[Obrzeża miasta] Obozowisko

1
Banda zawędrowała tu aż spod Jeziora Gwiazd ( http://herbia-pbf.pl/viewtopic.php?f=75 ... 103#p25103 )

Na polach pod Heliar rozłożono obozowisko. Na wzniesieniu zbudowano pobieżnie drewnianą budę. To tam Rada Trzech – bo tak właśnie uniesiona duchem zrzeszenia ciżba nazwała swoich pastuszków – zbierała się codziennie i rozmawiała od zmierzchu do rana o kwestiach różnego sortu. Pod wzgórzem rozstawiono dziesiątki namiotów, które dostarczono uchodźcom za wstawiennictwem jednego z kumów wiecznie nawalonego prowoka powstałego zamieszania. Guede podziękował mu, skoro tak należało się zachować, ale namiestnik portu nie chciał go nawet słuchać. Porozdawał materiałowe mieszkanka i schował się za murami miasta. Nie oznaczało to wcale, że ostrouchom brakowało problemów. Natura, choć raz, nie dokuczała im za bardzo. Wiatr nie uderzał mocno, ale i tak powodował sporo szkód. Wichura niosła ze sobą choróbska, a ponadto rozrzucała po obozowisku śmiecie i szmaciane domostwa oderwane od sznurów. Na dodatek, elfom nie pozwalano dostać się za bramę miasta. Próbowano przegnać ich z powrotem nad Jezioro abo i na koniec świata. Oskarżano ich o różne nierealne zbrodnie oraz przestępstwa. W dzień po dotarciu pod Heliar dwu z nich chciano posłać na szafot za rzekome zamordowanie pewnego bednarza – tego samego, któremu dwa dni potem Olinus osobiście dawał zlecenie na zrobienie paru beczek na prowiant. Choć zebrana przez staruszka gawiedź brała udział w paru kradzieżach i burdach, to oszczerstwa rzucane przez straż wesoło zlewano moczem.

Dużo zachodu kosztowało Mancinellę przeprowadzenie ambasadora Krinn za mur – ale w końcu się udało. Obu panów konieczność poniosła w mrok opustoszałego miasta. Czerw miał ze sobą karteczkę ze wskazówkami od Pochrustka, sam bowiem nie znał położenia własnego sekretariatu. Nie obeszło się zatem bez zwiedzania zakamarków miasta oraz szwendania się po bruku. Na szczęście, nie trwało to do samego rana. Los darował dwu nieborakom spotkania z bandziorami. Również z ich gorszą odmianą – stróżami prawa. Po paru godzinach, pewno ze znudzenia, wskazał im nawet drzwi do rzeczonego biura. Tam natomiast kazano im jeszcze czekać na kogoś kompetentnego. Zza kontuaru powitał ich dozorca i na widok Guede zamierzał wszcząć alarm. Przedsiębiorczemu narkusowi wiele trudności sprawiło przekonanie ciecia, że jest sobą we własnej osobie, a nie rabusiem abo sekwestratorem. Zanim doszło do porozumienia z kimś o odpowiednim pełnomocnictwie, niebo zaszło czerwienią i zmieniało się z wolna z nocnego w dzienne.

Czekałem na to spotkanie - powiedział niziołek z wąsem. — Zwą mnie Bonawentura. Jestem prawdopodobnie zwierzchnikiem tego zamtuzu, któren ktoś przemianował na delegaturę dla pańskiego szemranego biznesu, panie Mancinella. To ze mną powinien pan omawiać każdą ważną sprawę. Te nieważne proszę załatwiać w swoim zakresie — wąsacz zaczął zerkać na starego wieszcza. — Zwracam się również do pana, em, w sumie, to ktoś pan?

Mariden ostatni raz obeszła namiot dookoła, chcąc zadbać o bezpieczeństwo dorobku schowanego za cienką ścianą z szarawego sukna. Rzecz jasna, nie gwarantowało to wcale ustrzeżenia przed rozszabrowaniem całego skromnego mienia. Ba! Nie dawało przecież żadnego zabezpieczenia, ale chociaż poprawiało samopoczucie i rozbudzało mizerną otuchę. Po dokończeniu ceremoniału wronowłosa udała się na umówione rendez-vous z kurierem Pochrustka. Jego samego odesłano do Heliar zaraz po rozłożeniu obozowiska, a zatem około sześć dni temu, natomiast Marie nie starczało czasu na prędsze spotkanie się z poczciarzem. A spotkać z nim się musiała, skoro obiecała swoim ziomkom pomoc w zorganizowaniu ważnego dlań zadania. Korespondencja nie może nadać się sama.

Zapraszam, zapraszam — zachęcała Isírielównę chuda jak brzoza panna. — Puchrustek powiedział mi, że mam się ciebie spodziewać. Widziałam cię nad Jeziorem Spadających Gwiazd. To naprawdę niesamowite. Musisz wiedzieć, że cię podziwiam. Jesteś stanowcza, odważna... — elfka zarumieniła się nieco i zaraz pohamowała. — Przepraszam, nie chciałam. Em, na stole masz atrament, rzuć coś na arkusz, a potem się to rozda gońcom. Hm, zaraz, a umiesz chociaż pisać?

Po obozie hulała zawierucha. Po polach snuło się parę dusz. Wieczorne zimno przechadzało się od namiotu do namiotu i nawiedzało każdego zmarzniętego ostroucha, strasząc chorobą oraz nieprzespaną nocą. Gdzieś tam niosło się echo krztuszenia i narzekań osób, które morowe ochłodzenie dorwało zawczasu. W oknach Heliar palono świece, a w koczowisku panowała ciemność. W mieście spano bez obaw, a stanica truchlała z przerażenia. Jeno Atwa nie zamartwiał się wcale. Przeznaczono mu kawałek terenu tuż obok składu z żarciem. Zwierz wiedział, że nic mu nie zagraża, skoro schowka na strawę strzeżono równie starannie, co komnat kerońskiego króla. Robiąc pod siebie nie ze strachu, a tak po prostu, z powinności, wierzchowiec obserwował siedzącego na dachu drewnianego baraku kota – a zwłaszcza strzałkowatą końcówkę jego ogona – oraz warczącego nań sześcionożnego sabareka.

Re: [Obrzeża miasta] Obozowisko

2
Jej lico białeeee, dłuugi włoooos!
Tak piękna wolna byłaaaaa
Na wietrze leekki byyył jej krook
Jak looot lipowych listków!


Los okazał się wyjątkowo łaskawy darowując dwów nieborakom spotkania z bandziorami oraz strażą miejską. Co zresztą zakrawało na niemały cud biorąc pod uwagę, że Mancinella zachowywał się tak, że nawet pomijając jego pochodzenie, na każdym kroku udowadniał, że urwał się z lasu. I nawet godna i reprezentacyjna obecność samego Olinusa skazanego na towarzystwo plantatora nie mogła zdziałać tu czarów. Czerw bowiem, pociągając ze znalezionej nie wiedzieć gdzie i kiedy butelki z tajemniczym płynem, ewidentnie blisko spowinowaconym ze spirytusem, upił się zaraz po przekroczeniu miejskich bram. Od tamtego czasu ich wędrówka napotykała opóźnienia w postaci błądzenia po zaułkach i nieczynnych uliczkach a także regularne przerwy na oddawanie moczu na budynki użyteczności publicznej oraz ostentacyjne zaczepianie każdej mijanej kobiety, niezależnie od jej wieku, rasy i stanu cywilnego. Na domiar złego, odurzony elf odmawiał przechodzenia każdą zbyt wąską ścieżką lub taką w której postanowiły zadomowić się jakiekolwiek koty. Ale najgorszy i tak był tutaj fakt, że przez większość podróży profanował wszystkie możliwe fenistejskie pieśni i ballady. Tym razem padło na "Nimrodel" co i tak należało powitać w jego przypadku z radością biorąc pod uwagę, że jego równie bogaty co plugawy repertuar obejmował przed momentem również kilka pieśni - kapłan rozpoznał natychmiast- ewidentnie zasłyszanych w najgorszych Erolskich knajpach a ryczanych zwykle przez pijanych marynarzy i magazynierów.

