Re: [Obrzeża miasta] Obozowisko

31
Tak się złożyło, że w tej jednej chwili krew lała się wszędzie. I w zdecydowanej większości była to krew elfów.

Krew zarżniętego osiołka. Królewskiego dziecka.

Krew zdradziecko ugodzonej Mariden, która teraz walczyła o kilka ostatnich oddechów i kilka ostatnich wspomnień.

Krew tego, który zadał jej cios. Krew wrząca, kipiąca czerwoną pianą przez oczy i uszy – efekt niewyobrażalnie okrutnego czaru. Po chwili nieludzkiego krzyku poprzedzającego eksplozję szkarłatna fala zalała wszystko, co znajdowało się w namiocie. I wszystkich.

Krew Olinusa, krew która z wysiłku i stresu puściła się starcowi z nosa.

Krew Mancinelli, na którego świeżo ożywiony trup rzucił się bezwładnie z pazurami i podrapał go po twarzy, nim nekromanta zdążył się uchylić.

* Ciało księcia w oślej skórze ciężko upadło w piach, zaczęło się umieranie. A kiedy się skończyło, nie tylko młody Sanven Cho'ran z rodu Harve'roa był kimś zupełnie innym. Nie tylko on poczuł, że rozsypuje się na miliard drobnych kawałków. Guede Mancinella w ekstazie czarowania zagubił gdzieś swoją duszę i ciało. Fizycznie nie było go krócej niż przez jedno uderzenie serca, jakby na moment jego obraz rozmył się we mgle, lecz przez ten czas przebywał znacznie dalej, niż dało się w ogóle pomyśleć. Powrócił jakoś odmieniony, pamiętając lecz nie rozumiejąc.

Nie mógł mieć pojęcia, czyja to była wina, że nieprzezwyciężona siła wciągnęła go do innego wymiaru.

Nie mógł mieć pojęcia, że to nie sprawka jego osobistych demonów ani prochów, że wcale nie poniosło go aż tak bardzo przy ubliżaniu prawom natury.

Nie mógł mieć pojęcia, że w tym samym czasie nad Oros czerwone niebo, bezdeszczowa burza i białopióry kruk przyniosły wróżbę nieszczęścia jego rodakom, w szczególności tym z nich, którzy zdecydowali pozostać w murach magicznego Uniwersytetu, zamiast wyruszyć za nim i pozostałą dwójką wybrańców do lepszego świata.

Nie mógł mieć pojęcia – i nie miał. Ale dobrze wiedział, że był właśnie znacznie dalej, niźli w którejkolwiek ze swoich narkotycznych podróży.

Otrzeźwił go wrzask, który po prawdzie musiał już trwać od paru dobrych chwil. Wrzask zmartwychwstałego, a jakże, królewicza, który wisiał bezwładnie na jego ramieniu.

— Co? CO? SULONIE! Peri-co? Nie czuję nóg, nie mogę... nic nie mogę, nie mam nóg! Ja nie żyję! Nie żyję! ODDAWAJ TO!

Sanven, kierowany chyba jeszcze resztkami woli poprzedniego właściciela tego ciała, z wyciem wyrwał Mancinelli błyszczące pudełeczko. Przy okazji jego brudne paznokcie znów przeorały czarownikowi twarz i rękę.

— TO MOJE, NIE WAŻ SIĘ...! — zaświszczał i opadł z sił, a jego ramiona na powrót stały się bezwładnymi wałkami z ciasta. Puzderko spadło na piach, jego wieczko odskoczyło. Nagle zapachniało mocno różaną maścią, a z pudełeczka wypadło kilka drobnych, dotąd przymocowanych do wewnętrznej pokrywki przedmiotów. Kawałek przydymionego szkiełka, poskładana równiutko mapa i mały notatniczek w czarnej skórze, o kilku pierwszych stronicach gęsto zapisanych ozdobnym pismem.

* Zabójca spowity w szarość miał rację, mówiąc że zaraz będzie po wszystkim. Miał rację, choć nie w taki sposób, jak mu się zdawało. Siła gniewu i szaleństwa starego Olinusa, przekuta w magię, nie dała mu żadnej szansy. Starcowi nie było dane zbyt długo przypatrywać się cierpieniu, jakie jego moc wymalowała na twarzy napastnika, bo wrząca krew dosłownie rozsadziła mu ciało. Nie zostało zeń zbyt wiele, tylko kusza, co rąbnęła o ścianę.

Utopiony w czerwieni namiot stał się tłem dla widziadeł, jakie otoczyły kręgiem konającą Mariden. Zapłakani rodzice. Bracia, Yevan i Faolin, którzy chodzili wzdłuż ścian, bezsilnie załamując ręce. Neena w śnieżnobiałej szacie Uczennicy słynnego Uniwersytetu w Oros, słodka Neena, która nie wiedzieć skąd doskoczyła nagle do swej siostry, śmiertelnie przerażona, próbując tamować jej krwotok i ulżyć siostrze w bólu wszelkimi sposobami, jakich jej nauczono, ale bezskutecznie.

Coś miękkiego prześlizgnęło się koło nóg elfki, ale nie miała siły spojrzeć w tamtą stronę, skupiona całą wolą na przedzierzgnięciu rozrywających serce obrazów zrozpaczonych bliskich w jakieś bardziej beztroskie, bardziej niemądre obrazki z przeszłości. Niewiele ich jednak teraz mogła wygrzebać z pamięci.

Olinus ze skołowanym umysłem i rozedrganymi nerwami, stał nad dziewczyną i spoglądał z góry na jej złote tatuaże, te które zwykle kryła pod koszulą. Był zmęczony, tak bardzo zmęczony.

* Na plaży na moment zrobiło się jeszcze ciemniej. A potem nagle jaśniej, kiedy nad horyzontem, nad wzburzoną kipielą wód, zjawił się bardzo duży, bardzo jasny, nietypowo blady sierp Mimbry. Zdawało się, że Zarul, mniejszy z księżyców, zadrżał na ten widok przelękniony. A Mimbra rósł szybko jak nigdy, rósł i zdawał się zbliżać, o dziwo niemal zupełnie pozbawiony swego zwykłego ciepłego koloru. Cienie dokoła zgęstniały i wydłużyły się, potem odkleiły się od podłoża i w każdym z nich zaroiło się od dziesiątek demonicznych spojrzeń.

To prawda, że coś, co miało tu przed chwilą miejsce, zwykle nie przechodziło bez echa.

Guede poczuł, jak coś łapie go za nogawkę, jednak jego przerażenie okazało się przedwczesne. Małym natrętem okazała się tylko wiewiórka o sześciu nogach, ta sama którą już zdążył poznać w namiocie. Jej oczy płonęły teraz pomarańczowym ogniem. Awanturowała się, wydawała z siebie długie serie odrażających pisków i pochrumkiwań, nawoływała go. I wyraźnie usiłowała zaciągnąć go z powrotem w kierunku obozu.

A on raczej przeczuwał, że nie ma co zwlekać. O brzeg biły coraz większe, coraz bardziej spienione fale. Odmęty wód zdawały się czarniejsze od najgłębszego cienia.
Obrazek
Specjalny medal od Aod. I od Kota.

Re: [Obrzeża miasta] Obozowisko

32
— Pomogłem ci, ty mała kupo gówna! Dałem ci to cholerne ciało i to ja tu, psiamać, decyduję czy żyjesz czy nie, rozumiemy się, zasrańcu?! — wydzierał się Mancinella, po każdym orzkyku lejąc ostatniego dziedzica Rodu Wierzb otwartą dłonią, z zamachu tak jak bije się pyskatą i oporną dziwkę. Jego i tak już nadwyrężona dłoń mdlała od wymierzania razów, wymęczone ciało przebiegał dreszcz, a przez głowę, niczym przez ruchliwy trakt cwałowały szaleńczo osobliwe myśli, wzbijając tumany minionych obrazów czy też wspomnień, które w jednej chwili stanęły mu przed oczami. Pamiętał las i opętańczy bieg, dziwnych ludzi z mieczami na plecach przyglądających mu się kocimi oczami, wilgoć lochów, ból i żelazo tortur. Późniejszą ucieczkę, taplanie się w gównie, jakąś barkę i wielkiego skorupiastego skurwiela mającego większy rozstaw szczęk niż Zosia Wydmuszka ud. Potworne zamieszanie, krzyk, okropny bajzel i — z rzeczy, nie aż tak nieprzyjemnych — jakąś nieprzyzwoicie rozgadaną smarkulę w rozsznurowanej koszuli oraz płonące wśród nocy ogniska na polanie widziane z lasu.
Uczucie nie było banią, tą rozpoznał by na pewno. Zresztą jak i skąd, skoro w ostatnim czasie walił tylko samo popium i ćmił baty z róży a powidoki po halunach nie były takie mocne. Nie, kojarzył to gówno z czegoś innego. To było dokładnie to samo uczucie które rzucało mu się na mózg, kiedy wchodził myślami w skórę sztywniaka. Tylko, że tym razem zamiast spektaklu z czyjegoś minionego życia tłoczonego prosto do łba, widział siebie samego walczącego o przeżycie na jakimś zadupiu pełnym czubów. Czy to znaczyło, że był martwy? Chyba wolałby być jednak naćpany. Nie, zdecydowanie na pewno wolałby być teraz naćpany, właściwie oddałby za to wszystkie oszczędności. A tak nie dość, że trzeźwy jak świnia to jeszcze z dwoma trupami na głowie, z czego jednym był, cholera, sam, no bo dlaczego niby śmierć wariata miała być inna niż jego popierdolone życie?

Mancinella może i poddałby się zadumie nad tym pytaniem, ale akurat dostał pazurami w twarz.

— Ty, kurwa, nasięźrzale pospolity! Ślazie zaniedbały! — rzucił wściekłą elfią wiązankę, łapiąc się za odrapaną, krwawiącą facjatę. Nie wiedział czy nagły atak ze strony świeżo wtłoczonego w nową skorupę królewiątka, jest jedynie echem pozostałej w ciele esencji poprzedniego lokatora, czy popełnił straszliwy błąd w sztuce. Pewien był tylko tego, że jeśli ten przedmiot faktycznie należał przedtem do zmarłego, nie może mu go oddać. Pod żadnym pozorem. Nie po to babrał się w tym bagnie, choć obiecał sobie, że nigdy więcej z tego nie skorzysta. Nie dlatego wyszedł na dwór, prosto pod ten przeklęty, pieprzony niebieski księżyc. Rzucił bezwładne ciało i rzucił się po przedmioty. Zostawianie ich tutaj, w miejscu przesyconym aurą, w miejscu niedawnego rytuału, byłoby równie głupie. Zebrał szybko przedmioty, prostując się akurat wtedy, gdy na horyzoncie pojawił się nowy zawodnik. Przez moment, Mancinella stał jak porażony, patrząc w niebo. Ale tylko przez moment, bo zaraz podskoczył, gdy coś złapało go za nogę.

