Re: [Obrzeża miasta] Obozowisko

16
Wbrew obiecującym okolicznościom, po krótkich zmaganiach z płynem w płucach Mariden przestała w końcu kaszleć jak rzężący koń i połknęła tę gulę plwocin, rumu, flegmy oraz czystego bólu, aż w kącikach oczu zapiekło ją od łez. — ...Pierdolisz — wydusiła. Potrzebowała chwili, żeby wycharczeć się i wysmarkać w brudną serwetkę, wytrzeć zaczerwienioną twarz. Łzy też szybko starła z policzków, bo była ostatnia do łkania za upadkiem nieudolnej monarchii Wierzb i pociągając nosem, parsknęła. — Osioł, a nie najważniejsza osoba w Fenistei! Po pierwsze, to Fenistei już — i jeszcze — nie ma. Cho’ranów na tronie też nie ma, niech im duchy lekko wiatr niesie. Póki co, to to jest osioł, nic więcej, z czterema nogami, ogonem i uszami — powiedziała trochę do kapłana i przedsiębiorcy-przewoźnika-narkomana, a trochę do samego zaklętego księcia, wskazując na niego niemal oskarżycielsko. — Wybaczcie tedy, że nie padnę do stóp, wasza arcymagnificencjo, ale ten tytuł i nazwisko nic już tutaj nie znaczą. — Elfka skrzyżowała buńczucznie ramiona pod powabną piersią. — Chyba, że macie nadal coś z poczucia królewskiego obowiązku i chcecie służyć swojemu ludowi wiedzą i pomocą, żeby rozwiązać ten cholerny impas. Chociaż nie skłamię, pewnie nie jedyna jestem diablo ciekawa, jak to się stało, że zamieniło was w osła. Oraz, czego tu szukasz. Czego chciałeś od tego ćpuna. Czemu nie w lamę? — wymamrotała pod nosem. — Podobno to zawsze są lamy...

Postanowiła nie wygłupiać się zadawaniem tego pytania głośno. Będąc rodowitą Fenistejką i to z rodziny inteligenckiej, doskonale wiedziała, kim byli Cho’ranowie, Wierzby na tronie, choć stolicę Puszczy odwiedziła w życiu raptem parę razy. Będąc z rodziny pariasów, równie doskonale pasowało jej określanie się co najmniej monarcho-sceptyczką. Polityka sprawowania władzy królewskiej przez parantelę oślego królewicza była tematem, który kiedyś często pojawiał się w jej rodzinnym domu, zwłaszcza, że w zawoalowany sposób matka Mariden pochodziła od wysokiej stołecznej arystokracji. Isírielowie zdawali się być dalecy od obwiniania aktualnych przedstawicieli dynastii za całą tamtą społeczną i demograficzną dekadencję, która zaczęła kruszyć fundamenty Fenistei na długo przed ich panowaniem, ale sam ojciec zwykł mawiać: sumienny kot nie śpi spokojnie, kiedy myszy panoszą się po spichlerzu. Jak Mariden przetłumaczyła raz bliźniakom: bezczynność wobec skurwysyństwa to wcale nie mniejsze skurwysyństwo.

Re: [Obrzeża miasta] Obozowisko

17
— Nikt nie będzie mi mówił, co może robić prawdziwy elf! — Obruszony osioł tupnął kopytkiem. — Ja jestem tak samo prawdziwy jak wy! Nawet prawdziwszy! Jestem królewiczem! Nikt nie będzie mnie pouczał, nawet taka osobistość jak pan, panie Mancinella! Tak tak, ja wszystko o panu i pana wielkiej mocy wiem, wszystko mi powiedziano. Pan jeden może mi pomóc. I... i żądam pomocy! Żądam...!

Osioł mimo uszu puścił zarówno wulgarne egzorcyzmy Czerwia, jak i gorzkie przemowy Mariden. Jedynie słowom Olinusa — tym, wedle których miał być jedną z najważniejszych osób w Fenstei — Sancho skwapliwie przytaknął. A zaraz później gwałtownie przyparł swojego potencjalnego wybawcę do ściany, wcale nie zważając na to, iż ów celuje do niego z kuszy. Chyba był przekonany, że nikt przecież nie ośmieli się wystrzelić do królewicza.

I dodałby pewnie coś jeszcze do litanii swych wyznań i żądań, gdyby... gdyby jakieś małe tornado czystego chaosu nie wtargnęło gwałtownie do namiotu i nie rzuciło się na niego z pazurami, brzydko szczekając i wyjąc. Sześcionoga wiewiórka, miłośniczka padliny i Mancinelli, postanowiła chyba obronić tego ostatniego przed rozzłoszczonym, nieparzystokopytnym księciem. Po oślim grzbiecie diabelsko zgrabnie przeskoczyła na ośli łeb i, ku oślemu przerażeniu, zasłoniła swoimi cuchnącymi łapkami ośle ślepia.

— Pomocy! Litości! — Sancho wierzgnął przestraszony, ale nie udało mu się zrzucić małego agresora. — Co to? Nie róbcie...! Ja chcę do mamy...
Obrazek
Specjalny medal od Aod. I od Kota.

Re: [Obrzeża miasta] Obozowisko

18
Na oczach biednego starego Olinusa, który w swoim życiu miał okazję widzieć wiele różnych rzeczy, rozgrywał się jedyny w swoim rodzaju cyrk. Stawał on się coraz bardziej barwny i nieprawdopodobny, a przy tym śmieszny. Nadal był zdziwiony, że Czerw zareagował podejrzliwością i agresją, zamiast wpaść w jeden ze swoich napadów histerycznego rechotu, którym jakoby rozładowywał napięcie. Choć w teorii kapłana więcej było przekonania, że młody elf po prostu zaćpał swoje zwoje mózgowe do tego stopnia, że nic tam nie działało poprawnie. Nie zamierzał jednak deprecjonować jego wartości dla całej ekspedycji. Posiadał najbardziej klarowny plan, potrzebny budżet do realizacji wyprawy i popierał jego zdanie odnośnie miejsca, gdzie powinny osiedlić się wygnańcy z Fenistei.

Gadający osioł był bardzo zaskakującym widokiem. Gadający osioł, który twierdzi, że jest członkiem królewskiej rodziny i jedną z najważniejszych osób w królestwie elfikim, było już szaleństwem. Jednak obraz, który teraz roztoczył się przed oczami wyznawcy Krinn było tak nieprawdopodobne, że uszczypnął się mimowolnie kilkakrotnie w dłoń, żeby sprawdzić czy nie śni. I chyba naprawdę wszystko było prawdziwe. Gadający osioł twierdzący, że jest księciem elfickim, walczący ze wściekłą wiewiórką. Przez moment, kiedy nieparzystokopytne stworzenie wierzgało i krzyczało w niebogłosy, Olinus przypatrywał się zupełnie zmieszany. Nie zareagował. Nie myślał o ośle jak o księciu. Może gdyby przed jego nogami leżał potomek najbardziej szanowane rodziny elfickiej, zareagowałby automatycznie. Teraz jednak nie potrafił zinterpretować tego chaosu.

W końcu zebrał się w sobie i machnął kosturem w stronę wiewiórki, aby ją zrzucić z osiołka. Nieszczęsny traf chciał, że w tym momencie zwierzę musiało podskoczyć, aby zrzucić z siebie napastnika, a ciężki trzon laski buchnął w czerep krzyczącego quasi-księcia. Na twarzy Olinusa pojawił się wyraz współczucia i chciał przeprosić za swoją niezdarność, ale się powstrzymał.

- Zróbcie coś z tym wiewiórem. Pewnie nasłali na nas to bydle, żeby poroznosił wściekliznę. – spojrzał się w stronę miasta i splunął na ziemię – parszywi heliarskie spasione świnie z pierścieniami na tłustych palcach za biurkami urzędniczymi!

Przytupnął, jakby chciał w ten sposób podkreślić swoje słowa. Na moment nawet zapomniał o dziwach, które miały miejsce w chatce. Zaraz jednak znów wrócił miejscami do obrazu szalonej wiewiórki i dziwnego osła. Cofnął się o kilka kroków, żeby ruda „bestia” nie rzuciła się również na niego.

