Komandoria Zakonu Sakira

61
Mistrz Gry

Komtur Archibald usiadł za swoim biurkiem, słuchając uważnie sprawozdania Constantina. Przez cały wywód milczał, podpierając się łokciami o blat, dłonie składając w trójkąt i chyba się nad czymś zastanawiając, co jakiś jedynie pomrukując, że słucha. Nie wyglądał na zadowolonego z tego raportu, ale równie dobrze mógł też być zmęczony dniem... bądź okresem oczekiwania.

- Dowiedziałeś się czegoś, jak można to ewentualnie zatrzymać, oprócz spowalniania? Zważając na sytuację, braki w prowiancie, niepokoje w mieście i Świętą Wojnę, tak jak wspominałeś, bez reakcji wszystko upadnie. Wypadałoby w końcu to zakończyć... nikt ci nic nie wspomniał, jak to zrobić? - Holscherowi wydawało się, jakby głosie Ortenberga słychać było nutę nadziei, podobnie zresztą do iskry w jego oczach. Potem zaś znowu opadł, słysząc ostatnie pytanie.

- Główne siły zbierają się w Zachodniej Prowincji. Z okolic Saran Dun, z północy i wschodu też nadciągają kolejne posiłki. W teorii moglibyśmy liczyć aktualnie stacjonujących tutaj żołnierzy, medyków, magów i oficerów w setkach, ale wszyscy są gotowi do wymarszu na Nowe Hollar, jeśli tylko dostaniemy sygnał. Już nieco zakonników zaangażowałem w pilnowanie porządku na ulicach, ale cholera jasna, od tego ma być straż miejska, a nie my. Nasi ludzie mają być gotowi na Świętą Wojnę, a nie zarażać się od innych i ganiać za kilkoma bandytami roznoszącymi choróbsko.

Komandoria Zakonu Sakira

62
Constantin zmarszczył lekko czoło, po czym z ociąganiem skinął głową.
- Coś usłyszałem, jednak nie wiem, ile faktycznie warta jest ta informacja. Jako że źródło zarazy wywodzi się z czarnej magii, usłyszałem, że zlokalizowanie jej źródła, mogłoby jakoś pomóc. Nie jestem pewien, czy chodzi o miejsce, czy o osobę, która to wszystko rozpoczęła, ale... Cóż, z pewnością nie będzie to łatwe. - Holscher wydął lekko usta, zastanawiając się nad następnymi słowami. - Daje jednak pewien okruch nadziei, że faktycznie można z tym cokolwiek zrobić. Podczas naszej wcześniejszej rozmowy wspomniałeś, że poszukujecie źródła zarazy. Wysłaliście więc już ludzi na południe? - zapytał, patrząc na Archibalda uważnie.


Dalsze słowa komtura sprawiły, że Holscher zastukał placami w rękojeść miecza. Otworzył usta, by coś powiedzieć, ale zaraz je zamknął, przedłużając milczenie o kilka ciągnących się sekund.
- Dobrze, rozumiem. Nowe Hollar i mnożące się tam herezje winno spłonąć... Kto wie, jak wiele dobrego dla Keronu i ludzkości zrobi pozbycie się wreszcie tego paskudnego wrzodu. Należy więc nacisnąć na ten temat mocniej podczas spotkania z radą królewską. Muszą wreszcie stanąć na wysokości zadania. - podsumował, po czym przejechał dłonią po twarzy, co mogło stanowić dodatkowy komentarz dotyczący dotychczasowych działań arystokracji. Daleko mu było teraz do tej posągowatości, którą prezentował sobą jeszcze przed paroma godzinami. Widać było, że dzień ten faktycznie zostawił swoje piętno na komturze Kruczego Fortu.
Obrazek

Komandoria Zakonu Sakira

63
Mistrz Gry

Wysyłaliśmy paru swoich, miasto też wysyłało, paru wróciło z niczym, paru w ogóle nie wróciło, szczególni ci na początku. Prawdopodobnie ich zapasy jedzenia nie były wystarczające, może złapali ich bandyci, a może coś innego. Porozmawiaj w tej sprawie może z jakimś magiem, czy to naszym czy z Akademii, albo kimkolwiek, kto się jeszcze może w tym orientować. Może sam też wpadniesz na to, jak zlokalizować źródło.

Von Ortenberg postukał palcami o blat, słuchając reszty wypowiedzi swego podkomendnego. — Co do jutrzejszej narady, plan wygląda następująco. Jutro przedstawię cię jako mojego pełnomocnika. Podczas samej narady ja będę jeszcze reprezentował Zakon, natomiast jeśli będziesz miał coś do dodania, możesz się wtrącać. Tylko ostrożnie, będzie tam parę ludzi, którzy są wyjątkowo drażliwi na swoim punkcie i ego. Później, z racji, że są to powołani ludzie do spraw kryzysowych, każdy raport składasz najpierw do mnie, potem do nich. Jeśli będą jakieś spotkania, będziesz mnie reprezentował. Tak będzie najlepiej dla nas wszystkich .

Uwadze Constantina nie uszedł nacisk na słowa "każdy raport składasz najpierw do mnie", jakby Archibald von Ortenberg nie był pewien, czy każda informacja na temat stanu zarazy i działań zakonu winna być przedstawiana radzie. Natomiast, jeśli po ewentualnej odpowiedzi komtur nie miał nic więcej do dodania, jego nowy zwierzchnik przeprosił go, twierdząc, że ma dużo dokumentów do wypełniania i parę listów do odpisania. Tak zwolniony rycerz mógł iść na sparing, przemyśleć parę spraw i następnego dnia zjawić się na naradzie z eminencjami tego miasta.

Komandoria Zakonu Sakira

64
Słuchał słów swojego przełożonego, kiwając jeno głową w zamyśleniu. Zastanawiał się, czy ludzie wysyłanie na południe padali pod wpływem zarazy, czy może zatrzymywały ich bardziej przyziemne sprawy, jak choćby bandyci czyhający na traktach. Z tymi drugimi poradzić sobie było znacznie łatwiej, wystarczyłoby zwiększyć liczbę zbrojnych wysyłanych na rekonesans. Sama zaraza jednak pozostawała zagadką i trudno mu było choćby gdybać nad środkami ochrony przed jej plugawym dotykiem, szczególnie po rozmowie z ordynatorem szpitala, który odwiedził.
Niezależnie jednak od przyczyny, która za tym stała; ludzie znikali, a informacji nie przybywało. Constantina zadziwiało jak niewiele tak naprawdę wiedzieli o pladze, która trawi ich ziemie. Było to wielce niepokojące, ale w sercu zakonnika tliła się nadzieja, ba, wiara, w to, że mimo wszystko uda się zażegnać i ten kryzys. Nie pokonała ich niekończąca się zima, nie pokonały ich zastępy demonów... To tylko kolejny krok w drodze ku wielkości.
- Zasięgnę więc jeszcze języka w tej sprawie. Powiedz mi, bracie, gdzie najszybciej złapię któregoś z naszych magów, to może zrobię to jeszcze dziś. - Constantin zawsze uważał, że przed podjęciem decyzji należało się odpowiednio przygotować, a jako że zastanawiał się nad posłaniem swoich ludzi, bądź nawet osobistą ekspedycją na południe, to każdy strzępek informacji był na wagę złota.


- Zapamiętam. Zapewniam też, że nie mam tendencji do tracenia zimnej krwi, więc nie sądzę, by ego Kerońskiej elity było zagrożone. Jeszcze nie teraz. - w jego tonie pobrzmiewała jakaś nuta rozbawienia, jednak twarz komtura na powrót stała się kamienną maską.
- Nawet przez myśl mi nie przeszło, by postępować inaczej. Wierny jestem przede wszystkim Sakirowi, i to w was, moich braciach i siostrach, największą wiarę pokładam. - rzekł, po czym skłonił się nieznacznie przed Archibaldem, pożegnał się w dwóch słowach i opuścił jego biuro.
W chwilę gdy drzwi zatrzasnęły się Constantinem, mężczyzna skinieniem głowy zluzował Erharta, pozwalając mu zająć się sobą i odpocząć trochę. Jutro czekał ich kolejny pracowity dzień, a Holscher nie miał zamiaru rozstawać się ze swoją świtą. Ufał im bardziej niż własnej rodzinie, nawet temu felczerowi, Gerardowi, który nie raz dokazywał. Sakir mu świadkiem, że dziś zasłużył na trochę wina. Choć jeśli mignie mu gdzieś pijany to i tak konsekwencje najpewniej zostaną wyciągnięte... Ostatecznie najbardziej przydatny był w końcu trzeźwy.


Dzień chylił się powoli ku końcowi, jednak nad komturem Kruczego Fortu nadal wisiało kilka spraw. Pierwszą z nich była ewentualna rozmowa z magiem, o którego pytał von Ortenberga. Jeśli tylko miał taką możliwość, to bezzwłocznie udał się na krótką rozmowę z mężczyzną. Bez zbytnich uprzejmości, chciał przywitać się, przedstawić pokrótce i od razu przejść do pytania o klątwę ciążącą nad Keronem i ewentualne wskazówki co do poszukiwania jej źródła. Jeśli zaś okoliczności na to nie pozwoliły, to od razu żwawym krokiem podążył do koszar, szukając Tertiusa, z którym umówił się na mały sparing. Czuł, że potrzebował tego o wiele bardziej, niż tych parę godzin temu, przed wyjściem na miasto. Wciąż kipiał w nim tłumiony gniew, ukuty z tych wszystkich negatywnych emocji i odczuć, które przebiły się przez jego kamienną fasadę i zatruwały wnętrze. Potrzebował czystego umysłu. Odrobina ruchu i przemocy mogła stanowić doskonałe ujście dla wszystkiego, co gnębiło dumnego Holschera.