U wodospadów Nimrodeeel
Nad czyystą chłoodną woodą
Dziewczęcy głos jak sreebrny deeeszcz
Na stawy lśniące paaadaaaaał!


Starając się utrzymać butelkę w pionie, Mancinella wylądował tyłkiem na bruku. Krzyżując nogi i gnąc swoją czarną, odświętną szatę trumniarza, którą założył w zastępstwie świeżo wyprawnych nogawic, przyjrzał się krytycznie temu co zostało w butli i zakończył sprawę jednym pociągnięciem. Krzywiąc się lekko, sięgnął do sakwy po skórzany kubek polewając sobie na zapitę nieco cuchnącego spalenizną naparu, z korzenia brzeczniaka, który zażywał regularnie jako lek na odstawienie w przerwach od ćpania popium. Oczywiście nie zapowiadało się na żadne odstawienie, robił to wyłącznie po to by dać organizmowi chwilę przerwy. I najczęściej, skatować go dla odmiany czymś innym, jak na przykład alkoholem na który apetyt zaostrzał mu się dość mocno, zwłaszcza podczas nieregularnych okresów dipsomanii. Zabieg ten miał również podłoże dyplomatyczne. Nie wiedzieć czemu ale w społeczeństwie alkoholicy wciąż byli akceptowani bardziej od narkomanów. Mancinella pił więc, by sprawiać odrobinę lepsze wrażenie.

Hej, Oli, zobacz no. — Zwracając się do niego z pijacką wylewnością i szturchając w bok kolana stojącego nad nim kapłana, wskazał głową budynek przed nimi. — To chyba tutaj — stwierdził mrużąc oczy i z trudem podnosząc się na równe nogi, omal nie zataczając się na blondasa i ziejąc na niego oddechem śmierdzącym jak świeży popiół z ogniska, które ugasił własnym moczem ktoś kto wypił ewidentnie za dużo. — Idziemy się z nimi, kurwa, rozmówić — mruknął, rozpinając koszulę i podwijając rękawy za przedramiona choć gest ten niewiele miał wspólnego z bojowymi lub wrogimi zapędami. W swoim zastępczym ubraniu Mancinella czuł się fatalnie a jego ciągłe wiercenie się i poprawianie każdego elementu z osobna weszło mu już w denerwujący nawyk. Jeden z tysiąca innych.

Ale jego wyrzeczenie okazało się niewartym a cały misterny plan poszedł się wałęsać. Przez cholerny czarny kaftan, w połączeniu z bladym i wychudłym licem, ani chybi został uznany za wampira lub jego wyższą i podlejszą odmianę to jest sekwestratora.


Ja też czekałem — warknął, gdy usiedli w końcu do rozmów. — Pół zasranego dnia. Ale pies z tym tańcował, grunt że w końcu mi uwierzyliście — dodał, jak na siebie bardzo dyplomatycznie i całkiem pojednawczo. — Bez zbędnego chędożenia rzeknę wam, że przybywamy w sprawie ekspedycji. Postanowiliśmy, że to właśnie wasze zacne miasto kopnie ten zaszczyt i historycznie podniosły moment. Dacie naszej flocie zezwolenie na przybicie do portu. I otworzycie bramy dla uchodźców pod murami, żeby mogli się tam dostać. I tyle, więcej nas nie zobaczycie. — Elf założył nogę na nogę zwracając się do Bonawentury zupełnie jak gdyby sprawa była już z góry załatwiona.

Właśnie. Powiedz mu, Oli — wtrącił się jeszcze zupełnie niepotrzebnie, swoim zwyczajem, słysząc pytanie niziołka skierowane do namiestnika Krinn.


Wygrzewający się na dachu Majak westchnął w myślach, bo tylko tak potrafił, spoglądając z wyższością, spowodowaną położeniem jak i mniemaniem na swój temat na szczerzącego na niego kiełki gryzonia. Machnąwszy ogonem po raz kolejny, co u kotów było odpowiednikiem wzruszenia ramion, ziewnął przeciągle kręcąc rogatą głową.
Jeszcze tego tu brakowało. Kolejne, hałaśliwe stworzenie niższego rzędu, uparte i głupie jak kobyla rzyć, reagujące na jego obecność bezmyślnym, zwierzęcym instynktem. Przez chwilę kocisko zastanawiało się czy nie przegonić intruza ale sama myśl, że miałby zniżać się do poziomu warczącego nań robactwa napawała go autentycznym i paraliżującym obrzydzeniem. W dodatku w pełni zasłużonym. Nie tak dawno widział jak ten sam ohydny wiewiór jak gdyby nic wyjadał plugawą, rojącą się od larw padlinę na zasianej żwirem ścieżce. Taką za którą nie zabrałby się nawet ślepy sęp. I śmierdząca zgnilizną i zepsuciem tak, że nie mogła kojarzyć mu się z nikim innym jak z pewnym znajomym mu elfem.

Re: [Obrzeża miasta] Obozowisko

3
Przekroczenie muru wraz z towarzyszem- tym trzecim, od razu wywołało w starym elfie niepokój. Mężczyzna, który miał być ich wybawieniem oraz jedyną przepustką do archipelagu, okazał się zupełnie zapijaczonym, a wręcz niebezpiecznym dla ekspedycji osobnikiem. Wcześniej, kiedy spotkał go za pierwszym razem i zobaczył zasmarkanego, obszczanego i nietrzeźwego Mancienellego, stwierdził, że da mu szansę. Przecież podróżowanie za pomocą teleportacji, może wywoływać wiele efektów ubocznych. Poza tym często pozory, okazują się tylko pozorami. Tym razem jednak postać, którą poznał podczas konwentu nad jeziorem, była dokładnym odwzorowaniem Czerwia. Wszystkim co wywoływało u Olinusa pewną dozę niepewności i lęku. I nie chodziło tutaj o używki, rozwiązły tryb życia, czy brak piątek klepki (choć mężczyzna uważał, że jego kompanowi brakowało wszystkich klepek do wydawania prawidłowych osądów). Był on przecież człowiekiem otwartym na wszelkie doświadczenia i akceptującym przyjemności duchowe, ale również cielesne. Uważał, że zaspokajanie własnych potrzeb jest podstawą, aby móc rozwijać się w innych kwestiach. Stąd był on kapłanem, który nie odrzucał smaku wina, tłustych potraw, ani przyjemności z młodymi elfkami. Pani pokusy patronowała właśnie ten aspekt ludzkiej duszy, który odpowiadał za doświadczanie satysfakcji. Jego filozofia wykraczała jeszcze ponad to i zakładała, że wszystko co spotykamy na drodze jest pozytywnym zjawiskiem, stymulacją organizmu. Nawet w wielkim bólu i cierpieniu dostrzegał łaskę i czerpał z nich potęgę. Czego więc dotyczyły obawy starca? Wątpił w realizacje ich przedsięwzięcia, że ten kolonista nie będzie w stanie osiągnąć celu. Na pomoc jednak przychodziła jego ideologia. Zwątpienie również jest pewnym zasobem, który dostarcza siłę.

