Re: [Obrzeża miasta] Obozowisko

61
Przemagając bramy i krusząc mury, Mancinella wjeżdżał do Heliar w glorii i chwale. Młody, genialny, sięgający nieba, z rozwianym, jedwabnym włosem, powożąc rydwanem, w którego zaprzężony był ogromny, ryczący chuj. Mając po swej prawicy Prawdę, kornie chłepczącą krew z jego nadgarstka. A pod sobą Sprawiedliwość, klęczącą naprzeciw, z zawiązanymi oczami ssącą mu kutasa. Ślady jego przejścia znaczy ogień, biały płomień, który oczyszcza. Każdy jego krok miażdży ludy mnogie, obalając królestwo człowieka zbudowane na fundamentach tyranii i ucisku. Przerażeni mieszkańcy miasta mogą wyłącznie patrzeć, wylegając na ulice w oczekiwaniu na Sąd.

PRÓBOWAŁEM WAS OSTRZEC, ALE MNIE NIE SŁUCHALIŚCIE — oznajmia im z wysoka, głosem donośnym jak spiżowy dzwon. Pełzając w prochu, czepiają się jego nóg, ich usta niemo wypowiadają modlitwy mające zachować ich od jego gniewu. „Zbaw nas, zbaw nas od Siebie” powtarzają, podczas gdy echo niesie ich lament.

NIE.

Policzono, zważono i podzielono. Za jego sprawą krew i gromy zstępują na grzeszną ziemię. On sam pali ich miasto, czyniąc z niego rumowisko na wieki wieków. Udręczony i znękany elfi lud podąża jego krokami, stąpając po zgliszczach, z ufnością i nadzieją spoglądając na zachód słońca nad rozległym morzem, przez które wkrótce przeprowadzi ich ku ziemi obiecanej na mocy nowego przymierza. Oszalałe w euforii obozowe dziwki wybiegają mu naprzeciw, ściągając swoje majtki przez głowę, rzucając je ziemię przed nim, by usłać Jego drogę.

No ale bądźmy, kurwa, realni.

Słowa kapłana docierają do niego z opóźnieniem, przerywając jego rozmyślania na temat dalszego planu działania. Przyćmiony? Halucynogenne? Odkąd zaczęła się ta jebana farsa, haluny były ostatnią rzeczą, której było mu trzeba. Wprost przeciwnie, on potrzebował czegoś co załatwi mu wigor młodego wilkołaka, wyobraźnię Marii Eleny, intuicję seryjnego mordercy i subtelność wampira z wyższych sfer. Stąd popium, w różnych ilościach i konfiguracjach. À Propos, właśnie skończył sobie posypywać.

Przekupić? Nie. Zamierzam wyjebać nim wielką dziurę w murze! Wywlec przez nią tego bydlaka, namiestnika, żeby urwać mu łeb razem z płucami. A potem je zjeść! — Czerw obnaża kły, zanosząc się śmiechem. Mijając kapłana, jego nos znajdujący się chwilowo w rzadkim dla niego stanie udrożnienia marszczy się, wyczuwając fetor hipokryzji, którego nie jest w stanie ukryć nawet zapach alkoholu i cip.

Ukraść, zabić, zgwałcić. Jasne, cokolwiek. Zaufajcie pojebowi. Zaraz wracam.

Ściągając ciasno wiązania swoich butów, wsadził nóż do cholewy, przewiesił kuszę przez ramię i z kieszeniami pełnymi prochów zamierzał wyjść na ulice, żeby powkurwiać strażników, zupełnie jak w beztroskich i idyllicznych czasach swojej młodości. Wspaniale było mieć piętnaście lat.

Był na zewnątrz. Pośród pijanej, rozpasanej ciżby wędrownych elfów, których jedyną winą było to, że byli przestraszeni i nie mieli dokąd pójść. Wygnani ze swojej ojczystej puszczy, wypluci przez miasto, które nawet nie zadało sobie trudu, by wysłuchać ich żądań. Osieroceni przez nadzieję, nie mający złudzeń co do tego, że książę nie nadjedzie w galopie, niosąc ratunek, i że księżniczka okaże się dziwką. Takie życie, taka rzeczywistość.

Problem polegał na tym, że stary, dobry Sol nie miał zbyt wiele wspólnego zarówno z jednym jak i drugim. Nie zapowiadając swojego odejścia, wpakował się na wóz, na którym ciągnął przykrytą, złotą figurę. Wyruszył w kierunku miasta, którego bramy przekraczał już wcześniej, po to by wraz z magiczną mapą w ręku rozpocząć objazd po wszystkich jego burdelach w poszukiwaniu namiestnika. Samotny i pod osłoną nocy i ochraniającego go od jej chłodu płaszcza. „Mancinella i ja”, jednoosobowa spółka do walki z bezprawiem.

Re: [Obrzeża miasta] Obozowisko

62
Guede Mancinella, samotny bohater, ostatnia nadzieja swej rasy, przez pół nocy objeżdżał heliarskie burdele. Był w Czterech Nóżkach, Wesołej Stokrotce, Kruczej Lilii, Domu Artysty i Pod Syrenką. I nic. Wreszcie zaczarowana mapa skierowała go do tego właściwego. Różowa Nora – głosił wymalowany przez prawdziwego artystę kaligrafii szyld. Ciemnoróżowe dywany z niedopranymi plamami niezbyt zagadkowego pochodzenia. Śmierdzące dymem tapiserie w kwiaty. Chybotliwe światło lampionów. Fantazyjnie gięte, złocone, z lekka już sfatygowane meble. Nic wyjątkowego, a jednak było tu wyjątkowo gęsto, gwarno, głośno. W ciasnym przedpokoju powitała Czerwia zgraja uszminkowanych kolorowo panienek. Do elfek brakowało im wiele, nie dało się tego nie zauważyć. Im samym jednak uprzedzenia rasowe najwidoczniej były obce, byle forsa się zgadzała.

Drzwi do niektórych pokojów były uchylone, a wspaniała mapa, gdy się jej bardzo dokładnie przyjrzało, bez pudła wskazywała, w którym z nich siedział namiestnik Heliar, Roman Romanowicz.