— Jeden mądry — mruknął wiewiórce w odpowiedzi, a zaraz potem syknął przy odgarnianiu włosów, które przykleiły się do rozdrapanego policzka. Kropla krwi uderzyła w mokry piasek, cienie wydłużyły się niebezpiecznie.
— Skup się, psia jasna! Skup się albo do świtu nas już nie będzie!— Guede potrząsał ciałem towarzysza, wydzierał mu się w twarz nie dając dojść do słowa, nawet gdyby temu udało się zabrać głos.
— Nie zdajesz sobie sprawy na jakie siły się powołałem, nie masz pieprzonego pojęcia do czego są zdolne, ale to tak jakbyś zaczął krwawić na śniegu na terytorium grupy basiorów. Wielkich, wkurwionych basiorów, które chcą czegoś więcej niż twojego mięsa, rozumiesz? — gadał szybko i nieskładnie, miejscami szczękając zębami. Próbował nawiązać z nim kontakt wzrokowy, przebić się do niego w jakikolwiek sposób. W końcu znalazł jego ramię i bez ceregieli zarzucił je sobie na własne. Strach podźwignął ciężar ich obu, gdy najszybciej jak potrafił oddalał się od tego przeklętego miejsca, ignorując patrzące z mroku ślepia i udając, że wcale nie słyszy wołającego go z głębiny głosu.

Gdyby zamknęli go w jednym pokoju z kuszą, bełtem i wszystkimi nieszczęściami tego świata, nie zastanawiałby się ani chwili. Wymierzyłby prosto do Magii i rozwalił suce pieprzony łeb. A potem, wygrzebawszy go z jej przebitej czaszki, założyłby go ponownie i strzelił nim sobie w przełyk, bo samemu też był jej dzieckiem.

Ale tak się składało, że kuszę i amunicję do niej zostawił w chacie. Dlatego mógł tylko uciekać, najszybciej jak tylko potrafił.

Re: [Obrzeża miasta] Obozowisko

33
Zalana diabelskim koktajlem z opadającej adrenaliny oraz ze wzbierających z nagłością i w absurdalnej ilości endorfin, łuczniczka nawet nie obserwowała dłużej decydującego starcia między napastnikiem a elfim kapłanem. Chyba odrobinę wcześniej na dobre straciła świadomość swojego otoczenia, równie dobrze mogła znajdować się w tej brzydkiej chacie zupełnie sama. Przez chwilę była przekonana, że oto przyszedł koniec. Nawet bólu już nie odczuwała. Czyli po niej. Przysięgłaby też, że czuła, że widziała swoją rodzinę obok jak prawdziwą i do tego znów całą. Słyszała głosy ojca i matki. Nie miało nawet znaczenia, co mówili. Zaraz wszyscy troje będą mieli czasu pod dostatkiem na pogaduszki, pomyślała w histerycznie ponurym, naćpanym hormonami przypływie wisielczego humoru. Tylko trojaczków było szkoda. Gdzież im miało być lepiej, jeśli nie z nią i rodzicami?

Nie wiedziała, czy leżała tak pod drzwiami, gotowa się rozkładać na dobrą sprawę, kilka chwil czy kilka godzin, ale okazywało się niespodziewanie, że mogła zostać zmuszona odłożyć te deliberacje na później. Jej agonalny haj zamiast kulminacyjnej śmierci, ukrócił łoskot walącego się bezwładnie na deski ciała niefortunnego i do tego jeszcze niedoszłego zabójcy. Sfajczył się, nim nawet jego pierwsza ofiara zdążyła wyzionąć ducha. Przez smużkę dymu z parującego truchła Mariden widziała zbliżającego się Olinusa.

Świadomość, że ze starcia z miejskim majchrem wyszedł zwycięsko pomylony starzec, którego z góry skreśliła jako zasadniczo równie skończonego, co ona, stała się jej czymś na kształt nadziei. Elfka odepchnęła się jednym łokciem od podłogi i bardzo ostrożnie podciągnęła, żeby oprzeć głowę o framugę roztwartych drzwi, znaleźć się we w miarę stabilnej pozycji. Nadal przysięgłaby, że ktoś pomógł jej to zrobić i że dotknięcie kogoś innego poczuła przez ułamek chwili na zimnym policzku.

Na co się jeszcze gapisz? — popędziła kapłana zduszonym głosem. — Jeśli chcecie dalej mieć jak szczuć ten motłoch ładną buźką, to lepiej potrzymaj tutaj. — Odsłoniła mu nasiąkający prowizoryczny kompres do przytrzymania, przezwyciężając natychmiastowe uczucie dyskomfortu na myśl o leżeniu półnagiej w progu i pozwolenie na obmacywanie się przez wiekowego, zagorzałego wyznawcę Krinn. — Musimy usunąć ostrze. Mogę stracić przytomność i na pewno zacznę krwawić, bardzo, bardzo mocno. Umiesz uciskać ranę? Jeśli popłynę, to bez tego nawet konował nie zdąży na mnie spojrzeć...

Próbowała przypomnieć sobie wszystko, czego przez całe życie podejrzała lub nauczyła się od swojej mądrej małej siostry. Ale nie mogła przywołać nic więcej, niż pamiętała dotychczas. Uciskać ranę, kontrolować krwawienie. Zacząć wierzyć i modlić się o cud. Ostatni raz sama robiła opatrunek uciskowy na skręconej nodze Yevana, która kiedy dotarli do domu, miała już kolor śliwki. Trudno było jej choćby uśmiechnąć się do tego wspomnienia, bo myśl, że Neena mogłaby dotrzeć do obozu pod Heliar i znaleźć siostrę w płytkim grobie zwyczajnie uderzyła w nią jak kafar. Tak nie mogło się stać.

Re: [Obrzeża miasta] Obozowisko

34
Gniew jako jedna z podstawowych emocji człowieka (a również elfa), miała pomagać w przetrwaniu. Wzmagało to produkcję odpowiednich hormonów w organizmie, które wyzwalały magazynowane pokłady energii. Na tym samym poziomie można było zrozumieć funkcjonowanie magii. Na samym początku nie czarowano za pomocą zmyślnych inkantacji i rytuałów. Nie posługiwano się starymi księgami i zaczarowanymi zwojami. Magia była wynikiem afektu. Nagłego bodźca, która wykrzesał z zaklinacza żywioły i podporządkowywała sobie je zgodnie z wolą. Olinus właśnie posiadał ten pierwotny dar. Jego magia miała najbardziej efektywne działanie, kiedy wykuwał ją z emocji. Często również wykorzystywał do tego nastroje innych i uczucia zawisłe w atmosferze. Nie mógł zaplanować, że wkradnie się do domu jakiegoś niewinnego kupca i za pomocą czarów zagrzeje jego krew. Ona musiała być spontaniczna. I taka właśnie była tym razem. Nieobliczalna. Potężniejsza, niż można było się spodziewać po tym staruszku. Niby zbliżał się jego sądny dzień, a on ukazał nagle przed młodą elfką swoją groźną naturę. I nie czuł się z tego powodu dumny, ani nie wstydził się morderstwa. Ten jegomość na to zasłużył i nie było po temu wątpliwości. Nie musiał się jednak chełpić zwycięstwem, ponieważ przy jego nogach konała część ich doniosłej trójki- wybawienia ludu Fenistei.

Klęknął przy niej czując ogólne osłabienie ciała. Wytarł w rękaw swej szaty spływającą z nosa krew. Cały był umazany gorącą posoką, która pochodziła ze szczątków bandyty. Teraz musiał się zupełnie skupić na dziewczynie. Spojrzał na nią zamglonymi oczami. Oddychał głęboko. Był zmęczony. Nie mógł jednak pozwolić jej tak po prostu umrzeć od parszywego ostrza. Przed nimi obejście biurokracji Heliar, długa morska podróż, dotarcie do centrum jednej z wysp archipelagu i założenie nowej kolonii. To on może niedługo zejść z padołu świata, a musi pozostawić po sobie kogoś kompetentnego, który poprowadzi ten lud. Mancinelli może i posiadał kontakty, a do tego był bardzo przebiegły, ale miał zbyt bardzo odurzony umysł. Niczego dobrego im nie przyniesie. Pochwalał jedynie jego wybór, aby podążyć za wodę.

- Starczy nam spektakularnych śmierci na dzisiaj – odrzekł przyglądając się jej ranie z niezadowoleniem.

Nie wyglądało to dobrze. Była w opłakanym stanie, choć bywały i gorsze sytuacje. On zaś wierzył, że w jakimś celu Krinn zaprowadziła ich tutaj w trójkę. Nie po głupią śmierć, lecz w konkretnym celu. I ona nie mogła teraz umrzeć. Nie był zbyt uzdolnionym medykiem. Nie zajmował się ofiarami wojen, ani szczególnymi rodzajami chorób. Nie należał do kasty kapłanów trudniących się usługami zielarskimi, choć znał się na niektórych roślinach. W swoich niewielkich społecznościach wyznawców Krwawej bogini, pomagał w drobnych złamaniach i okaleczeniach. Nauczył się tam trochę, ale owa sytuacja mogła go przerosnąć. Nie zamierzał się jednak poddać. Zerwał fragment swojej szaty, aby zatamować jak najlepiej krwotok.

- Jesteś gotowa? – zapytał się jej, patrząc prosto w jej przymrużone od bólu oczy.

~ Słyszysz mnie Pani Krwawych Rzek? Ma najpiękniejsza kusicielko, która uwalniasz nas od głupoty moralnych zasad. Oj wiem, że mnie słyszysz, bo jestem najbardziej skrzeczącym oddanym sługą, którego wybrałaś na poprowadzenie tego ludu. Zejdź do mnie i pomóż. Wszyscy stają przeciwko nam i tylko ty jesteś naszą opoką w tych trudnych czasach. Ten lud odda tobie odpowiednią cześć i wyniesie ponad innych bogów! Mariden jest bohaterska i stanie się z pewnością twoim mieczem przeciwko braciom i siostrom. Cała kraina spłynie krwią twych wrogów. ~ rozbrzmiewała w głowie mężczyzny modlitwa, która odbiegała od tych typowych kapłanów. On rozmawiał z Krinn.