Przez chwilę kapłan Krinn miał uczucie, jakby chodzili w kółko w labiryncie, który był specjalnie zbudowany, aby nigdy nie dotarli do sekretariatu. Oczywiście był bardzo poirytowany chaotycznym zachowaniem Mancienellego. Kilka razy zwracał mu uwagę. Ciągał go za fraki, kiedy przystawał setny raz, aby załatwić swoje potrzeby, albo zagadać do jakieś kobiety. Był tak wielce odurzony, że nie potrafił odróżnić spojrzeń zażenowania, strachu i kpin od kokietowania. W pewnym momencie nawet Ollinus uderzył w kostkę, myślącego o niebieskich migdałach, albo innych narządach (za pewne rozrodczych) kobiet, mężczyznę. Ten aż chwycił się za nią i skakał tak chwilę, aż się przewrócił. Wtedy z wyrzutami sumienia starszy elf pomógł mu wstać i wmówił mu, że sam się musiał uderzyć.

Pod koniec ich bezowocnych poszukiwań spojrzał z pewną litością na Czerwia i chwycił od niego kartkę. Zaczął się jej uważnie przyglądać, czytając wskazówki napisane przez urzędnika. Nie zdążył dotrzeć spojrzeniem do ostatniej linijki, gdy okazało się, że stoją naprzeciw sekretariatu. Nabrał głęboko powietrza i westchnął przeraźliwie. Prawie jak koń, który musiał wciągnąć pod górę trzy grube hrabianki opychające się słodkościami.

Zapał Tego Trzeciego nie przelał się na Olinusa, ale namiestnik bogini nadal czuł się zaangażowany w sprawę uratowania elfów. Poprawił swoją szatę i wszedł zaraz za Mancienellim pewnym krokiem. Trzasnął swoim zdobionym kosturem w momencie przekroczenia progu, jakby chciał zaznaczyć swoją obecność. Tak naprawdę otrzepywał trzonek rózgi z błota, które zebrał podczas nocnej wyprawy po mieście.

- Jestem Olinus z Shoute. Głos ludu elfickiego. – nie skłonił głowy na przywitanie lecz patrzył swoimi zielonymi oczami wprost na rozmówcę. Jego wzrok był w pewnym stopniu peszący. Jakby natarczywy i zmuszający do pochylenia się przed nim. Niezwykła aura autorytetu. A przecież był tylko mężczyzną młodej urody.

- Otworzenie nam portu i pozwolenie na opuszczenie waszych ziem, będzie korzyścią dla nas wszystkich. – zareagował na zachętę Czerwia i zaczął rozprawiać. – Jest to jedyna droga, którędy możemy wypłynąć na archipelag. Nie mamy innej drogi. Jeżeli nie uzyskamy zgody, będziemy musieli rzucić nasze przedsięwzięcie i powiedzieć elfom, że wyprawa kończy się pod waszymi murami. A z czym się to wiążę? – zrobił przerwę, aby głowa rozmówcy wypełniła się rozmyślaniem – Chaosem. Część z nich odejdzie.- wskazał w stronę, gdzie jego zdaniem znajdowały się mury oraz ich obozowisko – Lecz duża część pozostanie. Zaczną być zamieszki i kłótnie, stworzy się kolejna dzielnica miasta. Biednych elfów. Mieszkańcy będą walczyć z nimi, ale doprowadzi to tylko do niepotrzebnego rozlewu krwi. A pomyśleliście o chorobach? Epidemia zalewająca całe miasto. – w oczach Olinusa było prawdziwe przerażenie – ile ciał na ulicach będzie palonych, ile płaczących matek, ile problemów na głowie takich urzędników jak pan.- szczególnie zaakcentował ostatni powód- A po co to wszystko? Lepiej od razu pozbyć się problemu dla was. Wraz z przycumowaniem statków nas nie będzie.

Re: [Obrzeża miasta] Obozowisko

4
Mariden popatrzyła na szczapowatą dziewuchę, jakby ta właśnie indagowała, czy do komunikacji używa mowy, czy jeszcze serii wilczych charkotów i pochrząkiwania. Nie zniżyła się do natychmiastowej repliki, bez słowa wyciągając ze starannego stosiku kilka świstków cienkiego pergaminu i zanurzając końcówkę gęsiego pióra w kałamarzu z atramentem. Bez podnoszenia wzroku znad zapisywanego blankietu mruknęła do dzierlatki. — Nie. Idę na żywioł.

Miała całą mozolną podróż znad brzegu Jeziora Gwiazd na podmurze Heliar, żeby urywać sobie głowę nad treścią tego listu. Słowa niemal same popłynęły jej spod ostrza pióra, gdy tylko zaczęła pisać swoim koślawym, niedbałym pismem hulajduszy o palcach nawykłych bardziej do naciągania cięciwy i przebierania lotek na strzały, niż do pietystycznego utrwalania sobie sztuki kaligrafii. Za pióra piśmiennicze łapała się w ostateczności, kiedy musiała zanotować coś pilnie w dzienniku, a wszystkie rysiki połamała lub pogubiła. W ich domu na południe od Lei’Fenistei, pośrodku Śpiewających Wód i niczego więcej, ojciec kolekcjonował w swoim atelierze od zatrzęsienia piór — gęsich, łabędzich, z kuroliszków, z gryfów... Bliźniacy zawsze bronili się jak dwa barany przed codziennymi ćwiczeniami z pisania, Neena kreśliła litery niczym spod pędzla, a Marie bazgrała jak kura pazurem i zostawiała plamy atramentu na całym welinie. Ojciec potrafił być katowsko nieczuły na błagania i kontestacje, nie dając jej tknąć kulbaki ani majdanu łuku, dopóki nie pomarudziła swoich dwóch godzin dziennie nad pulpitem. Próby migania się wymagały poczynienia planów kalibru inwazji na państwo ościenne i były zwykle skazane na sromotną porażkę.

Bazgrząc jak kura pazurem i plamiąc pergamin atramentem, łuczniczka pisała prawie bez przystanków:
  • Ptaszyno,

    Wyjechałam z miasta, co pewnie już wiesz (przepraszam). Pewnie słyszałaś też o tej szumniej nasiadówie nad Jeziorem Gwiazd. Jestem tam. To znaczy, byłam, bo teraz to jestem już pod Heliar i reszta tej nasiadówy też (jeden bardziej szurnięty od drugiego, nie uwierzyłabyś). Całą tę kupę luda musimy przewieźć w jednym kawałku gdzieś na Archipelag (nie wiem, gdzie dokładnie, ale spokojnie, nawiguje taki jeden czub), a na razie te chciwe tępe pały z miasta nie chcą nas przepuścić nawet do portu i dać się nam załadować na statki. Tak, mamy statki. Nie pytaj skąd, bo skonam, że nie umiałabym odpowiedzieć zrozumiale.

    Nan, oni już nam tu chorują, łamią sobie nogi, wybijają zęby i urywają palce. Zrobi się umieralnia, jak poupychamy ich wszystkich do kajut i ładowni na parę tygodni żeglugi. Potrzebuję twojej pomocy i żebyś wybiła sobie z głowy samej ruszanie rzyci ze stancji. Na wydziale są sanitariuszki i inni ochotnicy, oszołomy z misją. Przydaliby się nam tutaj, bardzo. Zezwalam na użycie najcięższego działa retoryki: Twojego wdzięku. Oszczędnie.

    Na wszelki wypadek, bo jesteś oszołomem z misją: oszczędności są zdeponowane na koncie Basa, tylko powiedz, że przychodzisz ode mnie. Nie korzystaj z żadnych pociotnych przewoźników, on ma ludzi do swoich karawan, którzy mogą Cię przewieźć bezpiecznie. Nie przyjeżdżaj. Ale gdybyś przyjeżdżała, to napisz do swoich braci, bo potem do mnie będą fochy i pretensje, że im nikt nic nie powiedział.

    Ucz się pilnie i uważaj na siebie. Kocham Cię najmocniej.