No, w zasadzie to nie tyle siedział, co raczej półleżał na purpurowej kanapie pomiędzy dwiema nagusieńkimi blondynkami o szerokich biodrach i dawał im obu na przemian klapsy z prawdziwie szczeniacką werwą – co zresztą było godne pewnego podziwu, jako że nie był już człowiekiem pierwszej młodości: wytwornie przystrzyżona broda Romana, dawniej krucza, od paru lat zasługiwała raczej na miano szpakowatej. W rozcięciu przepoconej koszuli błyskało parę złotych łańcuszków. Błyskały ozdobne przeszycia na niebiesko-brązowym, bufiastym, rozpiętym dublecie namiestnika. Błyskała jego łysa głowa, po której obficie ściekały ciężkie krople.

W alkowie panował zaduch, oprócz potu czuć było wino i urkońską różę. Werwa Romanowicza niespodziewanie osłabła po kolejnym zaciągnięciu się wonnym dymem ze skręta. Głowa opadła mu sennie na oparcie. Przymknął oczy i przez chwilę nawet kołyszące się przed nim biusty jasnowłosych dziewcząt odeszły w zapomnienie.

*
Tymczasem na obozowym horyzoncie ukazało się troje ludzi. Prędkim krokiem mijali rzędy namiotów, rozpytując o Olinusa, a podchmielone elfy skwapliwie kierowały ich ku tymczasowej siedzibie swego przywódcy, wierząc że kapłan sam zaprosił ich tutaj celem jakichś negocjacji. Nie, nie zaprosił.

Niedługo później w ślad za trójką o gniewnych twarzach pojawili się kolejni. Wielu z nich miało w rękach płonące pochodnie, miecze, kosy, widły, kamienie. Dla obozowiska elfów pod murami Heliar ta noc miała być ostatnią.

Nie tylko dla niego jednak. Również dla samego miasta. Złożyło się bowiem tak, że owej nocy postanowiły objawić się także potęgi daleko większe od braci i przyjaciół zamordowanego winiarza, męża uwiedzionej przez elfich włóczęgów Heleny. Księżyce wisiały bardzo nisko i bardzo blisko siebie. Zbyt nisko. Zbyt blisko. Noc była cholernie jasna, a stała się jeszcze jaśniejsza, kiedy pod murami Heliar zapłonęły pierwsze namioty.
Obrazek
Specjalny medal od Aod. I od Kota.

Re: [Obrzeża miasta] Obozowisko

63
Tymczasem Mancinella spędzał ten czarowny wieczór, jak wyrzucony z domu małżonek szwendający się z chujem po prośbie. Od burdelu do burdelu. Cały tragizm jego tułaczki polegał jednak na tym, że największy burdel zostawił właśnie za sobą, przekraczając bramy tego miasta.

Niesiony wieczornym, przesyconym zapachem palonych ziół i wonnych olejków powietrzem, żeglował przez tętniące nocnym życiem uliczki. Nawigowany wymalowanymi, kolorowymi szyldami przybił do każdego przybytku w mieście. Bez zatrzymania, głuchy na kuszące niczym syrenie zaśpiewy nagabywania i nieprzystojne propozycje składane przez całkiem przystojne i strojne adresatki. Ślepy i niewzruszony na wszystkie mijane wyspy krągłości i skrywającą ją bieliznę, wodzącą na mieliznę.

Wytrwał, twardy i nieporuszony, zupełnie jak maszt w jego spodniach, który z każdym kolejnym przystankiem coraz bardziej dawał mu się we znaki. Bandera słusznej sprawy łopotała jednak dumnie w jego sercu, pozwalając przezwyciężyć wszystkie chwile słabości. Właściwie był też nafurany jak ostatnia świnia, przez co nawet gdyby chciał, nie potrafiłby zatrzymać się choćby na moment, ale o tym spisujący jego dzieje kronikarze wspominać nie będą.

Wszystkie zamtuzy w mieście. Dziesiątki, jeśli nie setki dziewczęcych tyłków. A on ignorował je wszystkie, chcąc dobrać się wyłącznie do włochatej dupy naczelnika portu. A gdy w końcu ją odnalazł, uśmiech na jego twarzy rozciągnął się szeroko, jak majtki w dłoniach zdejmowane z chętnej panienki. Chowając mapę za pazuchę, rozejrzał się po okolicy, upewniając że nie jest obserwowany. A potem, przekręciwszy na palcu świeżo sprezentowany, magiczny pierścień, wśliznął się do Różowej Nory, szczelnie opatulając swym płaszczem.

Specjalne zamówienie. Niespodzianka od przyjaciela — wyszeptał/a do zastanych w środku blondynek, przyłożonym do ust palcem nakazując im milczenie. — Zostawcie nas samych.— Posłał/a je za drzwi, posyłając im także porozumiewawcze mrugnięcie. Może i były złotowłosymi ślicznotkami o biodrach szerokich jak dobrze wyważona łajba, ale do elfek brakowało im wiele. I trudno było tego nie zauważyć w przeciwieństwie do zaciśniętego w jego-jej dłoni puginału, skrywanego pod płaszczem. Tego samego, który poprzedniego wieczora spoczywał w bebechach Mariden. Postępując powoli w kierunku Romanowicza, zachowywał/a szczególną ostrożność. Nie miał/a pewności, czy faktycznie zasnął czy wyłącznie bujał w obłokach różanego dymu. Przygotowany/a na pierwszą ewentualność, wolną dłonią sięgał/a po ciemne szkiełko, ufając zarówno weń, jak i swe oko, do którego je przystawi. Wszystko po to, by dostrzec śpiący rozum i rozbudzić w nim upiory.

Re: [Obrzeża miasta] Obozowisko

64
Przekręciwszy na palcu pierścionek Guede Mancinella poczuł, jak jego ciało momentalnie się zmienia. Spodziewane, a jednak mimo wszystko zaskakujące wrażenie. Wszechogarniająca fala podniecenia wcale nie minęła w trakcie przemiany, teraz jednak odczuwał ją w inny, kompletnie nieznany dotąd sposób. Sterczący nieporuszenie maszt zastąpiła raczej przyjemnie ciążąca kotwica, gdyby chcieć pozostać wśród marynistycznych porównań. Odświeżająca nowość dla kogoś, kto zdawał się doświadczyć już w życiu wszystkiego, chociażby z uwagi na szeroki repertuar zażywanych prochów.

