? Nagle odetchnął głęboko, bo wróciła mu możliwość oddychania w zapartych piersiach. Rozejrzawszy się był znów na pokładzie statku - zniszczonym, pełnym krwi, trupów i wojennej mgły, przeplatającej się z odległą, przytłumioną, lecz bardziej fizyczną muzyką. Pokład był przyciemniony - z jednej strony wznosiła się nieruchoma, cieknąca dziesiątkami zimnych kropel fala, a z drugiej wszystko urywało się - znikała woda, znikało niebo, w podobnej, jak w czarnej komnacie, czarnej kolorystyce poznaczonej fioletowymi, odległymi wiązaniami.

Na pokładzie wśród trupów nie było widać nikogo - same leżące ciała. Nikt poza tym. Najbardziej widoczny był okrągły bebech świniopodobnego demona, który teraz leżał zapewne martwy, bo z wywalonym jęzorem i wykrzywioną mordą. Wbita w niego sterczała chyba różdżka. Gdzieś nadal słychać było muzykę. Tak, jakby dochodziła ona od strony demona, który był jej epicentrum. Może gdzieś za nim schowała się ta błękitna istota?


Virienne

- Dzierży złamaną szablę? - odpowiedział niczym echo, unosząc znacznie brwi do góry, rozpierając się wygodniej w krześle. Pomimo, że był tak daleko, słyszała go dobrze i wyraźnie. Wszędzie wokół zapadła cisza, a rozmowy ucięły się, jakby ścięte gilotyną samej Śmierci. Bo tak, pachniało tutaj śmiercią - tylko nieliczne szepty mieszały ten stan. Wielu zapewne zastanawiało się, czemu akurat wybrała jego - powracającego z wygnania. Zapewne równie wielu zastanawia się, czy uda mu się zgadnąć jej zagadkę. Jeśli tak i zgadnie, zostanie członkiem Trójcy. Jeśli nie... Cóż, będzie mogła wybrać kolejną osobę. Jeśli jednak ona nie zgadnie jego zagadki, będą tańczyć dalej w tym niebezpiecznym układzie słów, które według poetów groźniejsze są niż prawdziwe ostrza.

Jego wzrok uciekł gdzieś wyżej, jakby szukał czegoś spojrzeniem. Zaśmiał się pod nosem i wyrzucił z oznakami lekkiego rozbawienia - Przepadam, przepadam. Za zagadkami, których rozwiązanie nie jest proste. Nawet po głębokich przemyśleniach. Trudno w ogóle pojąć. Gdzie jesteśmy? Co robimy? Nie spodziewałem się, że czyjaś magia może być tak silna, byśmy się spotkali bez mojego wkładu. Ależ, gdzie moje maniery, Czarodziejko. Nazywają mnie Księciem Szaleństwa. Panem obłudy. Ty zapewne znasz mnie jako Garona. Tutaj nazywają mnie często Wygnanym. Zanim odpowiem na Twoją zagadkę, zadam moją, żebyś miała czas na zastanowienie się - jego monolog, gdy wstał od stołu i przechadzał się wzdłuż niego, zbliżając się mimowolnie do Virienne, wywołał spore poruszenie. Wszyscy tu zebrani ścierali się ze sobą w twardych tezach. W końcu, oni wiedzieli najlepiej. Syn Virienne nerwowo stukał palcami o poręcz swojego fotela. Kilku rycerzy stojących poza stołem, których teraz dostrzegała Czarodziejka, podejrzliwie spoglądało w kierunku Wygnanego, którego wygnał sam Król Aidan przed swoją śmiercią za podejrzliwe obcowania. Przynajmniej w tym świecie. Mało kto mu ufał. Pochylał głowę, a ręce miał za plecami. Widać było, że niesie jakiś podłużny pakunek z brązowej torby.