    M.
Wahała się długo przed postawieniem ostatniej kropki, dopóki z czubka pióra nie skapnęła na arkusz kolejna tłusta kropla atramentu, pieczętując list. Stało się, kobyłka u płotu, kości rzucone, postanowienia złamane. Chciała uniknąć za wszelką cenę chociażby tyćkę pośredniego angażowania swoich bliskich w cały ten katastrofalny i skazany na klęskę projekt. Gdzieś podskórnie doskonale wiedząc, że prędzej lub później, ale będzie to nie do uniknięcia. Myślała po prostu, że jednak trochę później. Marie nie potrafiła dłużej łgać sobie w żywe oczy, precedens ratowania calutkiej grupy etnicznej był wielki i głośny, w końcu pozostali członkowie jej rodziny sami zaczęliby się w nim babrać. Zostali beznadziejnie przeklęci krwią Isíriela. Równie dobrze mogli zrobić sobie krzywdę, zanim ich drogi skrzyżowałyby się z jej.

Atrament podeschnął wreszcie i Mariden złożyła starannie pergamin, a potem zapieczętowała, wręczając gotowy list w kościste dłonie dziewczyny od Pochrustka. — Do Oros, wydział medyczny Uniwersytetu, Neena Isíriel. N-e-e-n-a. Najlepiej, żeby się zgubił w drodze i nie doszedł.

Łuczniczka oszukała się ostatni raz w żywe oczy, że to było nie do uniknięcia. Poza tym, uchodźcy naprawdę im umierali. Kilka ciotek na krzyż umiało się opatrzyć albo wygotować gorączkę, a to było nic w porównaniu z wyuczonymi fachu nowicjuszkami, studentkami i sanitariuszkami ze szkół świątynnych oraz akademii, takich jak jej siostra. Jeżeli mieli ograniczać straty w ludziach, nie mogli się pierdolić z tematem, jakby to z pewnością ujął ich najnowszy nabytek do trójcy przypadkowych organizatorów tego burdelu.

Re: [Obrzeża miasta] Obozowisko

5
Bonawentura zsunął się bez trudu z pokracznego, przewidzianego dla osób równego mu wzrostu krzesła i przemaszerował pod ścianę. Palcem wskazał na wiszące tam dwa malowidła. Oba podziurawione i mocno zniszczone. Jedno przedstawiało zniewieściałego starucha, a drugie – Guede. Z czoła namalowanego Czerwia starczało ostrze koncerza. Gnom trzasnął w ścianę i stal z brzęczeniem poleciała na posadzkę. Zadrżała błona w oknie. Urzędas przez moment patrzał na świecącą w świetle świeczek broń, a potem wzrokiem powędrował po twarzach swoich gości.

Ten po prawej — pokazał im portret starca — to namiestnik portu. Pewnie znacie śmiecia. Ten obok, panie Mancinella, to pan. Bohomaz tego mandatariusza muszę zmieniać po miesiącu, bo równo co miesiąc niszczę obraz tak, że odchodzi z niego materiał. Pańską twarz, panie narkomanie, mam u siebie od roku i pozostała ona prawie nienaruszona. To dowodzi jasno, że do władz Heliar mam nieco inne nastawienie, niż do waszego ostrouchego stada. Po co zatem to oburzenie, panie głosie ludu elfickiego? Wasza obecność pod miastem nie szkodzi mi wcale. Nie do mnie zażalenia. Dostarczono nam potrzebne pisma, również zezwolenie na otwarcie bram dla waszego dumnego narodu, ale znalazł się pewien problem — wąsacz podniósł nóż i zaczął go obracać w palcach. — Nie zostaną one uprawomocnione bez pieczęci namiestnika.

Teraz pewnie chcecie rozwiązania problemu, prawda? Nie powinienem wam doradzać nic niestosownego, zwłaszcza, że kradzież to zła rzecz, a morderstwo nawet gorsza. Bogowie karzą za takie grzeszne działania — Bonawentura cisnął kozikiem prosto w krocze zmaltretowanego staruszka i uśmiechnął się szeroko. — Choć podobno nad wami nie czuwa obecnie żaden z nich...

Krew Isíriela wrzała w Mariden jeszcze nawet po opuszczeniu namiotu poczciarza. Nocne ochłodzenie nie ostudziło rozdrażnienia, które spowodowała swoim zachowaniem chuda kurierka. Widząc zatroskanie wronowłosej w odwecie za odrzucenie zaatakowała z rankorem i wnet zmieniła w złość swą początkową serdeczność. Przekąsem zareagowała na drwiące słowa. Patrząc z niechęcią na rozdartą wewnętrznie Mari, wzięła w ręce siedzącego w klatce kruka i pieczołowicie, starannie obwiązała mu nóżkę rzemieniem, do którego umocowała rulon z zalakowaną wiadomością. Przez moment mówiła do zwierza, dawała mu polecenia, a potem rozwarła płachtę robiącą za drzwi. Czarne ptaszę poleciało wraz z wiatrem, a wkrótce znało się z kolorem nieba.

Teraz na pewno doleci — powiedziała ostroucha. — Chętnie poznam twoją siostrę.

Atwa zamuczał cicho na widok Isírielówny. Łuczniczka odwiedzała go codziennie, ba, przepędzała całe dnie na zabawie z nim, a on i tak zawsze reagował radością na obecność właściciela. Nie miał dość czesania, rozmów i spacerowania dookoła obozu. Nawet, skoro panna czesała go ością dorsza, monologowała, a podczas szwendania się dosiadała go wierzchem. Mari weszła za ogrodzenie, które nie tak dawno postawiono, chcąc ustrzec rogacza przed tą częścią obozowiczów, która wciąż uważała go za boskie stworzenie. Przechodząc obok wierzchowca dostrzegła ruch w cieniu pod składem żarcia i zamarła. Światło lunarne, waląc się na ziemię zza chmur, pokazało, że nie ma się co bać, bowiem pod drewnianą zabudową kantorka sterczał samotnie osiołek.

Cześć — powiedział sierściuch. — Jestem Sancho i czekam na Mancinellę.

Koci demon marnował czas na monitorowaniu ponurego świata. Siedząc na dachu jednego z namiotów widział dziś osła wchodzącego za koszarę. Nie zainteresowało go to wcale, ale musiał uznać tę scenę za coś niespodziewanego, skoro przeważnie to osłom chce się uciekać poza zagrodę – a nie dobrowolnie weń się pakować. Zaobserwował też sześcionogiego wiewióra. Szczekanie stwora tak mu przeszkadzało w markierowaniu, że uznał okrutne zamęczenie go za konieczność oraz sposobność do rozerwania się. Jednakże, ponieważ Majakowi wiele brakowało do normalnego kocura, nie poharatał sabareka pazurami, a za to zabrał biedaczka do namiotu Czerwia, chcąc skazać włochacza na powolne umieranie w jego towarzystwie...

Re: [Obrzeża miasta] Obozowisko

6
Starzec nie był przyzwyczajony do spotkań z urzędnikami, którzy oczekiwali, że równie swobodnie będzie się poruszał w tematach dyplomatycznych. Potrafił mącić w głowie i przekonywać, ale nie znał się na tych wszystkich skomplikowanych procedurach, rozporządzeniach i zależnościach między poszczególnymi instancjami władzy. Nawet nie znał twarzy namiestnika, która widniała obok znanej mu dobrze postaci Czerwia. Zresztą dobrze przyjrzawszy się obrazowi, stwierdził, że jego towarzysz na płótnie wygląda o wiele korzystniej niż na żywo.

- No cóż, jestem jedynie kapłanem i nie znam się na tym wszystkim. Stąd moje skromne pytanie, jak możemy uzyskać ową pieczęć? Mówimy oczywiście o sposobach polubownych, żadnego łamania prawa, ani zaogniania sporów. Przypuszczam, że nie tylko my oczekujemy rozwiązania tej patowej sytuacji. – zerknął na Mancienellego i oczekiwał jakiegoś wsparcia w tej sprawie. Przecież był zupełnie zielony w tych tematach i przez chwilę zaczął się zastanawiać, czy nie został tutaj przysłany, aby nie plótł swoich kazań wśród obozowiczów przed murami miasta.