Umówili się na sparing do trzech kontaktów. Tertius bynajmniej nie miał zamiaru wstrzymywać się w czasie walki ze swoim przyjacielem i w parę chwil po rozpoczęciu pojedynku trzasnął Constantine'a w palce lewej dłoni, gdy ten zbytnio odsłonił się po paradzie. Komtur odskoczył z sykiem, ale uśmiechnął się.
Ból pomagał zebrać myśli. W odpowiednim natężeniu wypełniał człowieka, prowadził do swoistego khatarsis. Widział to na przesłuchaniach; po przekroczeniu pewnej granicy niknie gdzieś człowiek, niknie jego persona, zgnieciona falami cierpienia, zostaje tylko pusta kartka.... A później pojawi się 'nowy' człowiek, skłonny do współpracy, gadatliwy, jakże inny od tego, który zaciskał zęby i pluł pod nogi przedstawicieli świętej instytucji. To był ból absolutny, nijak mający się do prądu, który przechodzi ludzkie ciało po zbiciu paru kostek u dłoni. A jednak nawet ten mały prąd coś zmienia.
Komtur przeszedł do kontrofensywy i z żelazną dyscypliną nacierał na inkwizytora, wykazując się niemal książkową precyzją. Uderzał bez przerwy, chcąc zmęczyć większego od siebie przeciwnika, po czym nagle kopnął go w stopę, wytrącając giganta nieznacznie z równowagi, i trzasnął w dłoń, z trudem powstrzymując się od śmiechu. Jakież to satysfakcjonujące.
Walczyli przez paręnaście minut, Holscher ostatecznie przegrał jednym punktem, gdy podczas, w swoim mniemaniu, błyskotliwego pchnięcia w bok Tertiusa, jego drewniany miecz został zbity z trajektorii przez potężną dłoń inkwizytora. Constantin zaraz poczuł dotkliwy ból w żebrach i aż się zapowietrzył po kontrze przyjaciela.
Czuł się wyśmienicie. Już po paru minutach walki uleciała z niego większość gniewu, choć jego resztki popychały go do nieco pochopnych ruchów, które ostatecznie przypłacił paroma sporymi siniakami.


Jak przez mgłę pamiętał drogę do swojej celi. Nacisnął na klamkę, naparł na drewno i wparował do środka, nogą zamykając za sobą drzwi.
Momentalnie się przygarbił, każdym calem ciała czuł ciężar minionego dnia i odpowiedzialności, która będzie nań ciążyć. Oparł głowę o ścianę, chłonąc jej chłód. Nie miał siły myśleć.
Bądź myśleć nie chciał, bojąc się tego, co przynieść mu może dalsze roztrząsanie sytuacji, w której się wszyscy znaleźli. Nieczęsto sięgał po alkohol, gardząc wszelkimi trunkami ze względu na ich przytępiające właściwości... Jednak teraz, z krwią pulsującą w skroniach, z barkami ciążącymi jak nigdy... Zastanawiał się, czy nie posłać kogoś po butelkę mocnego wina.
Po paru minutach trwania przy ścianie pomysł ten jednak odrzucił. Rozebrał się do naga, włożył strój nocny i usiadł na pryczy. Raz jeszcze zamknął oczy, modląc się do Sakira o siłę na kolejne dni. Zasnął, nim opuścił głowę na poduszkę, twarda prycza zaś zamieniła się w statek, na którym żeglował do krainy snów.
Spał spokojnym snem sprawiedliwych. Śnił o czerwieni krwi i krzykach mężczyzny, którego ukarał. Uśmiechał się w ciemności; wszystko było na swoim miejscu.
Obrazek

Komandoria Zakonu Sakira

65
Mistrz Gry

Jeden z magów, który akurat kręcił się po okolicy, burknął coś Constantinowi, że pewnie dałoby się przygotować jakieś zaklęcie, które lokalizuje, ale musiałby rozmawiać o tym z kimś bardziej doświadczonym. Wskazał, że o technikaliach wiedziałaby Kayleigh, ale ciężko jest ją złapać, bo zaoferowała swoją magię lazaretowi. Natomiast jeśli pan rycerz wyrażałby taką ochotę, czarodziej mógłby zostawić w jej celi notkę, że chciałby się z nią Holscher widzieć.

Sam sparing był wielce wyrównany. Dwoje zakonników ścierało się wściekle, wyładowując napięcie całego dnia na tym drugim. Tertius był świetnym zawodnikiem, który nie szczędził Constantina, wiedząc, że ten nawet nie chciałby żadnej taryfy ulgowej. Samemu komturowi było na rękę takie zaciekłe spotkanie, mogąc w końcu w jakikolwiek sposób odreagować ten ciężki dzień... w końcu ledwo przybył do miasta, a problemy same się namnożyły. Nawet nie miał czasu dzisiaj na zbytni odpoczynek po wczorajszej podróży, a sytuacja w przytułku i lazarecie jedynie bardziej go przytłoczyła. Do tego dochodziły myśli o tym, że niedługo jego ludzie z Kruczego Fortu nie będą mieli co jeść i pić, a w mieście nikt nie mógł mu pomóc, bo sytuacja była równie tragiczna, a gąb do wyżywienia było znacznie więcej.

Następnego dnia Constantin wstał z delikatnym bólem głowy. Chociaż zasnął od razu, wizja nadchodzących dni nie pomogła mu i musiał podświadomie martwić się, przez co nie do końca się wyspał. Obowiązki jednak wzywały i po kilku godzinach, które w tym czasie mógł spędzić na modlitwie, treningu bądź przygotowywaniu się mentalnym do narady, nadszedł właśnie ten czas.

Archibald von Ortenberg czekał na niego pod swoim gabinetem, ubrany w odświętny mundur Zakonu Sakira. Skinąwszy głową i powitawszy swego przedstawiciela, ruszył schodami w dół, dalej na podwórze, a stamtąd w obstawie paru żołnierzy przez całe miasto prosto w stronę Pałacu Królewskiego, gdzie miały odbywać się obrady.

Idąc przez dzielnice Górnego Miasta, w stronę strzelającego w powietrze pałacu, Constantin widział wszędzie przepych, porządek i ład, tak bardzo niepodobne do tego, co działo się tam na dole, u zwykłych mieszkańców. Przepaść była tak ogromna, że aż go przytłoczyła... a jeszcze większa nadeszła, gdy przeszli przez bramy zamku królewskiego, gdzie rezydował sam król. Dla kogoś, kto jednak faktycznie służy ludowi, takie marnotrastwo pieniędzy było nie do pomyślenia.

Cały oddział poprowadzono przez gustownie urządzone hale i korytarze obwieszone złotymi świecznikami, gobelinami przedstawiającymi historię Keronu, aż do sali narad. Holscher mijał mężczyzn i kobiety ubranych w eleganckie ubrania, uprzejmie kiwających głowami inkwizytorom, usuwającymi się z gracją z przejścia. Nie byli przestraszeni, tak jak prości ludzie, bardziej mierzyli ich uważnie wzrokiem, oceniając chyba, jakież to zagrożenie czyha w pałacu, skoro pojawili się zakonnicy. Odprowadzani ich spojrzeniami drużyna dotarła do podwójnych drzwi. Stojący tam strażnicy natychmiast je otworzyli, wpuszczając Ortenberga i Holschera do środka. Żołnierze stanęli na zewnątrz.

Zanim jeszcze wkroczyli do sali obrad, Ortenberg zatzymał Holschera i zaczął mówić. – Na naradzie będzie kilka ważnych osobistości. Przede wszystkim Lord Havelock, szpiegmistrz, prawa ręka króla i jego przedstawiciel na dzisiejszej naradzie. Hrabia Montweisser, głowa rodu i główne źródło dochodu królewskiego skarbca... oprócz tego jest jeszcze burmistrz Saran Dun, Sigmund Radwield, hrabia Aravath d'Arzul jako zaufany doradca króla oraz oczywiście ja, jako przedstawiciel Wielkiego Mistrza Zakonu i ty jako mój deputowany.

Z tymi słowami znaleźli się w rzeczonej komnacie. Na środku ustawiony był stół z 10 krzesłami, przez uchylone okna wpadało chłodne, przedwiosenne powietrze nieco odświeżając duchotę, z jaką przyszło zmierzyć się Constantinowi – żeby łatwo nie było, połączoną chyba z potem i winem, niczym w jakiejś spelunie. Przy rzeczonym stole zastawionym pucharami, dzbanami, mapami i dokumentami siedziało trzech mężczyzn. Pierwszy z nich, chudy, wysoki mężczyzna o przybarwionych siwizną włosach ubrany był w ciemne kubraki bez żadnych insygniów. Na sobie miał rękawiczki i aktualnie pochylał głowę na stertą papierów, segregując je pieczołowicie. Siedział naprzeciwko drzwi, stąd spojrzenie komtura padło pierwsze na niego. Następnie wzrok przyciągał lord, ewidentnie otyły, z bujnym wąsem, tłustą twarzą przyodzianą w czerwone plamy na polikach i nos, który musiał świecić w ciemności. Eleganckie ubrania ciasno opinały jego oponki i Constantin wręcz widział, jak zaraz pęka któryś z jego guzików i uderza w oko siedzącego naprzeciwko drobnego mężczyznę w okularach. Otyły lord, bo tak sugerowały oznaczenia na jego kamizelce, popijał coś z kielicha, podczas gdy elegancko, acz skromnie ubrany pan stukał palcami o blat, oczekując chyba nowoprzybyłych.

Archibald von Ortenberg ukłonił się dworsko, przedstawiając trójce mężczyzn komtura i jego powód przybycia razem z nim na posiedzenie – jako jego prawą rękę i reprezentanta, który został oddelegowany do spraw ciążącej nad prowincją plagą. Rozejrzał się tuż po tym po zgromadzonych, szukając chyba spojrzeniem kogoś jeszcze. — A hrabia d'Arzul?

Rozchorował się. Dzisiaj obradujemy bez niego — odezwał się mężczyzna przeglądający dokumenty. Wziął jeden plik i położył na wierzchu, podnosząc w końcu spojrzenie. — Skoro wszyscy dzisiejsi zgromadzeni już są, myślę, że możemy zaczynać obrady. Oficjalnie otwieram spotkanie. Najpierw raporty. Jak sytuacja w prowincji i mieście? Słyszałem o małym incydencie w świątyni Kariili. Zakon ewidentnie postarał się, by jeszcze bardziej podżegać panikę i ogólny niepokój swoją obecnością i samosądami na rzezimieszkach.

