34
autor: Sylvius
Wszystko co dobre szybko się kończy. Nawet spokojnie spędzony czas w zakonie na bezowocnym bytowaniu w kamiennych zimnych murach. Egzystowanie mnichów zazwyczaj polegało na rutynie. Wbrew pozorom jest ono pozbawione głębszego sensu. Spożywanie posiłków, wydalanie, modlitwa, przepisywanie tomisk z naukami, czytanie nudnych kazań, spanie. Każdy dzień jest podobny do siebie. Dobrze jest w pewnym momencie wyrwać się z tej rutyny, choć za każdym razem powrót do bezpiecznej przystani Zakonu Sakira wiąże się z przypływem radości i ukojenia. Jak to mówią: Wszędzie dobrze, gdzie nas nie ma. Mistrz Gerimund zwykł mówić, że trawa jest bardziej zielona po drugiej stronie płotu. Stąd również uważał, że nie dobrze jest zapuszczać korzenie w jednym miejscu, aby nie przyzwyczajać się do tego jednego spostrzegania. Swojego czasu miał duże problemy, gdy zawędrował do Qerel i zawitał do domu ateistów. Zjadł z nimi obiad i prowadził dysputy. Nie ganił. Chciał poznać ich spojrzenie, ale pokazać również świat, który może być otoczony przez opiekę bogów. Sam Inkwizytor de Hurda miał wielkie problemy z tej racji i musiał się tłumaczyć przed Wielką Radą. Większe problemy jednak spotkały rodzinę.
Teraz Mistrz był zbyt stary, aby często wyruszać na długie podróże. Tym bardziej samemu, jak to miewał w zwyczaju. Ostatniego czasu chwyciła go gorączka i poważny ból w klatce piersiowej, a więc odpoczywa w swojej celi. Nad jego łóżkiem często przesiaduje bibliotekarz, który nadzoruje księgozbiory mieszczące się w komandorii – brat Leon zu Griden. Choć byli zupełnie różni, łączyła ich fascynacja pięknem świata. Często prowadzili długie dysputy. Gerimund opowiadał o odwiedzonych krainach i swoich często przybarwionych przygodach, a kustosz streszczał fascynujące książki.
Kiedy Johan opuścił wychodek i miał zamiar skierować się w stronę swojej celi, w której zaznałby trochę spokoju, usłyszał ech swojego głosu. Ktoś znajomy go wołał. Nigdy ten głos nie przynosił dobrych wiadomości. Ponoć na terenie klasztoru nie powinno się krzyczeć, aby zapewnić wszystkim braciom ciszę na modlitwę. Był to przeor, który niósł ze sobą jakiś list. Nie mogło być to pismo od matki, bo posłałby z przesyłką jakiegoś młokosa. Rzadko sam fatygował się do ludzi osobiście. Wolał siedzieć za swoim potężnym dębowym biurkiem, gdzie czuł się wyższy i ważniejszy. Tak naprawdę był niewysokim mężczyzną zupełnie wyłysiałym o nieprzyjemnym niskim głosie. Z drugiej strony ciężko byłoby znaleźć kogoś lepszego na jego miejsce. Był osobą poukładaną i zorganizowaną. Pełniącą z pełną rzetelnością swoje obowiązki i zapewniającą doskonałe funkcjonowanie klasztoru. Miał niebywały dar czytania ludzi. Potrafił po bardzo krótkim czasie stwierdzić, jaki jest jego rozmówca, oceniał z niebywałą precyzją jego silne i słabe strony oraz zjednywał sobie ludzi. Był bardzo wymagający i surowy. Za drobne przewinienia karcił. Na nieszczęście, a może raczej na szczęście mieszkańców, nie był w stanie wszystko słyszeć i widzieć. Z pewnością życie w murach klasztoru stałoby się jeszcze bardziej zimne i srogie. Z drugiej strony dzięki jego zmysłowi zarządzania rozwinął warzywnik w ogrodzie, zapewnił lepsze kontakty z miejscowymi strażnikami oraz rozwinął bibliotekę. Młodszy Inkwizytor nie powinien również zapomnieć mu niebywałego zaufania, którym go obdarzył i niejedno wsparcie go w konflikcie między współmieszkańcami. Nie potrafił jednak stwierdzić, czy Ludvig traktował go jako swojego podopiecznego, nad którym powinien sprawować pieczę, czy wiązała go szczególna wieź przyjacielska z jego Mistrzem, a może miał w tym zupełnie inny bardziej egoistyczny cel. Przeor był przecież bardzo wyrachowanym człowiekiem.
- Niech strzeże Cię Sakir – rzekł przechodzący obok opata jeden z mnichów.
- Czy brat nie powinien teraz być na modlitwach?! – oburzył się i spojrzał na niego bardzo surowo. Z pewnością zatrzymałby się i zaczął swoje sławne kazanie na temat obowiązków kapłanów, ale śpieszył się. Szedł w kierunku młodego mężczyzny, którego nawoływał z początku korytarza.
- Gdzieś się podziewał? – W jego tonie była typowe oburzenie. Chwilami można było mieć uczucie, że jest to normalne brzmienie jego głosu. Wiecznie rozdrażniony człowiek. – Szukałem Cię po całym klasztorze. Gdy odszedłeś od posiłku nie było cię nigdzie. Po prostu zapadłeś się pod ziemię. Ani w swojej celi, ani w ogrodach, ani w kuchni, ani w bibliotece. Przez Ciebie narobiły mi się odciski na stopach. Młodego Terona posłałem, aby Cię znalazł i przysłał do mnie. Ale też nie mógł Cię nigdzie znaleźć. Będziemy się musieli rozliczyć z tego twojego włóczęgostwa, pewnie byłeś w mieście, kiedy powinieneś być na modlitwach. Nie jesteśmy tutaj dla swojej rozrywki, a Sakir nie oferuje tutaj noclegów młodym leniwym mnichom. – już zaczął wczuwać się w swoją kaznodziejską rolę, gdy nagle zupełnie zmienił temat. – Tym zajmiemy się jak wrócisz. Dostałem list od zarządcy miasta Meriandos, któremu poradził takie kroki kapłana Teomil. Znajduje się tam niewielka świątyni. Dzieją się tam bardzo dziwne rzeczy i potrzebujemy kogoś, kto rozwiąże bolączkę, trapiącą mieszkańców. – oparł swoją chudą dłoń na plecach Johana i skierował swoje kroki w kierunku swojej komnaty. Jak zawsze narzucał obowiązki i nie rozważał innych planów swoich podopiecznych.- Sprawa jest bardzo delikatna. Wiem, że ty posiadasz takowe umiejętności, aby rozwiązać problem bez zbędnego rozlewu krwi. Bo właśnie w tym problem. Niepotrzebne oskarżenia wzbudzają wrzawę w mieście i gwałtowną reakcję mieszkańców. Doszło tam już do dwóch samosądów. Problem jednak się nie rozwikłał. Ludzie zaś nie czują się bezpieczni. Brakuje im jednak rozładowania złości i frustracji. Pewnie znów niedługo znów na kogoś wydadzą wyrok, a śmierć przyniesie dotykowe rozgoryczenie. Byłeś kiedyś w Meriandos?