Przechodząc obok lustra w złoconej ramie elf mimowolnie zapatrzył się na czarnowłosą piękność o jasnobłękitnych, wyraźnie zmęczonych, uroczo niewyspanych oczach. Elfka pomiędzy ludzkimi dziewczętami. Brylancik wśród szkiełek. Te wijące się jak czarne żmijki kosmyki przy szyi. Te skrzywione w znajomym pół-grymasie, pół-uśmiechu ciemnoróżowe, miękkie usta. Ten szczupły, wspaniale symetryczny owal twarzy, który od pierwszego spojrzenia zachęcał by sprawdzić, czy równie szlachetnie przedstawiają się kształty skryte pod ciemnym płaszczem. Pewnie nawet by do niej zagadał, gdyby akurat miał wolną chwilę – no i gdyby to nie było jego własne odbicie, rzecz jasna.

Blond panienki bez słowa protestu pozbierały z podłogi swoje kiecki i wzruszając ramionami zostawiły elfią koleżankę sam na sam z Romanowiczem. A on śnił.

Szkiełko i oko przemówiły do Mancinelli tak silnie, że niemal zwaliły go... ją z nóg. Mocniej niż przepojony winem oddech namiestnika. Po śpiącym Romanowiczu nie było w ogóle znać, jakie dramaty rozgrywały się w jego głowie. A męczył się, śniąc, naprawdę nielicho.

* — Tylko trzy, powtarzam, TRZY! — wołała wściekle jakaś starsza kobieta, waląc pięścią w stół. A on patrzył na swoje dłonie i nie mógł się doliczyć.
— Dobrze, dobrze, proszę pani — wyjąkał, nerwowo przyglądając się swoim palcom. U jednej dłoni miał ich sześć, u drugiej osiem. Nie, dwa i siedem. Pięć i dziewięć. Trzynaście i jeden. Klucz zawieszony na jego szyi był ciężki jak głaz.
— Trzy, powiedziałam, mają być trzy i ani jednego więcej!

Kolczyki w jej uszach kołysały się irytująco, bardzo błyszczące. Raziły wzrok jak dwa małe słońca. Próbował zasłonić oczy, ale brakowało mu palców. Nie był w stanie przestać patrzeć na te oślepiające słońca, kolczyki, może oczy smoka, może czubki gór, chociaż jednocześnie spoglądał przecież na swoje ręce. Poza kolczykami kobieta nagle nie miała nic na sobie. Poczuł falę wstydu, nie powinien jej oglądać, no ale nie mógł odwrócić oczu. Była wielka, wielka jak góra, jak niebo, pomarszczona i szara, przesłaniała cały świat.

— Nie po to składałam ci ciało z gwoździ, żebyś teraz przygarniał elfy. Każdy elf to jeden palec, dawaj te palce, mają być trzy! Każdy elf to gwóźdź do twojej trumny!
Obrazek
Specjalny medal od Aod. I od Kota.

Re: [Obrzeża miasta] Obozowisko

65
Nie miał czasu ani głowy do tego, by w pełni dostrzec i zdziwić się wszystkimi nowymi wrażeniami, jakie serwowała mu świeżo przemieniona skóra. Już i tak dostatecznie długo mizdrzył się przed zwierciadłem, niemal gotowy umrzeć tam z wycieńczenia, zapatrzony we własne odbicie. O krok od zrzucenia z siebie płaszcza i reszty łachów. Pieprzylibyście mnie? Ja pieprzyłbym siebie. Pieprzyłbym się ostro.

Szkiełko, choć przyciemnione, rozjaśniło nieco sytuację. W przeciwieństwie do nagłej zmiany płci, wchodzenie ludziom do głów znał z autopsji. Rozumianej dwojako, bo osoby, którym grzebał w umysłach znajdowały się wówczas w stanie, który był starszą siostrą snu. Jednak treść tego, co zobaczył, przypominała mu raczej doświadczenia z innego rodzaju zgonami.

Gdy w końcu udało mu się otrząsnąć z wizji, poczuł szczerą i niemal nieodpartą ochotę, by dać w zęby samemu sobie. Powstrzymaną wyłącznie resztkami oporów przed biciem kobiet. Klucz. Pieprzony klucz do barbakanu. Ma go Olinus. O czym on sam kompletnie zapomniał w natłoku wszystkich atrakcji, które przyniósł im zeszły wieczór.

Asekurując się puginałem, trzymanym w bliskim sąsiedztwie grdyki śpiącego namiestnika, sięgnął ostrożnie ku jego złotym łańcuchom, w poszukiwaniu zawieszonego na nich klucza. Bluźniąc i błagając przy tym w duchu, by ten przekazany im przez Bonawenturę okazał się wyłącznie zapasowym.

Re: [Obrzeża miasta] Obozowisko

66
Niewiarygodne szczęście sprzyjało tej nocy Mancinelli, chyba jakieś bóstwo musiało nadstawić ucha i przychylnie rozpatrzeć modły elfa. Możliwe, że na jego korzyść podziałał fakt, iż aktualnie był nadobną elfką. Panienki zawsze mają łatwiej. Owszem, na jednym z łańcuchów, wśród innych błyskotek, wisiał klucz z kwietnym motywem. TEN klucz, Guede mógł być pewien.

Na tym zasoby szczęścia, przydzielone Ostatniej Nadziej Elfów na tę noc, musiały się już skończyć, bo Roman Romanowicz zachrapał donośnie i drgnął, by zaraz – nie otwierając wprawdzie jeszcze oczu i nie dostrzegając wycelowanego w swoją szyję ostrza – mocno schwytać grzebiącą mu w rozcięciu koszuli rączkę, a potem zdecydowanym ruchem przesunąć ją w miejsce, które uznał za bardziej stosowne. Piętro niżej. Błogi uśmiech rozlał się na jego twarzy.

— No no, laleczko, nie rozrabiaj, tylko postaraj się trochę i zarób uczciwie, bez oszukiwania — mruknął, wsuwając dłonie pod płaszcz Mancinelli, by pościskać sobie co jędrniejsze i wypuklejsze kawałki. — Ściągaj te szmatki, no już. I chodź do wujcia na kolanko.
Obrazek
Specjalny medal od Aod. I od Kota.

Re: [Obrzeża miasta] Obozowisko

67
Możliwe, że wystrzelał się z farta na resztę wieczoru. Śmiało szło zaryzykować przypuszczenie, że sytuacja, która go zastała, była niefortunna. Wiedział, że Romanowicz znalazł się w dużo gorszej.

Czerw z reguły brzydził się nieuzasadnioną przemocą, bynajmniej nie z powodu pacyfistycznych ideałów. Prędzej dlatego, że w większości przypadków nie była ona rozwiązaniem, a tylko opuszczeniem kurtyny po nędznym akcie. Brzydził się nią, ale nawet w połowie tak bardzo jak skurwielem przed sobą, mającym tyle współczucia co głodny rekin, namiestnikiem portu.