- Bardzo lubię w taki sposób pojawiać się wśród tych, których nazywa się żywymi... A więc! Chodzę sobie po wystawie malarskiej w pięknym, Kerońskim, bogatym domu. Patrzę sobie na mężczyznę w ramie. Podchodzi do mnie byle arystokrata, rycerz, służba - nieważne. Pyta - Na co pan dokładnie patrzy w tej ramie? Ja zaś mu odpowiadam, że nie mam braci ani sióstr, ale ojciec tego człowieka na obrazie jest również moim ojcem. Na czyj obraz więc patrzę? - mości Garon uśmiechnął się szeroko, gdy osiągnął szczyt stołu. Zmarszczył brwi, zaczął bić się z myślami i po krótkiej chwili odpowiedział niepewnie na zagadkę - Złamana szabla to symbol pokonania... Więc - zmarszczył brwi, a jego twarz wykrzywił dziwny grymas. Oczy zmieniły się diametralnie, pomimo tego, że uśmiech pozostał.

- Sumienie?
Zwykł być Rodowitym Sępem, Chciwym ścierwem zachodu, Niehonorową plagą zdrady, Zdrajcą narodów, Szacunek monetą wyrabiającym, Niemiłym wszelkim cnotom, Zniesławionym imieniem, Parszywym Kłamcą, Jadowitym Mówcą i Obrazą dla domeny króla
Obrazek

Re: Teatr Mniejszy - Akt II

26
Świat skrywa największe skarby między wierszami. Miejsca poza materią i czasem, gdzie trafiają nieliczni, a i tak ich opisy są wytworem substancji narkotycznych. Tylko wybrani mogą egzystować w metafizycznej sferze, która nie jest psikusem umysłu. Tym razem wykreowana przez szeroko pojętą magię, gnieździ w swym majestacie rozmaite osobistości, w tym czarodziejkę de Vor.


Mimo że szczegóły spotkania, a nawet jego zarys nie są w ogóle zrozumiałe dla kobiety, postanawia jednak wejść w grę słów. Pierwsza rzuciła zagadką, aby w odwecie dostać rewanż. Klimat sprzyjał wymyślaniu problemów, które nawiązywałyby do władzy, króla i analogicznych pochodnych, przeto madamme Virienne de Vor uknuła powierzchownie proste pytanie. Nie w głowie były trudne zagadki, jak najprędzej chciała wydostać się z tego czegoś. Nigdy nie przepadała za poszerzaniem horyzontów sfery metafizycznej - jakby rzeczywistość była dostatecznie nużąca. Myślała, że wybrany osobnik z łatwością udzieli poprawnej odpowiedzi, gdyż na bystrego wyglądał. Niestety, pomyliła się. Mężczyzna wybrał inną odpowiedź, niepoprawną. W pierwotnym zamyśle chodziło o łaskę, wszak łaska rozgranicza prawdziwych władców od tyranów. No cóż - pomyślała - niech to się skończy, muszę stąd uciec. Czasem należy nagiąć fakty i grać tak, aby kroki pasowały do wystukanego rytmu.
- Oczywiście, że sumienie. Toż to sumienie jest wyznacznikiem prawdziwego władcy. Gratuluję, mój drogi.


Rola błazna wartko odegrana, mężczyzna może czuć się usatysfakcjonowany poprawną odpowiedzią, która nią nie jest. Zasady gry wymuszają zamianę stanowiska. Pytająca staje się pytaną. Bez większego namysłu analizuje zadanie, jakie zdaje się być logiczną błahostką.
- Jeśli nie masz rodzeństwa, wszystko wskazuje na to, iż obserwowałeś samego siebie na obrazie. Taka pycha jest niewskazana, mój drogi. - Powiedziała sucho, ponaglając wzrokiem.

