Re: [Obrzeża miasta] Obozowisko

46
Sanven posłusznie dał się usadzić na taborecie, poddał się bez protestu wszystkim testom, jakie Mancinella zechciał na nim wykonać i przeszedł je śpiewająco, jednak tylko po to, by za chwilę znów zerwać się na równe nogi i zacząć nieludzko wrzeszczeć. A później znów bezsilnie usiąść, mrucząc pod nosem podziękowania. I tak parę razy. Wyglądało na to, że ta nieszczęsna istota musi się miotać pomiędzy tożsamością ciała i tożsamością duszy, co prawdopodobnie wiązało się zarówno z duchowym, jak i cielesnym bólem. Widok czarnej książeczki ponownie obudził w królewiczu furię, jednak tym razem udało mu się ją opanować. Pokiwał głową dziwacznie i bezbarwnym głosem, który z pewnością nie należał do Sanvena, lecz do tego drugiego, rzekł:

— Możesz tam zapisać czyjeś imię i nazwisko i wtedy on umrze. Możesz zapisać, jak umrze, i tak się stanie. Ja to zrobiłem wiele razy. Chciałem oczyścić świat ze wszystkich łajdaków, ale nie starczyło kartek.

Istotnie, pospieszna inspekcja notesu wykazała, że jest on od deski do deski zapisany drobniutkim gęstym pismem, i to we wszystkie strony, od góry do dołu, od dołu do góry, na marginesach i na wewnętrznych stronach okładki. Pierwsze stronice zdobiło wyraźne, ciemne pismo, na kolejnych atrament był już mocno rozwodniony i blady. Było tam tego tyle, że zmieścić się mogło jeszcze najwyżej jedno nazwisko. A i to raczej niedługie. Nie było teraz czasu na lekturę poszczególnych akapitów, z których każdy bez wątpienia miał swoją własną dramatyczną historię, ale w razie czego narkoman miał co poczytać do poduszki.

— Zabrałeś mi też inne rzeczy — ciągnął obojętnie wskrzeszeniec. — To czarne szkiełko... Jak popatrzysz przez nie na kogoś, kto śpi, to możesz sobie obejrzeć ten sen i wedle swojej fantazji zamienić go w koszmar. To też robiłem wiele razy. Niepięknie, wiem.

Sponiewierany elf odchrząknął. Natarczywe spojrzenie Mancinelli kazało mu jednak kontynuować. Kto jak kto, ale królewicz-wskrzeszeniec wiedział z własnego doświadczenia, co potrafi zrobić ten nekromanta. Jaki ból zadać. A jeśli ostatnio zadawał go w dobrej wierze, to lepiej było nie myśleć, co zrobi komuś, z kogo będzie niezadowolony i kogo zapragnie intencjonalnie skrzywdzić.

— No to, teeen... ta mapa, co tam jest złożona w kwadracik. Tam jak na dole zapiszesz czyjeś imię i nazwisko, to sobie zobaczysz gdzie ten ktoś jest. Ona jakoś dziwnie się rozkłada i możesz się przyjrzeć naprawdę blisko. Co z nią robiłem, nie będę się chwalił. Nie byłem chyba dobrym elfem.

Pozostało samo lśniące pudełeczko z resztką różanego kosmetyku.

— Coś jeszcze? A, ta maść. Zostało chyba jeszcze trochę na dnie, co nie? Tu prosta sprawa, wysmarujesz się tym, a każda panienka będzie twoja. Nawet ta, o tam — wskazał brodą na roznegliżowaną Mariden. — W ogóle każdy zrobi co będziesz chciał. Żadna ci nie odmówi. Ani żaden. Ach...

Pokrzywiona twarz niedawnego trupa rozjaśniła się w błogim wspomnieniu, pewnie wspomnieniu tego, co robił, kiedy to jemu nikt nie odmawiał. Moment nieuwagi pozwolił, by panowanie przejęła tożsamość Sanvena Cho'rana z rodu Harve'roa, każąc ciału runąć na kolana, do stóp wybawiciela, i po dziecięcemu płakać.

— Mistrzu, nie wiem jak dziękować, to było straszne, ale... nie lubię tego ciała, ale w ośle było gorzej... to był naprawdę zły elf, bardzo zły... Co teraz zrobimy? Mogę iść spać? Tak mnie okropnie wszystko boli! Ale boję się tu spać, tu jest tyle krwi, możemy pójść gdzie indziej?

* Gdy wreszcie w oczach starego Olinusa na nowo zajaśniało zwyczajne życie, jego towarzysze zobaczyli, jak na jego skroni pojawia się znikąd złota korona z cieniutkich gałązek, ozdobionych tęczowymi klejnotami i jednym, największym, który tuż nad czołem elfa zamknął w swojej misternej oprawce kawałek rozpalonego gwiazdami nieba. Mariden ani Guede tego nie wiedzieli – ich tylko zakłuło w sercach na widok pięknego przedmiotu, pochodzącego niewątpliwie z ich ojczyzny – ale kochanek bogini czuł: diadem w istocie zapuścił w nim swoje cieniutkie jak nitki korzenie, zapuścił je niesamowicie głęboko. Nie tylko w jego duszy, ale i w ciele. Żadna próba zdjęcia ozdoby nie miała już prawa się powieść. Korona i Olinus stanowili teraz jedność.

Była jeszcze jedna rzecz – sztylet o lustrzanej powierzchni, oplatający pajęczymi odnóżami dłoń starca. On też pojawił się znikąd, niby gęstniejąca nagle mgła.
* Złudzenie cudownego uleczenia Mariden, jakiemu uległ Olinus, minęło dość prędko, ustępując nieodpartemu wrażeniu, iż dziewczyna została tylko niechlujnie pozszywana, a do pełnego wyzdrowienia bardzo jej jeszcze daleko. Kiedy ją przytulił, jęknęła boleśnie. Dobrze, że nie zauważyła tego wielkiego czarnego chrabąszcza, który przy tej okazji przelazł ze złotego diademu prosto na jej włosy, bo pewnie nie byłaby zadowolona, nawet jeśli olinusowy pasażer na gapę był gościem z Boskiego Wymiaru. Może wręcz chrabąszczowym bogiem, kto wie.

Koszula Isírielówny nie nadawała się już praktycznie do niczego. Nie dość, że podarta w ferworze tamowania krwotoku, to jeszcze mokra i zimna... Elfka wzdrygnęła się na myśl o założeniu jej na grzbiet. Wypadałoby poszukać w tobołkach czegoś świeższego, a najlepiej kogoś po to wysłać. Może królewicza?

Nie, królewicz w tej chwili zwyczajnie rozpłakał się na bezduszne słowa elfki, w końcu "zasrana dynastia", której tak źle tu życzono, to jego mama, tata, on sam i wszyscy, których kochał. Mancinella zaś, który nie mniej boleśnie dostał od Mariden po głowie swoją własną torbą z medycznymi utensyliami, też miałby prawo uronić łezkę, choć przypuszczalnie byłaby to tylko łezka wzruszenia, iż dziewczyna tak prędko odzyskała siły.

* Noc dobiegała końca, zbliżał się świt, a na blednącym pomału niebie ponad Herbią naprawdę zajaśniały nowe gwiazdy. Olinus miał w przyszłości nadać nazwę tej nowej, nie widzianej dotąd nigdy konstelacji, która stała się symbolem przymierza z najpiękniejszą z bogiń, lecz dziś już nikomu trójki przywódców leśnego ludu nie uśmiechało się wychodzić na dwór. Wszyscy byli skrajnie wyczerpani. Najchętniej posnęliby tam, gdzie siedzieli czy stali, nie zważając na rozsmarowane wokoło resztki mózgu, ale nie mieli na to siły. I zbyt trudno było im się uspokoić. Na chwilę zrobiło się cicho, a wówczas cała kompania usłyszała z zewnątrz ryk potężnych fal.
Obrazek
Specjalny medal od Aod. I od Kota.

Re: [Obrzeża miasta] Obozowisko

47
W końcu trzeba było powrócić do rzeczywistości i skonfrontować się z szarą rzeczywistością. Choć lepiej byłoby tu stwierdzić z „czerwoną”. Mogłaby to być trudna konfrontacja po doświadczeniach z rajskiej krainy. Nad wszystkim górowały tam bowiem doświadczenia dzikiej namiętności, która przekraczała wszelkie granice. Przede wszystkim jednak tą stworzoną między śmiertelnikami a bogami. Ich ciała nie tylko się dotknęły, ale również złączyły w jednym szalonym tańcu miłości. Takiej najprawdziwszej i nieposkromionej miłości, której przyświecała właśnie Krinn. Tutaj jednak zupełnie nie było przyjemnie. Przynajmniej na pierwszy rzut oka. Zapach roztaczał się tutaj nieprzyjemny. Wszyscy babrali się w krwi i wnętrznościach niedoszłego mordercy. Zresztą w namiocie panował nieprzyjemny zaduch, a najwyraźniej wszyscy byli mniej zadowoleni niż przybyły z innej sfery Olinus. Nie szkodzi. On czuł się wspaniale i nawet, gdyby coś poszłoby nie tak, on byłby zadowolony ze swojego życia. Doświadczył wszystkiego co mógł zapragnąć, a teraz mogło być tylko lepiej. Nic nie byłoby w stanie przekreślić jego osiągnięć. Chyba tylko amnezja, ale ta również długo by nie mogła trawić jego duszy. Taki staruch jak on, choć ukryty pod wiecznie młodym ciałem, nie może jeszcze długo dychać. I nawet to mu nie przeszkadzało. Chciał tylko jak najwięcej włożyć pracy w dotarcie do celu jego braci i sióstr.

To prawda. Młoda elfka nie wyglądała tak jak mu się zdawało na samym początku. Była połatana i przeżyje ten niefortunny atak, ale dużo jej brakowało do pełnego zdrowia. No cóż. Coś trzeba było z tym zrobić. Ułożyć ją wygodnie w nowym namiocie, aby wypoczęła. Nie potrzebowała raczej magicznej pomocy ze strony kapłana. Choć moc diademu nie miała być ograniczona, on nie chciał teraz nadużywać daru od bogini. Był jednak pewien, że ona nie widziałaby problemu w wycałowaniu całej Herbii i wyleczeniu ich ze wszystkich chorób.

- Nie wyglądasz najlepiej Mariden. W sumie bardzo przypominasz stanem obecnego księcia. Tylko jakbyś była trochę świeższa. Powinnaś odpocząć. Zresztą jak każdy z nas. Ja już padam z nóg. Spędziłem z Krinn chyba kilkanaście godzin pertraktując boskie wsparcie, a ona oczywiście otoczyła nasz lud opieką. Na znak pokoju umieściła nad naszymi głowami nową konstelację gwiazd. Jeszcze nie miałem okazji jej zobaczyć z naszego nieba. – wstał i spojrzał na swoją szatę z ciekawością. Na materiale tworzyły się wzory z krwi. Przez głowę przemknęło mu, że jest to niesamowite.

- Właściwie pójdę zorganizować dla nas jakiś nowy namiot. W tym jest zaczerwiono. Zupełnie nie mam ochoty już na taki sutenerski wystrój. – spojrzał się ze zdziwieniem najpierw na ożywieńca, który jakby oszalał, a później na tego trzeciego, aby mu wyjaśnił co tutaj się dzieje – rozumiem, że to osioł. Znaczy książę. Bardzo dobrze, że ktoś przetrwał z linii szlachetnego rodu. Tylko co on wygaduje? Oszalał? Zamieniłeś mu mózg z tym nieparzystokopytnym czy jakie Licho [Bot]?

- Wieczorem trzeba rozwiązać sprawę naszej zgody na przedostanie się do portu i wypłynięcie w stronę Archipelagu. Nie możemy tak długo koczować przed miastem.

Ruszył w stronę reszty obozu. Wpierw skierował swoje kroki w stronę osób, które wyznaczono na opiekę nad bracią. Byli jak stado owiec. Zawsze potrzebowali owczarza, który będzie ich doglądał. Do kogo będą mogli się zgłosić, kto rozwiąże sprzeczki i będzie wszystko donosił do ich trójki. Pasterzy tej trzody. Tam krótko, zwięźle i bez drastycznych szczegółów opisał ostatnie nocne wydarzenia. Musiał przecież jakoś wyjaśnić te hałasy. Elfy z jednej strony poczują obawy, że ktoś próbował zabić ich przywódców. Informacja jednak, że sobie bez problemów poradzili z najemnikiem, będzie z pewnością otuchą. Oczywiście zapomniał powiedzieć, że ich jedyny kobiecy pierwiastek prawie zmarła. Nie wspomniał również o ośle magicznie odmienionym w elfa. Przybył, aby dostać nowy namiot i zebrać pomoc do rozstawienia go.