- Ten osioł się może przydać. Z pewnością Krinn stwierdziła, że przyda nam się jakiś autorytet, który przemówi do niedowiarków… - po chwili dodał, kiedy dotarła do niego lament koniowatego - … albo nie psujące się mięso na statku. Mariden proszę Cię zrób coś na litość boską… czy tam litość elficką.

Olinus sam nie wiedział, czy bardziej brzydzi się zarażenia jakąś chorobą od wiewiórki, czy uroku oślich uszu, która przerzuci się na niego od księcia. Wolał trzymać się od tego z daleka, nawet jeżeli była to sprawka jego ukochanej Pani Pokusy.

Re: [Obrzeża miasta] Obozowisko

19
Poprzedzony świstem huk wbijającego się w deski, chybiającego celu bełtu rozległ się krótko wewnątrz chaty. Mancinella odrzucając kuszę od siebie, zaskrzeczał, wybałuszył oczy, zatoczył się i pewnie runąłby jeszcze do tego na podłogę, gdyby nie fakt że za jego plecami znajdowała się już ściana. Targając rzekomego królewicza za jego przydługie uszy, dusił jego łeb ku podłodze, cedząc przez zęby słowa, które niewiele miały już wspólnego egzorcyzmami za to sporo z fatalnymi manierami i kiepskim wychowaniem. Nawet w obliczu indukowanej hajem paranoi musiał przyznać, że stworzenie z którym właśnie mieli do czynienia istotnie było najzwyklejszym w świecie gadającym osłem. Czerw miał ochotę się roześmiać i rozpłakać nad swoim zasranym losem biorąc pod uwagę jak wypaczona stała się jego definicja zwykłości. Ich niespodziewany gość nie był więc halucynacją ani tym za co wziął go w pierwszej chwili. Gdyby było inaczej na pewno zdążyłby to teraz odczuć.

— Już, psiakrew! Dosyć! — wycharczał spocony narkoman z palcami wczepionymi w sierść na karku zaklętego królewicza. — Bo urżnę Ci te uszy!

Rżąc i powrzaskując na przemian, osioł cofnął się, choć bynajmniej nie dlatego, że dłoń Guede sięgała właśnie po ostrze by dodać groźbie prawdziwości. Widząc co naprawdę zmusiło Sancha do wycofania się, plantator osunął się powoli po ścianie, siadając na ziemi przy wtórze skurczy całego ciała wywołanych napadem histerycznego śmiechu.

— Nie, nie. Dalej jestem na bani. — Czerw zacisnął powieki kręcąc głową po tym jak omal nie dostał kolki patrząc na nieowocne próby Olinusa poradzenia sobie z... Właściwie co to u diabła starego, jest?

— Idź sobie, sio. — Młody elf zgramolił się z podłogi, dłonią usiłując odpędzić zapchloną bestyjkę z grzbietu kłapoucha. — Aaa... — Na zakończenie tego wszystkiego kichnął potężnie, siejąc wokół zabarwionym krwią śluzem.

— Mariden — zagaił, wycierając dłoń w futro ewentualnego elfickiego księcia — Ty się znasz. Będziesz w stanie zweryfikować czy osieł mówi prawdę?

Re: [Obrzeża miasta] Obozowisko

20
Gdyby ktoś zakradł się nocą do chatki na szczycie targanego wichrami wzgórza i zajrzał przez jedno z zasnutych pajęczyną okienek, ujrzałby groteskową scenę. Trzy postaci siedziały w środku, prowadząc ożywioną konwersację z pospolitym, szaroburym osłem, wymachując przy tym oskarżycielsko rękami, załamując je teatralnie albo chowając pełne zażenowania lico w dłoniach. Ewentualnie celując do zwierzęcia z kuszy samopowtarzalnej. Widziałby także po chwili pokaleczony przez bogów mały kołtun rzucający się na niewinne bydlę nie wiadomo skąd i ujeżdżający je przy akompaniamencie łamanych krzeseł oraz potępieńczego wyciu narkomana. Pozostałe dwie postaci odruchowo zasłaniły czerepy przed świszczącymi w powietrzu bełtami. Kapłan dołożył oszalałemu kłapouchowi lagą. Narkoman tarzał się po klepisku rozpaczliwie uczepiony oślich uszu.

Na szczęście, noc była późna i zimna, i nikt nie zakradał się do chatki na szczycie wzgórza. Straciłby wszelką nadzieję na ocalenie.

Mariden z udręką przetarła twarz dłońmi i wzniosła oczy ku niebu, które z zadeklarowaniem uważała za puste lub uzurpowane przez skorumpowane siły. Zastanawiała się, co niby kapłan oraz Czerw oczekiwali, że miała zrobić. To był burdel albo conajmniej obora, a nie posiedzenie z naradą.

Yeable’hel. — Elfka zerwała się z zydla, złapała nastroszonego, rudego gryzonia za karczek i wrzuciła do opróżnionego glinianego dzbanka, nakładając pokrywkę. Dzbanek wcisnęła w ramiona Czerwiowi, co strategicznie ograniczało mu możliwość niepostrzeżonego złapania ponownie za kuszę. Histeryzującego osła klepnęła w bok i bez pieszczenia się pociągnęła za ucho, musztrując go jak matka rozpieszczone bachorzątko. Albo książątko. Osioł może nie dostarczył im żadnych dowodów na prawdziwość swoich wcześniejszych deklaracji, ale łuczniczka pomyślała, że jeśli coś miało świadczyć o jego błękitnej krwi, to właśnie rozwydrzenie.

Uspokój się! — zakomenderowała. — Po kolei. Chciałeś rozmawiać z Czerwiem. Dlaczego? Co ci się stało, to klątwa, urok?

Re: [Obrzeża miasta] Obozowisko

21
Zdobne w malowane owoce wieczko dzbana skakało wraz ze skaczącą wewnątrz krużu sierściuchą. Rude stworzenie wiło się tam i nie chciało zaniechać wiercenia, aż w końcu Mancinella, któremu wciąż dokuczało ponure samopoczucie, musiał docisnąć wzburzone denko, a sam rezerwuarek na wino kurczowo wziąć w ramiona. Chaos panował w chatce na wzniesieniu, a wrzaskom nie dano przebrzmieć, ale schowanie zdenerwowanego sabareka stanowiło kroczek w stronę ustanowienia moresu i zharmonizowania powstałego zamieszania. Mari znów okazała się strażniczką rozumu oraz tą osobą, która nie traci rezonu niezależnie od dziwów, na które musi zerkać. Żelaźnie ułożona, ocalała ze starcia ze skonfundowaniem wronowłosa zadbała o zachowanie choć resztek trzeźwości – choć w stosunku do Guede nie można mówić o takich ewentualnościach.

Działaniom Mariden drużbowała wrzawa, która wnet zmieniła się w coś nieoczekiwanie tożsamego z ciszą. Staruszek nie umiał znaleźć się w harmidrze, więc stał bez słowa i obserwował otoczenie, chcąc doczekać końca bezhołowia. Narkoman, a tak się narkomanom zdarza, osunął się na ziemię i burczał coś po nosem, małą częścią świadomości bacząc na wiewióra. Sancho, ten osiołek, którego łuczniczka przed momentem tarmosiła za ucho, muczał po zwierzęcemu, machał ogonem i starał się ciskać w ostrouchą piorunami z oczu. I choć z oczu nie uszła mu nawet mała skra, to z ust owszem, uszło ciche:

Jeszcze każę cię skrócić o głowę...

W dzbanie po berbelusze musiało ostać się trochę wina, bo krnąbrna sierściucha zaczęła miarowo czkać i wreszcie przestała się rzucać. Czerw miał wrażenie, że zaraz zamarznie, tak zrobiło mu się zimno na duchu. Zaczął się trochę trząść i zamiast zasłaniać dłonią denko krużu, zasłaniał sobie usta w oczekiwaniu na nadchodzącą z trzewi treść umęczonego prochami brzucha. Olinus w końcu odetchnął z otuchą. W uszach przestało mu dudnić wrzaskiem, a osłowi, którego uznawał za dar od Krinn, nic się nie stało. Siwiec szturchnął wierzchem buta sterczącą z desek końcówkę puszczonego przez Guede bełta – chodzi o niecelną strzałę – a potem poderwał z ziemi kostur. Rzeźbione drewno znalazło się na powrót w posiadaniu ambasadora Pani Pokus. Zanim zdołał on zacisnąć na nim pomarszczone ręce, starca obeszło dziwne uczucie. Gorąco buchnęło do wnętrza czaszki, niosąc ze sobą rozkosznie brzmiące słowa:

Uwierz mu, kochanie.