Ortenberg odwrócił głowę w stronę Holschera – najwyraźniej raport był skierowany do niego i to on miał się zająć przedstawieniem wszystkiego.

z/t do Pałacu Królewskiego

Komandoria Zakonu Sakira

66
Pałac Królewski -->

Holscher odczuwał szczere zażenowanie tak jawnym pokazem słabości ze strony burmistrza stolicy, choć jednocześnie rozgrzeszał go w duszy, gdyż niejako rozumiał jego reakcję. Spokój Havelocka i jego, jakże logiczne, tłumaczenie obecnego stanu rzeczy, wyjątkowo działały na Constantina jak płachta na byka i Sakir mu świadkiem, że z ogromnym trudem przychodziło mu powstrzymywanie się od wokalnego wyrażenia swojego oburzenia.
Oczywiście, wiedział, że był tylko komturem jednego z wielu fortów rozsianych po kraju, więc daleko było mu do wielkiej polityki. Jednak świadomość, że ten cholerny, spasiony knur, który pewnie nawet samemu sobie dupy nie podciera, ta tocząca się kula tłuszczu i rozpusty, ten odrażający lubieżnik, który najpewniej nie miał bladego pojęcia c z y m tak naprawdę są nieumarli, wiedział o istnieniu ich domniemanej armii w obrębie Keronu, a dostojnik Zakonu, którego misją miało być zwalczanie tych plugawych pomiotów, nie miał o tym pojęcia, doprowadzała go niemal do furii.
Utrzymanie kamiennej fasady zaprawdę kosztowało go dzisiaj zbyt wiele nerwów; czuł narastającą chęć do ciśnięcia w Mointwessera pierwszym z brzegu pucharem.


Czuł spojrzenie swojego przełożonego, co skwitował tylko ledwie zauważalnym wzruszeniem ramion.
- Mości hrabio, wierzę, że żadnej z zebranych tu osób nie trzeba klarować, że czarne jest czarne. - nie mógł nie zareagować na jawną bezczelność arystokraty, ugryzł się jednak w język, nim mógł powiedzieć za dużo. Po tej krótkiej wymianie zdań wreszcie nastąpił koniec narad, a Constatin z radością powitał pośpiech von Ortenberga.
Kurtuazyjnie, choć chłodno, pożegnał zebranych w sali lordów i szybkim krokiem ruszył śladem komtura Saran Dun.
Niczym bełty z kuszy, wystrzelili z sali obrad. W mgnieniu oka zostali też otoczeni przez swój zbrojny poczet, który Holscher potraktował jak powietrze, ledwo rejestrując ich obecność. Wytarł w ciemne spodnie krew z rozdrapanej dłoni i wbił spojrzenie w Archibalda, który w sekundę po tym wymierzył dumie Holschera kolejny policzek. O Sakirze, jakże nie podobał mu się teraz jego władczy ton! A przecież, w teorii, wcale nie stali tak daleko od siebie w hierarchii, piastując to samo stanowisko, choć, oczywiście, w bardzo różnych miejscach.
Constantin potrząsnął głową.


- Od jak dawna...? - to pytanie nie mogło zaczekać ani chwili. I żaden rozkaz, żadne ostentacyjne wyprzedzanie rozmówcy o pół kroku, nie było w stanie go wyciszyć. Constantin zdawał sobie oczywiście sprawę z tego, że teraz otoczeni byli przez ludzi, stąd też nie wyrzekł nic, poza tymi prostymi trzema słowami, jednak coś w jego głosie mówiło, że będzie naciskał, jeśli natychmiast nie utrzyma odpowiedzi.
Poza tym, droga do komanderii minęła im w ciszy, a ciżba na ulicach chyba wyczuwała napięcie pośród zakonników, gdyż omijała ich jeszcze większym łukiem, niż zazwyczaj.


Znajome mury wyjątkowo nie przynosiły mu krzty wytchnienia, czuł tylko narastającą frustrację i dziesiątki pytań, pączkujących mu w głowie. Nie trzeba więc mówić, że chlejący na korytarzu Gerwald, wybrał sobie na to bardzo zły moment. Przełożony medyka przeprosił na moment von Ortenberga i stanął przed swoim podwładnym, mierząc go zimnym wzrokiem. Miał ochotę strzelić mu w pysk, wyładować na biednym felczerze całą swoją złość. Jego poddańczy, głęboki ukłon, tylko utwardzał go w przekonaniu, że winien zdeptać go jak nędznego robaka.
- Trochę więcej szacunku dla... - zaczął chłodno, gdy Gerwald umilkł, jednak nie zdążył dokończyć, gdyż medyk wciął mu się w zdanie. Przymknał na moment oczy, biorąc jeden, głęboki wdech i powoli wydychając powietrze. Zacisnął i rozluźnił pięść, licząc w duchu do trzech, nim wreszcie uniósł powieki i wbił gniewne spojrzenie w stojącego przed nim mężczyznę.
- Felczerze, wiesz, że szanuję cię jako lekarza. - zaczął raz jeszcze, tym razem głosem tak zimnym, że mógłby zamienić człowieka w bryłę lodu - Uważam, że zazwyczaj bardzo dobrze wywiązujesz się ze swoich obowiązków... Ale jeśli jeszcze raz zobaczę cię pijącego na służbie, to, na Sakira, osobiście połamię ci palce u stóp, a do pacjentów będzie trzeba cię nosić, rozumiesz? - Gerwald mógł jedynie gdybać ile prawdy było w groźnie jego przełożonego, jednak Holscher w tym momencie wyglądał, jakby faktycznie w każdej chwili mógł odesłać go na bliższe spotkanie z Tertiusem na inkwizytorskim stole. Constantin westchnął ciężko.- Gerwaldzie, nie obchodzi mnie, co robisz po zmroku, nie obchodzi mnie gdzie i z kim sypiasz. Naprawdę. Ale póki jesteś na służbie, masz zachowywać się godnie. Tego się od ciebie oczekuje. - wyciągnął do przodu prawicę, w nieznoszącym sprzeciwu geście, niczym rodzic, zabierający dziecku zabawkę.
- Znajdź tą kobietę i każ jej zaczekać przed moją celą. - zgodził się, po krótkiej chwili milczenia. - Wieczorem zaś zajrzyj do mnie i zdaj mi raport ze stanu zdrowia przeora Haralda. Idź. - machnął na niego ręką i wrócił wreszcie do Ortenberga, idąc za nim do gabinetu. Manierkę medyka zaś przypiął do pasa.


Widział doskonale, że Archibald nie miał ochoty na rozmowę, jednak nie mógł pozostawić tego wszystkiego bez słowa. Wszedł więc za nim do pomieszczenia i powoli zamknął za sobą drzwi, uspokajając się na tyle, by nie zacząć krzyczeć. Kurtuazja zniknęła, retoryka nie istniała, po raz pierwszy od dwóch dekad pan Holscher uległ emocjom.
- Co to wszystko ma znaczyć? Na otchłań, co znaczy "armia"? Czemu nic z tym nie robiliśmy? - nie krzyczał, ale nie próbował już kryć targającego nim oburzenia. Stanął przed von Ortenbergiem i mierzył go wzrokiem, który miotałby płomienie, gdyby tylko mógł. - Czyż nie przysięgaliśmy bezwzględnie i bezzwłocznie niszczyć te plugawe istoty? To nasza najświętsza misja, nasz najważniejszy obowiązek! I czemu tak niewielu spośród nas o tym wie? Przecież nie jesteśmy pieprzonymi przekupkami z targu, które zaraz wszystko rozpaplają, do jasnej cholery! Ta... niewiedza... uwłacza... mojej godności! - jego wzrok spoczął na krześle, które pewnie trzęsłoby się ze strachu, gdyby wiedziało, co najchętniej zrobiłby z nim wściekły rycerz.
Obrazek

Komandoria Zakonu Sakira

67
Mistrz Gry

Minęła dobra chwila, zanim komtur Saran Dun w ogóle odpowiedział, niechętnie, czując wyczekujące spojrzenie Constantina na swoich plecach. – Od jakiegoś czasu. – Było to tak wymijające, jak tylko można było tego oczekiwać po nim.

Gerwald trafił na najgorszy możliwy moment, w którym postanowił podczas spaceru korytarzem skorzystać ze swojej manierki. Nie chodziło tutaj już nawet o sam fakt, jak bardzo nie tolerował picia podczas służby komtur, ale to, że zwyczajnie był wściekły, a niestosujący się do jego rozkazów felczer był idealnym celem do wyładowania złości. Och, a próba ukojenia nerwów Holschera pokłonem i wcinaniem mu się w zdanie na pewno wszystkiemu pomogła! Medyk zerknął ze strachem na swego pracodawcę, gdy ten przemawiał do niego, grożąc połamaniem wszystkich palców, nieco się w sobie kuląc, zaś na twarzy miał jeszcze oprócz tego wyraz zastanowienia, dlaczego on w ogóle współpracuje z Zakonem – i czemu już dawno temu nie znalazł sobie lepszego zajęcia.

Bez słowa podał manierkę, która wbrew pozorom była całkiem pewna. Mruknął tylko cichutko potwierdzenie zrozumienia rozkazów i zniknął tak szybko, jak chyba nigdy w życiu.

Natomiast prawdziwy festiwal złości rozpoczął się, gdy Archibald i Constantin weszli do gabinetu. Komtur Saran Dun zaczął krzątać się po pomieszczeniu, ściągając z siebie płaszcze i futra, aby nie ciążyły i nie rozgrzewały go w tym samym czasie. Tymczasem Holscher mówił, a raczej gorączkował się przed zbyt spokojnym na jego mniemanie Ortenbergiem.