Nie otwieraj oczu — powiedział mu przyjemnie zachrypniętym altem, podczas gdy błogość rozlała się również i na jego pięknej twarzy. To, czego powiedział w następnej chwili, namiestnik już nie zrozumiał. Zostało wypowiedziane szeptem, w języku starszym niż cała jego rasa.

W burdelu nikt nie usłyszy twojego krzyku. Nawet przy ścianach cienkich jak sakiewka żigolaka jest skazany na błędną interpretację lub utonięcie w morzu innych.

Moc przywołana wolą elfiego nekromanty popłynęła, wiążąc się w postaci czaru zdolnego odparować całą wodę z tkanek w czasie krótszym niż zajmuje zrobienie oddechu. Wyjątkowo plugawego czaru, zwanego Uwiądem, mającego ujście w jego dłoni znajdującej się na bardziej stosownym miejscu namiestnika.

Z pozdrowieniami od wszystkich dziewczyn tego miasta. — zełgał, napierając nożem na jego grdykę. Nie wiedział zbyt wiele na temat Romanowicza, informacja na temat tego, że regularnie zarabiało na nim przynajmniej kilka miejscowych dziwek, musiała wystarczyć. To, że w przeszłości nadepnął którejś lub kilku z nich na odcisk, mogło mieć miejsce siłą prawdopodobieństwa. A przynajmniej dawało sporo do zastanowienia, odwracając uwagę od obwinianych za całe zło tego świata elfich uchodźców.

Otworzysz oczy, to zamkniesz je na dobre. Zawołaj pomoc, a będą to ostatnie słowa w twoim życiu — obiecał, wciskając mu do gęby parę znalezionych nieopodal babskich majtek. — Potrzebuję czegoś osobistego na dowód. Spróbuj się poruszyć, a będzie to ucho. — Dla niepoznaki zaczął od przetrzepania mu kieszeni. I dlatego, że liczył znaleźć zapasy róży dla uzupełnienia swoich własnych. Zamierzał puścić sobie dyma, kiedy będzie po wszystkim. Zaraz potem chwycił wszystkie łańcuchy na jego karku, zrywając je z niego jednym pociągnięciem i chowając w dublecie pod płaszczem.

Policz w myślach do stu. Powoli, bez oszukiwania. Dopiero wtedy wolno ci będzie zrobić coś poza oddychaniem. To był zły sen. Spróbujesz mrugnąć, kwiknąć czy pierdnąć przed wyznaczonym czasem, a na powrót stanie się rzeczywistością, rozumiesz? Nie potwierdzaj, siedź tu i ani, kurwa, drgnij — powiedział raczej dla zasady, bo szczerze wątpił, by po tym, co mu zrobił, Romanowicz był w stanie postawić chociaż pół kroku. On sam stawiał ich natomiast mnóstwo, w bardzo krótkim odstępie czasu, a mówiąc oględnie, uchodził z tego pieprzonego miejsca jak z pożaru.

Znalazłszy się przed burdelem, w okolicy zaparkowanego na jego tyłach wozu, na powrót zmienił swoją postać na domyślną, cisnąwszy w krzaki płaszcz, w którym widziano go wewnątrz budynku. Zamierzał znaleźć się jak najdalej stąd, a kolejnym przystankiem na jego drodze miał być barbakan.

Re: [Obrzeża miasta] Obozowisko

68
Romanowicz był zbyt przestraszony, zbyt zaspany i zbyt naćpany, żeby jakoś rozsądnie zareagować. Posłusznie nie otwierał oczu, nie wrzeszczał. Pocił się tylko okropnie. Ściekający z czoła pot mieszał mu się ze łzami.

— Ale co-co, ja nic nie zroo... — zdołał wybełkotać bezradnie, zanim został bezdusznie zakneblowany i okradziony.

W kieszeni leżących nieopodal spodni udało się Mancinelli znaleźć dwa różane skręty, osiem gryfów i trochę brudu. Jeszcze więcej atrakcji dyndało na zerwanych z szyi namiestnika łańcuszkach: oprócz kluczowego dla całej sprawy klucza był tam też złoty trójkątny medalik opatrzony wizerunkiem Tenatira, patrona miast, handlu i pieniądza; był amulet z wielkim ametystem-kaboszonem, wedle powszechnych wierzeń chroniący przed pijaństwem i odurzeniem, najwyraźniej jednak kompletnie nieskuteczny; i był wreszcie srebrzysty wisior w kształcie wyszczerzonego wilczego pyska, który emanował jakąś magią zupełnie nie z tego świata. Kto jak kto, ale Czerw miał szczęście do niesamowitych znalezisk.

*
Nieznana nikomu czarnowłosa dziewczyna była już prawie przy wyjściu z burdelu, kiedy zatrzymała ją jedna z tutejszych dziewcząt. Chyba tutejszych, no bo kim innym mogła być? Wyglądała jednak zupełnie nietutejszo. Ona również była elfką, co już było niezwykłe, a ponadto – co w skali niezwykłości plasowało się jeszcze wyżej – chyba także najpiękniejszą kobietą świata. Tego świata i paru okolicznych. Nosiła wytworną suknię w odcieniu czerwonego wina, ciemnozłote loki upięte miała w kunsztowną koronę, a jej sarnie oczy jaśniały błękitem zupełnie takim samym, jak niebo nad Doliną Kwia... nad Fenisteą. Tak. Nad dawną Fenisteą. W jej głębokim dekolcie spoczywała rubinowa kolia, bliźniaczo podobna w kształcie i odcieniu do tej nowej konstelacji, widocznej na niebie od paru nocy.

— Poczekaj. Coś ci dam, siostro.

Głos nieznajomej, chociaż przepięknie śpiewny (aczkolwiek tego specyficznego akcentu Guede nie mógł do niczego przypisać), był zarazem władczy i nieznoszący sprzeciwu. Jak u najprawdziwszej królowej. Wbrew wszelkim protestom na głowie Mancinelli spoczął więc miękki ciemnobrązowy toczek z futra, który z boku miał przypięty szpilą ryży wiewiórczy ogon.

— Noce są chłodne, przyda ci się. Nie dziękuj. Leć i pomóż tym, którzy cię potrzebują.