Re: [Obrzeża miasta] Obozowisko

35
Kiedy wewnątrz czaszki Olinusa rozbrzmiało ostatnie słowo modlitwy, czas gwałtownie zwolnił, tak jak zwolniła rzeka krwi, której źródło biło w ranionej piersi Mariden. Kapłan Krinn poczuł się bardzo młodo, lekko i sprawnie. Jego oczy stały się nieruchome niczym dwa szmaragdy i zaszły purpurową mgłą, a kiedy ta się rozwiała, był bardzo daleko od heliarskiego obozowiska. Niewiarygodnie daleko. Pośród prastarych, omszałych błękitnawo głazów elf usłyszał głos swojej Pani.

— Kochasz mnie jeszcze, Olinusie?

Stała zaledwie kilka kroków od niego, u stóp czarnego wodospadu, blada i nieopisanie piękna. Gęste strużki ciemnej cieczy spływały po jej ramionach i piersiach, a kaskada włosów, także czarnych i lśniących, opadała jej aż do stóp, otulając ją niby drogocenny płaszcz. Zdawało mu się, że jednocześnie widzi ją i nagą, i w sukni utkanej z opalizujących, granatowych pereł. I wymalowaną na całym ciele w krwawe, plemienne wzory, i czystą jak pierwszy w życiu pocałunek. I z wieńcem białych anemonów nad czołem, i z parą straszliwych, wygiętych do tyłu rogów zamiast kwiecia. Była wszystkim jednocześnie.

W jednej dłoni Krinn trzymała lustrzany sztylet o dziwnej rękojeści, która oplatała jej nadgarstek czymś podobnym po pajęczych odnóży. W drugiej zaś dzierżyła cienką koronę ze złoconych gałązek, wysadzaną mieniącymi się tęczowo klejnotami, z których jeden, największy, miał zamknięty w swym wnętrzu kawałek rozgwieżdżonego nieba.

— Oto diadem, który pochodzi z twojej ojczyzny. — Było to bardziej niż oczywiste, wystarczył rzut oka, by rozpoznać robotę leśnych braci i sióstr. — Elf, który go założy, posiądzie wielką moc uzdrawiania swego cierpiącego ludu. A oto i ostrze, które stworzono z kawałka mojego rozbitego zwierciadła. Kiedy nim kogoś zabijesz, posiądziesz całą jego wiedzę i wszystkie zdolności. — Bogini położyła artefakty na kamieniu u swoich stóp. — Otrzymasz oba dary. Oba są dla ciebie. Wybierzesz, a każdy wybór będzie słuszny. Tak, Olinusie. Pomogę tobie i małej Mariden, ale najpierw przypomnij mi, jak bardzo mnie kochasz. Nie bój się o czas, tutaj mamy go dość.
* Choć nieprzytomny trans elfiego starca z punktu widzenia świata materialnego trwał zaledwie drobną chwilę, to i tak konająca Isírielówna miała zupełnie inny niż krwawa bogini pogląd na czas i na to, czy jest go dość. Jej czas przesypywał się w klepsydrze życia dramatycznie szybko i z każdą chwilą coraz bardziej go było szkoda. Tyle jeszcze mogła zrobić! Mariden ledwo rejestrowała, co się wokół niej działo, ale kątem oka dostrzegła, że na niebie robi się dziwnie jasno, a oba księżyce nienaturalnie szybko rosną. Okoliczne cienie zrobiły się bardzo czarne i lodowate. Ktoś z wyciem zbliżał się do namiotu i było to wycie odrobinę inne niż śpiew pijanego Mancinelli. Gdzieś rozpaczliwie zaryczał Atwa.
* — Ssss-sola'an! S-sss-sola'aaan! — wołał z ciemnej głębiny jeziora już nie jeden głos, lecz ich stutysięczny chór, lecz adresat tego wołania biegł uparcie i ani myślał się odwrócić. Nie patrzył na ścigające go cienie ani na rosnące nienaturalnie tarcze księżyców. Całe szczęście, bo pewnie umarłby ze strachu. Umknął. Przynajmniej na razie.

Królewicz-ożywieniec wył nieludzko wprost do ucha nekromanty, co ten jednak mógł wyjątkowo mu wybaczyć, bo przynajmniej trudniej było poprzez te jego jęki wsłuchiwać się w upiorniejsze jeszcze od nich nawoływania z głębin. Na szczęście Sanven nie stawiał już w drodze wielkiego oporu i pozwalał się wlec, jednak wyraźnie nie mógł przywyknąć do swojego nowego ciała.

Najbrzydsza wiewiórka świata niespodziewanie okazała się na tyle przydatna, by pośród gęstych cieni rzucanych przez las namiotów bezbłędnie wskazywać Mancinelli drogę do tego właściwego, w którym za chwilę będzie można spokojnie się zaszyć, skryć przed demonami, rozmówić się z pozostałą dwójką Wybrańców, wypalić coś albo wciągnąć, żeby zapomnieć, a potem zapaść w sen...

Guede swoim bystrym wzrokiem już z daleka wypatrzył leżącą w wejściu dziewczęcą sylwetkę i tknęło go, że najgorsze zdarzenia tej nocy mogą być dopiero przed nim. W normalnych okolicznościach półnagą Mariden i jej złote tatuaże doprawdy trudno byłoby uznać za przykry widok, ale stercząca z piersi dziewczyny rękojeść, pochylony nad nią Olinus o dziwnie nieruchomych oczach i cały namiot zalany krwią w dramatyczny sposób zmieniały postać rzeczy.
Obrazek
Specjalny medal od Aod. I od Kota.

Re: [Obrzeża miasta] Obozowisko

36
Na powietrze, ziemię, wodę i na zaklęta w nich moc, pierwotną i nieskalaną jak pierwszy śnieg. Na łaskę Usala, na światło brzasku i inne, kurwa, pierdoły...

Mancinella nie miał w zwyczaju się modlić. Większość modlitw była długa, trudna do spamiętania i przynajmniej mimochodem wspominała o bogach. Dlatego zwykle bluźnił albo zaklinał demony. Z nimi miał przynajmniej o czym gadać. Ale ani myślał w cztery oczy, patrząc w otchłań rojącą się od pazurów i kłów. Dlatego biegł, nie oglądając się za siebie. Udając, że nie rozpoznaje starych znajomych upominających się o niego jego pierwszym imieniem. Biegł, bo zbyt bardzo się bał, żeby umrzeć tego wieczora.

Niechaj wygłodniałe cienie wokół mnie czekają i patrzą głodne. Niech strzegą się strzygi i stwory długołape, upiory co nocą łomocą. Niech się im stanę kolką w boku, zaćmą w oku. Niech w ogóle stanę im w gardle, kaprawym łazjom.

Wycie zrodzone przez lęk popłynęło prosto w noc. Nie należało do Mancinelli, choć brzmiało wcale melodycznie, jeśli zapytać go o zdanie.

Atwa! — Narkoman w życiu nie przypuszczałby, że ucieszy się, słysząc tego starego, cuchnącego biesa, na którym uparła się jeździć ich Mariden, cholerna elfia tradycjonalistka wywodząca się z dobrego domu, a nie domu publicznego jak on sam. Mancinella odryczał mu uprzejmie, aż biegnący przed nim wiewiór podskoczył w miejscu i obrócił się wokół własnej osi.
Nazwę go Jastrun — pomyślał zupełnie bez powodu, patrząc jak zwierzątko wznawia bieg i śmiga między zaroślami, wskazując mu drogę. Dysząc i rzężąc jak okulawiony pustynny mamut goniony przez zgraję młodych orków z oszczepami, Mancinella powlókł się za nim. Przebierał nogami, gdy prowadząc drugiego półżywego elfa nie zaszedł na skraj wytrzymałości i omal z niego nie zleciał. Marzył, żeby coś zapalić albo wciągnąć. Kto wie, może nawet przespać się parę godzin i dorzucić dzisiejszy dzień do powiększającego się stosu minionych, które tak chętnie i niefrasobliwie ciskał przez ramię. Potrzebował tego. Zawsze tak miał, gdy zbyt wiele rzeczy próbowało go wykończyć. Patrzył na namiot przez zasłonę potu zalewającego mu twarz, łapiąc oddech krótkimi, płytkimi wdechami, które szybko odezwały mu się ogniem w płucach. Przysiągłby, że mieli tu chatę, ale pewnie i tak nikt by mu w to nie uwierzył. Nie zgadzało się też kilka innych szczegółów. Przekonał się o tym, kiedy znaleźli się dostatecznie blisko, żeby rzeczywistość mogła go kopnąć w dupę.

Będąc wewnątrz, zobaczył znajdującą się na ziemi Mariden, Olinusa znajdującego się nad nią i jakiegoś biednego skurwiela, który znajdował się wszędzie. I tylko on sam nie odnajdował się w tym bajzlu zupełnie. Przeczuwał najgorsze. Znajomy dreszcz jeżył mu kark, a przez zakatarzone nozdrza i odór śmierci, dobiegał go nikły swąd ozonu. Ktoś spał w moim łóżeczku, ktoś jadł z mojej miseczki. Ktoś rozwalił tu człowieka na miazgę jak pomidora. Niezwykle niebezpiecznym czarem intencjonalnym o sile potężnego, czterostopniowego zaklęcia. Czytał o tym w „Codex Sanguineum” pióra Anapsechete Nehemii Hetepsechemui i w „Czternastu wiekach w katakumbach” napisanych przez Straszliwego Radjashtama, którego mistrz został zresztą zamordowany tym sposobem w pewien biały dzień przez niewidzialnego demona w samym środku ówczesnego Everam, w czasach pierwszej ery. Ale nawet bluźniercze, budzące grozę grawiury z zakazanych ksiąg skrywanych przez jego babkę, starą elfią guślarkę miały się do rzeczywistości jak całonocne picie do pobudki nazajutrz.