Olinus nie mógł się jednak skupić na dyskusji, ponieważ słowa urzędnika rozbijały się w jego głowie. Miał uczucie, jakby za każdym razem wszyscy podważali jego wiarę w Krinn. „Choć podobno nad wami nie czuwa obecnie żaden z nich...”. Elf oddał swój los w ręce bogini, ale nawet podrzędny człowiek, z którym obecnie rozmawiali, potrafił dosadnie uderzyć w posag jego życia. Za kilka lat będzie już truchłem. Umrze i nic po nim nie zostanie. Pani Pokusy jednak dała mu szansę uratowania swoich rodaków i otoczenia ich patronatem. Od dawna jednak nie miał żadnych wizji, które potwierdziłyby, że wszystkie wydarzenia prowadzą ich do celu. Nie odzywała się na jego modlitwy i nie czuł ostatnio jej obecności. Trwał jednak zawzięcie w swoim przekonaniu. Gdyby coś się działo źle, na pewno dawno zobaczyłby ostrzeżenie w śnie lub na jawie.

Re: [Obrzeża miasta] Obozowisko

7
Że co? — Czerw dopiero teraz zorientował się o obecności konterfektu jak i kwestii tego kogo ma on właściwie przedstawiać. Zrywając się z krzesła, ruszył nieco chwiejnym krokiem w kierunku do ściany i z bardzo bliska, mrużąc załzawione oczy przyjrzał się dziełu. Najpierw jednemu a potem następnemu.

I co, kurwa? Który z nich to ja? Co za pieprzony alkus wymazał ten badziew? Przecież ja w ogóle tak, psiakrew, nie wyglądam! — Podjął się krytyki, a nawet samokrytyki biorąc pod uwagę, że portret był wyjątkowo łaskawy i nie obejmował wielu istotnych detali jego zrujnowanej latami zażywania fizjonomii. Przełykając ślinę i katar, podrapał się w czoło, dokładnie w to samo miejsce w którym na jego wizerunku tkwiło przed chwilą ostrze.

Nie, nie — zmitygował się, kręcąc głową i wracając do spraw o wiele bardziej przyziemnych. — Morderstwo zostawiam lepszym od siebie. — Z wrodzonej skromności nie wspomniał o kradzieży. Nie roześmiał się też na wzmiankę o bogach, chociaż w pierwszej chwili chciał. Głównie żeby nie robić przykrości Olinusowi. Stary elf był w porządku jak na kapłana, nie opuścił go w potrzebie i nie tak dawno nawet pomógł mu wstać, kiedy narkoman w pijanym widzie paskudnie walnął się w kostkę i skakał na jednej nodze wywrzaskując bluźnierstwa dopóki boleśnie nie obalił się na ziemię.

Właśnie — poparł towarzysza, zwracając się do Bonawentury. — Gdzie możemy znaleźć namiestnika? — Ostatnie pytanie zadał już z dłonią na klamce, uchylając drzwi i szykując się do wyjścia.

Re: [Obrzeża miasta] Obozowisko

8
Mariden, która na pierwszy tajemniczy szelest w zagrodzie odruchowo szukała palcami dłoni kołczanu na udzie oraz drzewca strzały, zamarła w pół kroku, wpatrując się w gadającego osła oczami wytrzeszczonymi jak u sowy. Tak, jak by się każdy wpatrywał w spontanicznie zjawiającego się w elfim koczowisku gadającego osła. Do tego na tyle kurtuazyjnego, żeby zainicjować powitanie, przedstawić się i wyłuszczyć cel swego nawiedzenia. W duchu łuczniczka dokonała pośpiesznego rachunku sumienia, czy aby żadną miarą nawet najmniejszy składnik jej dzisiejszej racji żywnościowej ani choć jedna manierka wody nie została podmieniona na drodze przypadku z prywatnymi zapasami Czerwia. Było to jedyne jako tako imające się logiki wyjaśnienie tego nocnego najścia, poza wyjątkowo kiepskim poczuciem humoru ewidentnie prześladujących ich elfi eksodus bogów.

Nie przeszkadzaj sobie — bąknęła do kłapoucha, postanawiając zdzierżyć zajście z zimną krwią i niezszarganym spokojem. — Tylko nie dodawaj, że jesteś jednym z jego urzędników albo delegatów, bo wtedy jednak nie zdzierżę.

Obserwując osiołka kątem oka, elfka przesunęła się w stronę swojego rogatego wierzchowca, który ani intruza w zagródce, ani w zasadzie niczego innego nie obdarzał zbytnią dozą ekscytacji. Wylewające się zza tumanu chmur światło księżyca, podpowiadające większości mieszkańców obozowiska, że pora nastała przytulić się do snu pod nakryciami z derek oraz cienkich, dziurawych koców, łuczniczkę wabiło na łowy jak głodnego puszczyka. Nie tylko ją. Borsuki, sarny, wielkomyszy, lisy i tchórze... Gdyby położyła łosia, urządziłaby tę głodną bandę na porządnych kilka dni, a pióra sowy szarej robiły za najlepsze lotki do szypów. Skoro utknęli już pod murami miasta najwyraźniej zarządzanego przez zgraję skończonych idiotów, mogła równie dobrze zrobić użytek z przylegających do nich zagajników, myślała sobie, szczotkując grzbiet Atwy.

Re: [Obrzeża miasta] Obozowisko

9
Gnom nakazał swoim dwóm gościom zaczekać przed opuszczeniem kancelarii. Zdawało się, że ma im coś jeszcze do przekazania, ale przez moment patrzał nań bez słowa, podobnie trochę do postaci z naściennych obrazów. Choć on akurat nie miał podziurawionego torsu. Czerw nie puszczał drzwi i czekał na Bonawenturę. Olinus również sterczał tam w bezruchu oraz oczekiwaniu. Ta nieduża, wąsata osoba zdołała napsuć mu nieco nerwów swą bezbożną wzmianką o barku patrona. Celne niewerbalne uderzenie, może nawet niechciane, zabolało. Ale nad starcem czuwała przecież Krinn – dumna we wszeteczności Pani Pokus. Gnomi biurokrata zaczął się wiercić. Chcąc może poprawić boskiemu ambasadorowi samopoczucie, wnet przestał obserwować ich wzrokiem bez znaczenia i z kieszeni tużurka wyciągnął coś, co odmiennie posiadało pewne znaczenie. Zresztą, wcale niemałe. Z palców urzędasa, na łańcuszku ze srebra wisiał kawałeczek metalu. Ładnie rzeźbiona, misternie inkrustowana w ornament z kwiatami blaszka – będąca w istocie kluczem.

Weź to — powiedział gnom i przekazał przedmiot Olinusowi właśnie. — Namiestnik ma biuro w zachodnich komnatach barbakanu, ale prawie wcale tam nie siedzi, a czas przepędza w bordelu. Zakładam, że będziesz wiedział, co zrobić...

Droga powrotna do obozu okazała się równie, no cóż, łatwa, co ta w odwrotną stronę. Panom poszło sprawnie, skoro Guede nie miał czego wlać sobie w usta i nie zwracał na siebie zainteresowania mieszkańców ani strażników. Obeszło się bez problemów. Nawet za mur udało im się dostać niepostrzeżenie w ten sam sposób, co poprzednio, a więc za pomocą uroku osobistego, sztuczek i szantażu. Zwłaszcza szantażu. W zasadzie, to właśnie szantaż zdziałał tu cuda. Zanim ktokolwiek zdołał albo zechciał zemścić się na parze ostrouchów za butne zastraszane, rzeczona para dotarła bez szwanku do koczowiska za miastem. Mancinellę i staruszka obozowisko powitało szaroburą aurą zbiedzonego nieszczęścia oraz światłem Zarula na dachach namiotów. Mimbra tego wieczora chowała się za tumanem chmur.