Bez zbędnych ceregieli położył się na średnio wygodnym posłaniu i od razu zapadł w głęboki sen. Nie trzeba mu było wiele. Takie podróże między wymiarami były bardzo męczące. Zresztą te wszystkie dzikie harce również dały o sobie znać. Nie zapominając o całym dniu pracy i nocnym napadzie z kuszą w dłoni. Teraz mogli by go napaść i zabić, a on by nawet nie zareagował. Pechowcy. Wybrali ostatnim razem niezbyt dobry moment. Jednak było już za późno. Flaki nie stanowiły dla niego żadnego zagrożenia.
*** Obudził go rosnący gwar w obozowisku. Życie znów tutaj tętniło. Na nieszczęście Heliarczyków elfy zaczęły przylegać do murów miasta, przystosowywać do nowych warunków. Za kilka lat namioty otaczające port byłyby nieodłącznym elementem tej kultury. Elfickie slumsy. Nie pozbyliby się już ich nigdy. Nawet ogniem. Byliby jak plaga, która zawsze wraca. Nic dziwnego, że zarządca tak bardzo obawiał się przetoczenia tej wesołej gromady do portu. Węszył w tym pewnie jakiś podstęp, aby później długouche mendy nie poukrywały się po bocznych uliczkach.

Gadano dużo o ostatnich wydarzeniach. Wieści roznosiły się jak świeże pieczywo, którego brakowało wśród głodujących przybyszów z Fenistei. Żywili się za to przeobrażanymi plotkami. Niektórzy wspominali o problemach z przepuszczeniem ich do portów. Inni zaś opowiadali o wielkiej rzezi w namiocie. Ktoś powiadał, że w okolicy straszy, bo słyszano głosy duchów z zaświatów. Jeden nawet był pewien, że słyszał swoją zmarłą teściową. Najwięcej jednak gadano o próbie morderstwa. Z jednego najemnika z kuszą zrobiło się nagle kilkunastu bandytów, albo dwóch rosłych zabójców, albo wyspecjalizowanego skrytobójcę. Najważniejsze, że większość widziała to jako sukces niż oznakę niebezpieczeństwa. Mówili „Teraz to się będą bali nam podskoczyć”, albo „Takich jakich naszych trzech to nie ma na całej Herbii”, czy „Niech ślą tych swoich zniedołężniałych cieciów, ja się z nimi zaraz rozprawię”. Tak dobrego humoru wśród koczowników dawno nie było. Oczywiście byli też tacy, którzy obawiali się, że namiestnik wyśle wojsko, aby się z nimi rozprawić. Tym bardziej, że jednostki oblegające Ujście zaczęły wracać do koszar.

Boski przewodnik wstał i założył świeże szaty. Tamte oddał do wyprania jednemu ze swoich podopiecznych, z którymi przybył na konwent gwiazd (tj. zgromadzenie nad Jeziorem Spadających Gwiazd). Sam ruszył po obozie i zaczął dopytywać się braci co im potrzeba. Temu dał kawałek swojego jedzenia. Temu udzielił rady. Tej pozwolił się wypłakać na ramieniu. Z tamtymi porozmawiał i przekonał, aby w taki ciężkich czasach podali sobie dłonie. Wszystkich przekonywał, że mają prawo czuć to co czują. Że nawet właściwym byłoby, aby wyładowali swoje napięcie. Wszystkich jednak prosił, aby wsparli ich choć spokojem. Obiecywał również, że wszystko się skończy niedługo i wyruszą na wody.

Później Olinus zupełnie zniknął. Udał się do miasta, aby porozmawiać z jednym z bogatych plantatorów purpurowych winogron. Przybył tam jedynie po jedną beczkę wina. Właściciel winnicy jednak był w złym nastroju. Był wręcz zrozpaczony i nie zamierzał dyskutować z elfem. Miał go właśnie pogonić, gdy ten dziwaczny staruszek w młodym ciele, wkroczył do środka. Od razu wyczuł, że coś złego dzieje się w tym domu. Więc zapytał go bezpośrednio. Co wprowadziło go w taki nastrój. Usłyszał krótkie oszczerstwo. Elfy przyniosły chorobę, a jego żona na nią zapadła. Kapłan zaoferował jednakże swoje usługi. Spojrzał na kobietę i już wiedział, że nie jest to nic związanego z typowym zarażeniem się. To było coś poważniejszego. Obiecał, że wyleczy kobietę, ale będzie musiał się właściwie stosować do jego poleceń. Przywiezie do obozu dwanaście beczek wina, a żona uda się z nim i będzie poddawana długotrwałej kuracji w jednym z namiotów. On jednak musi zawierzyć elfowi, a ocali ukochaną. Dla życia drugiej osoby wiele można uczynić. Tak więc się stało. Obce beczki wina przed wieczorem jeszcze znalazły się w elfim rozgardiaszu. Helena, bo tak zwała się szlachetnie urodzona kobieta, zaś pojawiła się pod olinusowym dachem (czy raczej płachtą).

Powiernik Krinn wyjaśnił kobiecie swój dar. Prawdziwą miłością potrafi ocalić każdego, ale trwa to długi czas. Zdradził również, że wszystko jest dzięki błogosławieństwu Pani Pokusy. I w szarym namiocie działy się przeraźliwe harce. Wpierw zatopił się w ustach szlachcianki, a później to co się działo… och lepiej o tym nie opowiadać. Wszyscy jednak wiedzieli, że nie było to zgodne z zasadami Osureli. Magia jednak zaczęła działać, a mężatka raczej nie protestowała.

Najważniejszym elementem tego dnia przed nadejściem wieczoru i ruszeniem wraz z resztą do miasta, było zorganizowanie przemowy. W swoich pięknych szatach w towarzystwie swoich przyjaciół znalazł się na podeście w centrum obozu. Wcześniej jednak informował każdego, że ma ważne wieści do przekazania. Stąd nic dziwnego, że mogło się zebrać tu sporo elfów.

- Witajcie. Dawno nie mieliśmy okazji świętować. Nie warto jednak chwalić dnia przed zachodem słońca. Ani wyprawy przed odbiciem od brzegu! Co innego jednak się stało wspaniałego. Nad naszymi głowami zawisł symbol opieki. Krinn patrzy na nas łaskawym okiem. Pełna miłości otacza nas łaską. Od tej pory Sulon nie będzie mógł zrzucać na nas klątw, Ul wzburzać wód przed naszymi okrętami, a Usal latać nad naszymi głowami. Wszyscy wiedzą, że Krinn trzyma wszystkich męskich bogów w ryzach. Na znak paktu zawartego ostatniej nocy z Krinn, na niebie pojawiła się nowa konstelacja. Poinsencja. Symbol naszej patronki. Zaś my na znak przyjęcia paktu napijmy się wina – krzyknął, a w tym momencie odkryto stojące na środku beczki, przy których stali jego pomocnicy. Zaczęli rozlewać szlachetny napój do drewnianych kubeczków i miseczek, aby każdy mógł skosztować wybornego trunku.

Olinus wziął raptem łyka. Nie zamierzał odurzać swego umysłu. Zresztą on już dawno w inny sposób przypieczętował ich umowę. Własnym ciałem. A przede wszystkim własnym członkiem. O dziwo większym niż niektóre członki szlachetnych rodów elfickich. Przede wszystkim tych wysokich. Kapłan zaś wrócił właśnie do namiotu, aby omówić działanie w sprawie zdobycia pieczęci namiestnika.

Re: [Obrzeża miasta] Obozowisko

48
Martwe znasz prawdy, nieznane dla żywych — Mancinella spoglądał na ogniste jęzory płonących na stole świec przez nowo zawłaszczone szkiełko, obserwując jak zawarta w nim magia, wypacza obraz, zmieniając go w widok tlącego się z nich dymu, przybierającego kształt twarzy zastygłych w wyrazie agonii. „Czternaście wieków w katakumbach” wspominało o piasku posiadającym pewne specyficzne właściwości, którym pewna starożytna sekta zabójców zwykła posypywać powieki swoich śpiących celów, przez co te nie budziły się już potem nigdy. Wielu późniejszych autorów i praktyków sztuki czarnoksięskiej, wliczając w to samego Qui Inuictusa twierdziło, że to właśnie ten materiał posłużył do stworzenia owianego złą sławą, legendarnego, spaczonego artefaktu znanego jako Czarne Zwierciadło. Rozumiejąc z kim właściwie ma do czynienia, Mancinella zaczął się poważnie zastanawiać czy ich mroczny pasażer na gapę, sam nie spoglądał w nie dostatecznie długo.
Chory zwyrol z ciebie. Prawdziwy huncwot — dodał, akcentując swoje słowa pacnięciem w rozkładany właśnie kawałek mapy. Cacko to wymyślone stosunkowo niedawno przez paru pomysłowych studentów transmutacji z Oros zyskiwało ostatnimi czasy na zawrotnej popularności. Mancinella nie miał wątpliwości, że potrzebą stojącą za tym wynalazkiem był jakiś upierdliwy profesor. — Choć z naturą marzyciela. Naprawdę sądzisz, że to, o tutaj — Czerw skinął na książeczkę, wprawiając jej strony w lot, trzymając jej grzbiet i kartkując za pomocą kciuka. — Byłoby w stanie wysłać kogoś do Usala? Na dodatek pomieścić wszystkie łajzy? Trzymajcie mnie, kurwa — parsknął, unosząc wolne ramię, którego posłusznie uczepił się Jastrun, zbiegający mu właśnie z barku. — Dziękuję.

To, co właśnie trzymał w ręku, było zdecydowanie zbyt niepozorne, by uchodzić za księgę umarłych, jako którą opisywał ją przybysz. Nie wyczuwał w niej zaś nawet grama przypisywanych jej właściwości. Zbyt długo użerał się z magią śmierci, by mylić się w tej sprawie. Mancinella raz jeszcze przyjrzał się notesowi. Marzenia wariata, ot czym był znaleziony przy nieboszczyku przedmiot. I tylko przez świadomość mocy takich marzeń, Czerw nie zdecydował się pochopnie pozbywać tej książeczki. Dawała mu przewagę, a mogła też odpowiedzi. Nie podejmując dalszej dyskusji na ten temat, schował ją bezpiecznie do kieszeni kamizelki.

Podnosząc z wolna wieko lśniącego pudełka, dobiegł go zapach róż, choć nie tych z jego ulubionego rodzaju. — Uchowajcie — zarechotał na sugestię poprzedniego właściciela, by zmarnować ostatnią porcję specyfiku na Mariden, masując obalały po jej celnym rzucie kark. Jeszcze zbliżyliby się do siebie na tyle, by tamta zaczęła rzucać talerzami i wyrzutami o zmarnowanym życiu. Wolałby już, chyba by ożenili go z kosą, tak ja ją samą tego wieczora.

Tej nocy dołożyłem swoje trzy korony do tego, by więcej niż tylko jeden elfi ród miał szansę trwać — Oznajmił rannej łuczniczce, przykucając, by zebrać swój bagaż z ziemi. — Jeżeli masz z tym jebany problem, rzucaj się dalej, nie będę interweniował. Puszczą ci nerwy, puszczą ci szwy, rana się otworzy. Gwarantuję, że nie będzie trzeba czekać pokoleń, zanim ta linia Isirielów wygaśnie.

Narkoman wyprostował się, głośno smarkając w palce i kręcąc głową z niedowierzaniem. Niektórym z tutaj obecnych zdecydowanie brakowało taktu i ogłady.

Doprawdy, to zastanawiające jak trafiłeś między nasze szeregi, duszeczko — Nekromanta wytarł dłoń w płócienny obrus, przechadzając się po wnętrzu namiotu, okrążając siedzącego na zydlu podopiecznego, jak oczekujący sęp kołujący nad swoim prandium in spe.To miał być czysta robota. Klasyczny dybuk zgodny z zasadami sztuki. Z jakiegoś powodu uparcie trzymasz się starego ciała. Niedokończone sprawy albo anomalia wynikająca z nagromadzenia aury w posiadanych przez ciebie magicznych zbytkach. Albo jedno i drugie. — Czerw zacukał się wyraźnie, podstawiając drugi zydel, naprzeciw tego, na którym siedział już Sanven. Zajmując na nim miejsce, spojrzał mu w twarz. Zbliżał się czas szczerości i wielkich tajemnic. Czas przerwany przez Olinusa.