W pewnym momencie komtur odłożył na stojak miecz, akurat gdy Constantin wspominał coś o uwłaczającej temu wszystkiemu jego godności. Wyprostował się i odpowiedział spojrzeniem koledze. W przeciwieństwie do gorących płomieni, jakie ciskały oczy Holschera, Ortenberg spoglądał nań z lodowatym spokojem, tak bardzo denerwującym i rozjuszającym.

- Wydaje mi się, że jasno wyraziłem zdanie Zakonu w tej kwestii na naradzie – wycedził przez zęby, tocząc bitwę na spojrzenia z zakonnikiem. – A twoja godność jest ostatnim, czym przejmuje się Wielki Mistrz, jakkolwiek twoja wrażliwa duma zostanie przez to urażona. Jeżeli tak bardzo nie zgadzasz się z jego decyzją o nieporuszaniu tego tematu z każdym pomniejszym dowódcą wypizdowia i użerania się z takimi jak ty, przekonanymi o potrzebie gnania na łeb na szyję na całą armię, to proszę bardzo, droga wolna!

Na początku mówił spokojnie, potem jednak trochę wyprowadziła go z równowagi cała sytuacja i nawet użył dosyć nieprzystojnego języka. Zmarszczył brwi i podszedł do stołu, rozkładając mapę. Potem spojrzał na Constantina, założył ręce na piersi i ponownie spokojniejszym tonem powiedział:

- Skrzyknij cały Zakon, aby zamiast przejmować się Świętą Wojną, ruszaj na dwudziestotysięczną armię, która od dwóch lat nie zmieniła swego miejsca pobytu z podnóży góry. Goń, poprowadź wszystkie nasze siły rozbić nieumarłych w stagnacji, by wrócić do spopielonego Saran Dun i tego twojego Kruczego Fortu.

Kolejne słowa coraz bardziej wycedzał, zaś w jego oczach zaczynało pojawiać się rozbawienie. – Podważ proszę zdanie Sakira i Wielkiego Mistrza, który jest jego bezpośrednim przedstawicielem w naszym wymiarze. Proszę bardzo, droga wolna. A jeśli jednak masz w sobie resztki rozsądku, to nie odzywaj się o tym, jak bardzo zabolała cię decyzja o zachowaniu tak drastycznej informacji na samej górze, albo zaraz wsiądziesz na koń razem z resztą twoich ludzi i będziesz w galopie wracał do twojej komandorii.

Przerwał na dłuższą chwilę, biorąc kilka głębokich wdechów i wydechów, po czym dodał jeszcze: - Ta informacja została właśnie dlatego zatrzymana przez wyższych urzędników zakonnych, aby nie tłumaczyć się każdemu oficerowi z osobna, dlaczego nie idziemy od razu atakować góry Erial. Nie mamy sił, żeby walczyć na dwa fronty, a jeśli Sakir mówi, żeby zabić wiedźmę, to idziemy najpierw zabić wiedźmę. Czy takie wyjaśnienie jest dla ciebie wystarczające?

Komandoria Zakonu Sakira

68
Manierka wypełniona alkoholem ciążyła mu przy pasie, nijak jednak nie miała się do ciężaru, który czuł w piersi, kiedy wypluwał kolejne słowa w kierunku von Ortenberga. Wzrok przełożonego, tak chłodny i spokojny dalej tylko go rozjuszał, choć Constantin czuł już, że zdążył przekroczyć swoje granice i dalej najpewniej się nie posunie. A jednak, kolejny pstyczek, kolejna szpila sprawiła, że zacisnął dłonie na oparciu krzesła, aż mu kostki zbielały.
- O Sakirze! - sapnął, szarpnąwszy nieco krzesłem - Grzechem ma być pamiętanie misji naszego szlachetnego ugrupowania? Wspominanie głównego celu jego istnienia? Słabością, głupotą? - wyrzucał przez zaciśnięte zęby, na moment wbijając wzrok w swoje knykcie, nim ponownie uniósł go na Archibalda - Ależ za kogo ty mnie masz, bracie? Nie jestem pieprzonym dzikusem, który czeka tylko na moment, by wyszarpnąć miecz zza pasa i zacząć chlastać te nieumarłe pomioty, zapominając o całym świecie! Nie mówię, że winniśmy rzucić wszystko, zabić w dzwony na alarm i bezzwłocznie udać się rozbić tą mroczną siłę, nawet jeśli, na Sakira, niejako jest to nasz cholerny obowiązek. - zastukał paznokciami w oparcie krzesła, puszczając je wreszcie i prostując się nieco, by złapać oddech.


Może i by się uspokoił, gdyby Archibald nie wspomniał o tym, jak długo Zakon wiedział o istnieniu dwudziestotysięcznej armii żywych trupów u stóp tej piekielnej góry.
- Dwóch lat?! - prawie krzyknął, odsuwając się od krzesła, żeby nie powalić go zaraz kopniakiem - Wiemy więc o jej istnieniu od dwóch lat? I nic, obserwujemy ich tylko, czekając na chwilę, która bez wątpienia nadejdzie, gdy wybudzą się z letargu i ruszą na rzeź? - na moment złość ustąpiła miejsca czemuś na kształt rozbawienia. Był tak zbity z tropu, tak skonfundowany, że nawet zaśmiał się cicho, nie mogąc pojąć, jakim cudem dopuszczono do zaistnienia takiej sytuacji.
- To... Absurd. Jakaś śmieszna farsa. - zamknął oczy i przejechał dłonią po twarzy, milknąc na parę chwil.


Zaraz jednak wycelował palec wskazujący w von Ortenberga, marszcząc w zniesmaczeniu brwi.
- Nigdy nawet przez myśl nie przeszło mi podważanie zdania naszego Pana! Święta Wojna prowadzona jest w Jego imieniu, z Jego inicjatywy i nie mógłbym się jej przeciwstawić. Bogowie mi świadkami, że Nowe Hollar i cała ta heretycka banda powinna zostać zmiażdżona, bo trudno nawet wyobrazić sobie zniszczenia, do których mogą doprowadzić. Nie ostanie się tam kamień na kamieniu, jeśli tylko tego zażyczy sobie Sakir.
Szanuję też decyzje Wielkiego Mistrza, nawet jeśli niektórych kompletnie nie rozumiem.
- westchnął, powoli się uspokajając. Machnął ręką. - Pieprzyć już to, co mnie zabolało, a co nie. Małostkowość winienem zostawić poza sobą. Śmieszna to słabość. Niegodna... Nas. Nigdzie wracać nie będę, przyjechałem tu, by spróbować pomóc z zarazą, i tym też się zajmę.


- Wiesz, bracie, że nie jest wystarczające. Nie, biorąc pod uwagę to, jak długo o nich wiedzieliśmy. Ale raczej nie będziesz w stanie odpowiedzieć mi na dalsze pytania. - uznał i zacisnął usta w wąską kreskę. Był już całkiem niemal spokojny, choć nadal czuł serce, ciężko bijące mu w piersi. - Wybacz ten wybuch. Nie mam w zwyczaju unosić się emocjami, jednak najwyraźniej od wszystkich reguł znajdą się wyjątki. - dodał, nieco kąśliwie - To wszystko, nie zatrzymuję cię już. Sakir niech będzie z tobą. - skłonił się lekko, po czym obrócił się na pięcie i wyszedł na korytarz, by skierować się ku swojej celi.
Obrazek

Komandoria Zakonu Sakira

69
Mistrz Gry

Nie znamy dnia ani godziny, w której wybije pora na atak, bądź obronę przed wiedźmą. Identycznie sprawa ma się z armią w górze Erial. Jedno i drugie jest zagrożeniem, jednak naszym priorytetem jest aktualnie pozbycie się wiedźmy, która jawi się naszemu bóstwu jako większe zagrożenie. Uwierz mi, trzymamy rękę na pulsie i jeśli zajdzie taka potrzeba, ruszymy niebo i ziemię, by wytępić tamtą armię — reakcje Constantina na jego słowa niezbyt pasowały Archibaldowi, któremu powoli zaczynała pulsować delikatnie żyłka na skroni. Jego brwi nie mogły już być chyba bardziej zmarszczone. — Decyzja Wielkiego Mistrza tylko potwierdza twoja reakcja. Jeśli by powiedział każdemu, kto znaczy więcej niż sam miecz w Zakonie, za chwilę rozpoczęłyby się kłótnie – co jest ważniejsze – słowo Sakira, czy nasz pierwotny obowiązek i w którym kierunku powinniśmy działać. Pojawiłyby się słowa o powiedzeniu pospólstwu, bo wszakże muszą znać prawdę i zagrożenie i zanim byśmy się obejrzeli, walczylibyśmy między sobą w podobny sposób, jak teraz król i książę. Wielki Mistrz w swej rozwadze starał się uniknąć niepotrzebnych waśni.

Gdy i Holscher zelżał na słowach, tak też i twarz Ortenberga nieco się rozjaśniła. Nawet komtur nie zdawał sobie sprawy, jak jego brat zakonny był spięty, dopóki ten się nie rozluźnił. Westchnął, jakby właśnie zrzucił z siebie jakiś ciężar i usiadł za biurkiem, zwijając z powrotem mapę. — Ludzką rzeczą są słabości. Naszą rzeczą nie jest jednak osądzać człowieka po nich samych, ale po sposobie, w jaki sobie z nimi radzi — odparł jeszcze na ostatnie słowa, dodając tuż przed wyjściem mężczyzny: — Jeśli nie zgadzasz się z decyzją Mistrza, wiesz, dokąd możesz słać listy.

Dalej zostały tylko zamknięte drzwi gabinetu Ortenberga i umysł Constantina zachmurzony dzisiejszymi wydarzeniami. Był tu ledwo trzy dni, a tyle pechowych informacji zrzucono mu na barki, tyle zdążył już przeżyć, ile w rok nie wycierpiał w Kruczym Forcie. Była jednak pora na powrót do celi, gdzie podobno miała nań czekać czarodziejka.