Dobra, dobra, zaraz powiem — ponownie odezwał się osiołek. — Uznałem, że ten wariat może mnie odczarować. Dużo się o nim mówi, ale widzę, że to same kłamstwa. Mam dość much, brudu i smrodu. W tamtą noc uciekałem z domu razem z mistrzem Cenariusem, udało nam się nawet dostać do wsi pod Heliar — książę zawahał się na moment — ale nas tam nie chciano. Mistrz zmienił mnie w to coś i kazał schować się w oborze, udawać osła. Dowiedziałem się o obozie pod miastem, więc nawiałem do swoich. Znalazłem Anadürine, a potem tę niedobrą babę. Oto jestem. A mistrz Cenarius, wiecie, on mnie...

Ktoś nadział go na kosę — zaszeptał koci demon za Mancinellą.

> Cześć, witam po przerwie. Jedziem z tą elfią hałastrą. Przepraszam, za ociąganie się. Jak ktoś chce tłumaczenie, to niech pisze. A skoro jestem niedobra potwora, to mam do Was od razu interere. Nie wiem, jakie wiszę Wam nagrody konkursowe na elfich postaciach. Proszę każdego z osobna o PW. Powiedzcie, co żeście sobie zarobili ciężką pracą. Chodzi o Loterię i te wcześniejsze konkursiątka. Liczę na to, że macie lepszą pamięć ode mnie. Cheers.

Re: [Obrzeża miasta] Obozowisko

22
Odetchnął głośno, kiedy w końcu z chaosu zaczął wyłaniać się względny porządek. Naćpany towarzysz siedział na swoich czterech literach, zupełnie zaangażowany w trzymanie naczynia z wiewiórką. Ta zresztą również się uspokoiła, prawdopodobnie spożywszy resztki wina. Mężczyzna nie chciał wiedzieć czym mogłoby się skończyć, spożycie przez rude diabelstwo grzybków Mancinelliego. Z pewnością dziwów nie byłoby końca. Od gadających osłów po zaćpane gryzonie. I Mariden stała oświetlana przez tańczące płomienie ognia, które nadal ukazywały szaleństwo, które rozegrało się w chatce na obrzeżach Heliar. Wyglądała na taką dostojną i potężną. Teraz można było zrozumieć reakcję tłumów, którzy pomylili ją z Krin. Miała w sobie coś boskiego. Nie przez przypadek miała razem z nimi organizować wyprawę na Archipelag. Uśmiechnął się na tą myśl.

- Na bezkresne piękno Pani Pokusy, w końcu cisza i spokój! – zawył zadowolony spoglądając na osiołka, który był wszystkiemu winny. Wtedy właśnie jakby na życzenie, wywołał boską interwencję. Poczuł ciepło, które rozeszło się po jego ciele. Rozeszło się od jego podbrzusza po wszystkich kończynach. Było przyjemne. Takie błogie uczucie oderwane od wszelkich nieprzyjemności życia. Na jego twarzy zagościł delikatny uśmiech, a źrenice rozszerzyły się, pożerając głęboką zieleń jego tęczówek. Przez moment był w stanie podobnym do tego, który odczuwają narkomani. W jego głowie rozszedł się znajomy uwodzicielski głos. Cokolwiek by nie wypowiedział, nawet największe oszczerstwa, łechtałby jego małżowinie pieszczotliwie. Zatopiłby się w tej barwie głosu zupełnie i utonął z euforii. Wszystko jednak mija i po chwili się ocknął.

Osioł właśnie zaczął najważniejszą część swojej opowieści. Reszta zupełnie umknęła Olinusowi, który był zaangażowany w ekstatyczny stan, w którym się znalazł za sprawą Krinn lub innej sile, oddziałującej na niego. Miał mu uwierzyć. Nie zastanawiał się. Nie szukał wyjaśnień. Nie doszukiwał się logicznych związków między jego słowami. Po prostu oddał swój los swojej patronce. Ona nie mogła go oszukać, ani zawieść. Od dawna nie odzywała się, a jeżeli posłała mu królewicza w oślej skórze i przemówiła do niego- był to niepodważalny znak.

- Mówi prawdę. – rzekł pewnie siebie patrząc się na wprost w zwierzę. Wydawał się zadowolony z boskiego kontaktu. Chwycił stołek i usiadł przy ławie. Jego kubek z naparem był wylany. Zrobił naburmuszoną minę i zerknął na towarzyszy. – Przyznać mu trzeba, że miał bardzo ciężkie zadanie! Udawać osła w oborze! W życiu bym nie wcielił się w swoją rolę jak przedstawiciel naszego królewskiego rodu! Ach i nie ma już ścinania głów. Nie te czasy. Za dużo gadasz i paplasz. Odmienimy Cię. Jesteś jednakże potomkiem rodu Wierzb i twoim obowiązkiem jest dbanie o swoich ludzi! Najpierw więc skup się na ich dobru! Musisz nam pomóc. To twój obowiązek. Ewentualnie do końca zostaniesz osłem. Nie bez przyczyny mistrz Cenarius zamienił Cię w to zwierzę. Musisz się jeszcze dużo nauczyć.

- W naszym planie brakowało właśnie osła. Kto lepiej zrobi zamieszanie przed barbakanem jak osioł? - stwierdził dumnie pod nosem, wyobrażając sobie scenę wkradania się do biura namiestnika przy dźwiękach rżeniu osła, wierzgającego swymi kopytami na prawo i lewo.

Re: [Obrzeża miasta] Obozowisko

23
Zbierało mu się na haft. Przez krótką chwilę walczył z tym uczuciem, zapierając się wszystkimi całymi kichami jakie mu pozostały. Oddychał ciężko i z wyraźnym wysiłkiem, łapiąc krótkie hausty powietrza, ściskając w rozdygotanych dłoniach kruż z podłą lurą. Coś stuknęło o ścianę chaty ale tym razem nie był to bełt lecz potylica Czerwia, po tym jak jego głowa umęczona zażywaniem, harmidrem i bezhołowiem zaczęła ciążyć mu na tyle, by przeważyć chudą szyję i polecieć do tyłu. Guede zaśmiał się cicho, ze swojego kąta. Niemal boleśnie i zupełnie bez wesołości.

— Oczywiście. Same kłamstwa. Banialuki. Gówno prawda. — Przytaknął z zamkniętymi oczami i mówiąc coraz ciszej, ewidentnie bredząc. — Niczego mi nie udowodniono. Smarkula łgała bo...

Czerw podskoczył nagle jak żgnięty sztychem we śnie, obcasy skórzanych butów ryły i stukały o ziemię kiedy, odrywając plecy od ściany pospiesznie gramolił się do pionu. Obrócił się jakby chcąc splunąć przez ramię, cedząc coś przez zęby. Nie zrozumieli co. Wypuszczony z rąk dzban rozbił się na podłodze barwną mozaiką odłamków. Coś małego, zapchlonego, zalatującego cienkim winem, szybko niczym błyskawica smyrgnęło po nodze przewoźnika jak po gałęzi. Blady jak gaszone wapno, z błyszczącą od potu twarzą i rozchełstaną na cherlawej piersi kolorową koszulą, Mancinella stał pośrodku chaty przyglądając się osłu do spółki z powarkującym małym, futrzastym kształtem uczepionym wszystkimi sześcioma odnóżami nogawki jego spodni.