Tak, to nasz osioł — westchnął ciężko. Głos Ludu Elfickiego potrafił być ekstraordynaryjnie przenikliwy, kiedy się postarał. — Znalazłem mu przytulne, nowe ciało na zastępstwo. Właśnie negocjujemy warunki wynajmu z poprzednim lokatorem.
— Mancinella uśmiechnął się najszerzej jak umiał, chyba tylko po to, by podtrzymać jakoś nabierające ciężaru wory pod oczami. Z wyrazem uprzejmego zainteresowania, cierpliwy do obrzydliwości posłuchał tego, co ma do powiedzenia kapłan, na przekór wściekłej popiumowej wróżce przelatującej co rusz przez jego głowę z bojowym wyciem oblegającej ściany jego mózgu. O boskim wsparciu, konstelacjach na niebie i konieczności wypłynięcia na Archipelag.

Masz absolutną rację przyjacielu, prawie o tym zapomniałem — przyznał uprzejmie, starając się ignorować fakt, że dosłownie przed chwilą, na skroniach towarzysza ewidentnie zmaterializował się złoty diadem a zaraz potem lustrzany sztylet oplatający mu dłoń i przedramię. Miał jeszcze kilka całkiem właściwych pytań dotyczących tego, co właściwie miało tu miejsce na ich oczach, ale nie czuł się dostatecznie pewnie w przydzielonej mu nagle roli najbardziej rozsądnej osoby w tym namiocie. Pożegnał udającego się na spoczynek Olinusa, wręczając mu przedtem bliźniacze czarne szkiełko. Szybka inspekcja wykazała bowiem, że dysponował więcej niż tylko jednym przedmiotem tego rodzaju. Błądzący w snach i na jawie starzec był zaś idealnym kandydatem do tego, by powierzyć mu obydwa przedmioty. Mancinella naprawdę chciał wierzyć, że przyniesie to więcej pożytku niźli szkody.

Musisz się stąd wynieść. Mów czego potrzebujesz i spierdalaj. Zobaczę, co da się zrobić — zwrócił się bez ceregieli do niewygaszonej manifestacji poprzedniego właściciela ciała. Był zbyt zmęczony na egzorcyzmy, rymowanie i całą resztę formalności związaną z zaklinaniem umarłych. Gdy zamiast odpowiedzi, młody dziedzic rodu Wierzb rzucił mu się do nóg, zanosząc łzami, czarownik machnął na to ręką, podnosząc rzyć z taboretu.

Coś ci się popieprzyło, książę. To przed tobą mają klękać. Wstawaj i nie rób z siebie szmaty, zabieramy się stąd — polecił młodemu królewiczowi, pomagając mu się podnieść z klęczek. — Ciało zdąży się jeszcze zmienić pod wpływem nowej aury. Najważniejsze jest, by dopasowanie przeszło bez komplikacji. Mam w torbie aktywną magicznie biżuterię, którą będziesz nosił. Przygotuję też kilka eliksirów...

Gdy wychodzili z namiotu, zdawało mu się, że słyszy fale, tak głośno i wyraźnie, jak gdyby rozbili obóz tuż nad jego brzegiem. Odprowadzając księcia, jakiś czas wypatrywał ze wzniesienia odległych fal, zanim odpuścił zupełnie.

Było zbyt późno, by iść spać z kurami, dlatego zaprowadził młodego prosto do namiotu dziwek, w którym zamierzał dołączyć do niego później. Gdy wracając do miejsca ich narad razem z grupą krzepkich elfich młodzików, którzy mieli zabrać stamtąd ranną Mariden, ci zaczęli zadawać mu pytania odnośnie do tego, co właściwie wydarzyło się w środku, skąd tyle krwi i dlaczego widziano w pobliżu osła, Mancinella zbyt bardzo wstydził się, by powiedzieć im prawdę.

Mieliśmy tutaj wyuzdaną, narkotyczną orgię. Pieprzyliśmy się. Wszyscy. Osioł nie przeżył, posprzątajcie. Najlepiej spalcie — odpowiedział zmęczony, odwracając do nich swoją świeżo podrapaną twarz. Gdyby miał opisać wszystko, co miało tu miejsce bez drastycznych szczegółów, musiałby zafundować swoim owcom milczenie.

Resztę nocy spędził przygotowując eliksiry mające wspomóc Sanvena w dopasowaniu się do nowej fizjologii. Kiedy poczuł, że pożyczona za sprawą narkotyku siła powoli opuszcza jego ciało, ułożył się powoli do snu, przypominając o znalezionym przy nieboszczyku notesie. Otwierając na chybił trafił, poświęcił nieco czasu na jego lekturę. Kiedy miał go już odkładać, natrafił na dwie, zlepione ze sobą strony, przypadkiem niezapisane. Zanim dotarło do niego, co właściwie robi, jego pióro było już umaczane w atramencie, kreśląc pierwsze koślawe litery u góry strony. Był ktoś, kogo Mancinella uważał za pierwszorzędną łajzę. Choć nie spotkali się nigdy osobiście, tamten nie raz i nie dwa zepsuł mu dzień. Zaśmiewając się jak ktoś niespełna rozumu, elf zapisał drobnym maczkiem ostatnie dwie wolne strony notatnika okolicznościami jego kuriozalnej śmierci, nim cisnął książeczkę w ogień, przy okazji wyjścia za potrzebą.

Marzenia.
*** Guede nie wiedział, kiedy zasnął, na powrót budząc się w szarej rzeczywistości. Choć w jego opinii rzeczywistość sama była opinią, z którą zwykł się nie zgadzać, to osobiście bardzo wiele jej zawdzięczał. W końcu to uciekając przed nią, odkrył pasjonujący świat grzybów i cudownego popiołu. Jakże wielką tragedią było dlań to, że w ostatnim czasie spędzał w niej najwięcej czasu z całej pozostałej trójki elfich wybawców – mogli sobie tylko miarkować.

Gdy w końcu wygrzebał się z barłogu, zaczął od rozrobienia resztki maści z ziołowym compositium o najbardziej zbliżonym do niej składzie, jaki udało mu się uzyskać, multiplikując dodatkowo z bazą smarowidłową. Było jasne, że rzecz straci nieco na swoich właściwościach w następstwie rozcieńczenia. W zamian miał jednak coś, co posłuży mu więcej niż tylko raz.

Smaruj się regularnie, dopóki nie przestaniesz przypominać padliny — polecił młodzieńcowi, wciskając mu pudełko ze specyfikiem w dłoń. —I nie wychylaj, dopóki nie wrócę — dodał, wziąwszy go pod ramię i wchodząc z nim do zajeżdżającego winem i damskimi perfumami namiotu, w którym ostatnio zamieszkali. — Ta, ta i ta! — krzyknął od wejścia, wskazując na zdumione kolorowe panienki, podnoszące się z posłań. — Mój kumpel Sancho miał ostatnio paskudny dzień. Zróbice mi przysługę, a z niego mężczyznę. — Nie bacząc na ewentualne protesty, oddalił się od namiotu, starając się iść tak, by nie pogubić po drodze nadwyrężonych wczorajszą nocą nerek.

Kiedy Olinus razem z resztą swych owieczek, spoglądali w niebo, Mancinella trzymał się przyziemnych spraw i problemów robiąc to, co poza ćpaniem wychodziło mu najlepiej - knując.

Następną godzinę spędził naradzając się w na świeżym powietrzu razem z grupą weteranów kerońskiej i każdego, kogo znalazł w obozie z łukiem na plecach. Wysyłając kilku myśliwych na zwiad wokół miasta i prowadzących do niego traktach, rozważał właśnie realną możliwość napadania na zajeżdżające do miasta transporty jako sposób na ich topniejące zapasy. W międzyczasie doniesiono mu o wyprawie starego elfa do miasta, o sprowadzonym przez niego ładunku i kobiecie, podobno chorej. Czerw był bardzo ciekaw, jakie choroby leczy się w ten sposób, ale nie dopytywał. Czuł jedynie ulgę, że nie wypróbował tej metody na wykrwawiającej się Mariden. Byłoby bardzo niezręcznie, gdyby nie pomogło. Ale nawet on miał granice swojej cierpliwości. Olinus przypuścił na nie szturm, dokładnie w momencie, gdy mamiąc ich elfy bajędami o konstelacjach, wytoczył przywiezione właśnie z miasta beczki, by mącić ich też winem.

— Już ja go zaraz utrzymam w ryzach, starego durnia.

Zostawiając swoją zebraną naprędce grupę uderzeniową, wstał z obalonego pniaka służącego mu za siedzisko podczas narady, ruszając w kierunku tłumu i wiodącego rej i rejwach kapłana.

Starczy tego pierdolenia! — oznajmił na dzień dobry staremu, postępując w jego stronę, chwytając za przód szaty i wyrywając kielich z dłoni. — To są jakieś jaja. Chyba długie życie wyżarło ci ze szczętem rozum ze łba. My tu, kurwa, głodujemy a ty urządzasz sobie do miasta wycieczki po...

Beczki — dokończył powoli, widząc zapasy, jakie udało mu się tutaj sprowadzić. — Oli, jesteś geniuszem — klepnąwszy go pojednawczo w plecy, odwrócił się w stronę obserwującej ich ciżby.

Zdrowie! Zdrowie słusznej sprawy, rodacy! Oby nowe gwiazdy okazały się dla nas szczęśliwe! I poprowadziły tam, gdzie wina nigdy nie braknie! — ryknął do rozochoconego nagle tłumu, samemu biorąc łyk z trzymanego w ręce kielicha.

— Zebrałem kilku naszych. Przemycimy ich do środka jako transport wina. Z mapami, które wczoraj znalazłem, będziemy mogli namierzyć namiestnika po drugiej stronie. Wiemy gdzie je, śpi i dupczy. Mamy skurwiela jak na widelcu. Idź po swoją pacjentkę. Jeżeli wpuszczą nas z powrotem do miasta, to się powinno udać
— Czerw rozmawiał z kapłanem na stronie, z dala od rozkrzyczanego motłochu za ich plecami.

Re: [Obrzeża miasta] Obozowisko

49
Jeśli was wpuszczą. — Mariden jak kot, pojawiła się niespodziewanie i nie robiąc zbędnego hałasu, zwłaszcza, gdy upijająca się trzódka kapłana robiła go za dziesiątki. Wysłuchawszy wypocin spłodzonych przez strategiczny geniusz Mancinelli zza najbliższego rogu, dołączyła do dwójki elfów z wyrazem umiarkowanie skrywanego sceptycyzmu na twarzy. Ale bynajmniej, nie żeby podważać jedyny względnie wykonalny plan, jaki w tamtej chwili mieli.

Wszystko zależy od nastrojów w mieście. A te są coraz bardziej przychylne rozpędzeniu tego obozowiska jak gniazda szczurów. Kłusujemy w ich lasach, rozbijamy się na ich ziemiach, a teraz urządzamy pod ich murami hulanki i pijaństwa w duchu najznamienitszych włóczęgowskich tradycji... — Łypnęła na jedynego w okolicy winiarza-sługę Krinn kątem oka. — Ale! Jeszcze wczoraj nie było temu tak przychylne, skoro próbowali rozwiązać swój problem... subtelnie. Jest tedy szansa, że was dwoje rzeczywiście wpuszczą za bramy z powrotem. Jest nawet i szansa, że na okazję do zaproszenia was w pułapkę i zaszlachtowania obu naraz rzucą się jak dziki w trufle. — Umilkła na chwilę, by rzucić w głowie okiem, jak wyglądał scenariusz układający się przed nimi przy obecnym planie. Wyglądał do rzyci. Ale mógł się powieść.