* Wóz gnał z terkotem w stronę barbakanu. Guede Mancinella, choć od dłuższej chwili już w swojej zwyczajnej postaci, wciąż czuł się jakoś nieswojo. Niewygodnie. Niezręcznie. Nie od razu zrozumiał, w czym rzecz. Dopiero kiedy strzelił mu guzik w dublecie i zatrzeszczała opięta na brzuchu koszula. Poluzowanie troczków w pasie przyniosło wprawdzie pewną ulgę, ale elf wciąż był jakiś ociężały. Ciężej chodził i ciężej oddychał, a schylenie się urastało nagle do rangi całkiem poważnego wyczynu. Nic śmiesznego.

To musiało być to przeklęte ciastko, które w nagłym ataku głodu ściągnął naprędce z patery, przy samym wyjściu z "Różowej Nory". Na pewno je czymś naszprycowali. Jakimś świństwem. A może przebywając w kobiecym ciele nie powinien był w ogóle jeść, bo miało popsutą przemianę materii? Ten świr od pierścionka wprawdzie nic o tym nie wspominał, ale nie byłoby wcale dziwne, gdyby "zapomniał"...

*
Wiszące tuż nad samą ziemią księżyce rzucały dziwaczne podwójne cienie. Jeden strażnik pod barbakanem miał dwa cienie i drugi strażnik też miał dwa. To tak, jakby – licząc same cienie – strażników było aż czterech. Ale połowa z nich chrapała na stojąco, wsparta o halabardę. Druga połowa zaś, będąca właściwie – jak się okazało przy bliższym spojrzeniu – nie tyle strażnikiem, co raczej strażniczką, z większym niepokojem patrzyła na niebo niż na pędzący uliczką wóz, choć i ten jakoś nie napawał jej chyba optymizmem.

Spoiler:
Obrazek
Specjalny medal od Aod. I od Kota.

Re: [Obrzeża miasta] Obozowisko

69
Gładko szlifowany ametyst, niebrzydki choć niemagiczny. W przeciwieństwie do srebrnego wisiora wyobrażającego zwierzę z nieładnym wyrazem pyska, zdaje się wilka. Wyczuwał w tym aurę nieznanego pochodzenia, od której swędział go błędnik, tętniącą wewnątrz moc, objawiającą się sporadycznym drżeniem, którą być może, przy odrobinie woli i wrodzonego talentu dałoby się uwolnić. A póki co, zachować przy sobie w charakterze talizmanu przeciw wszystkim paskudnym sierściuchom, które zechciałyby przebiec mu drogę. Był też złoty symbol, znak pewnej religii lub organizacji, choć może było to zbędne rozdzielanie, z którą łączyły go pewne interesy. Wspólne, jak dotychczas mniemał. Stanowiące gwarancję dotarcia na Wyspy możliwie szybko i bez przeszkód. Wolał wierzyć, że biżuteria znalazła się u Romanowicza przypadkiem, że była to wyprodukowana na użytek komercyjny ozdoba jakich wiele. W żadnym wypadku jedna z tych, na które trzeba było sobie zasłużyć. Prócz ametystu i wilka, Guede zachował również i ją. Razem z pamięcią o tym przy kim została znaleziona. Spiczaste krawędzie ukłuły wnętrze jego dłoni, gdy zaciśnięte do białości palce zamknęły nad symbolem.

W drodze do wozu dwukrotnie stracił dech. Pierwszy raz odebrała mu go obawa, w chwili gdy został zatrzymany. Ktoś z burdelu, rozpoznali go. Trzeba było uciekać. Drugi raz miał miejsce, gdy zobaczył, kto właściwie go zaczepił, każąc zrewidować dotychczasowe zamiary o daniu nogi. Właściwie nabrał nawet ochoty, by zostać tu nieco dłużej. Słysząc jej słowa, chciał w całej swej wielkoduszności zaproponować, by dała mu to, czego jej nie ubędzie, choć - niech dwie boginie zmiłują się nad jego duszą, wszystko miała w sobie takie, że nie miałby pojęcia co brać jako pierwsze.

Nie dziękował. Stał tak chwilę, ściskając w ręku świeżo otrzymany kołpak, który ośmielił się założyć dopiero wtedy, gdy zniknęła pośród nocy. Faktycznie chłodnej, choć jemu samemu zrobiło się ciepło i to jeszcze nim założył czapkę.

Ogrzewało go coś jeszcze. Spostrzegł się dopiero w drodze, po przekręceniu pierścienia, który nagle zaczął leżeć na palcu ciaśniej niż przy ostatnim razie. Poluzował pas, rozchełstał koszulę, łapiąc całe mnóstwo szybkich oddechów. Mancinella nie wierzył własnym oczom, a mówimy tu o elfie, który w wieku czterech lat zobaczył swojego pierwszego demona, a niecałe dziesięć później poznał pasjonujący świat grzybów. Wysuszony latami ćpania, nagle napuchnięty jak zewłok, który spędził noc w stawie. Przez resztę drogi jego maniery oraz nastrój miały potwierdzać wszystkie paskudne stereotypy na temat woźniców. Jeżeli napad wściekłości uznać za formę aktywności fizycznej to wkrótce wróci do formy, w której będzie mógł skakać równie wysoko co jego obecny cholesterol.
* Nie mogli go nie zauważyć. Podjechał bliżej niż zamiarował, a zresztą w tym stanie trudno byłoby go przeoczyć nawet w wieczornej ćmie. Musiał grać, improwizować. Narobić więcej hałasu niż dotychczas.

Nie spać mi tu, do kurwy nędzy! — krzykiem przywitał nocną wartę, ciężko zeskakując z wozu i poprawiając przyciasne nagle spodnie. — Ej, ty tam, gnoju jeden! Skończ pieprzyć się z halabardą i bierz ode mnie te lejce. Popilnujesz mojego wozu, albo tak ci zrobię koło dupy, że nie pośpisz do zimy! — Klnąc i sapiąc na przemian, podprowadził konia i wehikuł pod bramy, z zamiarem przekazania go pod pieczę knechta, który zadrzemał na warcie. — A ty lafiryndo, zamiast gapić się w niebo, rozwieraj wrota! I streszczaj się przy tym, streszczaj! Bo podejdę i ci z tym pomogę! — dodał, przenosząc swoją uwagę na strażniczkę. — Zdajesz sobie sprawę z tego kim jestem? Podpowiem ci, że synem namiestnika zafajdanego portu! Mam klucz do jego biura i rozkazy, by jak najszybciej dostać się do środka. Bo tak się składa, że został przed chwilą bezdusznie napadnięty i okradziony! Coś ci się nie podoba? Może moje uszy? Paniusiu, ten stary cap narobił tyle bękartów, że cieszę się, że nie jestem, kurwa, zielony! Biegieeem!