Re: Teatr Mniejszy - Akt II

27
Przetoczył się na bok i syknął, gdy wraz ze świadomością powrócił do niego ból - w miejscu, gdzie oberwał kopytem, w rytm pulsującej krwi narastał okazały guz. Podniósł się najpierw na ręce, potem na kolana i w końcu z trudem wstał, wspierając się o reling, nim nie odzyskał równowagi na kołyszącym się statku.
Poprawił maskę, by móc cokolwiek widzieć - wielokrotnie przeszkadzała mu, ograniczała pole widzenia i była w całości niewygodna, jak większość masek, ale był do niej na tyle przywiązany, że wbrew rozumowi nie odrzucił jej gdzieś na bok na czas zagrożenia. Nie spodziewał się takiej martwoty na statku. Ciała, śmierć - same w sobie choć makabryczne, to do przewidzenia; spodziewałby się jednak całego roju tych małych czartów, którym przewodziła nienaturalnego koloru suka. Odległa muzyka sugerowała, że jeszcze żyje - a samotna różdżka, której chyba Czarodziejka nigdy nie zostawiała, mogła w mniemaniu Ningela wróżyć i jej śmierć.
Gnom odetchnął, odsapnął i ruszył ku swojej kuszy, upuszczonej, gdy wielki bies wbił broń w pokład. Zamierzał dostać się do niej jak najszybciej, założyć bełt i przygotować się do strzału, gdy będzie skradał się w kierunku źródła muzyki. Jeśli ta istota faktycznie jeszcze żyła, to należało to zakończyć. Zwłaszcza, że Ningel na nowo wierzył, że przeżyje - w końcu dobrowolnie chciał oddać się Usalowi, a przeżył... Może właśnie dlatego, że był gotów na poświęcenie.

Re: Teatr Mniejszy - Akt II

28
Mości Garon ucieszony niebywale wykrzywił twarz w szerokim uśmiechu, a oczy jego stały się jakby większe, próbując pochłonąć spojrzeniem czarodziejkę. Jego radość i spełnienie były wręcz namacalne, jak para unosząc się z raczej mało-kolorowego ciała o raczej płochliwej posturze. Pokiwał głową i ze słowami Virienne jak za pstryknięciem palców albo jakby podczas rzucania zaklęcia, twarz jego zmieniła się w jednej chwili. Spoważniał, a jego miano jakby ściągnięte zostało w dół - brwi wykrzywiły się trochę gniewnie, kąciki ust, opadły nawet w dół - wszystko jakby spłynęło po głowie, opadając o milimetr niżej. Pokiwał głową, gdy Virienne zgadła jego zagadkę bez problemów. Ona sama zakomunikowała, że on też poprawnie na to odpowiedział, co początkowo spotkało się z zaskoczoną ciszą, przeradzającą się w pełne oburzenia i wątpliwości szepty, które po kilku krótkich chwilach rozbrzmiały echem oklasków, okrzyków i wiwatów. Oto stał Garon, Książę Szaleństwa i Obłudy, wpatrujący się w Virienne. Pokiwał głową po raz kolejny. Stał się członkiem Trójcy. Wyimaginowanego świata, który nie istniał stał się jednym z przywódców. Ale czy na pewno świata, który nie istniał?

- Zgadłaś moją zagadkę. Ale też oszukałaś mnie. Niewyobrażalne. Ty. Ty penisie - zdenerwował się Garon, po czym zmarszczył się jakby ugryzł cytrynę, rzucił w Virienne niezbyt ciężkim pakunkiem, który wcześniej trzymał za sobą, wzburzając syna Czarodziejki, a także najbliżej zebranych, którzy pomimo wiwatów wydali zawołania oburzenia - To dla śmieszka-karakana, co w masce kryje gębę. Dzisiaj nie mam już ochoty na igraszki z Tobą, może jutro będę. Może jutro. Teraz odwiedzę kogo innego. Igraszek sedno... Ale... Ale Ciebie... To-to. To na pewno - to powiedziawszy zamachnął się i wysuwając język do przodu, jakby próbował zlizać z ust słodki smak miodu albo jakiejś słodyczy, uderzył otwartą ręką Czarodziejkę w twarz. Szczypiące miejsce mocniej zakuło w okolicach warg, gdzie pojawiła się mała rana. Marszcząc czoło i oczy Virienne wpatrywała się w ciemne deski pokładu statku, ściskając pod sobą twardy i podłużny pakunek, który podarował jej w pseudo świecie Garon. Policzek nadal szczypał. Po pokładzie nie widać było niczego, poza polem ciał, a wokół statku z jednej strony zamykała się nieruchoma fala, a z drugiej otwierała się głęboka otchłań.