Mancinella, ilu możecie wprowadzić w beczkach bez wzbudzenia podejrzeń? Krwi na ulicach musimy uniknąć za wszelką cenę. Jeśli ludzie z Heliar zobaczą w tym obozie elfich awanturników i rzezimieszków, nie doczekamy wieczora, jak nie będzie już kogo ani czego ładować na te twoje krypy — przestrzegła obu współkonspiratorów, niechętnie odwołując się do swych tak już odległych wspomnień z dolnych dzielnic Oros. Spontaniczny pogrom z rąk lokalnej ludności był ostatnim, czego im brakowało na tej wyprawie. — Musimy dostać się do namiestnika żywi, ale szybko i cicho. Lepiej będzie, by o mojej obecności nasi gospodarze nie wiedzieli tak długo, jak się tylko da. Przy odrobinie szczęścia nie są teraz pewni, czy cała nasza trójka nadal żyje. Nie wejdę tedy z wami, ale mogę osłaniać was z ukrycia w drodze przez miasto. Istnieje kilka punktów, przez które dostanę się za mury, ja i jeden dobry łucznik, najwyżej dwóch...

Były trzy takie punkty, ustaliła, zanim jeszcze horyzont zalał się krwawym świtem i musiała zakończyć objazd zabudowań, by nie przyciągnąć uwagi strażników na blankach. Jeden zdyskwalifikowała od razu jako zbyt gęsto patrolowany, pozostałe dwa prezentowały się wręcz obiecująco. Oczywista droga oznaczała skorzystanie w odpowiednim momencie z wąskiego wyłomu w murze, śmierdząca zaś — z nieokratowanego ścieku pod garbarnią. Podczas zmiany warty przedostała się do miasta za pomocą tej pierwszej i dała się ponieść prądowi ciżby zmierzającej jak co brzask na miejskie targowisko. Reszta czasu upłynęła jej na obserwacjach. Tak, jak się obserwowało w lesie wędrujące sarny i ptasie żerowiska, zapamiętywało ścieżki zwierzyny nad wodopoje. Nie miała tego czasu wiele, lecz z zadowoleniem zdołała uwinąć się w samą porę, by paść z powrotem na pryczę w swoim namiocie tuż przed wkroczeniem do niego obozowego konowała. Felczer oczyścił zaszytą ranę i skontrolował stabilność szwów, i uprzejmie zignorował, że na nogach nadal miała świeżo ubłocone buty.

Mariden nie negowała wcale, iż potrzebowała po tamtej niefortunnej dla niej nocy wypoczynku. Potrzebowała tego, jak Czerw działki o swej stałej porze. Najlepiej wraz z długą chwilą samotności niezbędną do poukładania sobie w ciąg logicznych zdarzeń wszystkiego, co miało miejsce od momentu jej przekroczenia progu chaty obradowej w towarzystwie osła, aż do momentu przebudzenia się dzień później we własnym namiocie, obolałej, ze szlaczkiem krzywo założonych szwów nad piersią. Do tej pory zdążyła poukładać ich sobie tak zaledwie kawałek, ze starannem ominięciem tych części, w których Olinusowi wyrósł na czole diadem, a Mancinella gdzieś po drodze uznał, że ulokowanie zaczarowanego elfiego królewicza w ciele jakiegoś martwego zwyrodnialca za użyciem nekromancji będzie dobrym pomysłem. Konkluzja wyłoniła się jedno: to nie był czas na wypoczynek. Nie dla żadnego z ich trójki.

Pokaż mi te mapy, Guede. Spróbuję ustalić, które przejście znajduje się najbliżej celu i jakie pozycje należy zająć strzelcami.

Re: [Obrzeża miasta] Obozowisko

50
Wrzucony w płomienie notes – z niesłusznym lekceważeniem nazwany przez Mancinellę Księgą Umarłych – przez dłuższą chwilę leżał tam sobie spokojnie, wcale nie chcąc zapłonąć. Później zanotowane ręką nekromanty nazwisko, wraz z całym kuriozalnym opisem, błysnęło żywym złotem... i zniknęło bez śladu, jakby wsiąkając w papier. Zanim kartki zmieniły się w popiół, Guede zdążył przeczytać odpowiedź, która wykwitła w miejscu jego wcześniejszej twórczości literackiej: On nie żyje od piętnastu lat.
* Ten, który zasiadał wówczas na tronie, obudził się owej nocy przez swój własny serdeczny rechot. Przyśniło mu się, że w swym podziemnym laboratorium gotuje sobie w przypływie fantazji stertę Czerwonego Snu i wciąga za jednym zamachem. Że zwołuje nadzwyczajne posiedzenie królewskiej rady wyłącznie po to, by wszystkich jej żywych jeszcze członków po równo poobrażać i zastąpić o ileż od nich roztropniejszymi bestyjkami z pałacowego zwierzyńca, ze strusiem i kulawym psem-cudakiem na czele. Że do Wielkiego Mistrza Zakonu posyła oficjalną notę, w której w zupełnie nieeleganckich słowach przyrównuje go do starego capa, na koniec zaś wystrzeliwuje się z katapulty ponad fosę i frunąc niby pegaz lub dostojny gryf wykrzykuje swoje ostatnie słowa. Tak niemądre i niecenzuralne, że aż strach przytaczać.

Tubalny śmiech niósł się po całym zamku aż do rana, póki się nie uspokoił.
* Elfi królewicz, potraktowany maścią z róż – rozcieńczoną wprawdzie, jednak nadal pięknie pachnącą i dającą całkiem wymierne efekty – wkrótce faktycznie przestał wyglądać jak świeżo wytargane z grobu zwłoki. Więcej, wypiękniał tak, że teraz cała trójka wybrańców bezwiednie wodziła za nim oczami, jakkolwiek głupio by się z tym nie czuli. O zachwyconych pannach z namiotu ladacznic szkoda nawet wspominać, te za nic nie chciały wypuścić go ze swych zgrabnych rączek i Sanven musiał się nielicho nagimnastykować, żeby wreszcie wyrwać się na pogawędkę z Mancinellą. Swoim lekarzem i doradcą.

Długie po pas włosy królewicza, jasnopopielate i gładkie, przestały przypominać brudną ścierę do podłogi. Jedna z dziewczyn cały ranek zaplatała mu je w tradycyjny elfi splot, czerpiący inspirację z żyłkowanej formy liścia. Na mlecznobiałej skórze elfa nie pozostało nawet wspomnienie po brudzie, zmęczeniu i stoczonych walkach. Tylko parę śladów nazbyt gwałtownych przejawów namiętności znaczyło ją w okolicach kołnierza i w rozcięciu koszuli. Przyjaciółki Mancinelli wzięły sobie do serca jego zalecenie. W oczach Sanvena, niedawno jeszcze podobnych do trumiennych dołów, zajaśniało żywe światło słońca, a wąskie usta ozdobił ujmujący uśmiech. Sylwetka elfa wyprostowała się wdzięcznie, ruchy nabrały wreszcie pewności i gracji... czasem tylko, gdy do głosu dochodził pierwotny właściciel ciała, wszystkie mięśnie spinały mu się przedziwnie i karykaturalnie, jakby toczył sam ze sobą okropną walkę, ale prędzej czy później zawsze to przecież mijało.
* Chłodne i chmurne popołudnie w elfim obozie mijało weselej niż zwykle, a to za sprawą wina, które niezawodnie krzepiło zmarznięte serca. Przemowa Olinusa też je całkiem nieźle rozgrzewała, prawie tak mocno jak rozsiane przez Czerwia plotki o orgii z udziałem osła.

Uzdrowiona mocą Pani Pokusy Helena, młoda elfia żona winiarza z Heliar, nie odstępowała kapłana Krinn na krok. Zapatrzona w niego jak w ołtarz, rozpłomieniona, oczarowana, odurzona – nie tylko winem – zdążyła już postawić go w kłopotliwej sytuacji, w obecności całej trójki przysięgając, że jeszcze dziś rzuca męża i płynie z nimi w świat, tam gdzie poprowadzą ich nowe gwiazdy. O swoim ukochanym, który powierzył jej zdrowie i życie przywódcy uchodźców z Fenistei, nie chciała już nawet słyszeć.

Mniej więcej w tym czasie, gdy Olinus toczył długie i mądre rozmowy z Heleną, niedoszła ofiara skrytobójcy zabrała się za studiowanie map i zatonęła w nich bez reszty. Obydwa zaobserwowane przedtem przejścia zdawały się równie dobrze położone, można było swobodnie wybrać lub skorzystać z obu jednocześnie. Dogodnych miejsc dla łuczników niestety jednak brakowało, dziewczyna nie znalazła nawet jednego, które z czystym sumieniem mogłaby obstawić. Wszędzie było zbyt ryzykownie. Heliar miało oko na elfy. Całą gromadę bardzo czujnych oczu.
* — Przepraszam. Przepraszam, że się wtrącę, to ważne. Słuchaaaj. Ja to nie wiem, o co w tym wszystkim chodzi, no ale skoro już tu znowu jestem, to weź mnie nie wywalaj — pertraktował uparcie pierwszy lokator obecnego ciała Sanvena, który bezczelnie wtrącił się do rozmowy wielkiej trójcy przy kielichu wina. Przez boleśnie wykrzywioną twarz, poza tym chwilowym defektem śliczną jak obrazek, przebiegał szereg najrozmaitszych grymasów. Ręce latały królewiczowi we wszystkie strony. Zniżył głos. — Podzielimy się ciałkiem z tym osłem, no bardzo proszę. Dam ci coś jeszcze, coś specjalnego, no nie bądź już taki. Co ci tak zależy, żeby się mnie pozbyć? Nie lubisz mnie? Daj żyć. Chodź, zobaczysz coś.

Nalegał, męczył i wreszcie zabrał Czerwia na spacer, długi spacer na porośnięte słonoroślami wybrzeże. Przebrnęli przez gęsto splątane namorzyny, przez gnijące tamaryszki i zasieki z dzikiej róży, by w końcu stanąć na plaży. Woda w zatoce była dziko wzburzona i ciemna, szare chmury kłębiły się nad nią, równie niesympatyczne, a rozbiegane w podmuchach wichury strugi suchego piachu usiłowały powciskać się elfom do oczu i nosów. Narkomanowi serce podeszło do gardła, a może zwyczajnie zachciało mu się rzygać, w każdym razie przypomniał sobie to, co niedawno tak dobitnie wyraziło swe niezadowolenie z faktu bezczelnego igrania z prawami natury.

— Tadaaam. Jest twój.

Mancinella zdążył już otworzyć usta, z których miało wypaść machinalne "co?", kiedy zobaczył. Wyraźnie zobaczył, co. Posąg, wielki złoty posąg Sakira do połowy zakopany w piasku. Najpewniej galion z jakiegoś okrętu, tak w każdym razie wyglądał. Dawniej miał chyba oczy z jakichś klejnotów, te jednak najwyraźniej wyłupiono. Ale to nic, wciąż była to góra złota.

— To nie koniec. Zoba.

Skrzypnął metal i Sanven (a raczej jego uparty współlokator), przewracając swoimi pięknymi jak poranek w Fenistei oczętami, z namaszczeniem odkręcił posągowi dłoń. Ze środka wysypał się biały, podobny do mąki proszek. Substancja bardzo dobrze Mancinelli znana. Jeśli cała figura była wydrążona, to musiało być go tam ze dwieście kilo, oszacował w myślach, póki był był jeszcze zdolny do względnie trzeźwego myślenia. Dwieście kilo czystego popium.

— Co ty na to?
* Mariden podniosła na chwilę wzrok znad porażającej swą szczegółowością mapy. Trzy razy musiała zamrugać, nim upewniła się, że nic jej się nie przywidziało. Źrenice elfki spotkały się bowiem z parą szmaragdowych, dobrze jej znanych oczu. Tych, które po matce odziedziczyła Neena, jej ukochana młodsza siostrzyczka.

— Wyrzucili mnie z Uniwersytetu — wyjaśniła krótko młoda, starając się trzymać emocje na wodzy i siląc się na beztroskę. Z każdym słowem było jej coraz trudniej, dlatego starała się nimi nie szastać. — Wyrzucili, chyba wszystkich nieludzi wyrzucili, a dostałam twój list, no to pognałam za wami. Tam mnie nie chcą, to tu może się przydam. Kilkoro jeszcze przyjechało ze mną.

Znać było, że dziewuszka była padnięta, prosto z podróży, bo ledwo dychała. Kruczy warkocz miała potargany, szare spodnie i opończę ukurzone, wysokie buty ze skórki – zabłocone niemal po kolana. Neena zrzuciła z ramienia ciężką torbę, nie mając siły jej dłużej dźwigać, i padła siostrze w ramiona. Nie mogła wiedzieć, że trzeba z nią ostrożnie, bo siostra świeżo szyta.