Drzwi do pomieszczenia były delikatnie uchylone. Otworzywszy je wszerz, Holscher ujrzał siedzącą na jego pryczy drobną kobietę po trzydziestce, przyodzianą w granatowo-czerwoną suknię z insygniami Zakonu Sakira. Jej miodowe włosy spływały na ramiona, delikatnie rozczochrane, jakby cały dzień się nimi nie zajmowała, zaś na niego samego spojrzały bursztynowe, zmęczone oczy z mocnymi cieniami pod oczami. Wstała natychmiast z łóżka, widząc wchodzącego mężczyznę i przyłożyła prawą dłoń do piersi, kłaniając się delikatnie komturowi. — Chwała Sakirowi. Kayleigh Rottbane, Czarodziejka na usługach samego Sakira. Podobno chciał pan ze mną poruszać tematy jakiegoś zaklęcia? — głos miała zmęczony i lekko ochrypnięty. Wyglądała, jakby była bardzo długo na nogach.

Komandoria Zakonu Sakira

70
W całym swym gniewie i niechęci musiał przyznać, że Archibald miał trochę racji, gdy wspomniał o rozwadze, stojącej za decyzją Wielkiego Mistrza. Holscher szczerze ufał Eckartowi, nie mogło być inaczej, ale... Sam argument o rozdarciu Zakonu między problematyczną wiedźmą i prowadzonym przez nią powstaniu, a nieumarłymi u stóp góry Erial niezbyt do niego przemawiał. Dwa lata... To dużo czasu, naprawdę dużo czasu. Ugryzł się jednak w język, zanim na nowo rozpocząłby kłótnię.
- Wiem. - rzucił jeszcze przez ramię, wychodząc z gabinetu von Ortenberga.


Powolnym krokiem szedł przez zimne korytarze. Ponownie splótł dłonie za plecami, z niesmakiem zdawszy sobie sprawę z kilku małych strupów na wierzchu jednej z nich. Bogowie, wściekł się dziś tak bardzo, że wyrył sobie paznokciami dziury w ciele! Kto to widział? W życiu nie zdarzyło mu się odnaleźć się w podobnej sytuacji. Jeśli tak miałyby działać na niego stresy polityki, to może i dobrze, że siedział w tym zapyziałym forcie.
Mijał kolejne łuki i okna, czasem spoglądając w bok, ku szaremu dziedzińcowi. Trzy dni w stolicy zdążyły zmiażdżyć go i zmęczyć bardziej niż rok zarządzania swoją komturią. Czuł się, jakby ktoś opuścił na jego ramiona ogromny ciężar, każdy kolejny krok stanowił osobne wyzwanie; jakże musiał się starać, by nie wybić się z tej posągowej iluzji, którą tak lubił wokół siebie roztaczać. Uważał, że widok niewzruszonego dowódcy, gotowego z podniesionym czołem walczyć ze wszelkimi przeciwnościami losu, działał bardzo dobrze na podwładnych. Nigdy też nie miał większego problemu z zachowywaniem się w taki sposób, przychodziło mu to niemal w pełni naturalnie. Aż do dziś.
Kiedy to na naradzie z ludźmi króla sam upuścił sobie krwi, walcząc z narastającym w nim, straszliwym gniewem.


Czasem bał się tego, że pęknie. Że tłumione przez lata emocje wyleją się na zewnątrz i zrobi coś straszliwego, coś, czego będzie się wstydził do końca swych dni. Coś, co będzie mu się śniło po nocach i męczyło bardziej niż wszystkie horrory, których dotychczas doświadczył.

Stanął przed lekko uchylonymi drzwiami do swojej celi i westchnął ciężko. Wyraźnie powiedział temu cholernemu felczerowi, że miała stać na zewnątrz, a nie wpadać do środka i czekać na niego jak jakaś ladacznica. Wszedł do środka i zmierzył czarodziejkę wzrokiem, nim zamknął za sobą drzwi.
Wyglądała na zmęczoną, przerażająco zmęczoną. Czy jest w tym mieście choć jedna osoba, która potrafi jeszcze dobrze sypiać?
Również przyłożył do piersi dłoń i skłonił się przed nią nieznacznie, witając się jak równy z równym. Kurtuazja!
- A jego gorejący miecz niechaj dosięgnie każdego niegodnego łaski Pana. - wyrecytował formułę, wolną ręką jednocześnie odsuwając proste, drewniane krzesło, stojące przy biurku i obracając je w stronę kobiety. Jedyne w pokoju krzesło.
- Constantin Holscher, komtur Kruczego Fortu. Musi pani... siostra wybaczyć te polowe warunki. - rozłożył ramiona w bezradnym geście, nim podszedł do łóżka i usiadł na nim, ogromnym wysiłkiem woli wzbraniając się przed legnięciem nań na wznak. Wyprostował plecy i spojrzał w oczy czarodziejki. Odczuł przemożną potrzebę pociągnięcia łyku z zarekwirowanej przed chwilą manierki.
- Słyszałem, że zaoferowała pani swoje zdolności jednemu z miejskich lazaretów. Bardzo pochwalam taką inicjatywę i widzę... Że bynajmniej pani nie próżnowała. Postaram się więc nie zajmować więcej czasu, niż trzeba. - zaczął, łapiąc się na tym, że właśnie taką gadaniną naokoło, tylko marnuje rzeczony czas. Westchnął i przejechał dłonią po twarzy. Sam pewnie też wyglądał jak żywy trup... Na pewno zaś tak się czuł.
- Wezwałem cię do siebie, bo powiedziano mi, że będziesz w stanie rzucić trochę światła na kwestię klątwy, która trawi królewską prowincję. Czy wiesz jak dałoby się położyć jej kres? Wytropić jej źródło? - w zazwyczaj zimnych jak stal, szarych oczach komtura widać było coś na kształt.... Nadziei? Przez chwilę patrzył na nią jak dziecko na matkę, która byłaby w stanie rozwiązać każdy jego problem. Nie trwało to długo i w myślach oczywiście skarcił się za to opuszczenie gardy, ale... Był zmęczony, tak strasznie zmęczony.
Półświadomie sięgnął po manierkę przy pasie, odkorkował ją i pociągnął parę łyków. Ciekawe co też popijał sobie Gerwald.
- Tak naprawdę potrzebuję czegokolwiek. Jakiegokolwiek promyka nadziei. - mruknął, oparłszy się plecami o ścianę.
Obrazek

Komandoria Zakonu Sakira

71
Mistrz Gry

Kobieta usiadła na podstawionym jej krześle z gracją, chociaż sposób jej oparcia sugerował, że także chciała się rozluźnić i może osunąć na siedzisku. Zachowała jednak fason, dopóki też Constantin to robił. –Spokojnie, dzisiaj nigdzie się nie wybieram. Każdy potrzebuje kiedyś odpoczynku, chociaż moi pacjenci sądzą inaczej.

Skrzywiła się, wymawiając te słowa. Szczerze powiedziawszy komtur widział w niej godnego przeciwnika w przekrzykiwaniu się, kto ma więcej na swych barkach i kto jest bardziej zmęczony całą sytuacją. A jednak oboje się trzymali, jakby ktoś obwiązał ich kończyny sznurkami i prowadził nimi, nie pozwalając osunąć się na ziemię i zasnąć, ciągając do kolejnych wyczerpujących psychicznie zadań.

Cierpkie wino wyjątkowo posmakowało Constantinowi – raczej nie wyczuwał żadnej różnicy w jakości trunku, chociaż pewnie nawet nie wyczułby teraz, gdyby to były najgorsze szczyny bądź najprzedniejszy rocznik z winnic Meriandos. Jednak uczucie delikatnego palenia w przełyku i rozchodzące się zaraz po ciele ciepło nieco rozchmurzyło mężczyznę. Czyżby tego konkretnie potrzebował?

- Nie mam rozwiązania na położenie kresu pladze – zaczęła bardzo pesymistycznie, zaraz jednak orientując się, w jaki sposób to powiedziała i natychmiast się poprawiając. – Ale niedawno przygotowaliśmy w kolegium zaklęcie, które można byłoby rzucić, żeby odnaleźć źródło. Nic trudnego, jedyne, czego byłoby trzeba, to kawałek skażonego przez plagę materiału, trochę formułek i prędzej czy później doprowadziłoby nas to do źródła. Oczywiście ktoś z nas musiałby jechać, aby podtrzymywać energię magiczną potrzebną do zlokalizowania centrum…

Przerwała na chwilę, z pewnym utęsknieniem spoglądając na manierkę, z której wziął łyk Constantin. Osunęła się niżej na krześle, kładąc dłonie na podołku. Westchnęła ciężko. – Nadal potrzeba byłoby jednak jakiegoś rytuału, który zlikwidowałby źródło. Słyszałam, że kapłani nad czymś pracują od jakiegoś czasu, podobno sama Kariila ich pobłogosławiła wiedzą i środkami, ale to tylko plotki, nie wiem, na jakim etapie są i czy faktycznie to prawda. Czy taki promyk nadziei ci wystarczy, bracie?

Komandoria Zakonu Sakira

72
Constantin nie spuszczał oczu z czarodziejki, uważnie, choć nienachalnie, obserwując jej manieryzmy, jak miał to w zwyczaju robić z większością rozmówców. Imponowała mu zdolnością do utrzymania fasady; mimo wymalowanego na jej twarzy wyczerpania, wciąż nosiła się z gracją i dumą. Z oczywistych powodów cenił sobie takie zachowanie, uważał je za co najmniej odpowiednie, godne wysłanników Zakonu.
- Cóż, w ostatecznym rozrachunku jesteśmy tylko ludźmi. Pewnych rzeczy się nie przeskoczy, nieważne jak bardzo byśmy tego nie chcieli. - odparł truizmem, który dzisiaj dosłownie przed paroma minutami trzasnął mu w twarz, gdy dał upust swoim emocjom przed Archibaldem. Nadal jeszcze się z tym wybuchem nie pogodził, ale towarzysząca mu od godzin wściekłość, wypaliła go tak bardzo, że nie miał nawet siły dalej się na siebie irytować. Pokiwał jeszcze głową, myśląc o wymagających cudów pacjentów.
Dla siebie to on był najbardziej wymagającą osobą, sam brał wszystko na swoje barki, a później, gdy już ciężar dociskał go do podłogi, stał obok i wrzeszczał na siebie, by pełznąć dalej, byle do przodu. Prawie jak instruktor w czasie treningów z czasów jego młodości.