Zostawiłem was na moment samych! — Wydarł się z miejsca, wparowując do namiotu, w nerwach samemu zostawiając Sanvena przed wejściem. — Czy to mózg? — zapytał widząc, jak Jastrun przebiega po namiocie, trzymając w jednej z par rozlicznych łapek kawałek czegoś szarego i cieknącego i natychmiast odwracając wzrok. — Obrzydliwe, jebane gówno. Porzygam się. Przysięgam, że się porzygam. — Blefował. I tak nie miałby czym, ślady jego pierwszych wymiocin nie zdążyły jeszcze dobrze zaschnąć i znajdowały się całkiem nieopodal jako jedyny odpowiedni komentarz dla zastanej tu sytuacji. Miał, co prawda, kilka niezgorszych a nawet całkiem właściwych pytań, które chciał tutaj zadać. Takich, które były bardziej na miejscu niż nóż w bebechach łuczniczki.

Olinus? — Wyraz twarzy kapłana, sprawił że twarz notorycznego ćpuna, rozjaśniła się w niemym podziwie i zazdrości. Mancinella, zaklął i nie zadając swoich pytań, rzucił się do swojej torby z utensyliami. Polewając łapy dezynfekującą nalewką na ziołach, przyjrzał się ranie i zaklął jeszcze szpetniej. Uciśnięcie rany i wyciągnięcie tego żelastwa bez zabawy w pełne rozcinanie jamy i szycie, miałoby sens tylko w momencie w którym potrzebowaliby wolnego sztyletu, żeby dobić ją w bardziej humanitarny sposób. Na jej nieszczęście, wszystko co ludzkie było im obce i nieprzyjazne.

Szukając czegoś ostrego, Mancinella starał sobie przypomnieć kiedy ostatnio zdarzyło mu się praktykować szycie drugiej osoby. Rozkładając haki i nici na materiale obok, doszedł do wniosku, że to było jeszcze w zakładzie pogrzebowym u Betelgezy, kiedy w ramach małej kontrabandy zaszył klientowi we flakach jakieś dwa kilo popium na użytek własny. Myśląc o tym ostatnim, walnął ścieżkę. Czas zwolnił a po zmęczeniu nie pozostało nawet wspomnienie. Ręce przestały latać, były stabilne jak skała i zdawałoby się, że bogate o kolejną parę dłoni. Gdyby tylko nie to przeklęte światło, wdzierające się do oczu i pieprzone osy uwięzione w jego zębach, rozsądzające je od środka. Ich bzyczenie nie pozwalało mu się skupić, dlatego uśmiechnął się paskudnie, bo tylko tak potrafił, w momencie w którym jego cień pochylił się nad Isírielówną, chwytając oburącz za rękojeść i wyszarpując ją w jednym, prostym ruchu.

Re: [Obrzeża miasta] Obozowisko

37
Ciało mężczyzny znieruchomiało, a jego oczy błędnie patrzyły w jedno miejsce. Jakby coś się tam znajdowało. Ważny obraz dla jego życia, czy postać jego ukochanej bogini. Źrenice były znacznie rozszerzone, aż ich czerń połknęła zupełnie tęczówki i pozostała jedynie szmaragdowa obwódka. W dłoniach trzymał kawałek materiału ze swojej bawełnianej kapłańskiej szaty, nadal uciekając miejsce krwawienia. Płótno było już zupełnie przesiąknięte posoką, która zaczęła barwić jasną skórę jego dłoni. On jednak nadal trzymał nieruchomo ręce w jednym miejscu. Nie robił tego świadomie, tylko kontynuował nieprzerwanie czynność, którą rozpoczął przed popadnięciem w dziwny trans. Nie chwycił ostrza tkwiącego w jej piersi, aby wyjąć go z nadzieją na dalsze życie towarzyszki lub skazując ją na okropną śmierć.

Jego tutaj nie było, choć ciało pochylone było nad Mariden. Dusza uleciała zupełnie do innej krainy. Daleko od namiotu spływającego krwią niedawnej rzezi. Daleko od niegościnnego Heliar i jego egoistycznego zarządcy. Daleko od znanych wszystkim ziem Herbii. Rzewnie wypowiadana modlitwa kapłana do Pani Pokusy, przeniosła go wraz z psychonami do świata niedostępnego dla większości śmiertelników. Olinus był stary elfem, który zbliżał się powolnym krokami do końca swojej drogi. Nie śpieszył się. Dzięki łasce Usala, nikt nawet nie dostrzegał, że starość trawiła go coraz bardziej. Jak rdza trawiąca żelazo od środka. Elf jednak czuł w swoich trzewiach, że był już blisko. Nie tracił czasu na oglądanie się za siebie. Na patrzenie na trudna przeszłość. Na śmierć bliskich, wygnanie i ciężkie przeprawy przez wyspy archipelagu. Został wybrany przez samą Boginie zmysłowego i zwodniczego piękna. Był narzędziem w jej dłoniach i naczyniem wypełnianym wiedzą oraz miłością. Nauczyła go tak wiele. Nie była dla niego surowym katem, ani poczciwym mędrcem. Była kochanka, prowadząca przez niedostępne światy zmysłów. Nikt nie jest w stanie nauczyć tej nieskalanej zasadami moralnymi i normami społecznymi miłości jak sama wspaniała Krinn. Jego dusza przybyła na spotkanie z samą Strażniczka nieskrepowanych emocji. Zostawił za sobą okropna scenę. Śmierć i tragedię. Jego nie było. Dla innych można było stwierdzić że chwilę, że starzec w swoim wieku zacial się.
*** Stopy mężczyzny brodziły w zielonej chłodnej zroszonej trawie. Stał pośród prastarych skał pokrytych błękitnawym mchem. Miejsce otaczające go było pierwotne, niezniszczone przez działalność ludów. Zachowane w stanie jak z dnia stworzenia. Nieopodal płynęła czarna rzeka, a ze skał spadała zjawiskową kaskadą, wieńczącą się dużym wodospadem.

Czuł się tutaj bardzo dobrze. Swobodnie i bezpiecznie, choć przecież był w zupełnie obcym dla siebie miejscu. Jego ciało, choć do śmierci miało zostać niewzruszone czasem, było teraz uzdrowione ze wszystkich ciężarów życia. Nie czuł zmęczenia, ani bólów w stawach. Był tym dawnym Olinusem, który zwiedzał wyspiarskie zakątki w poszukiwaniu świątyni. Tym samym, który przeżywał wzniosłą miłość i cud ojcostwa, jeszcze przed narodzinami dziecka. Był uwolniony od tych wszystkich problemów, choć zawsze starał się dostrzegać tylko dobrą stronę wydarzeń.

Wtedy spostrzegł ją. Piękną i zniewalającą. Wpatrywał się przez chwilę w jej oblicze, jak w najdroższy obrazek. Nie potrafił uwierzyć, że objawiła mu się w całej okazałości. Była zjawiskowa, tak samo jak sobie ją wyobrażał. Nie. Nie potrafił pojąć tego powabu. Z jednej strony miał uczucie, że widzi ją zupełnie nagą. Z drugiej strony, jakby była odziana w opalizujące perły. W tym jednym momencie była całą namiętnością świata, a zarazem dzikim pożądaniem. Był zachwycony jej widokiem. Łaknął oczami każdy fragment jej ciała. Ubóstwiał ją. Był świadomy, dlaczego oddał swoje życie w jej ręce. Za to wszystko czym była. Nieskazitelną emocją, pragnieniem i nieujarzmioną miłością. Tym czym nie mogła nigdy być Osurela ograniczona przez sztuczne ramy zasad dobra i zła. Piękno, które prezentowała córka Sulona, było sztuczne i niepełne. Zakryte nieśmiałością. Niedokonane. Pani Pokusy zaś reprezentowała wszystko co człowiek pragnie, a co wynika z jego natury. Stróżki krwi, które spływały po ciele boginki były symbolem życia. Jak krew dziewicza, oznaczająca przemianę.

Była wszystkim jednocześnie. Dobrem i złem. Pięknem i brzydotą. Życiem i śmiercią. Miłością i nienawiścią. Stary elf dostrzegał w tym drogę, którą zamierzał poprowadzić wszystkich swoich braci i siostry. Tą samą, którą wędrował od tylu lat. Wielu kapłanów dąży do osiągnięcia ideału, który zawsze oddala się. Chcą dotrzeć do celu, którego tak naprawdę nie rozumieją i nigdy nie zobaczą. Olinus wiedział, że nie istnieją ideały. Są tylko złudą, którą wymyślili bogowie, aby omamić sobie ludy. Urokiem zniewalającym idiotów. Szarą masę Herbii. On jednak został oświecony i zrozumiał. Jedynym właściwym wyjściem jest zaakceptowanie siebie , swoich potrzeb i wad. Pogodzenie się z własną zwierzęcą naturą. Chwytanie tego co jest w zasięgu ręki. Kochanie bezwarunkowo. I wtedy starzec znów spojrzała boginię i widział ją w pełni. Z rogami na głowie i wiankiem kwiatów, w sukni perłowej i nagą, odzianą w krwawe symbole, ale również zupełnie czystą. Nie widział przeciwności lecz jedną doskonałą boginię.

Po jego policzkach zaczęły spływać łzy. Nie był to przejaw smutku. Te łzy były słodkie jak dojrzały owoc brzoskwini. Ciepłe jak pocałunek kochanki. Szczere jak jego dusza. Zaczął zbliżać się pewnym krokiem w jej stronę. Nie było widać w nim strachu, ani sztucznej pokory. Był pewien siebie. Kierował się swoimi uczuciami. Tego właśnie go nauczyła. Nie gromadzić w sobie emocji z racji panujących norm. Nie musiał klękać przed nią i ze strachem w oczach prosić o łaskę. To była jego Pani.

- Oj moja droga. Wzywałem Cię w rozpaczy i nie wierząc, że ujrzę Cię przed sobą – po dolinie rozległ się głos radości – Wiesz przecież, że nie istnieje modlitwa opisująca mą miłość. Nie stworzyliśmy jeszcze słów, które potrafiłyby zastąpić czyny. I nigdy nie osiągniemy tego. Dobrze wiesz.

Wtedy dopiero zwrócił uwagę na przedmioty, które dzierżyła w dłoniach. Z jednej strony miała niezwykły diadem, który z pewnością był wykonany niegdyś w La’Fenistei. Ten przedmiot posiadał wielką moc uzdrawiania. Nie słyszał o nim jednak nigdy, choć od razu poznał robotę swoich braci. W drugiej zaś trzymała sztylet, który został wykonany z boskiego zwierciadła. Rytualne ostrze pozwalało na wyrwanie z ofiary jego wiedzy i wspomnień. Niebezpieczne narzędzie.