— Mari, żebyś wiedziała, co tam się dzieje... — wykrztusiła, połykając łzy. — Tak tęskniłam! Zdrowa jesteś? Co to za mapy, co robicie?
Obrazek
Specjalny medal od Aod. I od Kota.

Re: [Obrzeża miasta] Obozowisko

51
Czterech. Może pięciu — odpowiedział łuczniczce na pytanie, spoglądając krytycznie na poczynający radośnie tłum, szacując jego możliwości opróżniania beczek, przybierając przy tym minę znawcy równie wytrawnego co ich właśnie rozlewana zawartość.

Plan, choć szyty nićmi grubszymi niż te, którymi fastrygował zeszłej nocy flaki Isírielówny posiadał jedną zasadniczą zaletę. Był nią element zaskoczenia. Był, bo w obliczu porannej i nieukrywanej wizyty ich kapłana w mieście, sporo mogło się zmienić.

Uniknąć krwi? — Czerw uniósł brew, a wraz z nią ramię, wskazując ich pociechę duchową, zwróconą do wiwatującego tłumu. — Ten tu, wczoraj wieczorem rozsmarował przysłane z miasta, subtelne rozwiązanie kwestii elfickiej po całym namiocie. Jak pieprzonego pomidora. — W głosie elfa znać było zarówno odrazę, jak i sporą dozę przepełnionego lękiem podziwu. — Dzisiaj wlazł za mury jakby nigdy nic. To jebany psychol. — Tym razem znać było tylko podziw. — Uważaj, gapi się na nas — dodał szybko, cedząc słowa przez wyszczerzone zęby i unosząc puchar. — Uśmiechnij się. I bez gwałtownych ruchów.

Czerw odszedł kilka kroków, zostawiając za sobą nieskrywane westchnienie ulgi. — Istnienia triumwiratu pewni nie są — zgodził się — Jeżeli chcemy dalej trzymać ich w tej niepewności, musimy działać możliwie szybko. Obóz huczy od plotek.

Na zmodyfikowany pomysł towarzyszki, Mancinella przystał bez dodatkowych pytań, chętnie nawet. Wsparcie łuczników mogło okazać się nieocenione. Ich własnych łuczników, z których każdy wart był co najmniej pięciu dobrych zbrojnych. I co najmniej dwudziestu pachołków magistrackich, nierzadko ćwoków i łachudrów potykających się o własne halabardy.

Elf wręczył Mariden mapę, z grubsza wyjaśniając co i jak. — Zapisując czyjeś imię na dole, będziesz w stanie ustalić jego pozycję na mapie. Miej to na uwadze, kiedy przyjdzie do odwrotu.

Czego chcesz? — Wyrwany z przygotowań nekromanta, odwrócił się i westchnął po raz drugi. Tym razem pełen podziwu. Podziwu nad dziełem, którego ojcem był wszak on sam a zbiorową matką — nierządnice z ich namiotu. Nierządnice, na których — jak przekonywał się nie po raz pierwszy w swoim życiu — można było polegać zawsze i wszędzie. Jeżeli on sam wycisnął z wygrzebanej z ziemi bryły węgla diament, to starania kolorowych panienek uczyniły owoc jego pracy brylantem.

Bogowie — pomyślał w równie dla siebie rzadkim co spontanicznym przejawem religijności, zwracając oczy ku niebiosom — Jeśli istniejecie, zachowajcie chociaż kurwy.

Idę. Już idę, psiakrew, tylko zejdź tłumowi z oczu — syczał zniecierpliwiony Czerw, nie tylko ulegając namowom, ale wręcz samemu wypychając Sanvena z dala od ciżby.

Kazałem ci... Kazałem mu zostać i się ukrywać. Jak na razie mamy tu za dużo sensacji, żeby dorzucać do tego wszystkiego nagle odnalezionego królewicza — narzekał, brnąc za nim przez gęsto splątane namorzyny. — Nie nawalili się dostatecznie, żeby przyjąć kolejną rewelację — mędrkował, nurkując pomiędzy gnijące tamaryszki. Nie bezpodstawnie zresztą. W winie prawda. A nie każdą dało przełknąć się na trzeźwo. — Pomyślą, że dworujemy sobie z nich. Stracą cierpliwość i zaczną nas, kurwa, bić. Może nawet kopać — zastanawiał się, przedzierając przez zasieki dzikiej róży, osłaniając twarz przedramieniem.

W końcu znaleźli się na plaży.

No? I c...? — zaczął, otwierając usta, lecz zamarł jak posąg.
„Urwa, urwa, urwa” — powtarzało z przyzwyczajenia echo, pośród wycia wiatru i milczenia, które właśnie zapadło.

Mancinella polizał palec, patrząc jak ze środka złotego posągu, wysypuje się biały proszek. Postępując kilka kroków do przodu, pochylił się i obtoczył go w pyle i oblizał ponownie, smakując pozostawioną na języku gorycz.

I westchnął po raz trzeci.

Wychodzi, że to prawda. Prawdziwe piękno skrywa się wewnątrz — powiedział, nabierając więcej pyłu i wcierając go sobie w dziąsło pod uniesioną górną wargą. — Szkoda, że nie mogę tego samego powiedzieć o tobie.

Czerw przeszedł się wokół zagrzebanego posągu, przyglądając mu się i lustrując okolicę. Po raz kolejny miał sporo pytań. Łącznie z tymi, które towarzyszyły mu od zeszłego wieczora, była już to całkiem interesująca kolekcja. Mancinella hołubił każde z nich, rozkoszując się ich absurdem, subtelnym przedsmakiem szaleństwa, jaki mogła kryć odpowiedź na którekolwiek. „Jakim parszywym cudem cholerny, złoty Sakir znalazł się właśnie tutaj?” było jego ulubionym, tuż obok „Który sukinsyn miał na tyle tupetu, żeby schować w nim dwieście kilo czystego popium?”. I w końcu też jedno, najbardziej niedorzeczne, brzmiące: „Czy to akt łaski bogów? Doczesna nagroda za trudy i poświęcenia, których bezinteresownie podejmuję się na tym padole?”. Mancinella bardzo zawstydził się ostatniego pytania. Otrząsając się z zamyślenia, odwrócił się do tkniętego nagłym nawrotem dawnej osobowości przemienionego królewicza, decydując się na zadanie jednego, najbardziej chyba rozsądnego w tej sytuacji.

Kim ty właściwie byłeś za życia?

Re: [Obrzeża miasta] Obozowisko

52
Po upojnych szaleństwach w łóżku wraz z Heleną, które właściwie miały zastosowanie ściśle medyczne, a jedynie efektem ubocznym była towarzysząca im rozkosz obu kochanków, kapłan zupełnie nie czuł się zmęczony. Miał więcej sił i energii na dalsze planowanie przechytrzenia zarządcy miasta i budzenia w swoich braciach nadziei na lepsze jutro. Doświadczony wraz z Krinn stosunek był zupełnie odmienny. Ten był delikatny i zmysłowy. Przypominał wręcz muskanie skrzydeł motylich, łaskotanie, był pełen radości i beztroski. Takie wrażenia zmysłowe również były mu miłe. Nie był bowiem jedynie sadomasochistycznym starcem, który musiał poczuć ból, stanowiący świadectwo jego życia. Po prostu był artystą miłości. Nieposkromionym hedonistą ku czci Pani Pokusy.

Sprawę szlachcianki z Heliar nie mógł jednak pozostawić nierozwiązanej, której bowiem zaprzątał zupełnie w głowie tymi praktykami leczniczymi. Mąż z jednej strony byłby wdzięczny za przywrócenie jej policzkom barwy, a oczom dawnego szczęścia. Jednakże wieści o harcach, które wyprawiał bowiem w dobrych intencjach i ciągnące się za nimi konsekwencje porzucenia ukochanego przez Helenę mogłyby go co najmniej lekko zaniepokoić. Próby tłumaczenia mężczyźnie działania korony ich ludu oraz własnego spojrzenia na świat nie przyniosłoby żadnego dobrego efektu. Zaczął się nawet martwić, że gniew właściciela winnic, mógłby się odbić na obozowiczach w bardzo zły sposób. Musiał więc opamiętać rozkochaną kobietę, a nie ma lepszego sposobu niż przekucie jej namiętności w wiarę. Nie ślepą i głupią, którą owładnięci byli zakonnicy Sakira. Nie inaczej było, że cała ta banda zamiast mózgu miała litanie do swego patrona i liczne akty agresji wobec innowierców. Nie chciał również przekazać jej pustej jak skorupa orzecha wiary, którą nosili dzieci Fenistei od wielu lat. Oddawali bowiem pokłony Sulonowi, choć jego nakazy i zakazy zupełnie odstawały od zmieniającej się kultury. Chciał kobietę wypełnić miłością nieskażoną głupimi zakazami monogamii, którą opiekowała się Krinn.

- Moja droga jaskółeczko – powiedział do niej, gdy zaczął zakładać na siebie szaty, chwilę temu unosząc się z wyleżanego posłania – Byłbym rad widzieć Cię na statku, który będzie zmierzał ku Archipelagowi. Nie chciałbym jednak, aby zasłaniał Ci świat egoizm, którym mogłaś przesiąknąć w tym brudnym od społecznych norm mieście. Widziałaś te życie, które otacza tych ludzi i nieludzi – związawszy pas podszedł do niej, usiadł na skraju łóżka i pogładził jej policzek smukłą dłonią – Miłość nie powinna być uwiązana na łańcuchu jak bury kundel. Nie powinna się wierzgać, szarpać i skomleć. Kochaj mnie, ale nie zamykaj nas w kłamstwie kultury. Dookoła siebie masz wielu wspaniałych mężczyzn, którzy dadzą Ci wiele miłości i opieki. Nie powinnaś jednak się odwracać od człowieka, który oddałby wszystko, abyś była szczęśliwa. Daj mu również trochę szczęścia. Wyglądasz dzisiaj tak wspaniale, że w twoim towarzystwie każda ćma nabiera barw i mogłaby być pomylona z motylem. Przekonaj go, aby ruszył z nami. – zbliżył swą twarz do jej ucha, muskając jej płatek swymi opuchniętymi od pocałunków wargami i wyszeptał – daj mu rozkosz, o której dawno zapomniał. Przekaż tą miłość, którą ci darowałem dalej. Tylko wróć jeszcze przed następnym wieczorem. Muszę zadbać o twoje zdrowie.

Pożegnał ją jeszcze namiętnym pocałunkiem i ruszył ku swoim przyjaciołom. Musiał bowiem zająć się sprawami ważniejszymi niż kuracja Heleny. W głowie jednak jeszcze tliło się wspomnienie tych miłosnych igraszek. Miał również nadzieję, że słowa przekonają ją do wybrania innej drogi życia i na nowo uwiedzenia swego męża. Po powrocie z beczkami z domu szlacheckiego i przemowie natknął się zdenerwowanego Mancinellego. Chciał już odeprzeć ten gniew skierowany w jego stronę. Uważał bowiem, że przyniósł choć na jakiś czas ukojenie tej zgrai elfów.

- Oj to był zupełny przypadek. Ruszyłem w zupełnie innej sprawie. Nie napiłbyś się sam choć jednego kielicha wina? Mi nie jest potrzebne. Ostatniego czasu odurzony jestem zupełnie czymś innym – choć w zupełności nie miał tutaj na myśli żadnych środków stymulujących.

- Tak się składa, że właśnie przed chwilą, gdy udzielałem jej pomocy znachorskiej, zasugerowałem, aby wróciła do męża. Wpadł jej bardzo głupi pomysł do głowy i mam nadzieję. Może się stanie, że będziemy mieli dwóch nowych pasażerów na statku. I może trochę więcej wina. No więc chcesz nas w beczkach przetransportować do środka. Sądzę, że nie będzie to problem bo te wino znika jak nigdy wcześniej. Im się chyba po prostu chciało pić.

Re: [Obrzeża miasta] Obozowisko

53
Łuczniczka zamknęła siostrę w mocnym uścisku, wtuliła twarz w jej gęste, długie czarne włosy, nie bacząc na ból oraz ucisk na świeżo zamkniętą ranę. — Głupia dziewczyno... Moja głupia dziewczyno. — Przytuliła ją i przyjęła wszystkie łzy, wszystkie smutki, trudy i lęki, kołysząc biedną niedoszłą medyczkę w ramionach. Szałwia, lebioda, lawenda... dom. Pod pyłem oraz zmęczeniem podróży nadal pachniała tak samo. Nie bawiąc się we wstrzymywanie szczerych łez, Mariden ujęła śliczną twarz Neeny w dłonie. — Po co ci to było, hm? Po co tu przyjeżdżałaś?...