Sancho zamachał ogonem, strasząc natrętnego komara. Duże, czarne, zwierzęce oczka kierował z prawa na lewo. Uważnie monitorował teren wewnątrz ogrodzenia. Mariden pieczołowicie czesała Atwie sierść na karku. Przed nią rozlewało się materiałowe miasto, zalane niebieskawą poświatą morze namiotów. Ale ona tego nie widziała. Choć siedziała obok pieszczonego wierzchowca, dzieląc się z nim ciepłotą zmarzniętego ciała, to duszą znalazła się daleko poza obozem. Gnała przez puszczę za szarą sową abo cwałowała nabrzeżem, rozrzucając złote ziarna nadmorskiego piachu znad Zatoki Heliar, chcąc dorwać zranioną sarnę. Jechała z wiatrem we włosach na swoim rogaczu i uciekała od trosk. Zostawiła za sobą dawno niewidzianą rodzinę oraz stado nędznego narodu. Nie miała zmartwień poza zmęczeniem i zimnem słonego powiewu. Drałowała przed siebie bez tchu, sarna dawno przestała mieć znaczenie, a wronowłosa zamierzała pewnie dotrzeć aż do Tsu'rasate, ale osioł odezwał się znowu i przerwał prawie-senne marzenie.

To Anadürine? Cudowne stworzenie, choć w opowiadaniach dodawano im powabu...

Łuczniczka znalazła się na powrót w świecie brudu oraz chorób. Zawierucha świszczała w uszach, a nos czerwieniał z zimna. Mari na wzniesieniu nad obozem zaobserwowała zamazane światła. Ktoś siedział w domu z drewna. Olinus wraz z narkusem? Ich nocna podróż musiała się udać, skoro są z powrotem, a za nimi nie zdąża garnizon. Atwa zamuczał cicho. Sancho dał z siebie podobne brzmieniem beczenie. Gdzieś w obozie, zapewne w lazarecie, ktoś zawarczał równie zwierzęco. Skromne poruszenie poświadczało, że właśnie zbierała się Rada Trzech.

Zabierz mnie ze sobą — rozkazał osioł tonem królewicza.

Re: [Obrzeża miasta] Obozowisko

10
Chwycił odruchowo łańcuszek wraz z kluczem, mocno zaciskając dłoń w pięść, jakby bronił zdobyczy. Stał chwilę trochę zdziwiony i zaskoczony. Nie spodziewał się takiej propozycji ze strony urzędnika, a tym bardziej nielegalnej pomocy w rozwiązaniu ich problemu. Podarek stał się dla mężczyzny kolejnym potwierdzeniem opatrzności Krinn. Przecież ona sprzyjała wszelkim formom zaspokajania swoich potrzeb, a jeżeli teraz ich celem było wypłynięcie z portu, kto inny mógł im pomóc? Przecież gnom został pokierowany właśnie przez zgrabne palce Pani Pokusy, która traktowała go jak marionetkę w wielkim teatrze elfów. W myśleniu Olinusa można było dostrzec wielką naiwność i łatwość w padaniu we wszelkie pułapki, bo wszystkie powodzenia traktował jako przejaw boskiej opatrzności niż losowe wydarzenia, osiągnięcia innych czy przejaw własnych kompetencji. Zresztą stary elf uważał siebie za człowieka zadowolonego z życia i swojej myśli, ale niekoniecznie pasującego do roli ratującego populacje z Fenistei.

Kapłan schował we wewnętrznej kieszeni swojej szary wartościowy drobiazg, chcąc go trzymać w bezpiecznym miejscu. Nie chciał pozwolić na kradzież przedmiotu, który będzie rozwiązaniem ich bolączek. Na początku zasugerował Czerwiowi, aby nie rozmawiali na głos w mieście odnośnie podarunku. Pośpiesznie wrócił do obozu. Tym razem ich droga okazała się prostsza, ponieważ nie musieli kluczyć różnymi uliczkami. Choć dalej było w mężczyźnie pewna niepewność odnośnie ich misji. Nawet w Heliar pojawiają się rabusie, którzy czekają na szwendających się obcych. Bacznie więc obserwował każdy zaułek, jakby oczekiwał, że zaraz wyskoczy tam zgraja łajdaków.

- Dobrze Mancienelli. Teraz trzeba jakoś dobrze rozplanować dostanie się do komnaty Namiestnika miasta, abyśmy nie zostali pochwyceni. – stwierdził siedząc na stołku. Choć wyglądał zupełnie młodo i zachowywał się nadzwyczaj żwawo jak na swój wiek, odczuwał na barkach ciężar swojego wieku.


- Przydałaby się rada Mariden, bo jej młody umysł jest bardziej błyskotliwy, niż moje zardzewiałe trybiki w głowie.
– zaśmiał się – Planowałeś kiedyś rabunki? Ja chyba nie będę zbyt dobrym materiałem na złodzieja. Bardziej nadaję się do zagadywania strażników, niż do skrywania w cieniu. Widzisz mnie skradającego się? Prędzej widziałbym się na grzbiecie smoka niż włamującego się do barbakanu. – po chwili nieśmiało dodał – ale tego smoka też wolałbym uniknąć.


Wstał ciężko i chwycił kubek, zbliżając się do paleniska, nad którym gotował się garnek z aromatycznym korzennym napojem. Nalał sobie do pełna grzanego wina i lekko skosztował, łapczywie oblizując ściankę naczynia, aby nie uronić kropli bordowego przysmaku, który był w zwyczaju pijać chłodniejszymi wieczorami.

Re: [Obrzeża miasta] Obozowisko

11
Bez większego namaszczenia wyczesując z boków Atwy całe kłęby liniejącej sierści, łuczniczka rzuciła natrętnemu koniowatemu zdumione spojrzenie znad ramienia i uchyliła usta, jakby chciała coś powiedzieć, ale ostatecznie zrezygnowała. Westchnęła pod nosem, bądź co bądź zaręczywszy sobie wcześniej już niczemu nie dać się zaskoczyć ani zadziwiać. — No tak, oczywiście. Do tego jest wyedukowany w niuansach elfiej mitologii...

Pospolity jeleń fenistejski — zaspokoiła uprzejme zainteresowanie osła. — Poczciwy, stary, niemy. Dałbyś wiarę, że takie jeszcze bywają? Nazywa się Atwa. Atwa, to Sancho. Z pewnością czeka was porywająca przyjaźń. A nas wszystkich porywająca przygoda... — dodała mamrotem w samą porę, bowiem miękkie światła kaganków zapłonęły właśnie w oddali, w chacie, która jej oraz dwójce jej mimowolnych wspólników służyła za jedyne miejsce, gdzie mogli rozmówić się bez dziesiątek par oczu spoglądających im zza ramion i spod łoki oraz dziesiątek dłoni usiłujących albo dotknąć jej warkocza, albo urwać sobie kawałek kapłańskiej szaty, albo poczęstować się chyłkiem którymś z „boskich” specyfików Czerwia. Co nie znaczyło, że całe obozowisko nie zaczynało falować wtedy jakby zbierali się na królewskie orędzie. Tak jak teraz.

Marie zdołała całkiem nieźle nie dać się zaskoczyć ani zadziwić uroczystą prośbą osła o poprowadzenie go do domku na wzgórzu. Rzuciła na kłapouchego koso okiem i poddała się, poddała wszystkie próby rozprawiania się w duchu rozsądkiem ze wszelkimi cudami, jakie się zdarzały wokół tej ekspedycji. Cmoknęła. — Zgaduję, że nie poniesiesz mnie na górę, skoro masz po drodze, nie? Nie. Tak myślałam...