Chociaż, kto wie? Może z nią była podobnie; najpewniej sama zdecydowała się iść w miasto i pomagać.
Nawet nie zarejestrował, kiedy uniósł manierkę do ust. Zadziwiająco orzeźwiająca gorycz wina w ustach niejako przywołała go do porządku, wybiła z jakiegoś dziwnego stanu "pomiędzy". Wydawało się być całkiem dobre, choć Bogowie mu świadkami, że od lat nie tykał alkoholu. Był do niego strasznie uprzedzony. A teraz? Proszę, cieszył się, czując nienaturalne ciepło rozchodzące się po ciele. Było mu ze sobą jakoś niezręcznie, jakby na chwilę stał się innym człowiekiem.

Zacisnął usta, słysząc pierwsze zdanie kobiety. Nie to chciał usłyszeć. Czarodziejka jednak prędko poprawiła się i, o Sakirze, wreszcie usłyszał coś, co mógłby określić mianem dobrych wieści.
- To... Wspaniałe wieści. - rzekł, nie próbując nawet tłumić entuzjazmu, który rozjaśnił jego ponurą twarz - O kawałek skażonego plagą materiału bynajmniej nie jest trudno, gdy to plugastwo stoi pod murami stolicy, zaś zaklęcie... Pozwoliłoby pominąć pochłaniający cenny czas i, niestety, zasoby ludzkie, proces zwiadu. Już i tak najpewniej straciliśmy paru dzielnych braci i sióstr, którzy zgłosili się na rekonesans. Z takim zaklęciem wreszcie można by zająć się zebraniem jednej, większej grupy, która ruszyłaby prosto ku sercu tej plagi... -w jego głosie dało się wyczuć ekscytację, która jednak nagle umarła, a Constantin zdał się osunąć nieco niżej po ścianie, o którą się opierał. Czarodziejka dopowiedziała dokładnie to, co nękało samego komtura. Dotrą do centrum, ale co dalej? To najpewniej nie będzie żaden demon, któremu będzie można uciąć łeb i wrócić do domu. Taka wyprawa w tej chwili mogłaby okazać się kompletnie bezcelowa.


Poczuł jej wzrok i wysunął do przodu rękę z manierką.
- Nie przystoi, ale... - pokręcił tylko głową, wypuszczając z siebie powoli powietrze - Wczoraj miałem okazję rozmówić się z przeorem świątyni Kariili, ale nie była to konwersacja, która mogłaby napawać człowieka optymizmem. Usłyszałem tylko, że nie wiedzą, jak długo uda im się powstrzymać ją przed wkroczeniem do miasta, a nawet magia lecząca potrafi mieć problemy z pacjentami. Może jednak starzec nie wiedział wszystkiego... Bądź z jakiegoś powodu zdecydował się mi o tym nie mówić. - zacisnął usta w wąską kreskę, czując nagły przypływ irytacji, który szybko od siebie odepchnął - Jeśli w tym co mówisz, siostro, jest ziarno prawdy... To wystarczy. - uśmiechnął się lekko. Grymas wyglądał niemal nienaturalnie na jego twarzy.
- Znaczyłoby to bowiem, że nie jesteśmy skazani na śmierć.
Obrazek

Komandoria Zakonu Sakira

73
Mistrz Gry

Z lekkim wahaniem, jakby nie wiedziała, jak odbierze to Constantin, Kayleigh wzięła do rąk manierkę i zaczęła nad nią dumać. Bijąc się ze swoimi myślami i pewnymi potrzebami, wysłuchała sprawozdania ze świątyni. Na ostatnie słowa uśmiechnęła się, całkiem pokrzepiająco – jak lekarz, który właśnie powiedział, że jednak jego pacjent nie umrze.

Przytknęła manierkę do ust i wzięła małego łyka. Natychmiast kaszlnęła, zaczerwieniła się, a w jej oczach pojawiły się łzy. Po chwili spróbowała jeszcze raz, tym razem z lepszym efektem. Wzięła może ze trzy, cztery łyki, po czym oddała butelkę Constantinowi. – Nigdy nie byliśmy. Przetrwaliśmy Wieżę, Wieczną Zimę, poradziliśmy sobie z Oros, więc teraz też nie będzie inaczej. Będą straty, ale ktoś przetrwa... żeby odbudować wszystko od zera, żeby Keron zrodził się ponownie z popiołów.

- Mówię, to tylko plotki, więc pewnie większość kapłanów nawet o tym nie wie, albo poddaje w wątpliwość takie działania. Zresztą wszyscy nad czymś pracują, więc dlaczego akurat ta informacja miałaby być najbardziej prawdziwa? – wzięła głębszy dech i wstała z krzesła, uśmiechając się przepraszająco. – Zostałabym dłużej, ale zamierzam jedyny wolny dzień wykorzystać na spędzenie go w łóżku. W razie pytań, proszę mnie szukać prędzej w lazarecie. Ostatnimi czasy nawet tam śpię. Jeśli będzie potrzebna moja pomoc, proszę niezwłocznie wołać. Razem wytropimy i położymy kres pladze.

Z tymi pokrzepiającymi słowami Kayleigh Rottbane wyszła z jego celi, zostawiając Constantina samego, w ciszy przerywanej krokami i rozmowami na korytarzu. Nie miał dzisiaj nic więcej do roboty. Było późne popołudnie, powoli słońce zaczynało zachodzić za widnokrąg – nikt go już dzisiaj nie potrzebował do niczego. Żadna misja nie wzywała, Ortenberg prawdopodobnie będzie starał się przez jakiś czas trzymać odeń z daleka, jakby szukał Tertiusa, ten zajęty był modlitwami i odmawiał sparingu. Mógł z kimś innym porozmawiać, jeśli chciał, na przykład z Erhartem bądź Gerwaldem, lecz czy miał siły?

Ciężar ostatnich trzech dni odbił się na Constantinie dopiero, gdy przyszła pora snu. Chociaż zmęczenie, zarówno fizyczne, jak i psychiczne odbijało się na nim, a powieki mu ciążyły, nijak nie potrafił zasnąć. Po jakimś czasie przekręcania się z boku na bok zapadł w coś w rodzaju półsnu. Był świadomy otoczenia, ale umysł płatał mu wiele figli. Nie potrafił wyrzucić z głowy wizji armii wijącej się pod górą Erial i widział, jak po jego celi kręci się paru nieumarłych, a jakiś nekromanta stoi nad nim i odprawia rytuały. Otworzywszy szerzej oczy, nie widział już nikogo.

W końcu pokój, w którym spał Holscher, zniknął, a on zapadł w głęboki sen. Nie zorientował się nawet, kiedy klęczał w kaplicy wraz z innymi akolitami, słuchając modłów groźnych kapłanów, wychwalających pod niebiosa Sakira. Inni chłopcy wiercili się w miejscu, czasami szepcąc o czymś, czego nie chcieli zdradzić Constantinowi.

Msza się skończyła. Poranne słońce Zachodniej Prowincji było zbyt słabe, by ocieplić ramiona Constantina, który natychmiast zaczął marznąć. Na szczęście zawsze z samego rana młodzieńcy mieli przebiec kilka kółek wokół kaplicy, ku rozgrzaniu mięśni i rozbudzeniu na resztę dnia. Constantin był tutaj niedługo i jeszcze odstawał od reszty rówieśników. Nieprzyzwyczajony do wysiłku fizycznego, szybko stał się celem silniejszych chłopców ze wsi. I teraz był co chwila trącany ramieniem, gdy z palącymi od wysiłku płucami próbował dogonić resztę. W końcu potknął się i upadł, zdzierając nieco skórę z dłoni. Ktoś zarechotał w odpowiedzi, zaś ich opiekun krzyknął tylko na chłopca, by ten wstawał i dokończył swoje kółka, albo wszystkich ominie śniadanie. Zdeterminowany szlachcic uniósł się i dokończył okrążenie... ale i tak było za późno. Do późnego popołudnia wszyscy za karę mieli głodować.

Ciamajda! — wrzasnęło rosłe chłopczysko, które właśnie okładało raz za razem Constantina drewnianym mieczem; po rękach, twarzy, nogach, torsie. Zakonnik nie mógł się bronić, kijek ciążył mu nieprzyjemnie w dłoni, a jego przeciwnik był zbyt szybki. Wykrzykiwał raz za razem zmyślne wyzwiska, aż Constantin padł twarzą w brudny piach, gdzie nagle poczuł mocny cios czyjąś nogą w bok. Zwinął się z bólu, czując, że tych siniaków zostanie mu bardzo długo. W końcu opiekun krzyknął, że to koniec sparingu i pogratulował chłopakowi, ku młodemu Holscherowi tylko zwracając nienawistne spojrzenie i mówiąc: — Niedorajda.

Splunął Constantinowi na twarz i wtedy w chłopcu zawrzało. Otarł łzy z policzków, podniósł się i wygarnął mu, co o nim myśli, nagradzając dręczącego go wieśniaka, a jego jeszcze poniżając przed wszystkimi. Krzyczał o niesprawiedliwości, o tym, że zakonnik minął się z powołaniem i że nie jest godzien nosić insygnia Sakira. Ten, przybrawszy kolor dojrzałej czerwieni, chwycił akolitę za ucho i przeciągnął go przez pół placu w akompaniamencie rechotu pozostałych kandydatów na zakonników.

Na samym środku rzucił go na kolana i wyciągnął zza bata bicz. Inny wziął jego drobną twarz w swoje łapsko – gigant, z barami jak dwóch chłopa, glacą lśniącą, bez nawet szczeciny, wysoki jak góra, spokojny jak dąb na wietrze. Przyglądnął się chłopakowi swymi czarnymi oczami, twarzą rozoraną bliznami i powiedział gromiącym wszystko wokół głosem: — Nie jest grzechem sam w sobie płonący gniew podsycany niesprawiedliwością tego świata i ułomnością jego mieszkańców, ale to, czy pozwalasz mu się pochłonąć. Sztuką nie jest bezmyślność w działaniu, a pokora, która owocuje w przyszłości gorącą zemstą. To, jak wykorzystasz swój płomień, Constantinie Holscherze, zależy tylko i wyłącznie od ciebie. Czy pozwolisz mu pochłonąć cię i spalić na popiół, czy przekierujesz go na tych, którzy nań zasługują?