Wtedy też wśród trupów pojawiła się niepozorna postać Ningela, który w deszczu kropel z gigantycznej fali przechadzał się pośród trupów. Śmierć zalegająca wokół miała nieprzyjemny zapach - odór wręcz. Nie był to zdrowy zapach ziemi, rozkładu i niemego pożegnania ze światem żywych. Był to raczej odór sprofanowanego dzieła pozbawienia życia w wulgarny i pozbawiony czci sposób. Była to melodia spisana bluźnierstwem wobec Śmierci i podszywaniem się pod nią. Melodia, która zmąciła w jego umyśle. Melodia, która wysłała go do jakiegoś innego miejsca, które nie było prawdziwym światem. A może było prawdziwe, tyle, że mniej prawdziwe, niż to, co znał? Co tak czy inaczej określić można by było jako prawdziwe? Trudno stwierdzić. Na ziemi wśród tego bluźnierstwa leżała kusza, którą z łatwością załadował. Coś jednak leżało pod nią, ukazując się, gdy podniósł swój oręż. Podłużna, zamknięta, czarna szkatułka, leżąca na ziemi. Na niej, na żółtym, podniszczonym trochę papierze, eleganckim zapisano pismem:

Dzieńdoberek! Witam pana, panie gnomie.
Tu oto jest skrzynia. Nikt się o niej nie dowie.
Tylko ta, co przynosi podarki. Wtedy skrzynia się ziści.
Klucz dostaniesz kiedy Ci dam. I wtedy się wszystko. Ziści.
Kiedy nadejdzie odpowiednia pora, dasz jej szkatułkę otwartą.
Ona wtedy domyśli się co z tym zrobić. A jak nie, to weź jej tam. Niech przypomni sobie, co dzisiej sprawiło, że się spotkalimy.
Swoją drogą, jak będziecie dawać takie zagadki, to Wami mordę wytrę. Jeśli tyle dla was znaczy ludzie takie zaangażowanie społeczne, jak moje. Postawiłem moją rodzinę, moje życie prywatne, reputację, wszystko inne i dla was tylko znaczyło to pierdolone "Nie! Przepadnij!" albo oszukaństwo jak z tą tamtą, to Was powinno się jebać kurwa, tak się powinno Was jebać, jak tylko bogowie są w stanie.
Ale dobra. Bywajcie. Wpadnijcie od czasu do czasu. Spróbujcie mnie wywołać. Zróbcie to, albo Was poduszę jęzorami, co byście nie mogli takich parszywych zagadek wymyślać. Zostaniecie moimi czempionami! Zobaczycie. Polubimy się. Nie jesteście głupi. Przydałby mi się taki karakaniarz co chrapkę ma na długie nogi tej, co ich otworzyć nie chce.
Wspaniale! Czas na świętowanie i uczty... Ślimaki dla każdego! Dla Ciebie, dla niej i dla niego. Dla wszystkich damy ślimaki. Czekaj, skreślę to. Krasnoludy nie lubią ślimaków. Nikt nie lubi ślimaków. Nie będzie ślimaków dla nikogo. Sądzę, że to trochę nietaktowne, karmić ludzi ślimakami, prawda? Sporo tu namieszałeś, jak jakiś mały szczur. Phihi! Ale wciąż nie dostaniesz ślimaka. No, może troszeczkę. Jak będziesz chciał, zadmij wróg. Wezwij mnie, a przybędę. Ale ślimaków sam musisz nałapać.