- Opowiesz mi więcej o tym diademie? Przybyłaś na moją modlitwę. Jestem naprawdę wdzięczny. Wiesz jak napawać swój lud nadzieją. Wiesz czego tak naprawdę potrzebujemy. Powinnaś posiąść władze nad całym Panteonem. – zwrócił się w jej kierunku i zbliżył.

Stał dosłownie przy niej. Jego ciało dotykało jej ciała. Twarz znajdowała się tak blisko jej twarzy. Czuł zapach jej skóry i ciepły oddech na swoim policzku. Patrzał się wprost w jej oczy. Piękną nieskończoność jej źrenic, które rozlewały się jak czarne morze. Ujął jej dłoń. Zachowywał się jak wobec kochanki.

- Czy pozwolisz, żeby nasza miłość teraz się dokonała?
*** Czas zatrzymał się na moment w namiocie, ale w boskiej krainie płynął jak wartkie czarne rzeki. Elf pochylony nad ciałem młodej bohaterki, nie zwrócił uwagi na przybycie trzeciego. Początkowo jego obecność tutaj sprawiała ćpunowi problem. Trzymał zastygłe dłoni na jej piersi i nie dało się go oderwać. Dopiero po chwili udało się Mancinellowi odsunąć go od ofiary mordercy. Nie słyszał żadnych słów, które płynęły w jego kierunku. Nie było z nim żadnego kontaktu. Mężczyzna mógłby przysiąść, że był pod wpływem jakiś silnych halucynogenów, które przeniosły go do innego świata.

Re: [Obrzeża miasta] Obozowisko

38
Porzucony przed wejściem Sanven, pozbawiony oparcia i wciąż nieprzyzwyczajony do nowego ciała, runął w piach niby porzucona kukiełka po skończonym spektaklu.

— Jesteście nienormalni! Nienormalni! Co tu się stałooo! — wył królewicz, ogarnięty bezbrzeżnym przerażeniem. On też bardzo chciał zwymiotować, ale podobnie jak nekromanta nie miał czym. — Mamo, zabierz mnie stąd! Maaamoooo!

Mały ohydny futrzak, nazwany przez nekromantę Jastrunem, dla reszty wybrańców póki co bezimienny, zajadał się znalezionymi na podłodze kawałkami mózgu z takim ogromnym apetytem, że uszy mu się trzęsły. Aż miło było popatrzeć. No, pomijając może to, że jadł mózg faceta, który został chwilę temu równo rozsmarowany po całym, tak przytulnym dotąd, wnętrzu. Najprzedziwniejsze zaś było, że na widok pożywiającej się truchłem wiewiórki półmartwa Mariden gwałtownie poczuła wśród całego tego bólu i umierania, że właściwie to i ona jest potwornie głodna. Jednak okoliczności nie bardzo jej sprzyjały. Głupio byłoby teraz poprosić Mancinellę o zrobienie kanapki, zwłaszcza że był akuratnie zajęty wyciąganiem ostrza z jej bebechów. Zmuszona więc odłożyć na później swoje niemądre marzenia o wieczerzy (i o tym, by nie okazała się ona ostatnią), Isírielówna całkiem rozsądnie zemdlała z bólu.

Wreszcie ręce Olinusa, przez dłuższy czas nieruchome i uparcie tkwiące w miejscu jak ręce posągu, przestały zawadzać Mancinelli w robocie. Za wyszarpniętym sztyletem popłynęła oczywiście fala krwi, jednak nie tak wielka, jakiej się Guede spodziewał. Można więc było żywić nadzieję, że zdradziecka broń ominęła te co ważniejsze narządy i naczynia, skryte w złoto malowanej piersi.

Atwa znów zaryczał żałośnie gdzieś na dworze, jakby wiedział i rozumiał wszystko. Na ten dźwięk zaś Sola'ana ogarnęła potworna, obezwładniająca fala smutku. Był pewien, że jest mu jeszcze smutniej niż wtedy, gdy gdyby ktoś w jego towarzystwie zaintonował piosenkę o biednej dziewuszce, co to za dnia sprzedawała na uliczkach Ujścia kraby i małże, a nocą – swoje nędzne wdzięki, aż w końcu umarła. Dźwięk przerzucanych utensyliów, spośród których przed sekundą udało się elfowi wygrzebać skalpel, też napawał go jakąś okropną melancholią. I jeszcze wycie przerażonego do granic możliwości Sanvena. Wszystko zdawało się teraz składać w żałobną pieśń dla całego, bezpowrotnie już zgubionego ludu leśnych elfów...

Na szczęście był jeszcze Olinus, który wiedział, do kogo się zwrócić i nie wahał się prosić.

* — Dlaczego nie wierzyłeś? Przecież jestem zawsze przy tobie. Czy kiedyś się na mnie zawiodłeś?

Cudownie blada dłoń, która za paznokciami miała resztki zaschniętej krwi, pogładziła z czułością policzek i ramię elfa, który zapomniał o swoim podeszłym wieku, zanurzając się w świecie wiecznej młodości i niegasnącej żądzy.

— Kiedy ten diadem spocznie na twojej skroni, zapuści korzenie w twej duszy i wypełni cię mocą. Przez pięć kolejnych świtów i pięć zachodów słońca musisz całować tego, kto cierpi, całować go bez wstydu i bez skrupułów, tak jakbyś całował mnie samą, a wówczas każda rana i każda choroba odeń odejdzie. Obiecuję.

Bogini delikatnie odłożyła na bok koronę i sztylet. Zdawało się przez moment, że upadną miękko na ziemię u jej stóp, one jednak zawisły w powietrzu niby zawieszone na niewidzialnych nitkach. Smukłe palce Krinn spoczęły na wargach elfa w uciszającym geście.

— Nie mów już nic i nie pytaj. — Olinus poczuł w ustach smak krwi. Królowa artystów i kochanków, oparta plecami o wilgotny kamień, przyciągnęła go do siebie. — Jesteś dość mądry, by rozumieć. Chcę prawdziwej modlitwy. Teraz.
Obrazek
Specjalny medal od Aod. I od Kota.

Re: [Obrzeża miasta] Obozowisko

39
Stał tak przez chwilę wypełniony jej słodkimi jak krew słowami, które rozchodziły się wewnątrz niego, uplotły z nieskazitelnej miłości gniazdo. W tej jednej chwili stary kapłan, który jakby odmłodniał na duchu w niezwykłej krainie, zupełnie oddał się swojej Pani. Wcześniej myślał, że darzył ją szczerymi uczuciami, których nikt nie był w stanie zmienić. Teraz jednak poznał to prawdziwe, które trawi od środka i przemienia. Z jednej strony czuł dziką ekstazę, ale z drugiej wypełniało go szlachetne oddanie. Przepłynęła przez niego żądza, wypalająca jakikolwiek wstyd i granicę, która dzieliła śmiertelników od bogów. Olinus nie był już zwykłym elfem, który niegdyś ukrył się wraz z wyznawcami w Meriandos, a później wygłosił wielką mowę przed tłumem pobratymców na temat znaczenia Nocy Spadających Gwiazd. Nie był wyłącznie jednym z trzech, którym powierzony został los wygnańców z własnych ziem przez okrutnego Sulona. Był kimś będący na równi ze stwórcami. Nie obawiał się boskiego gniewu. Był on taki sam jak gniew zwykłego śmiertelnika. Olinus na swój sposób stał się nieśmiertelny poprzez dziwną, niedopisania więź, która połączyła go z córką Drwimira.

Nie powiedział już żadnego słowa. Były zupełnie zbędne, tak jak te wszystkie wiersze wygłaszane przez wędrownych bardów o nieskazitelnych bohaterach i dramatycznych romansach. Ta opowieść była pisana ruchem ciała, delikatnym muśnięciem ciała i rozlewającym się ciepłem rozkoszy. Osurela patronowała piękno sztuczne, wyidealizowane, pozornie idealne. Tworzone przez palce artystów, którzy nie potrafili oddać prawdziwego świata lecz niebosiężne marzenia, utkane z ułudy i kłamstw. Świątynie ku jej czci były wiecznie zielone i obfitujące w pachnące kwiecie, a opiekujące się nimi kapłanki utrzymywały czystość. To pod jej czujnym okiem zawierano małżeństwo wierząc, że mężczyzna i kobieta odrzucą swoją zwierzęcą naturę, aby stać się dobrym mężem i żoną. Nie tego szukał i potrzebował Olinus. Nie to uwiodło go w Krinn. Ona była tym niebezpiecznym owocem, który przynosił prawdę. Jej symbolem był wilczomlecz nadobny, który kusił swym egzotycznym wyglądem. Zabójcze piękno, zwodniczy romans, bezgraniczna rozkosz, naga miłość. Nie istniały granice, których nie przekraczał kult Pani Pokusy. Ona kochała wszystkich. Towarzyszyła matkom rodzącym przy bólach porodowych. Podawała gładką dłoń trędowatym. Przynosiła błogie uczucie agonii, osobie umierającej. Okrywała zwłoki całunem rozkładu.

Nie musiał zapewniać jej o swoich uczuciach. Ani zaprzeczać na jej pytanie. Nie musiał również werbalizować przemiany, która zaszła w nim- nigdy więcej nie zwątpi. Nie potrzebował żadnych kolejnych odpowiedzi. Wiedział wszystko co potrzebował, a teraz pragnął zatopić się w jej ustach, woni skóry, poczuć pod dłonią idealnie krągłe piersi i sztywne brodawki. Połączyć dwa ciała w jedną bezkresność.
*** Głęboka rozkosz rozgrywana na strunach głosowych rozniosła się po całej pierwotnej dolinie. Krzyki, które nieprzerwanie odbijały się od skał i wędrowały wraz z krwawą rzeką, zastąpiły bezwstydnie ciszę. Wypełniły przestrzeń i stały się częścią tego miejsca. Przypominały zawodzenie dzikich zwierząt w ferworze. Dwójka osobników stała się jednym organizmem w szaleńczym namiętnym tańcu. Przeistaczali się w potwory i bogów. Chwilami przypominali najpiękniejszy obraz, który mogło zobaczyć ludzkie oko. Innym razem zaś akt przypominał brutalną scenę, pełną gniewu, złości, bólu i słodkich łez. Tylko nie było tam już rozróżnienia na miłość i nienawiść. Walkę i sojusze. Godność i upokorzenie. Cierpienie i ukojenie. Ład i chaos. Wszystko płynnie przepływało, przeobrażało się. Olinus i Krinn stali się spójnością. Stali się symbolem czegoś co było niewyobrażalne dla żadnego umysłu. Zwykły śmiertelnik był jednością z boginią.