Narkoman zakasłał, uderzając się w pierś a drobne, włochate stworzenie akurat przebiegało mu po barku.
— Wiewiórka — wydedukował, bo był wcale bystry, prostując ramię i patrząc jak drobny padlinożerca przemieszcza się po nim szybciutko, zatrzymując się na uniesionym przedramieniu. Twarz rozciągnął mu uśmiech. Jeżeli nie liczyć kotów oraz goblinów, śmiało można było zaryzykować stwierdzenie, że Mancinella przepadał za zwierzętami.
Kiedyś nawet, podczas długiego narkotykowego spaceru po jednym z erolskich lasków, elf omal nie wdepnął w małego jeżyka znalezionego przy studni. Bez namysłu zabrał go na melinę, od progu oświadczając swoim współlokatorom, że od dziś jeżyk zamieszka z nimi. Pech chciał, że Reil - ta rynsztokowa szumowina i jego najlepszy przyjaciel, znajdował się podówczas na okropnym zwale i nawet nie chciał o tym słyszeć. "Zadżumiony kolczasty szczur, wykończysz nas tym gównem!” - krzyczał wtedy, chodząc w kółko po pokoju, wszczynając awanturę za awanturą. Z Reilem nie było żartów i choć Mancinella i tak olał jego pretensje to rychło okazało się, że jeżyka zgubił, za co zresztą zgodnie ze zwyczajem obarczył winą okoliczne sierściuchy oraz strażników miejskich. Od tamtego czasu nie miał własnego zwierzęcia. — Patrzcie, ta cholera chyba mnie lubi. — Stwierdził i zachichotał gdy zwierzątko przemieściło się znowu, łaskocząc go po odsłoniętej skórze dłoni, rade poddając się pieszczocie gładzącego je elfa i usiłując ugryźć go w palec.

— Zaklęty nie kłamie. — powiedział w końcu, zmuszając myśli by biegły ku sprawom pilniejszym. Podszedł z powrotem do stołu i począł obmacywać wszystkie kubki po kolei. Kawał futra na jego nodze rozmył się i naraz znalazł na jego plecach, zwisając pośród spływających fałd materiału jego luźnej koszuli. — Nie łże też względem mojej osoby. Ja naprawdę jestem w stanie mu pomóc. Długie i chude palce Czerwia zacisnęły się na wyszczerbionym naczyniu, do połowy zalanym czymś o ziołowym zapachu. Jego oczy- tak czerwone, że tylko miejscami przetykane bielą, błyszczały zeszklone w świetle rozjaśniających chatkę płomyków. Częstując się resztką naparu, skrzywił wargi od razu po przełknięciu. Jak oni mogą pić to gówno? Smakuje gorzej niż moje leki na odstawienie.

— Biorę to na siebie — oznajmił w końcu. — Ale nic, cokolwiek co zobaczycie lub usłyszycie, nie może wyjść poza ściany tej chaty. Nic. W przeciwnym razie naszą współpracę uważać będę za zakończoną. Zrozumiano?— Mancinella, poważny jak sama śmierć rozejrzał się po towarzyszach i podszedł do jedynego względnie przejrzystego okna, wyglądając przez nie na zewnątrz, na znajdujące się w dole obozowisko i ziemię spowijane przeklętym światłem Zarula. Dziś wieczór była pełnia, moment najdogodniejszy z możliwych.

— Was również się to tyczy, wasza oślość. Cokolwiek co o mnie wiecie, czegokolwiek przyjdzie wam tu być świadkiem, zabierzecie to ze sobą do grobu. Poręczycie mi za to książęcym słowem albo do końca żywota nie czeka was nic prócz much, brudu i smrodu. — Wyrzekł powoli, niemal cedząc, odwróciwszy się od zabrudzonego okna. Nie kłamał, chociaż ostatnich wymienionych przez niego rzeczy wcale nie brakowało wśród obozujących w dole potencjalnych poddanych elfiego księcia.

— Pozostaje jeszcze jedna kwestia.— Plantator zwrócił się bezpośrednio do Mariden. — Musimy przekraść do barbakanu, do biura tutejszego namiestnika portu. Bez świadków i hałasu. Kurwie syny ledwie wpuścili mnie i Głos Ludu Elfickiego w jedną stronę. — Ruchem głowy wskazał Olinusa. — Bez tego nie otworzą nam przystani. Chcą, żebyśmy sczeźli pod tymi murami. — Narkoman rzucił kubek w kąt, zaczynając krążyć po wnętrzu chatki. Parsknął słysząc sugestię kapłana, by wykorzystać osła w całym przedsięwzięciu. — Olinus, a może sam wjedziesz tam na ośle? Będziemy rzucali ci pod nogi badyle i płaszcze, powiemy że to procesja.

— Isíriel ma posłuch i rozeznanie wśród zbrojnych i dawnych żołnierzy — podjął Mancinella nie przestając krążyć. —Trzeba nam przemytników i weteranów. Takich którzy znają miasto i bywali w nim przed osiemdziesiątym pierwszym. Potrzebujemy zabrać ich ze sobą przynajmniej pod mury. A przedtem wypytać. Szczególnie przemytników. Musieli wiedzieć, gdzie zanosiło się łapówki.

— Tam gdzie kontrabanda, są też prochy. — Mancinella zatrzymał się na chwilę naprzeciw Olinusa, choć jego myśli i kolejne dedukcje niebezpiecznie nabierały rozpędu. — Wyznawcy twojej bogini to dobrzy klienci. Większość prochów jest stąd przerzucana na południe ale sporo trafia też do lokalnej klienteli. Jeżeli w mieście znajdują się jacykolwiek ambasadorzy z Wysp albo wierni twojego kultu, będziemy mogli ubiegać się o azyl lub wizytę — rzucił, uwzględniając kolejną możliwość. — Bierzemy też tych, którzy rano chodzili na jumę i kręcili afery z miejscowymi. Każdego pieprzonego złodzieja i zadymiarza!— Zapamiętały w planowaniu elf, kopnął zmaltretowany zydel, który natychmiast potoczył się pod ścianę a zaalarmowany gniewem nowego właściciela sabarek nasyczał na mebel, zbiegając na nogę Czerwia. — Zróbcie wszystko co się da i co uważacie za stosowne. Za niestosowne też, jeżeli będzie taka konieczność. Spotkajmy się tutaj kiedy już wszystko będzie przygotowane. W międzyczasie...— Czerw odwrócił się i zarzucając swój ząbkowany płaszcz w granatowej barwie, opatulił się nim szczelnie, otwierając drzwi na zewnątrz.

— Pozwól za mną Sancho, wasza książęca mość. Musimy odwiedzić jedno miejsce zanim zajmiemy się waszym przypadkiem.— Małpując parodię ukłonu, wykrzywił się nie mniej po małpiemu i przepuścił dziedzica rodu wierzb przed sobą.
Ostatnio zmieniony 22 maja 2016, 23:39 przez Guede [Bot], łącznie zmieniany 1 raz.

Re: [Obrzeża miasta] Obozowisko

24
Otóż teraz, skoro przez chatę na wzniesieniu przeszła, wzorem sztormu, seria nawiedzeń, omenów i uświadomień, wreszcie przestano udowadniać małemu Sancho oszustwo, a zainteresowano się kwestią dla ostrouchów fundamentalną. Poniechano wrzasków i mierzenia doń z samostrzału, natomiast w zamian zaczęto znowu, po przerwie na wzniecenie chaosu, rozmawiać o rzeczach, które zasadniczo Rada Trzech zamierzała w czasie wiecu rozwiązać. A czas, ta bezustannie sunąca przez przestrzeń rzeka, nie działał wcale elfom na awantaż. Od niedawna po obozie niosła się nierozeznana choroba, brakowało żarcia, zrozumienia oraz koców. Ludziom z miasta obecność uciekinierów przeszkadzała obecnie tak bardzo, że nie wahano się aranżować nań naskoków i szczuć. W dzieci lasu rzucano kamieniami, męczono, urażano, przepędzano z tawern, znad studnic. Nastawienia mieszkańców Heliar nie dało się zmienić. Zresztą, nie chciano ich zmieniać. Nie chciano marnować na to zachodu. Za morzem, załadowana, odziana masztem, chętna, czekała Rosmerta wraz z resztą drewnianego rodzeństwa. W keronskim porcie cumowała za to jeno garstka towarowców. Cała armada zwiedzała Cieśninę Garrina oraz Zatokę Heliarską w ramach ćwiczeń i manewrów. Los, choć nie dawał ostrouchom balsamu na powstałe w skutek starcia z boską złością zranień, zdawał się na razie stać po ich stronie. Dziwna szarada układała się sama, a ostatnim elementem, którego brakowało do ukończenia rebusu, okazała się namiestnicza pieczęć. Leżąca w komnatach Romana Romanowicza, zakurzona, a tak cenna, tak bardzo znacząca.