Podchodząc razem z osiołkiem pod zbocze porośniętego młodnikiem pagórka, łuczniczka rzuciła tęskne spojrzenie rozkołysanej koronie ciemniej, szumiącej wiatrem kniei. Tam, kiedy chodziła po tropach koziołków albo niosła gruby pęk wiewiórek na gulasz, przynajmniej istotnie widziała, że robi coś, co przynosi wymierne skutki, nieco satysfakcjonując swoją naturę wołającą o działanie, i to takie bez rozdrabniania się. To ojciec był ideowcem, nie ona. Idealistą także, w nieszczęsnym, zgubnym pragnieniu zmian dobrali się z pierworodną niczym w korcu maku. Ale Galathil żył już trochę zbyt długo, gdy ona przyszła na świat, żeby mogła na własne oczy zobaczyć w nim ten ogień, którzy jej przypadł w spadku. Mogła sobie tylko wyobrażać. No i próbować wyrównywać poprzeczkę.

Łuczniczka zanuciła pod nosem „Niedźwiedzia, który wszedł pod górę” i wczas znalazła się pod drzwiami do drewniaka. Przetarła podeszwy o schodek, zawołała Sancho i dołączyła do trwającego wewnątrz spotkania, nie zawracając sobie głowy pukaniem. Za to domykając drzwi za osiołkiem, który zgodnie z dobrze mu znaną manierą i kurtuazją, również najpierw wytarł kolejno wszystkie cztery kopyta o stopień, a potem zaczekał na jego przedstawienie osłupiałemu towarzystwu. Albo przynajmniej jakieś wyjaśnienia. Mariden przystąpiła do nich, odwiesiwszy podszyty wilkiem płaszcz na zydelek.

Cokolwiek wam teraz powiem, zabrzmi, jakbym była zdrowo na cyku, a nie jestem, albo napasła się szaleju. A im więcej spróbuję wam powiedzieć, tym bardziej tak zabrzmi. — Zalała sobie gliniany kubeczek na pół aromatycznym korzennym świństwem Olinusa parującym z kociołka, a na pół resztką rumu Mancinelli, którego osuszone butelki walały się wszędzie. — Dlatego lepiej, żeby Sancho mówił. Bo Sancho ma jakąś pilną sprawę do ciebie, Guede i pewnie ma też tuzin sposób, by nam taktownie przeszkadzać, dopóki jej nie wyłuszczy. Czyń honory, osiołku.

Re: [Obrzeża miasta] Obozowisko

12
Mówią, że z problemem najlepiej jest się przespać. W przypadku Mancinelli, którego problemem były dziwki i popium, rada ta zakrawała na kpinę. Zresztą nie tylko ona, ich mały triumwirat nazywany szumnie Radą Trzech zakrawał na nią jeszcze bardziej. Trudno powiedzieć z czyjej winy mocniej, bo wyłącznie Olinus zdawał się trzymać tutaj fason i nie mieć nic przeciwko pełnieniu tej funkcji.

— Masz rację Oli, święta prawda — zgodził się skwapliwie choć nieobecnie z tym ostatnim, rolując przy stole wielkiego skręta z pokruszonej róży i tytoniu. Robił go już godzinę, jako że przed samym kręceniem zdecydował jeszcze zjeść kolację w postaci kilku grzybków znalezionych na łące nieopodal obozowiska. Stwierdziwszy, że efekt końcowy zadowala go dostatecznie, odpalił gotową marchewę od świecy zaciągając się dymem.

— Przydałaby się — odpowiedział z wolna kapłanowi, po długiej chwili milczenia, czując napływające do mięśni rozluźnienia i powoli roztapiając się na krześle.
— Młody... Umysł. Mhm — dodał przymykając oczy i odrzuciwszy głowę na oparcie wypuścił powoli gęsty dym o charakterystycznym zapachu. Początkowo gryzący, obecnie działający na jego gardło niczym płynny balsam, pieszczący jego przełyk w każdym kolejnym pociągnięciu.

— Umowa stoi. Odwracasz uwagę straży i smoka — Mancinella zatrząsł się od śmiechu mrużąc oczy i bawiąc się niesfornym kosmykiem włosów.
— Ja idę do burdelu na zwiad. Upewniam się, że namiestnik tam jest i nigdzie się nie rusza — dodał ukontentowany już wybiegając myślami do obozowiska i swojego namiotu oraz sąsiadującego z nim innego w którym pomieszkiwało pięć znajomych dziewcząt z Meriandos, tak bardzo kochających obcowanie z boskością i naturą.
Bujanie w obłokach różanego dymu przerwało nagłe pojawienie się Mariden, na które Mancinella zareagował leniwym uniesieniem głowy i swoim zwyczajowym na wpół bezczelnym i obłąkańczym uśmiechem, do pary z lunatycznym wejrzeniem pary załzawionych przekrwionych oczu, wlepionych w łowczynię i bardziej wodnistych niż zazwyczaj.

— Na sterczące suty Krinn, o czym ty bredzisz? — parsknął Czerw, kręcąc głową, ewidentnie zaskoczony sytuacją w której będąc najmniej trzeźwym z całego towarzystwa, wypomina komuś brak sensu.
— Jaka pilna sprawa? Jaki, kurwa, osioł? Kim u diabła jest Sancho? Ej!— Ostatniemu słowu-okrzykowi towarzyszyło oskarżycielskie wskazanie palcem przy czym jego efekt zepsuł kompletnie szybki śmiech, który wyrwał się z chudej piersi narkomana.
— Kłamiesz, jesteś wytrzaskana — Czerw chichotał, uroniwszy kilka łez z lewego oka. — Chodź do mnie do namiotu, zadamy się jak bąki, będzie fajnie, zobaczysz. Ej, Oli? Idziesz? — Rżąc jak osioł, mężczyzna stanął na miękkich nogach, powoli płynąc ku wyjściu.

Re: [Obrzeża miasta] Obozowisko

13
Narzekanie Czerwia miało w sobie dużo sensu. Dla narodu o ostro zakończonych uszach nastała trudna godzina. W Radzie Trzech, która miała – choć kameralnie, ale za to rozważnie i w zgodzie z duchem społeczeństwa – stanowić o prawach oraz ustalać kierunek marszu dla porzuconego przez Sulona plemienia, zasiadała dziwna hałastra. Do świetnego grona wcielono zatem starego dewota, zadziorną dziewuchę oraz autora narzekań – strawionego do cna narkomana. Brakowało tam ino osła, ale do czasu, bo ten również dostał się na stołek. W dodatku umiał mówić. I to wcale składnie, co nie każdemu się udawało. Problem z zebraniem słów oraz skonstruowaniem z nich zdań mieli także Olinus wraz z Guede. Choć Mancinelli dodatkowo utrudniała to skonsumowana właśnie papierosina. Na widok znudzonego zwierzęcia kroczącego tuż obok Mari obu panom na moment odebrało rezon. Przecież osiołek to nie to samo, co Atwa. I choć obecnie o osła nie jest tak trudno jak o rogacza z rodowodem, to właśnie obraz tego pierwszego u boku Mariden nieco ich szokował. A za zaszokowaniem szło zdziwienie. To zostało spowodowane możnością sierściucha do porozumiewania się. Łuczniczka po koleżeńsku przedstawiła go reszcie, a on – ku zdumieniu niezainteresowanego światem Czerwia i Olinusa – zamiast muczenia, powiedział ciche:

To ten zbawca? Trochę szkoda...