Modlitwa dopełniła się wraz z ostatnim spazmem jego ciała, kiedy cały spocony, ciężko dysząc i sapiąc, patrzał się w oczy ukochanej. Opierał się na zdartych łokciach o skałę, na której leżało rozciągnięte ciało Krinn. Przypominała teraz tak bardzo śmiertelniczkę wraz z Olinusem, że ktoś mógłby przez przypadek wziąć ich za dwójkę zakochanych. Tylko w oddali wydawali się zwykłą parą. Ich ciała były okaleczone. Zarówno pierś, jak i plecy elfa zdobiły głębokie rany, z których sączyła się krew. Cali byli umazani swoim osoczem. Jej twarz wydawała się doskonała mimo zadrapań i zaschniętej czerwonej stróżki, która ciągnęła się od nosa ku spuchniętym ustom. Włosy miała skołtunione i przyodziane w mech, korę i igliwie. Na młodej twarzy kapłana były ślady ciemnej gleby, która nadała mu wojowniczy wyraz. Przypominał członka plemienia, który wrócił właśnie z bitwy i pochylał się nad pozostawioną żoną. Wzajemnie łapali płytkie oddechy w tym samym rytmie. Poruszali się niespokojnie jak dwa wijące się węże w gnieździe, ale ich ruchy były odbiciem lustrzanym. Nie musieli nic mówić, aby się rozumieć. Stało się coś dziwnego w tym rajskim miejscu. Głowa elfa wypełniła się myślami jego Pani. Ona zaś słyszała wszystko co on by chciał powiedzieć. I nie można było tego stanu porównać do telepatii, czy więzi łączącej bliźniaków. Oni prawdziwie się połączyli. Przynajmniej w tej krainie.

Dotknął jej policzka swoją smukłą dłonią i jeszcze raz namiętnie pocałował. Czuł w jej ustach coś więcej niż metaliczny posmak krwi. To było bezgraniczne oddanie. Ona- córka pana ciemności i ognia, patronka zwodniczego i niebezpiecznego piękna, strażniczka nieskazitelnej miłości, była niczym jego niewolnica. On zaś był jej pokornym sługą, który mógłby na jej prośbę przyłożyć nóż do swojej krtani, aby rozciąć aortę i oddać swój żywot jej. Nie było między nimi odwiecznych podziałów Herbii. Nie byli teraz boginią i wyznawcą, kobietą i mężczyzną, łowcą i zwierzyną, katem i ofiarą, lepszym i gorszym. Byli tym wszystkim na raz i w ogóle.

Oderwał się od jej karmazynowych warg i położył się przy jej boku na chłodnym kamieniu. Ich ciała były rozżarzonymi węgielkami, które nie mogły przygasnąć nawet na moment. Mężczyzna nie wiedział na ile godzin oddał się modlitwie, ponieważ nie istniały tutaj zmiany dobowe. Nie byli przecież na Herbii. Mógł policzyć to w liczbie szczytowań, których doświadczył, ale zgubiłby się w rachubie. Nigdy nie czuł się zdolny do takiego nienaturalnego wysiłku. Serce waliło w jego piersi jak opętane i wybijało ten sam rytm, który wybrzmiewał pod żebrami Krinn.

Nigdzie się nie śpieszył. Zapomniał zupełnie o tamtym świecie. Tutaj nie było umierającej Mariden, ani zaskoczonego widokiem wszechogarniającego chaosu Mancinella. Nie było również Olinusa, który klęczał nad wykrwawiającą się elfką. Tutaj był spełniony młodzieniec, który leżał obok swojej ukochanej. Był szczęśliwy.

Re: [Obrzeża miasta] Obozowisko

40
Miałem twoją mamę, nic szczególnego! — odkrzyknął ćpun na nawoływania elfiego królewicza, omal nie zabijając go po raz drugi w ciągu jednej nocy – tym razem śmiechem.
Kręcąc głową z politowaniem, strzepnął nadmiar krwi z rąk. Nie, moje paniątko. Tu nie królewski dwór, tu nie ma miejsca na formalności, ani dla normalności. Normalności, podobnie jak twojej mamusi nie ma tutaj z nami. Jest tylko nasz stary przyjaciel obłęd, wiszący nam nad głowami i nucący, zza wyszczerzonych zębów, swoją przeklętą piosenkę, która nie potrafi się od nas odczepić. Powinniśmy docenić jego starania. Gdyby nie on, nie byłoby nas tu dzisiaj.

Z piachu powstałeś, do piachu wrócisz. Książę elfów upada przed namiotem po raz drugi. Isiriel mdleje mu na rękach. Nie był pewien czy za sprawą jego uroku osobistego, czy zwyczajnie nigdy nie umierała pośród krwi, mózgu i rzygowin. Cóż, kiedyś musiał być ten pierwszy raz.

Żywy ogień palił przeoraną niespodziewaną, książęcą wdzięcznością twarz. Paznokcie nieboszczyka przypomniały mu o starych znajomych, o tężcu i trupim jadzie. Odkażając szykowany opatrunek dla Mariden, przemył świeże rany na wardze i oku. Uśmiechnął się szeroko, zamiast kląć i syczeć. Pulsujące żyłki podrygiwały w świeżo zeszklonej tafli jego oczu jak kawałki niedawno poszatkowanego węgorza.

Mancinella pociągnął nosem. Majstrując przy ranie Mariden, tłumaczył sobie, że to wyłącznie od prochu. Że wcale nie wzrusza go historia biednej małej ulicznicy, szlajającej się po erolskich bulwarach, którą on sam, niepoprawny romantyk, uważał za wspaniałą dupę. Pchająca swój mały stragan na kołach, wzdłuż ciasnych erolskich uliczek. W małych eleganckich trzewikach i zgrzebnej sukience. Umierająca na febrę i tęsknotę, z dala od rodzinnego domu.

Jeżeli ona przeżyje
– obiecał sobie, patrząc na Mariden i nawlekając nić na igłę. - Jeśli dotrwamy końca tej przeklętej nocy, wrócę do Ujścia. Do Brigitte. Dam sobie spokój z tą całą farsą i zabiorę ją stamtąd. Uciekniemy gdzieś razem i będziemy szczęśliwi.

Elf przyłożył dłoń do rany, tuż przy skórze, nie dotykając jej. Usta wypowiedziały kilka niezrozumiałych słów. Cieknąca z rany krew zaczęła krzepnąć. Uwolniona moc na moment rozjaśniła mu umysł.

Szczęście?
- zdziwił się w duchu, nakładając opatrunek. Co to jest szczęście?

Elf odetchnął głęboko, odrzucając powalane narzędzia na bok. Czasami myśli po narkotykach bywały naprawdę idiotyczne.

Mancinella nie żywił nadziei. Zrobiwszy swoje, zamierzał pożywić się samemu. To niezdrowo nie mieć czym rzygać. Podniósł się, łapiąc za spoczywającą nieopodal, na drewnianym stole kanapkę z dżemem. Już po pierwszy gryz powiedział mu, że gówno z tego. Prochy całkowicie pozbawiły go apetytu. Nie biorąc pozostałych, wstał z kolan, zostawiając ją na złoto malowanej piersi towarzyszki.

Nie, Mancinella nie wiedział co to szczęście. Wiedział tylko to, że Olinus je miał a on nie. Wystarczyło na skurwiela spojrzeć, by to zauważyć. Kto oprócz durnia mógł mieć w tej sytuacji równie błogą i nieprzytomną minę co ten tutaj długouch, każący zwać się „Głosem ludu elfickiego”?

Guede zakasał rękawy. Przyszłość ich rasy była zbyt poważną sprawą, by powierzyć ją szczęściu i bogom. Nawet gdyby zwrócili się do całego panteonu inaczej niż tylko plecami.

Kucając przy kapłanie, rozpoczął oględziny, nieświadomy prawdziwego powodu jego nagłego odpłynięcia. Grzybki tłumaczyły sztywność katatoniczną i rozszerzone źrenice. Szalony łomot jego serca mógł być efektem haju zawiązującego mu zwoje na supeł. Mógł, gdyby Mancinella nie wiedział, że o tej porze roku nie znalazłoby się nic o podobnie silnym działaniu. Ani tego, jak wyczuwać aurę. Czerw potrząsnął towarzyszem i nie zastanawiając się długo, dał mu parę razy po gębie. Nie za mocno, żeby samemu nie skończyć jak facet, który wlazł tu przed nim.

Jeżeli sądzisz, że będę własnymi paluchami sprzątał po tobie resztki czaszki, to lepiej zostań tam, gdzie właśnie jesteś. — W to akurat nie wierzył. Szczęście nigdy nie trwało wiecznie.

Re: [Obrzeża miasta] Obozowisko

41
Mariden stąpała boso po świeżej, zroszonej rosą trawie, zwiewna i niewinna jak najprawdziwsza dziewica Fenistei, z rozpuszczonymi na ramiona włosami i w sukience utkanej przez wiatr. Była w domu, rzecz jasna, rozpoznawała to miejsce od razu. Tę trawę, ten zagajnik szumiący młodnikiem i rzęsy kołyszące się na tafli stawów. Tylko nic nie zgadzało się do końca, bo ani ten dom nie stal nigdzie, ani altanka ojca, ani ogród obsadzony kwiatami i nie zarejestrowała, czego jeszcze brakowało, bo wtem z matecznika wyłonił się... Sulon I Pierdolony z rozwianym włosiem i obrzydliwe zadowolonym wyrazem na obrzydliwie gładkiej, wysmukłej buzi. Mariden naciągnęła cięciwę łuku, który bardzo fortunnie okazała się mieć w dłoni od samego początku. Właściwie, to jej ręka okazała się zrośnięta z jego majdanem, oboje pokryci gałązkami i mchem, tak, że pnącza zwisały nawet z gryfu; byli spleceni na dobre. Naciągnęła cięciwę aż do policzka. Ale nie zdążyła wypuścić strzały, bo na polanę zagajnika z rykiem wpadł ośli królewicz, wierzgając i uciekając w popłochu przed Atwą, który był pomylił go z grzejącą się jałówką. Obaj ryli ziemią oraz błotem spod kopyt i racic, jakimś cudem obryzgując tylko ją, a nie porcelanową twarzyczkę Sulona, który nawiasem mówiąc, zdążył ulotnić się z wiatrem, jak to miał w zwyczaju przy każdym najmniejszym niepowodzeniu. Maridan czuła wilgotne błoto na dekolcie i nic więcej, bo nie było już jej, nie było polany, łuko-ramienia ani brutalnej próby gwałtu na zwierzęcym wcieleniu elfiego królewicza... Nie było bardzo gwałtownie.