Jasna, szarawa postać Zarula przetaczała się przez niebo i zalewała przedmurza niezdrową poświatą. Zaraz po założeniu obozowiska, podczas narad w chatce, dookoła wzniesienia zbierała się zawsze zaciekawiona gawiedź. Dziś, mimo echa rozmów oraz hałasu, przed złożoną z desek budą nie znalazła się nawet samotna dusza. Może to właśnie przez podniesione wrzaski bano się tam podchodzić, a może rozumna tłuszcza zrozumiała w końcu, że z takim nastawieniem Rada Trzech nie będzie w stanie nic uradzić. Jednakowoż, ku ich zaskoczeniu, w zamiarach Czerwia urodziła się pewna ciekawa idea. Powstało tam coś, co miało pchnąć działania elfów ku zwieńczeniu. Przestraszona swoim nieszczęściem ćma miała dostać powód do świętowania. Założenie Guede miało – w razie powodzenia – zmienić uradowaną ciżbę w ciżbę uratowaną od śmierci w smutku.

Choć odrzucono wskazówkę Olinusa, która zakładała wdrożenie Sanvena w machinę sabotażową, osła nie skreślono do imentu. Ku zdziwieniu Mariden, staruszka, a nawet samego interesanta, narkus zechciał wziąć na siebie pieczę nad królewiczem. Cokolwiek miało to dlań oznaczać. Roszczenie, na prośbę to bowiem nie brzmiało, o zachowanie zachowań Czerwia w sekrecie, dotarło do każdego i zostało mu obiecane. Łuczniczce i wiedzącemu taka ewentualność zdała się rzeczą naturalną. Sancho, natomiast, tak zaaferował się słowami robaczka, że nie do końca zdawał sobie sprawę z ich znaczenia. Książę nie wiedział, że zamartwiać zacznie się jeszcze niebawem.

Powiało chłodem. Coś otarło się Mari o nogę. Czarnowłosa odruchowo rzuciła wzrokiem dookoła. Nie oparła się ciarkom na plecach. Rudawa stwora siedziała wciąż na swoim właścicielu, kurczowo uwieszona na sześciu odnóżach. Dziedzic rodu Harve'roa stał obok, ale nie ruszał się nawet trochę, patrząc oczami rozmiaru srebrników na zbawcę – Mancinellę. Wronowłosa panna, chcąc nie chcąc, zerknęła pod siebie. Czarna, chmurna, zamazana forma przesunęła się z boku, a zaraz potem zmieszała z cieniami, które pod ścianą rzucało światło świec. Tatuowana złotem ostroucha, skonsternowana, patrzała na skaczące, tańczące szaleńczo miraże. Obserwowanie ruchów krech oraz zmaz absorbowało Mari do ostatku. W masie cieni Mari widziała ceremonialne przedstawienie, widziała zwierzęta zamiast aktorów. Patrzała na historię, która działa się w bezsensie, w zabawie mroczków. Przez dziurę w desce przecisnęła się mucha, zabrzęczała cicho, a wtem rozleciała się w nicość. W ścianie sterczał ćwiek, a na nim wisiała czarna, mała dżdżownica, która też po momencie odeszła bez ostrzeżenia. Na szafce, tuż obok weków z dziwną zawartością, siedziała duża maszkara. Mariden nie mogła oderwać oczu od kociaka, a zwłaszcza od zakończonego strzałeczką ogona. Czuła się słabo, z trudem stała w pionie, ale nie chciała usiąść. Chciała i musiała patrzeć.

Podmuch wiatru trzasnął drzwiami za Czerwiem oraz korzeniem z rodu Wierzb. Wewnątrz skromnego pomieszczenia została, wciąż otumaniona, Mariden wraz ze staruszkiem oraz wiewióreczką. Ta, osamotniona, schowała się w koszu na drwa. Olinus, siedząc na taborecie z ziołową nalewką w ręce i z brzmieniem słodkich słów Krinn w uszach, zastanawiał się pewno nad zaleceniami Guede. Nad ich sensem, znaczeniem, koniecznością dokonania. Patrząc od czasu do czasu na Mari, zastanawiał się również, zapewne, właśnie nad nią. Łuczniczka stała w bezruchu, nie brała udziału w rozmowie sprzed momentu, nic nie powiedziała, kaszlała jeno z rzadka abo przecierała czoło rękawem. Znienacka zrobiło się dziwnie. Poza trzeszczeniem owadów w trawach za oknem, w chatce na wzniesieniu panowała cisza. Przez pewien czas, bo wnet odezwało się stukanie. Ktoś ostrożnie, nie za mocno, miarowo pukał w zawarte drzwi. Gość w dom.

Rozmoczona, śmierdząca nieco ziemia zapadała się pod ciężarem kroków narkomana oraz towarzyszącego mu osła. Otoczona szuwarami sadzawka, nieduża, położona kawałek za miastem, a na krańcu obozowiska, zdawała się pochłaniać światło Zarula oraz to dawane przez pochodnie. Guede maszerował obok zwałów piachu, obok drzew, odsuwając wiszące żałośnie gałęzie wierzb z dala od siebie. Za nim, przed nim, dookoła teren usiano dziesiątkami zwałów ziemi oraz dołami. Grobami. Mancinella musiał uważać, gdzie chadza, nie chcąc przedwcześnie znaleźć się w dziurze. Kurhan, dla elfów namiastka prawdziwego cmentarza, strzeżonego przez moc nand'caleen, a dla ziomków Czerwia, czerwi, nieskończona uczta, otaczała ponura aura. Sancho nie wiedział, że ma pod racicami ciała swoich braci – nie znał bowiem katakumb bez drzew nieśmiertelności – ale właśnie zaczął się zamartwiać.

Re: [Obrzeża miasta] Obozowisko

25
Oparty o łopatę Mancinella, wypuszczając dym z palonego właśnie skręta, spoglądał na niebo, prosto w niebieską tęczówkę Zarula.

Tańczyłeś kiedyś ze śmiercią w błękitnym świetle księżyca? — Coś poruszyło się na jego twarzy, a osioł dopiero po chwili zdał sobie sprawę z tego, że przewoźnik się uśmiecha.

W noce takie jak ta, wszystko może się zdarzyć. Zasłona jest cienka jak całun. Przyszłość, teraźniejszość, przeszłość. Rozumiesz? — Tym co wyleciało z jego ust wraz ze słowami, była tym razem para, gęsty i postrzępiony kłębek mieszający się z nadwodnym oparem otaczającym ich zewsząd. Kurtyną, kryjącą przed wszystkim tym co działo się za granicami królestwa umarłych.

Gówno rozumiesz. — Drżący pod wełnianym płaszczem otulającym worek na kości, który zwykł zwać na wyrost ciałem, wbił łopatę w mokry torf, w kilku bardziej spazmatycznych niż żywotnych ruchach, przerzucając cuchnącą glebę za siebie. Z zimnym potem perlącym się na bladym czole, przedarł się przez wierzchnią warstwę prowizorycznego grobu. Gdyby chowano ich głębiej albo w mniej rozmokłej ziemi, nie skończyłby kopać. Co najwyżej sam skończyłby w zbiorowej mogile, którą obecnie rozgrzebywał. Tej zawierającej ciała tych, którzy zmarli dzisiejszego poranka. Schylając się po pochodnię, stanął na palcach na krawędzi płytkiego dołu, spluwając do środka petem.

Piętnaścioro. Cztery kobiety, troje dzieci, ośmiu mężczyzn. — Zęby zmarzniętego Czerwia zadzwoniły żałobnie nad ciałami współplemieńców, w chwili gdy ten dokonywał zewnętrznych oględzin. — Pięciu do niczego. Leżą tu za długo.— Krytyczne oko prześliznęło się po najstarszych zwłokach, które choć zakopane płytko, nosiły już znamiona naznaczenia przez znajdujące się w bagiennej ziemi taniny.