I zanim Constantin mógł odpowiedzieć, usłyszał z tyłu jedno słowo. — Jeden.

Trzask, krew i ból przyćmiły mu wszystkie zmysły. Za chwilę dołączyło doń uciążliwe pukanie i uprzejmy głos, natarczywy w swojej jednej, powtarzanej w kółko frazie: — Panie Holscher? Jakaś kapłanka oczekuje pana wizyty niezwłocznie.

Constantin otworzył oczy, zlany potem, z przyspieszonym oddechem, przez chwilę czując się z powrotem jak jedenastolatek. Bolały, a raczej piekły go plecy, jakby ktoś faktycznie zdzielił go tym biczem. Gdyby postanowił się podnieść, nieprzyjemne uczucie rozchodzące się wzdłuż jednej z bardzo starych blizn nie odchodziło, jakby dopiero co cios został zadany. Większy szok mógł jednak przeżyć, widząc pojedynczą smugę krwi na sienniku.

Komandoria Zakonu Sakira

74
Brew Constantina lekko drgnęła, gdy czarodziejka zakrztusiła się zaoferowanym jej przez komtura winem. Odruchowo pochylił się nieco w stronę kobiety, będąc gotowym do zareagowania, gdyby ta mała wpadka okazała się poważniejsza, niż na to wyglądała. Był szczerze zdziwiony tym, jak gwałtownie zareagowała na felczerskie wino... A może tym, jak słabo alkohol zadziałał na niego samego? Geny ojca pijaka, czy zwykły hart ciała?
Kobieta doszła do siebie, pociągnęła parę łyków i oddała mu manierkę, którą zaraz zakręcił i odstawił gdzieś na bok, by dalej nie kusiła.
- Cieszy mnie taka pogoda ducha. Jestem w stolicy ledwie od trzech dni, a już prawie zapomniałem, co znaczy nadzieja. - pokręcił głową z niedowierzaniem, ciągle dziwując się ogromowi beznadziei, który opadł na niego w tym piekielnym mieście - Ma siostra rację. Niewazne jak źle nie będzie, zwyciężymy. Przetrwamy, dzięki uporze i wytrwałości, z których nic w świecie nas nie obedrze.

Pokiwał powoli głową, zastanawiając się nad słowami kobiety, gdy ta wstała nagle z krzesła. Oczywiście od razu zerwał się z pryczy i ruszył do drzwi. Oparł dłoń o klamkę, z nieodgadnionym wyrazem twarzy przyglądając się czarodziejce .
- Rozumiem siostrę doskonale. Obiecywałem zresztą, że nie zajmę ani chwili dłużej, niż trzeba. - również uśmiechnął się lekko, uchylając przed nią drzwi - Bardzo dziękuję za tak prędką odpowiedź na moje wezwanie. Dzięki siostrze będę miał wreszcie coś dobrego do wspomnienia w raporcie. Z pewnością nie omieszkam się po ciebie posłać, jeśli będę miał jeszcze jakieś pytania. Odpocznij, niech Sakir nad tobą czuwa. - lekko się przed nią skłonił, gdy wychodziła z celi, by później zamknąć drzwi i usiąść przy biurku. Sięgnął po czystą kartkę, pióro i atrament. Skreślił szybko kilka słów, przerzucając na biel papieru krótkie podsumowanie odbytej właśnie rozmowy. Każda litera była idealnie prosta i zaokrąglona; perfekcjonizm Holschera przejawiał się nawet w jego piśmie.
Gdy skończył, zawinął kartę w rulon i schował ją do torby przy pasie, by później ewentualnie przekazać von Ortenbergowi. Zdał sobie sprawę, że pisał to chyba tylko po to, by choć na chwilę móc skupić na czymś myśli.


Odpiął pas z mieczem i ostrożnie oparł go o kamienną ścianę, tuż obok biurka. Był piekielnie zmęczony, choć godzina zdawała się być jeszcze zadziwiająco młoda. Raz jeszcze spojrzał na leżącą na łóżku manierkę z winem. Zacisnął zęby, podszedł do posłania, podniósł ją i schował do szuflady. Poza zasięgiem wzroku. Czego oczy nie widzą, tego sercu nie żal.
Postanowił jednak ruszyć o krok dalej. Samotne przesiadywanie w celi i wsłuchiwanie się w niekończący się stukot kroków na korytarzu doprowadziłoby go chyba do szaleństwa. Wiedział też, że przez tą piekielną migrenę nie mógłby skupić się na modłach. Wyszedł więc i ruszył do koszar, gdzie chciał rozmówić się ze swoimi podwładnymi. Zwykłymi piechurami, którzy pod nim słuzyli.
Chwalił żołnierzy za ich postawę podczas pacyfikacji ogarniętego paniką tłumu w świątyni, szybkość działania, bezwzględność i odwagę, jakże potrzebną, by ruszyć garstką na oszalałą ciżbę. Zakończył swój wywód szerokim, szczerym uśmiechem i krótkim stwierdzeniem, że jest z nich dumny.


Kolejne godziny rozmyły się i zlepiły w niewyraźną szarą masę, którą próbował roztrząsnąć, gdy już lezał nocą w łóżku. Powieki ciążyły mu, jakby były wytopione z ołowiu, oczy wręcz łzawiły ze zmęczenia... A jednak nie mógł zasnąć. Kilkukrotnie obracał się na bok i patrzył na biurko, bijąc się z myślami. Nie ulegał jednak słabości, nie miał zamiaru upadlać się alkoholem, nieważne jak źle by z nim nie było. Jeśli Sakir szykował dla niego długą noc; niech stanie się wedle jego woli. Już wystarczająco dzisiaj zawiódł.
Nie mógł pozbyć się z głowy wizji nieumarłej armii, której widmo wisiało nad Keronem. Trwając w okropnym zawieszeniu między jawą a snem, wydawało mu się, że widział gnijące zwłoki, maszerujące po jego pokoju. Chciał wstać, sięgnąć po miecz i posiekać plugawe pomioty, ale był zbyt słaby. Nie mógł ruszyć nawet palcem... A może to stojący nad nim nekromanta pozbawił go sił jakimś mrocznym rytułałem? Zamknał oczy i modlił się o ukojenie.


Drewno kościelnej ławy wbijało się w chude kolana chłopca. Wielcy, straszni kapłani grzmieli z ambony, mówiąc o wszystkim tym co złe i grzeszne, oraz o ogniu, który musiał to pochłonąć, by przynieść światu oczyszczenie. Zaciskał dłonie, szepcząc znane sobie modlitwy. Próbował udawać, że nie słyszy szmeru rozmów otaczających go akolitów. Nie był jednym z nich, brudnych chłopów. Był lepszy. I nie mogł pokazać, że interesuje go, o czym mówią, z czego... Z czego go wykluczają.
Chłopiec, który od dawna już nie żyl, modlił się do Sakira o siłę, by zgnieść każdy krzywy uśmiech rzucany w jego stronę i pokazać światu ile naprawdę jest wart.


Świat twierdził, że niewiele.
Wydawało mu się, że nawet kamień kaplicy, wokół której biegał z innymi młodzieńcami, śmiał się z niego, a ikony na witrażach wykrzywiały twarze, nie będąc dłużej w stanie chować swojej pogardy. Był słaby, płuca paliły go żywym ogniem, a te prostaki ze wsi trącały go ramionami, gdy dublowali go przy którymś okrążeniu. Każdego dnia zdawał sobie sprawę z tego, jak bardzo nienawidzi ojca. Rycerz od siedmiu boleści, zawszony pijak, który pewnie nie wiedział nawet, za który koniec łapało się miecz. Pieprzony gnój i obibok. Widział tutaj innych młodzieńców z lepszych domów, którzy wcale nie odstawali od tej żałosnej, chłopskiej ciżby. Umieli już nawet walczyć.
A jego papa, wielki wojownik, nigdy niczego go nie nauczył. Nawet wiązanie butów pokazała mu matka.
Nogi odmówiły mu posłuszeństwa, potknął się o własną stopę i runął jak długi, zdzierając sobie skórę z dłoni. Dyszał ciężko, gdy opiekun wykrzykiwał swoje pogróżki. Nie pozwoli... Nie pozwoli, by przez niego wszyscy mieli głodować.
Trzęsącymi się rękoma uniósł się z ziemi i dokończył okrążenie. Za późno. Wszystko to na próżno, znów zawiódł. Już teraz czuł nocne lanie, jakie sprawią mu chłopacy z grupy. Na samą myśl łamało go w kościach.


Wyzwisko z ust tego żałosnego śmiecia bolało go chyba bardziej, niż razy, które spadały na jego ciało. Przynajmniej dopóki drewniany miecz nie trzasnął go w twarz, a dolna warga Constantina nie wybuchła czerwienią. Nie potrafił nawet dobrze utrzyać swojego oręża, ciężył mu w dłoni jak cep i z taką też gracją się nim posługiwał. Był za wolny, za słaby. Znowu, i znowu, raz za razem. Spróbował wykonać szybki wypad i trzasnąć swojego przeciwnika sztychem w krtań, żeby zaczął krztusić się jak wyciągnięta z wody ryba, a zebrani wkoło młodzieńcy mogli mu to później długo wypominać.
Ogromnie się jednak przeliczył. Tamten był szybszy, uskoczyl tylko w bok i uderzył go na odlew w skroń. Na moment wszystko stało się czarne, a gdy otworzył oczy, leżał twarzą w czerwono-brunatnym piasku. Kolejne ognisko bólu. Ktoś go kopnął. Nawet nie wiedział, czy to nadal ten oprych, z którym toczył walkę, czy może ktoś inny.
Nigdy wcześniej głos instruktora nie sprawił mu takiej ulgi. Obrócił się na bok i próbował wstać, krzywiac się z bólu i ledwo tłumiąc napływające do oczu łzy. Wiedział, że nie mógł się rozkleić, to byłby prawdziwy koniec. A wtedy zakonnik splunął na niego z pogardą.
Na niego, Constantina Holschera, któremu połowa z tych prostych chłopów powinna czyścić buty. Pękł.
Łzy pociekły mu po policzkach, wstał i na trzęsących się nogach wygarnął mężczyźnie, co o nim myśli. Mówił o niesprawiedliwości i okrucieństwie, które sam Sakir by potępił. Starał się nawet podeprzeć słowami z zasłyszanych wcześniej kazań, by nie brzmieć tylko jak oburzony gówniarz.