Ningel poczuł jak obecność opuszcza jego ciało i niknie gdzieś rozwiewając na chwilę odór. Wydawało mu się, że monolog ten trwał bardzo długo. W rzeczywistości wiedza z liściku została mu przekazana znacznie szybciej. "Magia". Poczuł się jakby lżej i swobodniej, wpatrując się w czarną, małą szkatułkę, na której leżała kartka z narysowaną na niej, uśmiechniętą buźką. Z obecnego punktu widzenia mógł zajrzeć z odległości kilku kroków za leżącą bestię. Spojrzenia Virienne i Ningela krzyżowały się w taki sposób, że widzieli świńskiego, wyglądającego na martwego demona niemalże ze wszystkich stron. Błękitnej istoty nigdzie nie było widać, a jednak melodia dolatywała mniej więcej z tamtego punktu.
Ile mam czekać? rozległo się gdzieś w eterze męskim głosem, który oboje znali. Melodia z okolic świńskiego demona była średniej jakości, ale wraz z tajemniczym głosem gdzieś w tle rozbrzmiał prawdziwy jazgot kogoś, kto z pewnością nie jest w stanie grać.
Zwykł być Rodowitym Sępem, Chciwym ścierwem zachodu, Niehonorową plagą zdrady, Zdrajcą narodów, Szacunek monetą wyrabiającym, Niemiłym wszelkim cnotom, Zniesławionym imieniem, Parszywym Kłamcą, Jadowitym Mówcą i Obrazą dla domeny króla
Obrazek

Re: Teatr Mniejszy - Akt II

29
Szok, w którym jest nie pozwala na elementarne sklecenie myśli. Wciąż otumaniona, stoi pomiędzy fikcją a rzeczywistością. Jak te bezbronne ciele czeka, aż pasterz zagoni ją na odpowiednie pastwisko. Niefortunnie na tym areale brakuje pasterza, zaś sama Virienne wątpi także w obecność jakiegokolwiek pastwiska. Chaos, zawierucha i trupów kupa. Mroczne moce zstąpiwszy z najmroczniejszych zakamarków wszechświata, witają na pokładzie królewskiej łajby, mącąc pierwotne plany władcy. Siły uderzają w jego imię, poprzez atak na wierne sługi.

Czas mija, a najwytrwalsza z eskapady finalnie otwiera usta, połykając niemalże powietrze. Wypuszczona z krainy mroku, niczym wygłodniałe zwierze chapie oddechy. W kolejnej chwili częstość oddechów spada, żeby na krańcu obrać stabilny rytm. Wtedy złapała się za policzek, który chwilę temu spoliczkowała niepojęta istota. Czyżby rodowy mag napotkał w zaświatach boga? Czy przechytrzyła samego Garona? Wciąż pozostawało wiele niewyjaśnionych spraw, chodź jedno było pewne - przeklęty karaczan maczał w tym palce. Zbyt wiele faktów składało się na tę niemalże pewną hipotezę. Prymitywna dedukcja właśnie tak podpowiadała Virienne.

Wijąc się po pokładzie dostrzega swoje wartościowe berło, mimo że jest umorusane rozmaitymi wydzielinami powoli sięga po nie, ażeby wartko powstać na nogi. Ruchom brakuje gracji, są pełne niepewności, jakoby dziecię stawiało pierwsze kroki. W tym momencie różdżka spełnia swą rolę wyśmienicie, jest doskonałym podparciem. Poza podporą pod stopami czarodziejki znajdowała się pewna szkatułka. Obawiając się kolejnych niespodzianek, co rychlej capnęła ładunek, tym samym dobierając się do jego wnętrza. Czym obdarował ją Garon?

Tuż po rozpakowaniu podarunku Virienne, zwraca uwagę na winowajcę całego zajścia. To coś, jak nigdy nic kroczy po pokładzie. I doszłoby do konfrontacji między osobnikami, gdyby nie fakt, że z oddali przyszły niepokojące dźwięki. Ktoś lub coś zawołało, dlatego Nigel musiał odejść w zapomnienie. Cała uwaga czarodziejki zwraca się ku centrum niepokojących odgłosów.
ODPOWIEDZ

Wróć do „Heliar”