Przyglądając się trzem pozostałym, uniósł pochodnię, przywołując długie, poskręcane cienie otaczających go drzew. Wyciągając wolną dłoń w kierunku dołu stał w milczeniu przez dłuższy czas. — Ten — zdecydował cofając i wycierając w płaszcz rękę, która zaswędziała go tak, jak gdyby obsiadło ją rojowisko much. — Umarł w samotności. Zapomniany, bez rodziny. — Głos elfa załamał i zmienił się na moment. — Idealny.

Powiewając przydługimi, wycinanymi rękawami, Guede razem z warstwą piachu zjechał na dno dołu. Nie minęło wiele czasu, gdy wraz z ciałem powrócił na skraj mogiły. Zwłokami należącymi do młodego elfa o długich popielatych włosach, wąskich spierzchniętych wargach i prostym, lekko zadartym nosie.

Sięgając do swojej sakwy wyjął z niej płaską, jesionową deskę wielkości dwóch dłoni i świecę z barwionego na czerwono wosku, którą odpaliwszy, postawił na jej powierzchni wodując u brzegów jeziora. Przez cały ten czas szeptał coś cicho i niezrozumiale. W końcu, prostując się, stanął nad brzegiem z uniesioną głową i drżącymi ramionami.

Y'thetendyn, yhsa ynah — zabulgotał gardłowo w stronę odpływającej deszczułki, wznosząc dłonie ku niebu. Szuwary zaszeleściły gwałtownie, choć idący znad wody wiatr zdawał się słabnąć.
Moriiaxoju, Carkau, Weghaymnko, Fatagn. — Złożone za plecami plantatora ciało młodego elfa zatrzepotało niczym ryba wyrzucona właśnie na brzeg.
Hayras aksa al, nrrgo Ia. Ia sarnat Sola'an ysheto yachros sub T'ja Krit — Głos Mancinelli zmieniał się z każdym wypowiadanym słowem, poruszane niewidzialną siłą trawy nad bajorem prawie kładły się po ziemi. Ciało nieboszczyka wiło się w niemych konwulsjach, ryjąc ziemię obcasami i paznokciami. Upiorny blask Zarula zdawał się sączyć prosto na samotną, obleczoną płaszczem sylwetkę, której bełkot przechodził w ochrypłe rzężenie a w końcu we wrzask. — XONEROZABETHOSS ZATOTH! XONO ZUWRET, QUTEH RHESOS YSGETOS R'AISA! — Trup oderwał plecy od piasku, wyginając się niczym torturowany człowiek powieszony na linach. Mleczny blask prześwitywał przez skórę między jego żebrami, sącząc się z poruszających z trudem ust, które wydobywały z siebie nieartykułowane jęki.

Odwracając twarz od czarnej tafli jeziora, Guede spojrzał na Sancha parą niebieskich oczu o zielonych obwódkach.

Umgyaa. Przyjdź. — rozkazał królewiczowi głosem, który nie mógł należeć do niego, wyciągając przed siebie tę dłoń, która nie znajdowała się akurat za plecami zaciśnięta na nożu.

Re: [Obrzeża miasta] Obozowisko

26
Wszystko kręciło się jak w kole fortuny. Wpierw Czerw był wrogo nastawiony do osiołka, wręcz byłby w stanie przestrzelić jego ośli łeb na wylot. Później zaś role się odwróciły i zamierzał stać się opiekunem zaklętego księcia. Zupełnie pokręciło się mu w głowie od tych wszystkich używek. On lubił sobie zapalić lub porzuć jakieś substancje o psychoaktywnym działaniu. Wiele w swym życiu spróbował, a jeszcze chciał poczerpać z tych resztek dni pełnymi garściami, ale to dla niego już było istne szaleństwo. Ten trzeci, jak go zwykli nie raz nazywać, był zupełnie niestabilny emocjonalnie. Był nieprzewidywalny nawet dla samego siebie. Na szczęście w jednej kwestii potrafił być konsekwentny. W wypełnianiu ich świętego obowiązku i poprowadzenie trzody do ziemi obiecanej. Nie zamierzał więc oceniać go i wytykać błędów. Póki działał na korzyść wyprawy, szanował jego wszelkie zachowania. Teraz zaś objął patronatem ich nowego przyjaciela. Tak więc miało być.

- Nie sądzę, że otworzyliby bramę przede mną. Może gdybym potrafił wskrzeszać umarłych, leczyć trąd, a przede wszystkim przemieniać wodę w winno, ochoczo by mnie przyjęli. I zamiast robić nam problemy, jeszcze zaoferowaliby nam budowę elfickiego osiedla. – podjął temat kapłan - A idźcie już. Jestem chyba za stary i nie nadążam za twoim krokiem Macinelli. Uważajcie tylko na tych łobuzów z Heliar. Dzieciaki potrafią wieczorami wychodzić i robić niepotrzebne psikusy naszym rodakom. To namiot podpalą, a tam komuś coś zawiną, a jeszcze kogoś potłuką. Jakbym takie złapał w swoje łapy to zaraz bym im tak uszy wytargał, że by ich pomylili z elfami…

Odprowadził ich tylko wzrokiem do drzwi, które zamknęli z łomotem za sobą. Mogliby troszkę delikatniej bez nerwów. Nastała błoga cisza, w którą mężczyzna zupełnie się zanurzył. Odpłynął gdzieś na moment i nawet nie zwrócił uwagi, że jego towarzyszka też jakoś zamarła. Przyglądał się tylko cieniom, które pojawiały się na ścianie wraz z niespokojnym tańcem płomienia świecy. On gdzieś w myślach odmówił krótką modlitwę do swojej oblubienicy. Nie była to typowa gadka klechy, którą przed snem gadają Sakirowcy. On po prostu opowiedział jej o swoich planach i uczuciach. Jakby zwierzał się matce z tego co właśnie przeżywa.


Ostatnie dni dla starca były trudne. Zresztą nie tylko on odczuwał brzemię na swoich plecach. Wraz z nim było przecież jeszcze dwóch przedstawicieli wygnanych z własnego domu dzieci lasu. Każdy z nich miał przed sobą ciężkie zadanie. Podróż pod mury Heliar była ciągłym pasmem nieszczęść. Brakowało im wszystkiego. Nie mieli wystarczająco zapasów. Doskwierał im powoli głód, a większość elfów zmizerniało i zaczęli przypominać strachy na wróble niż wspaniałą rasę z Fenistei. Leki się kończyły, a szalały choroby. Brakowało im sił, aby przeć do przodu i pokonywać kolejne przeszkody. Nawet nadzieję mieli na kredyt zapożyczoną w krasnoludzkich bankach. Olinus, choć czuł się zmęczony, miał niewyobrażalny magazyn energii, którą pobierał wprost od swojej ukochanej bogini. Ta nauczyła go czerpać przyjemność ze wszystkiego co go otaczało. Nawet z przeciwności losu. Uważał, że można je wykorzystać tak samo jak wartki nurt rzeki, która odgradza dwa brzegi. Przeprawa nie jest łatwa, więc trzeba się natrudzić, aby wybudować most. On jednak patrzał przyszłościowo. Na wodzie można postawić koło, które będzie wprawiane w ruch. Tak samo jak starzec za pomocą kolejnych wymagań, stawał się bardziej zdeterminowany do działania.

Tej nocy miał już zamiar oddać się snom i odpocząć. Musiał zregenerować siły, ponieważ jutro będzie czekał go kolejny ciężki dzień. Każdy taki jest. W swoich dłoniach dzierżył odpowiedzialność za losy tysięcy. Chciał więc odrzucić w zapomnienie choć na moment te wszystkie niepotrzebne sceny, które miały miejsce dość niedawno i po wypiciu wina, ułożyć się spać w niezbyt wygodnym łóżku. Co zbaczając z tematu, miało dużo korzyści, ponieważ o wiele lepiej wysypiał się na twardym posłaniu, ponieważ później nie bolał go kręgosłup. Wziął więc duży łyk swojego naparu, a przy tym siorbnął niekulturalnie. Przez to zamieszanie zdążyło ostygnąć. Zrobił niezadowoloną minę i wtem usłyszał pukanie. Nie spodziewał się gości. Mało im było przygód na tą jedną dobę?