Łuczniczka budząc się, łyknęła haustem powietrze. Natychmiast poczuła coś wilgotnego w okolicach obojczyka — dżem w kolorze dojrzałej wiśni skapywał jej na pierś, wypływając z lekko nadgryzionej kanapki. Tuż pod kanapką, wyczuła palcami, przebiegała pod szwami świeża, spuchnięta i boląca, zgrubiała blizna potwierdzająca, że wszystkie zdarzenia nocy minionej były prawdą, a nie tylko preludium do jej godnego delirium snu. W niedowierzaniu tym kuriozom skonstatowała, że wygląda jak ofiara cyrulika-wariata, który właśnie ucinał sobie nad pacjentem przerwę na posiłek. Nie wiedziała, co było gorsze — to, czy wyblakłe przebłyski sprzed utracenia przytomności, że tym cyrulikiem był nie kto inny, jak Czerw.

Na zewnątrz coś wyło potępieńczo do świtu. Prawie ludzko, a prawie jak królewicz z jej snu. Po chwili czemuś zawtórował też Atwa, którego operowy ryk rozpoznała natychmiast i z ciepłem na sercu.

Rozglądając się, podparta na łokciach i mimowolnie nadgryzająca porzuconą kanapkę — doświadczenie prawie-śmierci robiło cuda na apetyt, zupełnie jakby nie jadła od tygodni — spostrzegła rozpostartego nad ziemi kapłana i kucającego nad nim narkomana. Jeszcze się nie odzywała. Nie była nadal pewna, czy na pewno przeżyła swoje spotkanie z morderczym puginałem, czy zaraz pod namiot miał wpaść królewicz-osioł i jeleń, dając im tu niezły kabaret. Łypiąc na obu elfów wielkimi, zielonymi ślepiami niczym sowa, przeżuwała powoli, blada jak trup, potargana jak ciura obozowa i z czernidłami do oczu rozmazanymi prawie na policzki.

Re: [Obrzeża miasta] Obozowisko

42
Krinn, wspaniała zmęczona Krinn, bezwładnym ruchem jeszcze raz zarzuciła rękę na plecy swojego kochanka. Pogłaskała go po żebrach, a choć jej palce paliły teraz żywym ogniem, to zdawała się nie mieć już sił na nic więcej. Straciła przytomność i przetoczyła się gdzieś w bok, a pasma jej czarnych włosów otoczyły ją jak chmara żmij.

Po burzowym niebie jak oszalałe gnały zwierciadlane chmury, w których odbijał się ich obraz w siejącym barwne błyski zwielokrotnieniu. Kielichy kwiatów ponad ich głowami w przyspieszonym tempie rozkwitały i gniły, spod zdartego z kamieni mchu wyzierały teraz lśniące, rysowane kreską cienką jak pajęcza nitka symbole, dla śmiertelnika niepojęte, choć dla Olinusa w tej krótkiej chwili, jak we śnie, bez słów zrozumiałe i jasne. Na zawieszonych nieopodal w powietrzu darach bogini, na koronie i na sztylecie, kłębiło się coś ciemnego. Żuki, maleńkie żuczki o granatowych pancerzykach obsiadły obydwa przedmioty nieprzebraną chmarą, a ich odnóża krzesały złote iskry.

Czarny wodospad wrzał gwałtownie. W ciemnej pianie rodziły się nowe gwiazdy. Najszczęśliwszy z elfów wiedział, że kiedy wróci, zobaczy je na herbiańskim niebie jako znak przymierza z najszczęśliwszą z bogiń. Wiedział także, że jeśli chce, może odejść. Miał absolutną pewność, że wycięte w skale stopnie po drugiej stronie czarnej spienionej kaskady zaprowadzą go z powrotem do herbiańskiej rzeczywistości. Ale... to nie była łatwa ani miła rzeczywistość. Mógłby też tu zostać, zostać na zawsze, to również doskonale wiedział.

* Guede ze zdumieniem obserwował, jak staremu Olinusowi krew przesiąka przez szatę na plecach i torsie. Widział ślady mokrej ziemi na jego twarzy, przegryzioną wargę, podbite oko. Serce nie przestawało staruszkowi bić jak oszalałe, po nogach coś mu ciekło, a na ubraniu, gdzieś na żebrach po lewej stronie, pojawił się nagle wypalony ślad dłoni. Gdziekolwiek stary teraz był, przyszło mu tam najwyraźniej toczyć straszliwą walkę. Choćby jednak Mancinella chciał go w owej walce wspomóc, to pozostawał bezsilny. Wszelkie próby kontaktu pozostawały bez odzewu.

* Mariden, budząc się ze snu, poczuła czyjś ciepły pocałunek na czole. Przyjemnie ciepły, choć niezbyt ładnie pachnący. Otworzyła oczy. Ubabrany gorącymi jeszcze wnętrznościami i cuchnący jak nieszczęście sabarek, sześcionogi potworek, wskoczył na jej pierś, nagle nabierając apetytu na dżem zamiast mózgu.

Na domiar złego przez drzwi wtoczył się jakiś elf, którego Mariden nie znała. Nie miała przecież pojęcia, że to sam królewicz, który w międzyczasie przestał być osłem, a w każdym razie przestał nim być w fizycznym sensie. Wlepił wzrok w kanapkę, którą posilała się dziewczyna.

— Daj mi to, jestem głodny! — zażądał takim głosem, jakby go właśnie wyciągnięto z grobu. Dziwnie nieskoordynowanym krokiem zbliżył się do elfki i jego trzęsąca się łapa wystrzeliła w jej stronę. Po ten obgryziony kawałek chleba z wiśniowym dżemem.

Wiśnie pachniały jak dom, jak szczęście, jak rodzinny spokój i beztroska. Jak wszystko, czego leśne elfy już nie miały.

Spoiler:
Obrazek
Specjalny medal od Aod. I od Kota.

Re: [Obrzeża miasta] Obozowisko

43
Mancinella cofnął powoli dłoń, przyglądając się jej wielkimi ze zdziwienia i od prochów oczami. Bił z liścia, typowo po elfiemu. Popiół krzepił, ale nie na tyle, by te dwa wymierzone razy mogły zostawić kogoś ze śliwą i rozwaloną wargą, nawet kogoś o tak wymuskanej buźce, jak Oli.

Czeeeść, Mari. — Oślizgły, zachrypnięty szept Czerwia popełznął przez chatę do łuczniczki, w chwili, w której powoli, krok po kroku, odsuwał się od zamkniętego w swoim świecie pasterza zbłąkanych owieczek. Od krwawych plam kwitnących nagle na jego plecach i piersi, od czerniącego się na szatach śladu dłoni. Od upiorów, od potępieńców, od stworów długołapych, które za sprawą starego stanęły mu przed oczami, we wspomnieniu tak żywym, jak wojenne koszmary weteranów spod Wieży.

Szybkie rozmigotane obrazy nagich kobiet tańczących wokół złowrogich kromlechów.
Pokrzywione, blade sylwetki wychodzące z wody, zwabione światłem wielkich, nadbrzeżnych ognisk. Czarna, pulsująca ziemia mokra od przelanej krwi. Wielkie rzeźbione totemy i stare, sękate drzewa o poskręcanych gałęziach obwieszane pomalowanymi, zwierzęcymi czaszkami.

I on, młody Sola'an, który nie posłuchawszy przestróg swej babki i mentorki, opuścił tej nocy bezpieczną chatę, podążając jej śladem. Przyglądający się z komyszy, dokładając starań, by pocić się jak najciszej.

Babciu, dlaczego masz takie wielkie oczy?
Dlatego, że tej nocy, moje dziecko, jestem strachem.

Uciekał po omacku przez bagna, ścigany przez koszmary, które jeszcze długo nie pozwalały mu zasnąć. Od tamtej pory nigdy nie patrzył już tak samo na starą elfią guślarkę, noce przesilenia ani koty.

Tętniąca od kapłana magia, zaszumiała mu krwią w uszach. Zakręciła w głowie, jak gdyby ktoś na siłę usiłował otworzyć zamknięte, skrzypiące drzwi ukryte w lochach pałacu jego pamięci. O tym, że wyciągnął przed siebie dłoń, zorientował się dopiero po chwili. Długi, blady palec mierzył w pogrążonego w transie Olinusa, a przecięte świeżą szramą usta poruszały się bezwolnie, wypluwając inkantację. By wyrwać kogoś z transu, powierzchowne działanie okazywało się niewystarczające. Należało mocnym szarpnięciem sięgnąć tam, gdzie nie mógł zajęty snem rozum.
Przeniknął do treści Olinusa, na mocy nadanej mu władzy, upomniał się o nią rozkazem. Tym samym, który w przypadku oślego królewicza pozwolił przezwyciężyć wiążący go paradygmat ssaka z rodziny koniowatych. Zamiana jednego długoucha w drugiego, wielki triumf magii. Zadufani mądrale z Oros powinni przyznać mu za to dożywotni tytuł profesora transmutacji.

Jedno szarpnięcie, by przekonać się co trzyma go z drugiej strony i czy będzie skłonne go puścić. Jedno szarpnięcie. Mancinella wypuścił powietrze razem z mocą, opuszczając swędzące od magii ramię wzdłuż ciała.

Zostaw moją wiewiórkę — warknął do świeżo rozbudzonej łuczniczki, doskakując do niej i zgarniając sabarka i przytrzymując go drugą ręką, wcisnął do kieszeni kamizelki. — Nawet porządnie nie umarłaś, ścierwojady ci nie przysługują. — Czerw zmarszczył brwi i przykucnął, podnosząc zaostrzone narzędzie o znajomym wyglądzie, po drodze zgarniając ze stołu kubek z parzonymi ziółkami. — To coś — zademonstrował, ujmując zakrwawione ostrze w dwa palce — Chyba ci zaszkodziło. Napij się i patrz czy nie przecieka. — Elf podał jej kubek. — Może, bo byłem kapkę zadany, kiedy cię szyłem.