Re: [Obrzeża miasta] Obozowisko

70
— No no, chłystku, tylko nie "paniusiu" i nie "lafiryndo" — poprawiła Mancinellę strażniczka, wysoka kobieta o poważnej i zmęczonej twarzy oraz żylastych, mocnych dłoniach. — Nie zmęcz się aby tym pokrzykiwaniem.

Podeszła do bramy i zaczęła ściągać ciężki rygiel, jednakże nie z jakimś przesadnym pośpiechem.

— Romanowicz napadnięty i okradziony? Gdzie? — zainteresowała się ze szczerą troską. — Trzeba mu posłać kogoś na pomoc? Żonę zawiadomić?

Tymczasem ten drugi, mniej zaangażowany członek duetu nocnej straży barbakanu przebudził się w końcu trochę, poprawił hełm, żeby wyglądać w miarę możliwości godnie, i burknął zapitym głosem:

— A dobra, stawiaj pan se ten wóz. Popilnuję, nic się nie zgubi, spokojna głowa! Tylko pan się tak nie drzyj, dobre? A co tam, ciekawość, wieziecie, panie synu namiestnika portu? — Nie czekając odpowiedzi uniósł róg plandeki i sam sobie zajrzał. Oględziny skwitował przeciągłym gwizdnięciem, poprzedzonym dłuższą chwilą ciszy. — Fiu-fiuuuu. Ładne rzeczy... Lara, popatrz no! Czy to nie ten, co go zwinęli w maju spod ratusza? Podobny, nie? Hę? Gdzieś pan tego dziada znalazł? I czego wywozisz go z miasta, zamiast oddać na miejsce?

Nawet jeśli Guede nie pamiętał dokładnie rozmowy z Bonawenturą, a wnosząc z całej tej niepotrzebnej w gruncie rzeczy akcji z namiestnikiem faktycznie mógł nie pamiętać, niezawodna zaklęta mapa wskazywała mu położenie biura namiestnika w zachodniej części barbakanu. Czyli dokładnie po drugiej stronie budynku, tam od strony traktu. Koło schodów na wieżę. I pewnie było mu tam bardzo spieszno, ale strażniczce Larze od bramy najwyraźniej nieco mniej, bo też ją zainteresowała sprawa złotego posągu.
Obrazek
Specjalny medal od Aod. I od Kota.

Re: [Obrzeża miasta] Obozowisko

71
Odpuścił, bo śpiewka lafiryndy nie była warta odpowiedzi. I dlatego, że faktycznie zmęczyło go pokrzykiwanie. Opierając się o burtę wehikułu, łapał oddech, obserwując jak tamta guzdrze się przy ryglu. Przeklęte miasto celników i nierządnic. Nawet tutaj, pod barbakanem, ładny przecież kawałek od portu, zostawiając wszystkie burdele za sobą, natrafił na reprezentację jednych i drugich w postaci kontrolującej go parki.

Ani słowa żonie — mruknął, podnosząc głowę po splunięciu pod koła. — Bo dopiero wtedy będzie potrzebował pomocy.

Hejże, wara! — warknął, nie zdążając uprzedzić zapitego, by nie pchał się z łapami pod plandekę. — Po pierwsze, sam jesteś dziad — zaczął zupełnie spokojnie i powoli, poprawiając naruszone okrycie i stając między wozem a knechtem. — To święta figura, pana naszego, Sakira — upomniał żołdaka w udawanym, świętojebliwym poruszeniu. — Po drugie, ja go odzyskałem i odpowiadam za transport i zabezpieczenie. I nie myślę zostawiać na noc przed ratuszem. Nie upilnujesz go na czas mojej nieobecności, albo coś głupiego strzeli ci do łba, to znajdę cię i odpowiesz za świętokradztwo i naruszenie publicznej własności. A i za chlanie na służbie podpierdolę.

Ostatnie dodał nieco z rozpędu. Znając realia tej przeklętej dziury, picie podczas warty mogło utrzymującym tu rzekomy porządek pachołkom, odbić się co najwyżej w sensie dosłownym.

Dajcie żyć. Skoczę do biura i biorę dupę w troki. Ten wieczór był już wystarczająco pojebany. — Na zakończenie postanowił uderzyć w bardziej porozumiewawczy ton. I zupełnie szczery. Jeżeli wszystkie noce w jego życiu będą wyglądały jak te ostatnie, to chyba zacznie je przesypiać.

Re: [Obrzeża miasta] Obozowisko

72
— Oj dobra, wal się pan, idź już! — machnął ręką pijak, tracąc zainteresowanie figurą równie gwałtownie, jak ledwo przed chwilą je zyskał. — No idź se tam, jak ci tak spieszno. Raaany, już nawet pogadać chwilę z drugim człowiekiem to dla takiego zbyt wiele, he? — Strażnik otarł pijacką łezkę z policzka. — Do rzyci ta młodzież dzisiaj, co nie, Lara? Żadnej życzliwości.

— W końcu elf, nie? To sobie zadziera nosa po elfiemu, zwykła sprawa, dziwisz się? — wzruszyła ramionami strażniczka. — Lepiej uważaj, chłopaku — zwróciła się do Mancinelli troskliwie — uważaj z tym elfim nosem w górze, bo się komuś ręka z pochodnią omsknie, jak cię pomyli z obozowym włóczęgą zza muru. A nietrudno by było o taką pomyłkę, wierz mi. Dobra, otwarte. Tylko szybko.

Lara raczyła się wreszcie uporać z ryglem, wóz wjechał do środka, a niedługo później Guede, dzięki wskazówkom ze swojej nieocenionej mapy, znalazł się pod gabinetem Romanowicza. Na szczęście nie spotkał już po drodze nikogo. Krótki bieg korytarzem zmęczył go wprawdzie nieco bardziej niż się tego spodziewał, ale po paru chwilach odpoczynku udało mu się uspokoić oddech na tyle, by spokojnie wycelować kluczem w zamek. Ten szczęknął zachęcająco i po dwóch pospiesznych obrotach drzwi stanęły otworem.