Pytanie, na które nie dało się odpowiedzieć i na które wcale nie oczekiwała odpowiedzi. Ze wszystkich uczuć — złości, lęku, że jej mała siostrzyczka znalazła się w tym bezhołowiu brudu, chaosu, chorób oraz błąkania się niczym dzieci we mgle pod wodzą trójki decydentów, z których co najmniej dwoje było pomylonych — najsilniejsze było jednak szczęście i to ze szczęścia teraz płakała, niezdarnie ocierając policzki. Cokolwiek działo się tutaj, coś jeszcze gorszego działo się albo się mogło wkrótce dziać w Oros; Neena miała swoje małe przywary, ale inklinacje do wyolbrzymiania prawdziwego stanu rzeczy nie były jedną z nich. Szkoda jedynie, że była nią zdolność do lądowania z deszczu pod rynną. Z jednego gotującego się do masowego etnicznego mordu miasta pod inne gotujące się do masowego etnicznego mordu miasto.

Siadaj. — Mariden kilkoma zamaszystymi ruchami uprzątnęła siennik z pomiętych planów zabudowań miejskich, swoich własnych niedbale nabazgranych szkiców i notatek, połamanych rysików, strugałek oraz potarganych brzechw i na wpół opierzonych szypów rozrzuconych po posłaniu. — No już, nie maż się, wydmuchaj nos. Nie wiem, co się tam dzieje, ale zaraz mi powiesz, najlepiej z nazwiskami i adresami skurwieli. A ja może powiem ci potem, że planujemy napad. Najpierw jednak zjesz i odpoczniesz. O mnie się martw, jakiś frajer próbował mnie zadźgać, ale Głos Ludu Elfickiego rozsmarował go po ścianach, zaś ja czuję się całkiem nieźle, jak na pozszywaną przez grabarza. Chcesz kaszy czy gulaszu? Zresztą, nałożę ci oba...

Choć znając swe młodsze rodzeństwo niczym własną dłoń nie zamierzała nawet próbować ukryć przed Neeną prawdziwej natury planów jej oraz pozostałych członków nieszczęsnego elfiego wiecu, to w tamtej chwili ani odrobiny nie zaprzątały one jej głowy. Szczegóły rozstawienia jej ludzi, warianty przebiegu wydarzeń, czy szacowania potencjalnych niebezpieczeństw i newralgicznych punktów strategii... — wszystkie nagle oddaliły się tak bardzo, że równie dobrze mogły tkwić gdzieś na tym ich niedoczekanym Archipelagu. A jej pochylił się i zamknął nad tym nieszczęśliwym, zapłakanym stworzeniem — jej małą siostrzyczką, śliczną jak wiosenny kwiat, nawet gdy siedziała usmarowana na buzi, z potarganym warkoczem i pyłem gościńca na nosie. Póki ona nie była znów syta, wypoczęta i bezpieczna, żadne plany nie miały większego znaczenia.

Re: [Obrzeża miasta] Obozowisko

54
— Co? Kim? Kim byłem? Łe, tak dokładnie to już nie pamiętam... — wykręcił się właściciel aktualnego ciała królewicza, prawdopodobnie kłamiąc Mancinelli prosto w oczy. Może swoją dawną tożsamość uważał za prywatną sprawę, a może jednak w tym ferworze umierania i bycia wskrzeszanym faktycznie zapomniał. — Ej. Przy okazji możesz wymyślić mi jakieś imię, bo serio, zapomniałem poprzedniego, a coś nie mam pomysłu. I obiecaj, że nie będziesz mnie już męczył i wypytywał, to dam ci coś jeszcze, dobra? Coś niespotykanego, prawdziwy cymesik! Obiecujesz? To patrz na to.

Stuprocentowo wierząc w siłę przekupstwa w służbie swej prywatności, jasnowłosy elf pochylił się, pogrzebał chwilę w piasku gdzieś w okolicach pleców złotej figury, wreszcie coś znalazł. Jakąś błyskotkę. Pierścionek. Założył go na palec i obrócił, a później wyprostował się...

...a raczej wyprostowała się. Ta smukła istota o popielatych warkoczach nie była już elfem. Nagle była elfką, najprawdziwszą dziewczyną ze wszystkim tym, co u dziewczyn najlepsze. Choć wedle słów rozmaitych złośliwców, głównie krasnoludzkich, u elfiego ludu pomiędzy płciami nie było żadnej różnicy, to Mancinella nie byłby w stanie tej różnicy żadną miarą przeoczyć, a mimo zimnego wiatru od morza zrobiło mu się nagle gorąco. Towarzysz nekromanty już jako mężczyzna był niepokojąco uroczy, szczególnie odkąd wedle zaleceń zaczął smarować się maścią z róż. Teraz, jako panienka, wypiękniał jeszcze bardziej. Urodziwa postać, choć obleczona w męskie ubranie, z twarzy i figury żywo przypominała fenistejskie posągi dawnych królowych. Nawet złotemu Sakirowi zaświeciłyby na ten widok oczy, gdyby ich mu przedtem nie wyłupiono.

— I jak, podobam ci się? — wyszeptały przymilnie wykrojone w najpiękniejszy łuk różowe usteczka tuż przy uchu skołowanego narkomana. Zawtórował im motyli trzepot rzęs. Kształtna dłoń poluzowała ciasno zawiązaną koszulę tam, gdzie znienacka wypełnił ją biust, a z kołnierza znów wychynęła biała szyja, ozdobiona purpurowym śladem pocałunków.

To wcale nie był haj. Umiał to przecież rozpoznać. Ten miał przyjść dopiero za parę chwil, a póki co...

Ponowny obrót pierścionka.

— Chcesz też? — echo niosło jeszcze brzegiem morza perlisty damski śmiech, kiedy dołączył do niego drugi rechot, już na powrót męski.

Mancinella zobaczył, jak koleżka podsuwa mu pod nos szeroką miedzianą obrączkę. Po jednej stronie okręgu miała okrągłe wgłębienie, po przeciwnej zaś – element w tym samym kształcie, tylko wypukły. Wewnętrzną stronę pierścienia pokrywał lekko już wytarty czarny aksamit, który był bardzo miły w dotyku, a ponadto utrudniał ozdobie przypadkowy obrót na palcu.

— Załóż! Spróbuj! Obracasz go na dziurkę i zmieniasz się w panienkę. Obracasz na to drugie i na powrót jesteś facet. Ile pięknych możliwości to przed tobą otwiera, królu złoty!
Spoiler:
* Elfie siostry, dwie Isírielówny, chlipały chwilę w swoich ramionach, później młodsza usiadła do jedzenia, z wdzięcznością pochłaniając wszystko, co tylko Mariden jej podesłała.

— Napad? — wykrzyknęła Neena znad miski kaszy, zbulwersowana pomysłem. — Jaki napad! Na nikogo nie będziesz napadać, wariatko! Nie w tym stanie! Kto cię dziabnął, czym, dlaczego? I dlaczego zszywał cię GRABARZ? Na litość bogów, nie macie tu medyków, wiedziałam, całe szczęście, że teraz ja jestem z wami... Lepiej mi pokaż te swoje szwy. Chyba cię ten rzeźnik nie zaraził jakimś syfem od trupów? O, matulu. Dobra, zjem — przełknęła trochę gulaszu — i zaraz mi się pokażesz.

Kiedy w miskach nie zostało już nic, najedzona i nieco dzięki temu szczęśliwsza Neena westchnęła głęboko i rozpoczęła swoją opowieść o wydarzeniach z oroskiego uniwersytetu.

— Zaczęło się od tego, że świętowaliśmy rocznicę uczelni, pięćsetną. Dla ludzi to dużo, pięćset lat... Nie, tak naprawdę zapowiedzi tego widziało się już wcześniej. Tu rasistowskie wierszyki na ścianach, tu elfiego profesora "zapomniano" zaprosić na jakąś uroczystość. Rada obradowała nad odcięciem stypendiów studentom-"nieludziom". Niby drobiazgi, znosiliśmy to. Nasilało się. Ostatniego dnia uroczystości coś... coś się stało. Może dotarły tu do was plotki, a może nie, nie wiem. Niebo zrobiło się nad Oros czerwone, huknął grom, uderzył prosto w tłum... Było bardzo dużo ofiar, także śmiertelnych. Studenci, kadra, goście z innych szkół. Mnóstwo osób tego dnia też po prostu zniknęło, podobno nie tylko z uniwersytetu, ale z całego miasta, a ponoć nawet z dalekich części świata. W tej samej chwili. Niektórzy potem wrócili, opowiadając o innych strasznych światach, niektórzy nic nie pamiętali. Słyszałam, że to podobno Brama, ukryta gdzieś w szkole, aktywowała się nagle, nie wiadomo dlaczego, ale jakoś nikt chyba tego porządnie nie zbadał, bo wszyscy zajęli się szukaniem winnych. Znaleźli ich, rzecz jasna, prędko. O wszystko oskarżono "nieludzi". Zaczęły się zwolnienia, usuwanie studentów pod byle pretekstem... Wiem, że wielu naszych przeniosło się do Nowego Hollar, tamtejsza rektorka nawet słała specjalne zaproszenia, organizowała coś. Nawet jej to było na rękę, bo otwiera jakiś nowy wydział i ma miejsce dla nowych, ale ja nie chciałam. A później wszedł Zakon Sakira i zajął szkołę. Trzeba było spieprzać.

Ostatnie słowo zabrzęczało w uszach Mariden dziwnie i niemiło jak fałszywy dzwon. Pierwszy raz słyszała coś podobnego w ustach swojej małej, grzecznej jak jagniątko siostrzyczki.

— No i tak to było. Nie, nie będę odpoczywać, Mari, co ty, wcale nie jestem zmęczona! Ech. Dobrze, trochę jestem. Poleżę tu obok ciebie, a ty opowiedz mi, na czym stoją sprawy naszego narodu. Umyję się potem, dobra? I obejrzę tę twoją ranę, obiecuję.

Umorusana ślicznotka ziewnęła szeroko i ułożyła się obok starszej siostry, przytulając się do niej jak kociak. Bardzo starała się nie zasnąć i uważnie słuchać.
* Zanim słońce zaczęło zachodzić, Helena wróciła do elfiego obozowiska. Olinus rozpoznał jej postać już z daleka. Wlokła za sobą jakieś tobołki, jakby zamierzała się tu sprowadzić. Pomimo ciepłego płaszcza z wiewiórczym kołnierzem dygotała jak suchy listek. Minęła grupę porządnie już podpitych, rozśpiewanych elfów, nie zaszczycając ich nawet spojrzeniem.

— On nie chciał o tym słyszeć — wyjęczała nieszczęśliwa, stając przed Głosem Ludu Elfickiego. — Zresztą on nawet nie należał do naszego ludu, nie mógłby przecież płynąć z nami... Pokłóciliśmy się i... i... sama nie wiem, jak to się stało, nie chciałam przecież... początkowo na pewno nie chciałam. On nic nie zrozumiał. Nie mogłam już tego znieść! Ja... muszę zamieszkać z wami, z tobą. On tam leży i jaaa... nie mogę tam wrócić. Zabrałam rzeczy. Kiedy wreszcie wypłyniemy?

Jej wzrok wbijał się w Olinusa dotkliwie jak ostrze. Chociaż nie zapadł jeszcze zmierzch, na niebie zaczęły już wschodzić obydwa księżyce. Duże, jasne, bardzo nisko, bardzo blisko siebie. Było duszno i złowieszcza aura zdawała się wisieć w powietrzu, a jeśli żaden z obecnych tu elfów jej nie zauważał, to tylko dzięki skutecznemu upojeniu winem. Z niedaleka dobiegły rozmówców słowa patriotycznej fenistejskiej pieśni, stanowiącej ponoć jeden z pierwszych hymnów leśnego ludu.

— Kocham cię, Olinusie, tylko ciebie i nie umiem dzielić tej miłości. Nie zmuszaj mnie do tego. Jeśli każesz mi odejść, zabijesz mnie, nie mam już dokąd wrócić.

Oczy Heleny – czy raczej Ehe'lenni, bo tak naprawdę brzmiało jej nadane przez elfickich rodziców imię, zmienione później dla ułatwienia życia w zdominowanej przez ludzi społeczności – lśniły od łez jak dwa wielkie szlachetne kamienie. Po chwili łkając przylgnęła do piersi starego kapłana Krinn.
Obrazek
Specjalny medal od Aod. I od Kota.