Ten tutaj — zaczął, szerokim gestem wskazując na powalaną krwią i mózgiem podłogę. Zbliżył swoją bladą twarz do twarzy Mariden. Poza źrenicami tak szerokimi i czarnymi, że poza wąskim pasmem białek zdawał się otaczać je tylko horyzont zdarzeń, nie było w tej twarzy absolutnie niczego. — Jeżeli mamy zwrócić przesyłkę do nadawcy, muszę wiedzieć...

Jakiś elf, którego Mariden nie znała, wtoczył się przez drzwi do ich namiotu, przerywając Mancinelli w połowie zdania. Wyglądał tak, jak gdyby zamierzał konkurować o tytuł najbardziej sponiewieranego sukinsyna w tym namiocie zaraz po rozsmarowanym zamachowcu. Miał spore szanse, poza tamtym, to on był tutaj najbliżej śmierci.

A to świetnie się składa, wasza książęca mość. — Ignorując Mariden, Mancinella dał mu po łapach, popychając go na taboret. — Fizjologia zaczyna działać. Achema przylgnęła do siedliska i kształtuje somę. — Czarownik wodził uniesionym palcem przed oczami przybysza, sprawdzając jego reakcje. — Wkrótce nabierzesz kolorów i będziesz w stanie poruszać się, nie musząc się szczególnie koncentrować się przed postawieniem kroku. Wkrótce, będziesz mógł skoncentrować się na tym, co naprawdę istotne. Na nas, swoich kochających, wiernych poddanych. Ale na razie... — Cedząc słowa ze wszelkich niejasności, Czerw pochylił się nad dziedzicem, starając się wypatrzyć we wciąż jeszcze pokrytych mgłą śmiercią oczach, światło odległej latarni zrozumienia. — Na razie zdasz się na mnie. Na swojego zaufanego lekarza i doradcę. Po pierwsze... — Mancinella sięgnął za pazuchę, unosząc w górę małą książeczkę w czarnej okładce o połyskującej skórze.

Tuż po przebudzeniu próbowałeś mi to odebrać. Pamiętasz dlaczego? Czy rozpoznajesz ten przedmiot?

Pytania zawisły w powietrzu, Mancinella w oczekiwaniu. Ton z jakim elf wypowiadał poszczególne słowa, niósł zapowiedź, że jeżeli zajdzie taka konieczność, a udzielone odpowiedzi spróbują stanąć między nim a prawdą, nie zawaha się powiesić kogoś jeszcze.

Re: [Obrzeża miasta] Obozowisko

44
Kraina była miejscem cudownym. Idealnie pasującym do raju z wyobrażeń starego elfa. Niebosiężne drzewa, które targały wierzchołkami wirujące niebo, na zmianę przemieniające się w aksamitną czerń nocy i jasne refleksy dnia. Skały z zapisanymi wspomnieniami przodków, szepczące tajemnice odległych czasów. Żyzna gleba pod stopami. Wzrastające w nieprawdopodobnym tempie rośliny, które szybko obumierały. Potężne bestie, których szczątki rozkładały się na oczach mężczyzny z pomocą wszelakiego robactwa i pleśni. Prawdziwa wolność. Taka obca Herbii. Tutaj stałby się równie nieśmiertelny jak jego pani. Jego doświadczona dusza, targana przez niełaskawy los, odnalazłaby ukojenie. Stałby się jedną z tych gwiazd, zastępujących zrzucone przez Sulona błyskotki.

Teraz nie był jego czas. Zdradziłby swoją boginię, z którą przed chwilą stanowił jedność. Rozerwałby niewidzialne nici, które spalały ich już na zawsze. Przekroczył próg, który niegdyś zarezerwowany był jedynie dla potomków Hyurina. Tęsknota jest jedną z emocji na zawsze przypisanych do istot żywych. Olinus nie unikał już cierpienia. Ono właśnie było elementem jednoczącym go z bytem. Nie wyrzeknie się jej. Weźmie wszystkie wspomnienia z owej krainy i zaniesie swoim przyjaciołom. Nakarmi ich nadzieją. Krinn wyznaczyła go na strażnika wszystkich elfów leśnych. Dała mu cel w życiu. On przysiągł jej wypełnić powierzone zadanie. Ona na znak paktu wzniosła nad herbiańskim niebem nowe gwiazdy.

Dłonie objęły przedmioty darowane mu w prezencie. Czarne żuki zaczęły oblekać jego ciało. Nie próbował ich odgonić. Pozwolił im otoczyć się. W jednej z rąk dzierżył ostrze z zwierciadła. Ciężką od chrząszczy koronę nałożył na swoją głowę. Przypominał teraz prawdziwego proroka ze starych świątyń Lea’Fenistea. Różnił się od dawnych kapłanów. Nie było w nim dawnej pokory przed panem wiatrów. Był pełen emocji, których nie skrywał przed surowym boskim spojrzeniem. Wyglądał na dumnego. W tym jednym momencie był bardziej elficki niż jakakolwiek istota stąpająca po Herbii.

Postawił pierwszy krok bardzo pewnie i każdy kolejny zbliżał go ku rzeczywistości, w której przed objawieniem boginki przebywał. Opuścił przepiękną krainę bez odwracania się za siebie. Zapamiętał ją cudowną i nie potrzebował z nostalgią chwytać resztek obrazów niknącymi za jego plecami. Niedługo znów tutaj przybędzie w objęcia swojej ukochanej. Był sędziwym osobnikiem, którego droga powoli się kończyła.
*** Źrenice wróciły do normalnego rozmiaru, a wzrok powoli przyzwyczajał się do półmroku panującego w namiocie. Czerwona posoka nadal zdobiła każdy fragment pomieszczenia, a szczątki mordercy walały się po całej ziemi. Wiewiórka zdążyła zjeść część jego mózgu. Nikt tutaj nie sprzątał. Młoda elfka wydawała się cudownie uleczona, choć jego usta nawet nie dotknęły jej, splatając ich w zmysłowym pocałunku.

Orientował się w miejscu. Rozejrzał się niepewnie dookoła. Wszystko wracało do normy. Byli cali i zdrowi. On trochę poturbowany, Mariden przed chwilą wyrwana z rąk Usala, Mancinella trochę podrapany. W sumie po ostatniej sytuacji jedynie zyskali. Musieli również być ostrożnymi. Próba morderstwa nie była przypadkowa. Zlecił to z pewnością ktoś z Heliar. Pozbycie się rządzących był doskonałym sposobem na pozbycie się tłumów oblegających miasto. Nie mogli dłużej zwlekać z rozwiązaniem problemów, ale teraz głowa starca zupełnie nie skupiała się na dalszych planach. Był tutaj po niezwykłej podróży. Powrócił do trudnego życia.

- Ty żyjesz? – spojrzał na Isíriel z wielkim szczęściem i nie przejmując się jej stanem objął ją najczulej jak potrafił w danym momencie.

- Nie było więcej zabójców? – otrzepał brudną szatę, choć nic to nie dało. Nadal wyglądał jak siedem nieszczęść, ale jego uśmiech świadczył o zupełnie innym stanie. Wypełniał go entuzjazm, a przez to był nazbyt pobudzony – Kogoś tutaj przyprowadził?!

Re: [Obrzeża miasta] Obozowisko

45
Nagły przypływ czułości ze strony starego kapłana Krinn łuczniczka wytrzymała, nabierając powietrza i nadymając się niczym koń przy dociąganiu popręgu, byle tylko nie wjechać mu lewym sierpowym w kość jarzmową i nie popsuć chwili. Z kącika oka utoczyła pojedynczą łzę, bynajmniej wzruszenia. Kapłan obejmując ją, nacisnął prosto na jeszcze spuchniętą po szyciu ranę. Resztka bajecznie smacznego i pachnącego jak jesienna spiżarka mamy dżemu wiśniowego z kanapki skończyła rozsmarowana gdzieś pomiędzy jej piersiami, a okruszki pod nieudolnym ściegiem Mancinelli.

Dziękuję — wycedziła Olinusowi do ucha przez zgrzytające zęby — że rozwaliłeś tego typa po podłodze i ścianach. A teraz bardzo chciałabym się ubrać.

Jako stosunkowo najdłużej z całej kompanii przebywająca dotąd w stanie nieprzytomności lub agonalnym, wypadała trochę w tyle, co do wydarzeń z ostatnich godzin i musiała szybko dedukować ich treść na podstawie ścielącego się dokoła pobojowiska. A ta zdawała się zakrzywiać gdzieś na osobie jedynego w towarzystwie „obcego”, nieprzedstawionego nikomu z imienia i celu wizyty elfa, który wyglądał, jakby w nocy zrobił się z Mancinellą i przed chwilą usiłował barbarzyńsko ograbić rekonwalescentkę z jej jedynej kanapki.

Jakby go z grobu wykopali... — mruknęła i zignorowała histeryczny rechot Czerwia.

Obwąchawszy wpierw ostrożnie zawartość i nie stwierdziwszy niż gorszego, niż opędzony szałwią absynt, Mariden jednym haustem opróżniła do połowy kubeczek od swego niezawodnego felczera, a resztę spożytkowała na doprowadzenie okolic swojego dekoltu do porządku i ponowną dezynfekcję blizny. Na wszelki wypadek. Wytarła się w jeden z mniej nasiąkniętych krwią strzępów kapłańskiej szaty. Ponieważ Mancinella usiłował przeprowadzić coś w rodzaju przesłuchania swojego niezidentyfikowanego zakładnika, a Olinus ze stanu otępienia popadł w ekstatyczne pobudzenie i był gotów paplać za wszystkich w pomieszczeniu, łuczniczka postanowiła wykorzystać chwilę na nałożenie na siebie w kącie w tego, co zostało z jej koszuli.

Miała nadzieję, że przesłyszała się przez lniany materiał, gdy z popękanych ust Czerwia padło „książęca mość”. Głowa elfki powoli i złowieszczo przecisnęła się przez koszulę, a drapieżny wzrok zmrużonych ślepi został utkwiony w narmokanie. — Coś ty zrobił?

Od dwóch pokoleń czekaliśmy na wygaśnięcie tej zasranej dynastii! — W stronę Mancinelli śmignął najbliższy w zasięgu twardy przedmiot.
ODPOWIEDZ

Wróć do „Heliar”