Pokój zalewało intensywne, dwukolorowe światło zza okna. Wszystkie sprzęty, w tym rzeźbione meble, kilkuramienne świeczniki, butelki o wąskich szyjkach i pęki zaostrzonych piór rzucały upiorne podwójne cienie, przez co Mancinelli wydawało się przez moment, że wpadł do pajęczego gniazda. Co zresztą nie było może wcale tak bardzo od rzeczy. Roman Romanowicz, wielki tłusty pająk, schwytał w swoją pajęczynę stado elfich, frunących na wschód muszek. A teraz biedactwa szarpały się bezsilnie, próbując mu zwiać.

Gabinet był dość spory, ale nieźle zagracony. Wyściełane ciemnym aksamitem biurko, stojące na honorowym miejscu pośrodku pomieszczenia, zasłane było grubą warstwą rozmaitych dokumentów, map, list, wykazów, ksiąg rachunkowych, zezwoleń, podań i podobnego śmiecia. Podobnie przedstawiała się zawartość jego trzech szufladek. Nie inaczej było i z dwiema dębowymi szafami, których rzeźbione w diable głowy drzwiczki bardzo niechętnie się domykały. Sposób ułożenia papierów nie zdradzał na pierwszy rzut oka żadnego logicznego klucza, który podpowiadałby miejsce pobytu poszukiwanych dokumentów. Przy biurku stał wyściełany skórą fotel, po jego drugiej stronie dwa krzesła. Ściany zdobiły dwa spore obrazy: portret konny króla Aidana i urokliwy widoczek heliarskiego portu o świcie, w lekkiej porannej mgle. Z przedmiotów osobistych namiestnika – niedojedzony kawałek ciasta, resztka wina w szklance, wspaniały statek w butelce i rozdeptane filcowe kapcie przy wejściu.
Obrazek
Specjalny medal od Aod. I od Kota.

Re: [Obrzeża miasta] Obozowisko

73
Nie mitrężył ani nie wdawał się w polemiki. Wraz z dobytkiem przekroczył łaskawie rozwarte wierzeje, zostawiając dwójkę we wspomnieniach na temat tego, że kiedyś to było, a zwłaszcza młodzież. Porządna i nadająca się do czegoś innego niż miejsca, w którym on sam miał zjadliwości młodszej o dwa wieki rasy. Tylko pochodnie nie dawały mu spokoju. Nie wiedział, czy przemawiała tu nostalgia za tradycją pogromów, czy zapowiedź czegoś, co dopiero spieprzy mu humor. Podczas krótkiego biegu korytarzem szukał pozytywów, dochodząc do logicznej konkluzji, że w obecnym stanie pomylić go z wygłodzonymi uchodźcami spod miasta mógł go wyłącznie ktoś głupszy niż spróchniały pień. Optymizm opuścił go już przy łapaniu oddechu, gdy przypomniał sobie, że spróchniałe pnie, w przeciwieństwie do uczestników linczów na tle rasowym, zwykły wykazywać zdecydowanie mniej złej woli.

Przekręcając klucz w zamku, pchnął drzwi, znajdując się wewnątrz biura. Czerw w samym środku pajęczyny, nie mniej tłusty i zepsuty od jej gospodarza, gotowy szarpnąć się na coś więcej niż bezsilność, bo na odwagę. Połączoną z dużą dozą lekkomyślnej improwizacji oraz tupetem jak stąd do Zarula.

Choć świadomie odżegnywał się od wszelkich podobieństw do Romanowicza, wchodząc do jego gabinetu, trafił na kolejne poza zamiłowaniem do nierządu. Był nim panujący wewnątrz nieład, w którym odnalazł się nad wyraz szybko. Wstępny ogląd biurka, jego szuflad oraz dębowej szafy, zapowiedział że z pieczęcią nie pójdzie równie łatwo. Chcąc posiadać jakikolwiek punkt odniesienia, zgarnął kilka papierów z wierzchu każdego zawalonego nimi mebla, studiując ich treść w intensywnym świetle wpadającego przez okno światła. Zwracał szczególną uwagę na zapisane na nich daty oraz wytrawiony w wosku znak po poszukiwanym przez siebie przedmiocie, jako podpowiedzi odnośnie jego kształtu. Jako przycisk do papierów już przejrzanych wykorzystał ten uroczy stateczek w butelce, któremu z sentymentu do zostawionej za sobą Eroli, posłał kilka serdecznych mgnień oka.

Re: [Obrzeża miasta] Obozowisko

74
Na nocnym niebie niczym na aksamitnym parkiecie z turońskiego marmuru* swój taniec odprawiają Mimbra i Zarul. Ona błyszcząca głęboką pomarańczową łuną, on zaś w zielonej poświacie dając jej pierwszeństwo. Ustępujący pysze o wielkich podbojach, zaplatając jej blask w przeszłość wieków. Górująca nad nim miłosierna Pani, matrona wszystkiego stworzenia, łaskawie wyciąga dłoń w jego kierunku. Uginając kolano przed matriarchatem, ściągając usta w fałszywy uśmiech, oddaje się wirowi przyszłych wydarzeń. Niczym kochankowie w łożu, czy rodzeństwo na polowaniu, czy rywale w starciu- zaczęli swój tajemniczy spektakl, błysków i cieni, pobudzeni spojrzeniami śmiertelników. Pocałunek braterski okazuje się pełen jadu, życzliwość kobieca wstępem do szarży. Ona rozogniona krwią, a on zupełnie pobladł. Dłonie zaciśnięte na gardle teraźniejszości, wstrzymują oddech widzów, by rozluźnić uścisk i przejść do kazirodczej miłości. Spijać zatrute wino z dojrzałych tygrysich gron* ze wspólnego królewskiego kielicha, by zastygnąć martwo w objęciach i niemo rozświetlać ziemię Heliar tej nocy.

Ostatnim razem, gdy Olinus słyszał o temperamentnym tańcu dwóch księżyców, zielone siły przejęły Ujście. Było to w 83 roku III Ery. Goblińscy wróżbici z dzikich plemion zwą te noce Zastygłym Snem, w której dwie rzeki zatrzymują swój bieg- przyszłość i przeszłość. Niepokojąco blisko świecą na niebie, jakby zaraz miały spaść, a jednak znieruchomiałe barwią ziemię czerwienią i bladym błękitem. Noc, w której wszystko może się zmienić. Jeszcze przed nadejściem kultu Panteonu wśród ludów Urk-hun panowała wiara w potężne rodzeństwo spłodzone przez słońce Mimbrę i Zarul, reprezentujące przeciwieństwa, porządek Herbii i harmonię. Wojownicy określali podboje, pojedynki, małżeństwa, uroczystości, a nawet spółkowanie zgodnie ze zmianami astrologicznymi. Miało im to zapewnić zwycięstwo, łaskę patronów, miłość, sprawiedliwość, czy wpłynąć na płeć i drogę życiową ich dziecka. Teraz odeszło się od słuchania niemego nieba, a ludzie, elfy i orki zaczęły wierzyć we własną potęgę. Zapominając o dawnych bogach i swojej marności.

