Komandoria Zakonu Sakira

91
Mistrz Gry

W takim razie czterech łuczników. Dobiorę najlepszych, jakich mam, aby kapłani czuli się bezpieczniej. Będą gotowi na jutro — odpowiedział Ortenberg, kiwając głową w stronę Constantina. Odpowiedział także na jego uwagi dotyczące powołania swoistych rywali Inkwizycji, ale było to bardziej potwierdzające mruknięcie, niżeli coś bardziej konstruktywnego. Zaraz wrócił umysłem do planowania wyprawy, parskając na wieść o możliwej konfiskacie dóbr z lazaretu. — Łatwo jest to powiedzieć komuś, kto nie będzie musiał potem świecić oczami za taki wypad. Napiszę ten list w bardzo dosadny sposób... aby nie trzeba było posuwać się do tak drastycznych kroków. Medycy to ludzie inteligentni, powinni zrozumieć priorytety. Zresztą... siostra Rottbane? Ona też pomaga w lazaretach, może podam ten list do jej rąk, może wywrze to większy wpływ.

Erhart i Archibald spojrzeli z powątpiewaniem na Constantina, który proponował zabranie zwierząt. Spojrzeli po sobie, jakby mieli telepatyczną więź, po czym rachmistrz odezwał się rzeczowym, pozbawionym emocji głosem. — Zanim podejmiesz decyzję, spójrz na to też z drugiej strony. Dwunastu twoich ludzi, plus ty, Gerwald, Tertius, Czarodziejka i jej pomocnik, czterech kuszników i czterech kapłanów. Dwadzieścia pięć osób i dwadzieścia pięć koni. Licząc około dwa, trzy tygodnie wyprawy, musielibyśmy zabrać sporo paszy i jeszcze więcej wody, którą moglibyśmy poić ich i nas. Do tego potrzeba byłoby zapewne nawet wozu. Z drugiej strony na nogach ryzyko, że któryś koń padnie od skażonej trawy, czy od złego porcjowania im pożywienia jest zerowe. Ogólnie rzecz biorąc, ryzyko konno jest większe, ale wyprawa zakończy się szybciej. Jak mówiłem, ja tylko doradzam w kwestiach logistycznych. Decyzja należy do ciebie, bracie.

Ortenberg skupił na Holscherze swe spojrzenie, badawcze i przenikliwe, jakby był zainteresowany jego decyzją. — Każda forma podróży ma swoje plusy i minusy. Pytanie, które z nich wybierzesz. — Wskazał dłonią na mapę, na której postawione było kilka pionków symbolizujących obszar zarazy. Czy Constantin wybierze szybszą podróż kosztem ewentualnego ryzyka, jakim będzie odpowiedzialność za wierzchowce i większą ilość prowiantu, czy pójdą pieszo, niosąc mniejszą ilość pożywienia kosztem braku ryzyka utraty wierzchowców, które mogą się zarazić?

Tak czy siak Ortenberg i Erhart nie mieli nic więcej do dodania względem samej logistyki, więc jeśli komtur miał jeszcze inne prośby, pytania i propozycje, droga była otwarta.

Komandoria Zakonu Sakira

92
- Będę zobowiązany, bracie. - Constantin skinął komturowi głową. Tych czterech strzelców w jego mniemaniu bardzo dobrze uzupełniało jego niezbyt liczną drużynę.
Wierzę więc, że w istocie wykażą się rozsądkiem wprost proporcjonalnym do wagi profesji, którą się parają. Przekazanie im listu przez siostrę Rottbane, to zaś faktycznie bardzo dobry pomysł, winszuję. Mnie nie przeszło to nawet przez myśl... pewnie prędzej byłbym gotów się z nimi kłócić i rekwirować, co trzeba, gdyby sprawy nie potoczyły się po mojej myśli. - wydął nieco usta, nawet nie próbując kryć swojego niezadowolenia - Może nieco zdziczałem na prowincji, aż wstyd się do tego przyznać. - pokręcił powoli głową, dziwując się prostocie i barbarzyńskiej wręcz brutalności swego rozumowania.