- W tym wieku nie mam już siły na takie zabawy – rzekł trochę ochrypłym głosem i zakasłał dwa razy, aby oderwać flegmę od krtani. Przez myśl przeszło mu zupełnie coś innego. On miał siły na zupełnie inne zabawy. Został sam na sam z taką piękną elfką. Po chwili tylko zaśmiał się. Był przecież już prawie na końcu życia, a przed nią jeszcze cały żywot. Choć po ich ostatnich perypetiach, nie wiadomo jak jeszcze długo będą ciągnąć.

- Kogóż to diabły niosą. Weź że otwórz te drzwi Mariden bo już sił nie mam.

Re: [Obrzeża miasta] Obozowisko

27
Coś niedużego i połyskującego, jakby płaski kamyk albo kamienne pudełeczko, wypadło naraz zza pazuchy roztelepanego ożywieńca i wylądowało z mokrym pacnięciem w piachu przy brzegu stawu. Dziwne, bo w obozowisku uchodźców rzadkością było pochować kogoś, nie pozbawiając uprzednio wszystkiego, co mogło dać się jeszcze przehandlować na chleb. Choć chwila akuratnie nie sprzyjała szabrowaniu umarłych i Guede skupiony był na czym innym, to jego oko zdołało wyłowić błyskotkę z nocnej ciemności i zanotować w pamięci jej całkiem intrygującą obecność.

Skulony z przestrachu osiołek nerwowo przestąpił z kopytka na kopytko. Nie spodziewał się wcale, że wykopanym przez Mancinellę dole będą leżeć ciała zmarłych elfów. Tym bardziej nie spodziewał się, że jego obiecany wybawiciel zacznie je stamtąd wywlekać i wykrzykiwać spotworniałym głosem niemożliwe do zrozumienia inkantacje, by w zmowie z czarnomagicznymi mocami rozniecić magiczne wichury i oślepiające iluminacje. A czy Sancho spodziewał się wskrzeszania umarłych? Czy cokolwiek z tego dzikiego czarowania rozumiał? Czy śnił choćby o tym zimnym ostrzu, z którym miał się za chwilę bardzo blisko poznać? Wątpliwe. Nie byłoby kłamstwem rzec, że była to dla niego prawdziwa noc niespodzianek.

— I-i-i co... co się teraz stanie? — zapytał bardzo przestraszony królewicz, wpatrując się w Guede swoimi wielkimi, jeszcze większymi od przerażenia oczami, w których odbijały się drgające smugi mlecznobiałego blasku. — Tak się boję...

Zaklęty dziedzic elfiego królestwa mógł w istocie bać się zbliżyć do źródła blasku, furkotu i trupich woni, ale odmówić Mancinelli lękał się jeszcze bardziej. Dlatego powoli, w oczach Czerwia z pewnością irytująco powoli, podreptał po rozmoczonym piachu ku wyciągniętej po niego ręce. Starał się omijać spojrzeniem zarówno upiornego czarownika, jak i równie odrażającego wskrzeszeńca, a patrzeć ponad nimi w ciemne wody jeziora. Oglądać niebieskie odbicie Zarula i liczyć kąpiące się w stawie iskierki gwiazd. Kiedy patrzyło się na nie z tej perspektywy, nie wydawało się przynajmniej, że zaraz wszystkie pospadają.

*
Posłuszna staruszkowi Mariden, powiewając czarnym warkoczem i połyskując złoto malowaną buźką, zgrabnie skoczyła do drzwi i odsunęła zasuwkę – tylko po to, by w następnej chwili ze zdziwionym jękiem osunąć się na ziemię. Olinus w pierwszej chwili nie rozumiał, co się stało. Zrozumiał, kiedy jego starczy wzrok dopatrzył się wreszcie rękojeści wbitego w jej pierś sztyletu. I krwi, którą w zastraszającym tempie nasiąkała jej koszula. Wszelkie wątpliwości względem tego, co właśnie zaszło, rozwiała smukła, spowita w ponurą szarość postać, która przestąpiła ponad wykrwawiającą się elfką, błyskając oczami i celując w Olinusa z niewielkiej kuszy.

— Zaraz będzie po wszystkim, dziadku.
Obrazek
Specjalny medal od Aod. I od Kota.

Re: [Obrzeża miasta] Obozowisko

28
— Zmartwychwstanie — królewicz usłyszał słowa wydobywające się z zachrypniętego gardła czarownika, na chwilę przed tym jak tamten jednym pociągnięciem rozciął mu jego własne.

Czuł gdy Mancinella pochylał się nad nim, kiedy leżał na mokrym piachu, buchając w najlepsze krwią z przerwanej tętnicy. Widział jego zamazaną sylwetkę i włos rozwiany szaleńczo pośród magicznej wichury. Śledził cień czarownika, tańczącego na brzegu i wywrzaskującego kolejne niezrozumiałe inkantacje docierające do niego jak spod powierzchni wody. Dostrzegał jego rozjarzone dłonie, niezgrabne ruchy które nimi wykonywał, każdy bluźniący naturze gest do spółki z upokarzającymi ją słowami.

Jakaś niewidzialna siła rwała futro i ścięgna wokół rany. Coś wypływało z niej razem z krwią niczym woda ze zdemolowanej tamy, z każdym rwącym potokiem odbierając mu kolejną cząstkę zmysłów. Gdy ciało do reszty odmówiło mu posłuszeństwa i nie miał już ust by krzyczeć, wrzeszczał ostatnią resztką świadomości jaka mu pozostała, dopóty pod wpływem tego krzyku wola nie pękła jak rybi pęcherz a logika nie uciekła od niego z płaczem, rzucając obrączką i trzaskając drzwiami.

Choć czuł to tylko przez chwilę, miał wrażenie jak gdyby rozpadł się na miliard kawałków, które dodatkowo jakiś zwyrodnialec potłukł na jeszcze mniejsze, celem przesypania przez ucho igielne. Diabli wiedzą po co. Zresztą i tak niewiele go to obchodziło, bo kiedy przesypała się ostatnia z jego cząstek, zapadł w końcu w długi, pozbawiony marzeń sen.

Pobudka, która zafundowano mu po czasie, zdającym się trwać wieczność z okładem, przypominała nagłe wyłowienie z wody tonącego, którym zdążyły się już powoli zainteresować chodzące po dnie raki. Leżał nieopodal brzegu, choć nieco dalej od miejsca w którym zdarzyło mu się upaść i wykrwawić. Dwie zaledwie nogi wyrastające z końca tułowia, drgnęły niespodziewanie, wśród wyżłobionego obcasami piachu. Pozostałe dwie kończyny, grube i niezgrabne, leżały bezwładnie obok, niczym dwa wałki z ciasta, które ktoś przyszył mu do korpusu. Idący znad wody wiatr kąsał i ziębił wyprostowane, bezwłose ciało. Zimno i ohydny, gorzki posmak utrzymujący się w ustach były najsilniejszymi doznaniami jakie przyszło mu w tej chwili odczuwać. Z trudem usłyszał szmer pośród zarośli, podążający za nim wzrok wyłowił niezgrabną, połamaną sylwetkę tarzającą się na nadbrzeżu.

— Spójrz na nogi i skup się, żeby nimi poruszyć. Na początku nie będziesz miał czucia, perisprit dopiero się dopasowuje. — Znajomy głos zbliżył się razem z kształtem, zwieńczonym twarzą potwornej bladości, miejscami tak siną, że gdy zobaczył ją na tle nocnego nieba, zdawało mu się, że to ona jest księżycem. Kuśtykając, pochylił się nad nim i porwał za bary, niemal samemu upadając. Prostując się znowu, jeszcze raz spróbował poderwać królewicza z ziemi, zgarniajac po drodze wypraktykowanym ruchem szabrownika,mały połyskujący kształt, który wypadł zza jego pazuchy.

— Im szybciej się stąd wyniesiemy, tym lepiej — charczał z wysiłkiem, cuchnącym wilgocią i pleśnią oddechem tuż przy jego twarzy. Wiedział co mówi. Coś co miało tu miejsce przed chwilą zwykle nie przechodziło bez echa.