Widzicie, bo chodzi o to, że żaden ze mnie mnie osioł — dodał zaraz potem, podnosząc równocześnie kołowaciznę do krańcowego poziomu. Teraz nawet wronowłosa, która uważała go za osła właśnie, musiała chociaż na moment przestać wlewać w siebie niesmaczne wino, nie chcąc się zakrztusić. — Wiem, wiem, mam ciało osła, ale się w nim nie urodziłem. Ja też pochodzę ze wschodu. No wiecie, z La'Fenistei. Możecie mi nie dowierzać, to zrozumiałe, w końcu rozmawiacie ze zwierzęciem, ale jestem Sanven Cho'ran z rodu Harve'roa, korzeń z rodu Wierzb.

Na brzmienie tego nazwiska panna Isiriel za mocno docisnęła kubek z berbeluchą i się jednak zakrztusiła. Kostur ambasadora Krinn poleciał z trzaskiem na posadzkę. Mancinella natomiast sterczał przed drzwiami bez wzruszenia, nie znał bowiem mienia monarszego rodu z Wiecznie Zielonego Lasu. Guede nie wiedział jeszcze, że ma oto przed sobą prawdziwego z krwi oraz kości królewicza.
***************************************************************************************************************** Dom schadzek Różowa Nora swego czasu miał bardzo złą renomę. Goszczono tam przeważnie matrosów i bandziorów z dolnego miasta. Ta brudna dziura przeszła poważną metamorfozę w momencie przemianowania Heliar na portową bazę komiśną Keronu. Na potrzebę armii z kurwidołku zrobiono zamtuz. Obecnego namiestnika miasta, Romana Romanowicza, dawno uznano za niezmordowanego i wiernego temu przedsiębiorstwu, no cóż, kontrahenta. Siedząc na fotelu namiestnik nakazał dziewce zaczekać za drzwiami, a dziwnemu facetowi nakazał się streszczać. Ten, nie chcąc pewnie zdenerwować przełożonego, bez tchu mieszał ozorem.

Wieczorem widziano Mencinellę i starucha w mieście. Pozwolono im dostać się do środka.

Ja nic nie widziałem.

Nie dziwi mnie to, skoro całą noc przeleciałeś na Płatku...

Tak się składa, że burdelmama szuka męskich kurew. Jeszcze słowo, a zmienisz posadę.

Pod murami stoi czereda obdartusów, a tobie zachciało się chędożenia

Zabronisz mi?

Nie. Co zrobić z tą śmieszną Radą Trzech?

Doskonale wiesz, co masz z nimi zrobić. Bez świadków. Bez dowodów.

Jasne. I odstaw to świństwo, braciszku, bo może ci zaszkodzić.

Re: [Obrzeża miasta] Obozowisko

14
Mancinella uśmiechnął się szeroko, paskudnym wampirzym uśmiechem o zaciśniętych wargach. Myślał długo i z wyraźnym wysiłkiem, powoli, ślamazarnie wręcz, obracając głowę to w kierunku krztuszącej się Mariden to zbaraniałego Olinusa. Osobliwa mieszanka konsternacji i leniwego zadowolenia gościła na twarzy Czerwia gdy ten powoli, nie patrząc już w żadnym sprecyzowanym kierunku a wyłącznie w pustkę zadał na głos pytanie.
— Mam rozumieć, że to zwierzę jest tutaj naprawdę? Wy też je widzicie?— Spojrzenia towarzyszy i wyrazy na ich twarzach były wystarczającą odpowiedzią. Wystarczającą do tego by nagle wywołany błogostan zmienił się w bardzo zły haj, podszyty paranoją. Karmioną przez lata obawą i lękiem przed gadającymi zwierzętami, które wcale nie były zwierzętami.
Odskakując jak oparzony od wejścia i kopniakiem pozbywając się stojącego mu na drodze stołka, Mancinella sięgnął po leżącą na stole kuszę, obracając się w skoku przycisnął ją do policzka, celując prosto między oczy kłapoucha.
— Nie wiem czym ty, kurwa, jesteś ale tam skąd pochodzimy żaden prawdziwy elf mówiąc o swojej ojczyźnie nie zwykł dodawać "Lea". — Widok uczącego patriotyzmu Czerwia, największej zakały elfiej rasy i żyjącego na skraju Serathi odludka był w tej sytuacji chyba jeszcze bardziej nie na miejscu niż gadający osioł.

— Apage. Isa ya. Idź i wychędoż się sam. — Z drżącymi z obrzydzenia i wściekłości rękami nie przestawał mierzyć do niespodziewanego gościa, spluwając przez zaciśnięte ze zgrozy i trwogi zęby pojedyncze i znane mu egzorcyzmy w różnych językach.

Re: [Obrzeża miasta] Obozowisko

15
Na słowa młodej elifki wypił całą zawartość swojego kubeczka, aż poparzył sobie język i gardło, wydając przy tym charczący dźwięk z krtani, a następnie jedną ręką chwycił się za głowę, jakby doświadczył nagłej i przytłaczającej migreny. Był zażenowany, że kolejna osoba w ich niewielkiej drużynie przywódców gawiedzi z Fenistei, zaczęła majaczyć. Nie wiedział tylko czym jest to spowodowane. Czyżby Mancinella udostępniał jej swoje specyfiki? Czy rozchorowała się i nawiedzają ją omamy? Czy zupełnie zgłupiała pod wpływem stresujących wydarzeń?

Miał zamiar podejść do towarzyszki, która nie darzyła go wielką sympatią, ale zdążyli się już do siebie przyzwyczaić. Coś jednak go uprzedziło. I był to ów wspomniany w jej słowach osioł. Zwierzę po chwili zaczęło mówić ludzkim, a raczej elfickim głosem. Spojrzał na dno pustego naczynia w swojej dłoni, a następnie zerknął na Czerwia. Dotknął swojego czoła.

- Coś mi dolał do wina?! – oburzył się na ćpuna.


- A niby kim jesteś? Księciem elfickim?! –
wypowiedź zwierzęcia jeszcze bardziej wytrąciła mężczyznę z poczucia stałości świata. Miał wrażenie, jakby był zupełnie gdzie indziej. A przecież ciągle siedział w jedynej drewnianej chatce wśród lasu namiotów. – No tak nie jesteś osłem tylko omamem…


Olinus myślał, że nic bardziej go nie zdziwi. Przecież stał przed nim gadający osioł. Wszystko było możliwe za pomocą czarów, ale rzadko kiedy zdarzały się takie sytuację, w których potężni magowie zamieniali ludzkie istoty w takie zwierzęta. Choć może to jakiś biedak, na którego rzuciła klątwę zazdrosna czarownica. Kobiety bywają humorzaste. Spojrzał na Mariden. Ona również pod warstwą hartu ducha, skrywała tą nieokiełznaną naturę kobiety.

- Uspokój się. – powiedział stanowczo kapłan, kierując się w stronę niespokojnego Czerwia – Jeżeli jego słowa są prawdziwe, celujesz w jedną z najważniejszych osób w Fenistei. – spojrzał kontem oka na zwierzę – Nie słyszałeś o tych wszystkich anomaliach w naszych lasach? Wraz ze szczątkami spadających gwiazd przybyła w tamte okolice magia, która sprzeciwiła naturę ku nam. – położył dłoń na jego kuszy – nie musisz bać się osła. Myślę, że w każdej chwili będziesz mógł go ustrzelić, jeżeli okaże się osłem. Teraz już wiem, jak się czujesz na co dzień widząc przez swoje zioła te wszystkie dziwne rzeczy…

Olinus czuł się zupełnie niespójnie, tak samo jak jego zachowanie w tym czasie. Wszystko bylo takie nieprawdopodobne i komiczne, a przecież coś mu znów podpowiadało, że to co brał początkowo za omamy, spowodowane specyfikami Czerwia, jest tak naprawdę zupełną prawdą i kolejnym znakiem od Krinn. Przecież człowiek nie mógłby sam wymyślić czegoś równie dziwnego. Tylko bogowie mieli takie poczucie humoru.
ODPOWIEDZ

Wróć do „Heliar”