Nie tak jednak miała skończyć się ta historia, jak zwiastował jej początek. Nie dlatego niebo odsłoniło przed nim kolejny raz swoją łaskę, aby ogniem zajęły się wszelkie namioty wraz z jego braćmi i siostrami. Nie dlatego został wybrany przez Krinn na jej namiestnika, by pochowano jego nadzieję pod murami Heliar. Nie dlatego elfi lud ogłosił go wraz z dwójką pozostałych wybawcą, by nie dotrzymał złożonych obietnic. Nie dlatego nazywano go Głosem Ludu Elfiego, by obawiał się odezwać w imieniu wygnańców z Lea’Fenistea.

Rozkazał swoim owieczkom, tym trzeźwym i zupełnie odurzonym alkoholem, opuścić obóz zabierając tylko najpotrzebniejsze rzeczy i przenieść się pod mury, omijając rozwścieczoną tłuszczę. Ehe'lenni dał nakaz, by poprowadziła swoją nową rodzinę. Zastąpiła go w funkcji pasterza, a gdyby nie miał wrócić, stała się nowym łącznikiem z Krinn. Sam zaś zamierzał zatrzymać hołotę. Ruszył we wskazanym miejscu. Sam. Zupełnie sam. Widział już w oddali światło pochodni, które zaczęły trawić pierwsze płótna. Wiedzieli, że elfy uciekają. Tylko nie byli świadomi, że uciekają pod mury, oczekując, aż Czerw wpuści ich do miasta. Bądź nie wpuści. Olinus jednak ufał Trzeciemu. Nie miał wyboru. W głowie tylko pośpieszał jego poczynania. Tej nocy zdobędą to miasto i opuszczą kontynent lub zginą. Jeden po drugim. Gdy tylko ujrzał trzech pierwszych, zatrzymał ich dłonią, krzycząc donośnie.

- Drodzy moi, co was sprowadza do naszego obozu i czemu straszycie moich braci, którzy w popłochu opuszczają swe tymczasowe domy? Szukacie mnie? Przybyliście wyrazić swoją złość na namiestnika, który nie chce otworzyć przed nami murów i pozbyć się niechcianych elfów, a może również oddajecie pokłony Krinn i przyszliście po radę? – rozszerzył ramiona kipiąc ironią, zbyt zawiłą dla prostych umysłów, zbyt brudną dla arystokracji – Czego pragniecie przyjaciele? Jest was więcej? Pozwólcie, że przywitam was wszystkich.
Spoiler:

Re: [Obrzeża miasta] Obozowisko

75
Na temat dalszych wydarzeń tej nocy kronikarze są dość zgodni.

Olinus bez zbędnych wstępów dostaje w zęby, później w potylicę, w wątrobę i mdleje. Ostatnie co widzi to łuna znad palących się namiotów i swoje owieczki bezbronne niczym w rzeźni. Pijane elfy nie są w stanie stawić oporu napastnikom. Te bardziej trzeźwe, zgodnie z poleceniem swego duchowego opiekuna, próbują uciekać do miasta, czekać na otwarcie bram. Części faktycznie się udaje.

Mancinella, bohater elfiego ludu, podstępnie wykrada z gabinetu namiestnika w barbakanie potrzebne pieczęci, po czym, łomotaniem do drzwi wyrywając ze snu gnoma Bonawenturę, fałszuje odpowiednie pozwolenia, lecz w tej chwili to wszystko i tak już na nic. Świat ginie w chaosie i nikt nie zważa dłużej na niuanse biurokracji. Z nieba poczynają spadać pierwsze krople – i nie jest to deszcz. To szkliste ostrza, których dotyk rani dotkliwie każdego, kto tej nocy pozostaje pod gołym niebem. Jest ich wiele, zdecydowanie zbyt wiele, by dało się im oprzeć. Bramy, mimo wszystko, zostają otwarte, bo nie ma ich już kto strzec. Nie ma też już nikogo, kto mógłby zabronić elfim okrętom wyruszyć w morze.

Jeszcze przed świtem Heliar zostaje pogrzebane pod gigantyczną lśniącą górą szklanych odłamków. Pocałunek dwóch księżyców, kosmiczna katastrofa, której nikt nie przewidział, bo wedle obliczeń astronomów miała zajść zupełnie w innej części świata, i to dopiero za jakieś piętnaście lat, z matematyczną precyzją niszczy ni mniej, ni więcej, jak właśnie to jedno miasto. Przypadek?

Ponoć jeszcze wiele tygodni później elfie obozowisko tam wewnątrz wciąż płonie i wciąż zobaczyć można postaci ludzi i elfów, pokaleczone, przerażone, zastygłe w biegu, w bólu, gniewie, lęku i w umieraniu, jak zatopione w lodzie lub żywicznych grobowcach w Górach Daugon. Żywy pomnik śmierci.

Poranek zastaje ocalałych z rzezi i kataklizmu na wodach Szklanego Morza, jeszcze w Zatoce Heliar. Za sobą mają nie dym pogorzeliska, nie cuchnący heliarski port, ale cudowną szklaną górę, skąpaną w purpurowym blasku świtu. Przed sobą zaś – wyspę zwaną Zębem Olbrzyma i wybór, w którą cieśninę wpływać. Po lewej, jak wiedzieli uczeni w piśmie i mapach, znajdowała się Cieśnina Garrina, natomiast po prawej opływało się wyspę Cieśniną Epoit.

Co z siostrami Isiriel? Co z królewiczem? Co z piękną Heleną?

Z ostatniej nocy Mancinella pamiętał wszystko, Olinus nie pamiętał nic. I naprawdę trudno powiedzieć, który z nich miał gorzej.

Ciąg dalszy nastąpi
Obrazek
Specjalny medal od Aod. I od Kota.
ODPOWIEDZ

Wróć do „Heliar”