Re: [Obrzeża miasta] Obozowisko

55
Myślisz, że to matkojebna gra? — Mancinella postąpił krok do przodu, czując znajome mrowienie rozchodzące się od jego prawej dłoni. To była ręka, która swędziała go, żeby przypierdolić. Nie miał sumienia. To ułatwiało sprawę, ale żal było mu psuć swoją niedawną robotę. Za bardzo napracował się przy tej mordzie, by musieć ją poprawiać. — Nie nazywam pomyłek — odparł, ograniczając się do złapania go za bety i odepchnięcia. Nie pomogło, dalej chciał się targować. Zanim zdążył mu odpowiedzieć, tamten pochylił się i podniósł jako ktoś zupełnie inny. Mancinella stał i patrzył, starając się panować nad twarzą. Szło mu jak brzydkiej dziwce w deszczu. Mroczny pasażer Sanvena litościwie przekręcił pierścień. Czerw poczuł przemożną ochotę, żeby zapalić.

Nieźle. Co robisz na bis? — spytał, przezwyciężając suchość w ustach i szukając po kieszeniach hubki i krzesiwa. — Oddawaj. — Szybkim ruchem zagarnął podetknięty mu pierścionek, przyglądając mu się wnikliwie ze skrętem w zębach. Niepozorny, choć drzemiącej w nim magii nie można było zaprzeczyć ani zlekceważyć. — Wolałbym obrócić jakąś panienkę. Dziurka. Subtelne. — Elf pokręcił głową, ukrywając obrączkę za pazuchą kamizelki. Był zbyt niebezpieczny, żeby zostawić go w rękach mrocznego pasażera Sanvena. Choć nawet bardziej obawiał się tego, co jeszcze tamten gotowy byłby wygrzebać z piachu jakby nigdy nic. Jeden z pięciu przeklętych kamieni Qui Inuictusa? Czaszkę Radjashtama Grobowładnego? Volanteion? Migbłystalne ostrze?

Czerw uniósł palec, pociągając nosem. — Jeszcze z tobą nie skończyłem. Wrócimy do tej rozmowy. A na razie, nie wpierdalaj się, bo nie wiesz gdzie barykada jest. — Nekromanta odwrócił się, spoglądając w kierunku wody i idącej od niej bryzy.

Zabierajmy się stąd — zakomenderował po chwili namysłu. — Wieje tu po jajach.

Wrócili do obozu. Bogatsi o pierścień i uginającą się pod ciężarem zawartości sakwę, którą Mancinella uparł się przed odejściem załadować dziesięcioma funtami białego proszku. Zachodząc między swoich, Czerw udał się do prowiantmajstra, polecając mu wydanie wolnego wehikułu i kilku krzepkich pomocników do dyspozycji. I zniknął po raz drugi, tym razem na krócej. Zwycięsko, bo na wozie przewożącym wielki złoty galion wypchany popium.

—... opróżnijcie go do końca i przesypcie do worków. Potem zanieście do mojego namiotu. Trzeba to podzielić i rzucić na sprzedaż, będę potrzebował rąk do pomocy przy sortowaniu. Pustego buca pod plandekę i pilnować. Pomyślimy, czy pójdzie na przetop, czy opyli się go w całości.

Zostawiając za sobą łupy i kolejne komendy, minął się z Olinusem i Heleną, swoim zwyczajem wykazując kompletny brak taktu i zrozumienia dla par i ich prywatności. Oczy Mancinelli – czy raczej Sola'ana, bo tak naprawdę brzmiało jego nadane przez elfickich rodziców imię, zmienione później dla ułatwienia życia w zdominowanej przez ludzi społeczności – lśniły od prochów jak dwa wielkie opalizujące żuki. Zaciągając się odpalonym w końcu, zapomnianym skrętem przyglądał się im bez słowa, czekając, aż skończą.

Myślałem trochę o życiu — zaczął bezceremonialnie, wypuszczając chmurę i spluwając. — I wiesz, ci twoi bogowie czasem się na coś przydają.

Mam coś na handel — dodał, nie mając pewności czy do starego kapłana dotarły obozowe plotki o jego najnowszym znalezisku. — Przyda się podczas naszej najbliższej wizyty w mieście. Spieniężymy to i kupimy za to prowiant, żeby nie pić na pustą kichę. Poza tym zbieraj się, musimy pogadać.

Rzucając przelotne spojrzenie Oliemu i jego towarzyszce, wdeptał peta w ziemię, oddalając się od nich z rękami w kieszeniach.

Helena. Dziwne imię. I pomyśleć, że tyle zachodu o jedną babę.

Chudy cień Czerwia zawisnął nad dwiema siostrami Isíriel, na moment przed tym, jak ten przysiadł się do nich, częstując młodszą z nich uśmiechem śliskim jak sumienie państwowego urzędnika i równie szerokim co jego kieszenie. Podkrążone oczy o nieładnym wyrazie wgapiały się w nią jak ghul w gnat pośród przedłużającej się ciszy.

A przy okazji, jestem Mancinella — obwieścił po chwili. — I byłbym rad widzieć cię na statku, który będzie zmierzał na Archipelag. — Nigdy nie było za późno, by wykazać się urokiem osobistym. Tym bardziej że w ostatnim czasie uczył się tego od najlepszych.

Do miasta ruszą dwa transporty. Jeden odwróci uwagę od drugiego, w którym się ukryjemy. Nazwijmy go darem dla miasta, złożonym w imię ponadrasowej przyjaźni. Dasz radę nas osłaniać?

Niezależnie od jej potwierdzenia, zdecydowany Czerw był gotów wyruszyć do miasta jeszcze przed nadejściem wieczora. Zaopatrzony w uzupełnioną amunicję i ludzi, posłał Sanvena do namiotu, każąc mieć na niego baczenie zarówno panienkom jak i ustawionym przed nim strażom.

Re: [Obrzeża miasta] Obozowisko

56
Z początku witał ją szczerym uśmiechem, ciesząc się z wizyty kochanki, z którą sypiał przede wszystkim z racji leczniczych, choć nie ukrywał przyjemności, czerpanej z owych zabiegów. Gdy tylko jednak przytaszczyła do niego tobołki i rzuciła je z widoczną ulgą, dostrzegł w niej coś przerażającego. Nie nosiła ze sobą jedynie dobytku, ale na barkach spoczywały jej wyrzuty sumienia, których nie sposób było tak po prostu odepchnąć od siebie. Zabiła swojego męża tylko dlatego, że nie zgadzał się na jej wyprawę, a usta wiekowego elfa, które pozostały nadal delikatne i młode, skradły jej znudzone wielko mieszczańskim życiem serce. Nie tego chciał. Miała przekazać mu swoją miłość, a nie wyładować frustrację. Tak właśnie działały te spróchniałe, przerdzewiałe i zgnite metropolie. Ta kultura obecnego wieku, która odrzucała pierwotność. Ta historia inaczej nie mogła się skończyć. On nie porzuciłby swoich winnic dla niepewnego lądu. Ona zaś nie potrafiła zrozumieć prawdziwego sedna miłości. Był zły na siebie, ale rozumiał ją. Miała prawo być zła na małżonka, który zamknął ją za zimnymi murami domostwa, mamiąc obietnicami wspaniałego życia. Dał jej jednak stagnację, a elfy nie zwykły dusić się w małych pomieszczeniach. Ich przeznaczeniem były otwarcie połacie terenu i miłość.

- Oj Ehe'lenni krew na twoich dłoniach tylko Cię oczyściła. Tego chciała nasza matka, abyś uwolniła się od brudu tamtego świata, a nie ma innej drogi niż śmierć. – przylgnął swoimi wargami do jej, składając słodki pocałunek, który łączył się z jej słonymi łzami. Odsunął twarz od niej – Zaczęłaś nową drogę. Muszę Cię teraz pozostawić. Rozgość się w naszym obozie. Jesteś jedną z nas. Nie przejmuj się tym co się stało bo jutro będzie twój pierwszy dzień. Weź w dłonie puchar wina i świętuj piękne imię naszej bogini. Krin zesłała Ci znak. Módl się całym swoim ciałem. Ja muszę załatwić kilka spraw ze dwójką pozostałych wybranych na pasterzy naszej trzody.

Głos Ludu Elfickiego ruszył więc do dwójki planującej wkroczenie do miasta. Nie zamierzał im powiedzieć o małym incydencie, w którym wzięła udział Helena. Ciężko było stwierdzić, czy tak bardzo zawierzył swojej patronce, czy po prostu nie uważał tego za nic istotnego. Właśnie wkroczył, gdy byli w trakcie planowania konkretnych działań.

- Wspaniały dar od naszego obozu. Poza podziałami. Właśnie tego chciałem was uczyć – wtrącił się wkraczając między nich, a jego wzrok padł na nową młodą dziewczynę, która musiała przybyć w towarzystwie uchodźców z Oros, którzy dołączali do ich ferajny – a my nie mieliśmy się okazji poznać, jestem Olinus.

- Jak się czujesz po skrzętnej robocie naszego przyjaciela? Na swoje nieszczęście w dłoniach miał cię mistrz od trupów, a nie żywych. Wydajesz się jednak całkiem dobrze trzymać. Nie powinnaś jednak ruszać do miasta. Rany się otworzą i tyle będzie z Ciebie pożytku. Myślę, że każdy się zgodzi, abyś jeszcze wypoczęła tutaj. Ja za to będę osobą doskonałą, aby mówić w imieniu naszych braci i sióstr, ofiarowując dary w postaci wina.

Re: [Obrzeża miasta] Obozowisko

57
Mariden w ukoronowaniu swoich umiejętności dyplomatycznych całkowicie zignorowała wyrażone na głos obawy kapłana, których nagłe objawienie się po jego winiarskiej inbie-wyprawie za mury miasta podsumowała spojrzeniem będącym mieszanką czegoś pomiędzy skrajnym niedowierzaniem a chęcią mordu. Prychnęła. — Mogę trafić twojego nowego pupila w jaja ze dwustu kroków. Będę was osłaniać, ale tylko ja. Nie wprowadzę tam nikogo więcej bez wzbudzania podejrzeń. Poza tym, ostatnie czego potrzebujemy to jakiś nerwus z palcami na cięciwie i grotem wycelowanym prosto między twoje łopatki, Mancinella. Przynajmniej dopóki nie wysadzisz tej hałastry na wyspach. Dlatego jeśli spierdolicie sprawę, mogę kupić wam dodatkową chwilę na zebranie się do kupy, ale potem będziecie zdani na siebie.

Nie próbujcie jej w to wciągać, czuby — odwarknęła panom, zanim Neena zdążyła odwzajemnić którekolwiek z powitań. A siostrze jednym łypnięciem spode łba dała do zrozumienia, co myślała o tych wzdętych policzkach i ustach już otwartych do zaperzenia się. Przerobiły to na jej pierwszym roku uniwersyteckiej medycyny. Neena ze zrezygnowaniem powtarzała, że Mariden nie mogła przez resztę życia od niej odganiać im podobnych niczym psów kijem. Tu się myliła. Wręcz przeciwnie, Mariden mogła i zamierzała to robić, choćby i przez tysiąc żyć.

Z bardzo długiej rozmowy, na której upłynęło siostrom więcej niż pół dnia wynikało, że wszystkie obawy, z jakimi łuczniczka kilka miesięcy temu opuszczała Oros i tak zdążyły się wypełnić. Głupie politykowanie, głupi ludzie i ich głupie zakony. Ona może od czasu rzezi w Fenistei nie znalazła jeszcze domu, ale naprawdę liczyła, że Neena i jej bracia tak, przynajmniej na jakiś czas. Maleństwa było jej w tym szkoda najbardziej. Starała się stroić hardą minę, ale Mari widziała, że bardzo to ją bolało; nie wyrzucenie z uniwersytetu — powód. Pochodzenie, kształt uszu. Neena była Isírielówną, bądź co bądź, idealistką, która wierzyła, że takie cechy u dobrego medyka nie powinny mieć żadnego znaczenia. Ale w Keronie miały. Znowu lub od zawsze. Szkoda, pomyślała półprzytomnie elfka. Neena zapowiadała się na wybitną medyczkę. Po rozbiciu się w Oros zauważyły, że miała pewne i delikatne ręce, kiedy opatrywała Mariden po niebezpiecznych robotach dla Munro Basa albo kiepskich polowaniach, do tego była współczująca i twardsza, niż się komukolwiek wydawało. Teraz też poprawiła robotę Czerwia na jej ranie prawie z zamkniętymi oczami.