Zanim się obejrzał, był ciągnięty za ucho przez plac. Nie słyszał już nawet śmiechów otaczających go akolitów, całe jego jestestwo ograniczyło się do strachu przed karą. Wiedział, co zaraz nadejdzie. Pamiętał krzyki, które zawsze towarzyszyły tym pokazom.
Ponoć zdarzało się, że akolici umierali pod batem, zbyt wycieńczeni morderczymi ćwiczeniami i postem, by znieść choćby kilka uderzeń. Mówiło się zresztą, że brat nadzorca nosił ze sobą kilka różnych rodzajów biczy. Holscher modlił się o to, by trafił na zwykły rzemień, modlił się jak jeszcze nigdy w życiu, momentalnie zapominając o wszystkich poprzednich upokorzeniach.
Ktoś, jakiś straszny, odrażający gigant, złapał go za twarz. Chłopiec drżał, słuchając jego głosu.
Opuścił wzrok, otwierając usta do odpowiedzi.

Wydobył się z nich tylko krzyk, ryk zwierzęcej niemal natury, gdy bat rozorał mu plecy. Czuł pękające tkanki i spływającą po bladej skórze krew. Upadł. Chłopiec umarł.


Mężczyzna otworzył oczy, gwałtownie łapiąc powietrze. Poduszka, na której leżał, była mokra od potu, podobnie jak jego koszula nocna. Migrena gdzieś zniknęła, ale ból pleców zdawał się być wręcz niewyobrażalnie natarczywy. Sen chyba nadal w nim rezonował. A może to wspomnienia?
Tak niewiele pamiętał teraz z początków w Zakonie. Krew, pot i błoto. Ból. Nic więcej. Jakby całe jego istnienie ograniczyło się do tych czterech słów i modlitwy. Nie wiedział kim był wcześniej, nie pamiętał. Może w ogóle nie był?
Młodzieniec z Oros zginął, zastąpiony oddanym sługą Sakira.
- Zaraz... przyjdę. Muszę się tylko ubrać. Zaprowadzisz mnie do niej. - stęknął, unosząc się z posłania. Ból pleców promieniował w niepokojący sposób. Dotknął ostrożnie jego źródła i poczuł pod palcami wilgoć. Pot?
Obrócił się lekko, by dostrzec smugę krwi na sienniku. Zerwał się na nogi, tym nagłym ruchem jeszcze bardziej naruszając... Ranę? Stęknął z bólu.
Nie rozumiem. Co się dzieje, do cholery? Skóra mi pęka? Wrzód jaki? To zupełnie jakby... Nie, niemożliwe. - powolnym krokiem podszedł do lustra i uniósł koszulę, chcąc sprawdzić, czy jego podejrzenia są słuszne. Czy jedna z pierwszych blizn na jego plecach faktycznie się... otworzyła?


A później? Niezaleznie od tego, co zobaczył, zacisnął zęby, ubrał się i poszedł, gdzie go wzywano. Jak zawsze; robił swoje, siebie zostawiając gdzieś z boku.
Obrazek

Komandoria Zakonu Sakira

75
Mistrz Gry

Jak niewiele można było wnioskować po mężczyźnie, którego stalowy wzrok gromił maluczkich w pobliżu. Jego nienaganna postura, gorące słowa i nauki Sakira, które ze sobą niósł, robiły z niego dostojnika, któremu nie można było się przeciwstawić. Chyba nikt nie powiedziałby, gdyby postawić komtura Kruczego Fortu i młodzieńca z Oros obok siebie, że to jedna i ta sama osoba. Jeden, silny, nieugięty, żarliwy wyznawca boży, drugi słaby, dumny i pomiatany. Jeden bez emocji, drugi nimi targany. Jak bardzo życie i nauka w zakonie może zmienić człowieka, ten tylko się dowie, kto przeszedł taką drogę, zmieniając się na zawsze nie do poznania.

A jednak młodzieniec z Oros chyba nigdy nie umarł, czasami, tak jak wczoraj, odzywając się w dumnym zakonniku, przypominając o swojej wysokiej, szlacheckiej wartości i potrzebie nie bycia ignorowanym. Przypominał o sobie w największych chwilach słabości, pomimo różnicy dwudziestu lat między nimi, w najgorszych możliwych momentach, zmuszając do kwestionowania rzeczywistości. Był jego małym demonem, który podszeptywał czasami rzeczy, pomimo stłamszenia go przez braci zakonnych.

Targany nieprzyjemnym snem Constantin zerwał się, czując nieustannie promieniujący ból w plecach. Z początku uznawszy to za resztki koszmaru, nie przejął się tym w większy sposób, odklejając od siebie spoconą koszulę. Rdzawy ślad na sienniku przeraził jednak kamiennego sługę, może nawet nieco przeraził, wywołując znacznie więcej pytań i zmuszając do natychmiastowej reakcji.

W małym lustrze ciężko było cokolwiek dostrzec. W celach zakonnych nie stawiano ich raczej, a nawet jeśli, to nie były one wielkości człowieka, a prędzej jego twarzy. Ściągając jednak koszulę, na przepoconych plecach zauważył także rozmazany czerwony ślad, ciągnący się gdzieś między barkami, niczym strzał pociągnięty z bicza w chłopięce ciało. Wyginając się i dotykając miejsca, w którym były blizny z batów sprzed ponad dwudziestu lat, zaleczone dawno temu, teraz prawie niewidoczne, miał na palcach coś do złudzenia przypominające krew, trochę zakrzepniętą, ale nadal świeżą.

Ktokolwiek stał po drugiej stronie ucichł, najwyraźniej oczekując wyjścia Constantina. Ten, ubrawszy się bez względu na tajemniczą ranę, otworzył po kilku minutach drzwi, spotykając się twarzą w twarz z jednym ze swoich żołnierzy. Mężczyzna spojrzał delikatnie zaskoczony na zmęczoną od ciężkiego snu twarz zakonnika, na kilka kosmyków włosów przylepionych do czoła i ciężkie spojrzenie, ale nie skomentował tego. Ukłonił się i powiedział: — Czeka na pana w gabinecie komtura. Mówiła, że to pilne i żeby pan nie zwlekał.

Następnie poprowadził Holschera przez chłodne korytarze zakonu. Słońce stało już tak wysoko, że ewidentnie Constatin przegapił nie dość, że poranne modły, to jeszcze śniadanie. Pofolgował sobie, to i nie dziwota, że tak spieszyło się tejże kapłance, kimkolwiek ona była. Możliwe, że czekała znacznie dłużej.

W gabinecie Ortenberga nie było samego gospodarza, ale za to jakaś starsza kobieta, przyodziana w eleganckie szaty kapłańskie. Od razu rzuciły się komturowi w oczy insygnia Kariili, jakie były wplecione w jej suknię. Była na pewno starsza od Constantina, ale na pewno nie tak zmęczona, jak każdy inny. Przynajmniej jedna osoba w tym pokoju porządnie się musiała wyspać. Widząc zakonnika, odeszła od okna, wzdychając w geście irytacji. Jej włosy przysłonięte były przez materiał, co nadawało jej twarzy nieco surowego wyglądu.

Siostra Amelia, uniżona służebnica naszej pani Kariili — ukłoniła się dosyć płytko raczej w geście powitania, aniżeli szacunku względem kogoś wyżej rangą od siebie. Poczekała, aż Constantin sam się przedstawi i przeszła przez pokój aż do fotela Archibalda. Usiadła na nim, jakby był to jej własny gabinet, na dodatek wskazując miejsce zakonnikowi na krześle naprzeciwko, tym samym, które wczoraj chciał wyrzucić przez okno. — Mam nadzieję, że nie przerwałam bratu niczego pilnego, aczkolwiek uważam, że moja sprawa jest znacznie wyższej wagi, niż wszystko inne.

Nie przedłużając, doszły mnie wczoraj wieści dotyczące naszego uniżonego sługi Haralda, przeora jednej ze świątyń w mieście zajmującej się pomocą ubogim. Przede wszystkim chcę podziękować za szybką reakcję i zażegnanie zagrożenia, a także ukaranie odpowiedzialnych za to, chociaż... powzięte do tego środki mogły być zbyt drastyczne, szczególnie gdy mowa o wykonywaniu wyroku na terenie kaplicy — przez jej twarz przemknęło niezadowolenie, ale także cień ulgi. — Harald wspominał o pańskiej rozmowie i pytaniach dotyczących zażegnania zarazy, polecając pana jako osobę odpowiednią do zakończenia tej farsy, ku czemu ja oraz inni kapłani skłaniamy się, patrząc na pana współpracę i ochronę świątyni.

Wyprostowała się, patrząc bacznie na twarz Constantina. Jej poważne oblicze nieco się rozchmurzyło, zmarszczki wokół oczu nieco pogłębiły, mówiąc zaraz pokrzepiającym tonem: — Kariila pobłogosławiła nas odpowiedzią na dręczące nasze dusze zagadnienie. W końcu skończyliśmy prace nad rytuałem, który pozwoli pozbyć się dręczącej ziemie prowincji plagi, ale potrzebujemy kogoś o czystym sercu, kto znajdzie drogę do źródła i ochroni naszych kapłanów podczas tego procesu.

Wróć do „Saran Dun”