Re: [Obrzeża miasta] Obozowisko

29
Młoda elfka osunęła się na ziemię na jego oczach z raną na piersi. Uderzyła z głośnym trzaskiem o drewnianą podłogę. Jeszcze przed chwilą zastanawiał się nad długością życia ich wszystkich. Bardziej przypuszczał, że los większości z nich skończy się podczas szalonego rejsu ku archipelagowi. Teraz widział, jak powoli dusza jednej z trzech, ulatywała gdzieś hen wysoko. Miała jeszcze szansę przeżyć, albo i nie. Starzec jednak był tym zdruzgotany. Widział czerwień, która pochłaniała kolejne połacie jej stroju.

Uniósł się zdenerwowany i lekko przestraszony. I wtedy zobaczył sprawcę tego zajścia. Obcego mężczyznę, który mierzył w jego stronę z kuszy. On jednak nie myślał nad swoim życiem. Był starcem i z dziwnych kaprysów boskich jeszcze stał na tej ziemi. Mógł dawno temu odejść do tamtych błogich krain i nie trudzić się z zgrają upartych, wrzeszczących i niepokornych długouchych bachorów. On jednak czuł, że przed nim stało powołanie, aby doprowadzić wygnany lud do ich nowej krainy. Po to przecież wziął ziarno z ich świętego drzewa. Każdy z tej trójki był stworzony, aby przeprowadzić ich przez morza. I najmłodsza z nich, a zarazem najbardziej bojownicza, umierała. Z powodu wielkich idei, którymi się dzielili. Nie zasługiwała na taki los. On dobrze o tym wiedział. Zdążył ją przez ten czas trochę poznać. Byli zupełnie różni od siebie. Ona waleczna, on pokorny. Każdy wyznawał inne zasady. Potrafili jednak dochodzić do wspólnych decyzji. Przede wszystkim jednak ważny była dla nich rodzina elficka. I Mariden miała z nimi dokończyć tą drogę.

W ciele kapłana buchnął gniew. To nieokreślone uczucie, które potrafi rozpalić wszystkie najgorsze myśli. On nie powstrzymywał się nigdy przed prawdziwymi emocjami. Kiedy kochał, szalał. Lecz kiedy nienawidził, również szalał. Nikt jednak nie miał jeszcze możliwości zobaczyć go w takim stanie. Jego twarz zmarszczyła się i przez moment wydawał się starszy. Jego niemuśnięta czasem twarz, jakby się pomarszczyła. W końcu wyglądał na swój wiek. Choć przez ten krótki moment, gdy spojrzał się w te błyskające oczy przed nim.

Powstał ze swojego krzesła, lecz ciągle został lekko przygarbiony. Jego dłoń ciągle ściskała fragment stołu, jakby chciał go rozgnieść. Nie potrafił jej rozluźnić. Po prostu mięśnie się w nim skurczyły z gniewu. Najczystszego gniewu, jakby był spotykany.

- Jak śmiesz marny robaku tego świata przeciwstawiać się boskiej woli?! – wydukał z siebie, choć wydawało się jakby prawie nie ruszał ustami.

Morderca nie mógł wręcz oderwać wzroku od Olinusa. Ten wpatrywał się w niego ze złością, która nie była przyprawiona złem. Ona była zupełnie naturalna. Jak nieujarzmione zwierze, wypuszczone z uwięzi. Prawdziwe emocje. I wtedy nieznajomy zaczął gotować się w środku. Jego krew zaczęła buzować. I nie jest to przenośnia określająca stan człowieka pod wpływem hormonów. On naprawdę zaczął piec się jak świniak nad rożnem, tylko od środka z niewiadomych powodów. Tętnicę i żyły pulsowały jak szalone odznaczając się na jego skórze. Oblał go pot, który nie był w stanie przeciwdziałać wzrostowi temperatury ciała. W końcu w jego organizmie powinno zacząć się ścinać białko, a śmierć winna być już kolejnym etapem. Trudno było powiedzieć co się tutaj dokładnie stało, ale jedno było pewne. Nieznajomy miał przyjemność, a raczej nieprzyjemność z jednym z intuicyjnych zaklęć Olinusa. On nie kontrolował ich. Była to magia spontaniczna pod wpływem emocji. Wyzwalając najczystszą postać uczuć, potrafił niekiedy czynić cuda, o których sam się nie spodziewał. Tą naturę jednak dobrze znał i nie raz ją wykorzystał. Nie planował jednak nigdy jej użytku. To wypływała z jego głębi i było reakcją na otoczenie. Niekiedy zdarzyło mu się zabić osobę, która go tylko oszukała, a tym samym niebywale rozgniewała. Próba zabicia elfki wywołał w nim jednak tak silne emocje, że powietrze wręcz podniosło temperaturę.

Olinus stał przez moment wpatrując się w stan nieproszonego gościa, jakby czekał na jego śmierć. Jakby cieszył się z tego widoku. Jakby oczekiwał zobaczyć teraz ból. Nieopisane cierpienie. Nie wiedział jednak do czego będzie zdolna jego magia w tym wypadku, choć zwracając uwagę na siłę obecnych emocji, winno się spodziewać najgorszego. Jego zaś czar nie tknął.

Re: [Obrzeża miasta] Obozowisko

30
Wzrok Mariden zarejestrował przedmiot zatopiony nad jej mostkiem aż po rękojeść szybciej, niż ciało zdążyło zarejestrować głęboki, kłujący ból. W końcu była łuczniczką. Nic więcej nie zdążyła jednak zarejestrować, bo szok, który przez kilka sekund trzymał ją sztywno na nogach przestał wystarczać w obliczu nagłego zakłócenia w krążeniu krwi i elfka runęła jak ścięta na deski, w okropnym tempie nasiąkające szkarłatem. Dupa, nie łuczniczka. Oto jej wielka, pożalcie się bogi, misja nawet na dobre się nie rozpoczęła, a ona już umierała głupią śmiercią. Nie jak wojowniczka albo bohaterka. Jak kolejny zwykły, szary kiep, kto zapomniał się i opuścił gardę w zabójczo nieodpowiednim momencie.

Ale nawet kiep mógł powalczyć.

Na ziemi dziewucha poczuła już ból w pełnej jego krasie. Musiała musiała odmówić sobie wyrwania czym prędzej morderczego puginału z rany wbrew gargantuicznemu pragnieniu zrobienia tego. Wykrwawiłaby się wtedy kilak razy prędzej. Popatrzyła na krew — jasną i wściekle czerwoną. Czyli nie serce. Chyba o włos albo co najmniej o pół cala. Czysty fart. Zrobiło jej się niedobrze na myśl, że wszystko to wypływało z niej, lecz biała jak lalka dzielnie zacisnęła zęby. W przenośni i dosłownie, bo żeby ściągnąć z siebie koszulę, musiała wygiąć się nad podłogę na jedną okropną, przepełnioną agonią chwilę. Zrobiła to prawie jednym ruchem. Nawet nie wrzeszcząc. Głównie dlatego, że groziło to zachłyśnięciem się porcją własnej krwi i jeszcze bardziej upokarzająca śmiercią.

Jedną dłonią stabilizując rękojeść sztyletu a drugą dociskając zwinięte w kulkę odzienie dookoła niej, łowczyni starała się oddychać spokojnie i niezbyt łapczywie, żeby nie przyśpieszać tempa krwawienia. A na wszelki wypadek, czekając bez niczego więcej, co by mogła uczynić na decydujący o jej losie wynik starcia Olinusa z zabójcą, myślała już tylko o bliskich. O ich twarzach, ich głosach. Nie chciała ostatnich chwil życia marnować na roztkliwianie się nad własną nieporadnością i nad tym, jak napastnik nie zrobiłby nawet kroku żywy za próg, gdyby coś podobnego przydarzyło się jej w Oros. Nie chciała nawet się pomartwić, co miało czekać morze jej bezradnych pobratymców warujących pod Heliar. Pamiętać tych kilka twarzy, kilka głosów i setki chwil najlepiej, jak umiała — to było najważniejsze.
ODPOWIEDZ

Wróć do „Heliar”