Korzystając z chwili, gdy obaj męscy przedstawiciele elfiej narady zaczęli sprzeczać się o szczegóły ich desantu na Heliar, łuczniczka odciągnęła siostrę za ramię na bok. Nie pozwalając na żadne „ale” uchodzące z jej ust, spojrzała dziewczynie w oczy i powiedziała surowo. — A teraz słuchaj — syknęła. — Uważnie. Zostawię Atwę osiodłanego przy swoim namiocie. Gdyby w mieście coś się stało, coś poszło nie tak, cokolwiek — wsiądziesz na niego i zatrzymasz się dopiero w Qerel. Nie będziesz na nic i nikogo oglądać. Zrozumiano?

Re: [Obrzeża miasta] Obozowisko

58
Wzrok siostry wyraźnie mówił Mariden, co ta myśli o jej poleceniu, i zdawało się nawet, że lada chwila za wzrokiem podąży język, artykułując tę myśl w bardzo dobitnych słowach. Jednak w ostatniej chwili w Neenie coś się złamało jak trzaskająca gałązka i ostatecznie dziewczyna zdobyła się jedynie na ciche, pokorne:

— Proponujesz mi jechać przez Saran Dun czy może przez Srebrny Fort i Irios? Jakoś nie widzę tej podróży, Mari. Idę z tobą, nie zostawisz mnie tu samej. Będę ci pomagać.

Tymczasem dyskusje męskiej części zgromadzenia trwały w najlepsze. Poza Olinusem i Sola'anem uczestniczył w nich nad wyraz aktywnie także sam królewicz elfiego ludu, który pałętał się za tym drugim uparcie i za nic nie dawał się wygonić.

Jako że ten niewątpliwy świr, z którym przyszło mu dzielić ciało, nie bardzo wdawał się z nim w rozmowy, następca fenistejskiego tronu wciąż był nieco skołowany i pomimo swojej fizycznej obecności przy wszystkich ostatnich zajściach wciąż niezupełnie rozumiał, skąd wzięła się na placu ta wielka złota figura ulubionego boga Kerończyków. Starał się jednak, jak tylko umiał. Naprawdę starał się wszystko pojąć.

— Dobrze rozumiem? Zamierzasz wleźć do środka tego posągu i tak wjechać do miasta, udając że to podarek na zgodę, a potem wyskoczyć i... i coś tam? — wypytywał Mancinellę zszokowany pomysłem Sanven. — Znaczy co dalej, pozabijać wszystkich w mieście? Otworzyć bramy od środka i wprowadzić całą resztę, a potem wsiąść na statki i odpłynąć, zanim tamci się zorientują? Ukraść jakąś pieczęć? No? Jaki jest plan? Żądam wyjaśnień! Szczegółowych! Musicie mnie dokładnie wprowadzić, bo to ja.... — elfi królewicz zdecydowanie grzmotnął pięścią w stół — ...ekhm, bo to JA jestem waszym władcą i jako władca będę w tym uczestniczyć. JA będę przemawiać. No. Ty możesz mi najwyżej asystować — rzucił do starego kapłana. I grzmotnął w blat raz jeszcze. — Skoro już to ustaliliśmy, to słucham. Jeden transport to ten złoty Sakir, w którym się chowacie. A drugi? Dobrze słyszałem coś o beczkach, w których chowają się nasi, czy to już nieaktualne?
Obrazek
Specjalny medal od Aod. I od Kota.

Re: [Obrzeża miasta] Obozowisko

59
Tylko taki niepoprawny idealista jak ich Olinus mógł wziąć te wypociny prosto z dupy na temat przyjaźni międzyrasowej na poważnie. Pojawiał się nagle i znienacka jak kolka nerkowa, dowcipny niczym dziura w moście.

Na swoje szczęście w nieszczęściu — bąknął nieśmiało i skromnie, patrząc w górę, na kapłana, wyobrażając sobie jak małą, srebrną łyżeczką wyjada surowy mózg z wnętrza jego czaszki. — Kiedy miałem ją w dłoniach było jej bliżej do trupa. Wiedziałem co robię. Nie żebym się przechwalał. — Mówił już o tym dzisiaj chyba po raz drugi. Nie wiedział dlaczego chce mu się powtarzać. Pewnie dlatego, że był kłębkiem nerwów i czuł się nieco wyobcowany. Zawsze tak miał, gdy spoczywała na nim odpowiedzialność za los całej rasy. Obwiniał też niewyspanie. W końcu nadużywanie prochów i zamachy w środku nocy potrafiły nieźle namieszać w cyklu twojego snu.

Zaraz potem odezwała się Mariden. Jak zawsze tylko po to, żeby wyrazić swoje niezadowolenie. I szukając sposobności do nazwania ich czubami. Żart na nią, bo sama była wciągnięta w ten bajzel jak biała ścieżka o poranku. I żadna inna ścieżka nie wchodziła już tutaj w grę. Jej siostra wydawała się być miłą dziewczyną. Nawet jeśli nie do końca w jego typie, miała w sobie coś pociągającego. On sam nie miał wątpliwości, że gdyby zechciał również mógł pociągać i ją. Za sobą, na samo dno.

Sanvena? — spytał z miejsca, zastanawiając się, którego pupila wyborowa strzelczyni ma na myśli. — Jeżeli możesz to błagam, zrób to. Nie mam przez niego chwili spokoju — jęknął boleśnie, zwracając oczy ku niebu. Umierał za ich grzechy a oni nawet o tym nie wiedzieli. — Ale do rzeczy. — Zstąpił z niebios, odkładając na bok krotochwile, by przynieść im swe podniosłe, pełne trwogi słowa.

Daj mi mapę. Pójdziemy tam sami. — Może dotarło do niego, że jego dotychczasowy pomysł był wynikiem utraty kontaktu z rzeczywistością. Że to idiotyczny i daremny scenariusz napisany chwilową euforią środków odurzających i majaków zesłanych po pełnej koszmarów nocy. Mogło być też tak, że na myśl o wchodzeniu do ciasnych beczek i podróżowaniu w nich na trzęsącym się wozie nabrał nagłej ochoty na gwałtowne wymioty poprzedzone atakiem paniki. Jedno było pewne: wolałby dostać grotem między łopatki niż chować się w transporcie i kombinować jak niziołek pod wulkan.

Jedno zmartwienie miał z głowy, mógł wysłuchać Sanvena. Wysłuchawszy, zaczął zastanawiać gdzie popełnił błąd. Dał mu ciało w minimalnym stanie rozkładu. Zapewnił podstawowe potrzeby jak dziwki i alkohol. Galopująca niewdzięczność była w tej sytuacji jedynym sensownym wyjaśnieniem.

Ty, biedny, wydziedziczony skurwysynu — pomyślał czule, spoglądając na chłopaka witając ten wybuch młodzieńczej głupoty jak starego przyjaciela. Spoglądał na niego długo, w milczeniu, potakując.

Wyborny plan, wasza książęca mość. Naprawdę niezły. Ale my zrobimy inaczej. Powiem wam jak zrobimy. — Kiedy zaczął mówić, przemawiał do wszystkich. Choć jego spojrzenie było skierowane wyłącznie na królewicza. — Pojedziemy tam, ja Olinus, złoty Sakir i Mariden, dwieście kroków za nami. Jeżeli pozwoli na to jej stan zdrowia i brak instynktu samozachowawczego.Instynktu, którego wyzbędziemy się również sami, bo...Pójdziemy tam oficjalnie. Bez beczek i obstawy, która zostanie u bram. Podczas gdy my wjedziemy do środka z zamiarem dobicia targu. — Czerw wstał od stołu, rozejrzawszy się po swoich towarzyszach. A zaraz potem wracając do Sanvena. — Władcą to ty dopiero będziesz. Jeśli dożyjesz. Wtedy może będziesz miał okazję stracić nas za niesubordynację. Jeśli i my dożyjemy. A póki co, pozwól, że będzie to moje zmartwienie. Chyba, że... — Miał już odejść, zatrzymując się w połowie drogi, teatralny i dramatyczny jak aktor na wioskowych jasełkach. — Chyba, że ktoś poza nami uwierzy ci, że naprawdę jesteś księciem. Nie wiem kto by to musiał być. Chyba ktoś naprawdę pomylony.

Nie był najbardziej światłym elfem pod tym niebem, nadużyciem byłoby go zaliczyć nawet w poczet tych średnio rozgarniętych. Wiedział jednak, że jeśli chodzi o władzę, była ona najsilniejszym z narkotyków. A na tych ostatnich wyznawał się dostatecznie, by młody książę mógł się zdać właśnie na niego.

— Idziemy?
Ostatnio zmieniony 05 lip 2017, 14:59 przez Guede [Bot], łącznie zmieniany 1 raz.

Re: [Obrzeża miasta] Obozowisko

60
Trójka, na której barkach spoczywał los elfów, zupełnie się różniła od siebie i miała inną koncepcję na przedostanie się przez Heliar do statków, aby kontynuować ich podróż. Do tego jeszcze dwójka w jednym ciele- książę i wariat, a może nawet do spółki z osłem, chcieli dorzucić swoje trzy grosze. Olinus swoje już wiedział. Tak samo jak Macinelli. Nawet Mariden już miała w głowie wyobrażenie o przedostaniem się za mury miasta. Wszystko dopiero wyklaruje się na miejscu. Nic dziwnego, że starszy mężczyzna już ruszył w stronę ich transportu, jakby wszystko było rozwiązane. Nie czekał nawet na pytanie Solana.

- Chłopcze, ziarno wielkiego drzewa mamy, nasienie szlachetne rodu również, ale to w rękach Krinn pozostaje wasz los. I naszych. I słuchaj się Macinelliego. On Cię wyrwał z ciała osła, on teraz sprawuje nad tobą opiekę. On z pewnością nie wie co robi, bo jego mózg jest przyćmiony przez substancje halucynogenne. Ale ktoś musi się tobą zająć. A to jest bardzo dobry materiał na opiekuna przeniesionej duszy z osła do ciała martwego elfa – skończył rozmowę i zaraz później dołączył do wcześniej wspomnianego narkomana – Jaki targ ty chcesz ubić? Chcesz ich przekupić tym złotym demonem? – wskazał palcami na posąg Sakira – nie sądzę, że nas wpuszczą za takie żelastwo. Ktoś musi zdobyć tą pieczęć i będziemy mieli wszystko z głowy. Namiestnik miasta woli ruchać dziwki w burdelu i pić wino, zresztą to podobnie jak ty, więc najlepiej rozumiesz, że ma zbyt przyćmiony mózg, żeby przejąć się nagłym zniknięciem grupy elfów na statkach. Trzeba ją ukraść. Zabić i ukraść. Zgwałcić i ukraść. Rozkochać i ukraść. Cokolwiek i już się stąd wyrwać, bo zamiast dotrzeć do obiecanej ziemi, zgnijemy pod murami Heliar.

Skierował się jeszcze do swoich uczniów, którzy razem z nim przybyli z Meriandos, gdzie stworzyli kult krwawej Krinn. Oni skończyli już rozlewać wina do pucharków, kubeczków i gardeł bandzie elfów, która w pewnej części była już pijana. Jedni spali, inni tańczyli, inni popadali w żale po alkoholu, a kilku mężczyzn zaczęło się bić, pokłóciwszy się o kobietę.

- Chłopcy. Potrzebuję, żebyście opanowali tych pijanych elfów. Śpiących przykryjcie, do tańczących dołączcie, tych płaczących napójcie jeszcze winem, żeby nie mieli siły płakać i przegnali wspomnienia zmarłych sióstr i braci, a tym bijącym dajcie po mordzie i zasugerujcie, że kobietę można wziąć, no wiesz, w więcej niż jednego – uśmiechnął się po czym zatrzymał ucznia, który był z nim najdłużej – a ty Cal’desonie pójdziesz ze mną. Potrzebuję kogoś z trzeźwym umysł. Mój jest zastary, Macinelliego zbyt zamglony, a Mariden zbyt martwy. – dołączając do pozostałej dwójki wybawców opowiedział uczniowi o sytuacji, w której się znaleźli.
ODPOWIEDZ

Wróć do „Heliar”