Poddenerwowany Holscher stukał paznokciami w drewniany blat biurka, słuchając wywodu swojego doradcy. Jakże zbiły go z tropu ich powątpiewające spojrzenia, na krótką chwilę nawet zwątpił w logikę, którą się kierował. Nawet osunął się nieco na krześle, zbyt pogrążony w myślach, by zwrócić uwagę na to rażące niedopatrzenie.
- Bracia, bądźmy poważni. W obecnej sytuacji piesza wędrówka nie ma najmniejszego sensu. - zakonnik z uniesioną brwią popatrzył na swojego przełożonego, by później skierować spojrzenia na Erharta - I bynajmniej nie mówię tu tylko o kwestii niebezpieczeństw, na które bez wątpienia wystawilibyśmy się podróżując jak pielgrzymujący pokutnicy. Porzucenie wierzchowców bezsprzecznie wiązałoby się z przedłużeniem czasu wyprawy do co najmniej miesiąca. Pozwolę sobie pominąć kwestię bezpieczeństwa stolicy, która tak naprawdę może paść w każdej chwili. Spójrzmy na prowizje; każda osoba musiałaby targać ze sobą ogromne, ciężkie toboły z prowiantem, chyba, że wzięlibyśmy ze sobą kilka mułów, które jednak, jak wcześniej już bracia trafnie zauważyli, również trzeba karmić i poić. Powolni, objuczeni i niezbyt liczni; prosilibyśmy się tylko, by ktoś posłał w nas bełt spomiędzy drzew! - stuknął dłonią w biurko, prostując się na krześle.
- Na Sakira, to byłoby wyrokiem śmierci, dla nas i dla prowincji! Jedziemy wierzchem. Jeśli trzeba będzie zabrać wóz; niech będzie. I tak będziemy podróżować szybciej, niż pieszo. A to czas, bracia, czas jest naszym największym i najbardziej nieprzejednanym wrogiem. - popatrzył smutno po swoich rozmówcach.


- Komturze... - zaczął, marszcząc czoło. Wyraźnie bił się z myślami, jakby sam nie był do końca pewien, czy dobrze zrobił odzywając się po raz kolejny, czy nie lepiej byłoby, gdyby jednak wstał, pożegnał się i wyszedł. - Czy na terenie komandorii znajdują się artefakty, które w jakikolwiek sposób mogłyby nam pomóc? Podróżuje ze mną dwójka inkwizytorów, więc z pewnością pozostałyby w odpowiednich rękach. - musiał zapytać. Nie zdziwiłby się, gdyby usłyszał w odpowiedzi, że Zakon postanowił uzbroić się po zęby na nadciągający marsz na Nowe Hollar i Archibald miał związane ręce. Jednak istniał promyczek nadziei, którego należało się chwycić.
Sakir mu świadkiem, że zrobi, co w jego mocy, by doprowadzić tą misję do końca. Własną piersią zasłoni kapłanów, wytnie i wypali im drogę przez spowijający ich piękną krainę mrok. Za wszelką cenę.
Obrazek

Komandoria Zakonu Sakira

93
Mistrz Gry

W takim razie natychmiast zacznę przygotowywać wóz i zapasy na jutro — Erhart skinął głową w stronę Constantina, za chwilę jednak patrząc w oczy Archibaldowi. — Nie chcę być zbyt śmiały, ale pieczęć komtura Saran Dun również w tej kwestii ułatwiłaby wiele spraw.

Za chwilę wypiszę wszystkie listy — odparł tylko Ortenberg, po czym skupił swoją uwagę z powrotem na komturze Kruczego Fortu, który właśnie pytał o artefakty. Zmarszczył brwi i wyjątkowo szybko odpowiedział: — Artefakty może i się znajdują, ale każdy jest już przypisany i zarezerwowany do obrony miasta bądź do marszu na Nowe Hollar. Nie mogę tutaj zrobić wyjątku i któryś ci podarować, jakkolwiek bym chciał to zrobić.

Miało to sens. W samej komturii na pewno nie było ich wiele, bo w końcu nie była to Zachodnia Prowincja, a wszakże to, co się ostało, jak mówił Ortenberg, było przypisane do konkretnych działań. Tym razem Constantin musiał obejść się ze smakiem, chociaż sam mówił, że jedzie z nim dwójka Inkwizytorów. W tak doborowym towarzystwie nie trzeba zamartwiać się na zapas.

Reasumując — mówił dalej dowódca. — Bierzecie zapasów na trzy tygodnie, wraz z paszą i wodą dla zwierząt. Dwunastu twoich ludzi, siostra Rottbane i brat Salzstein, ty i twój felczer, czterech kapłanów i czterech kuszników. Daje to łącznie dwudziestu czterech ludzi. Oprócz zapasów potrzebujecie jeszcze medykamentów i bandaży, zapewne jakieś posłania i namioty. Warto także sprawdzić rynsztunek i ewentualnie naprawić, naostrzyć, jeśli zajdzie taka potrzeba — komtur podszedł do jednego z koszy i wyjął po minucie grzebania i rozwijania niektórych zwojów jeden z nich, nieco mniejszy. Podał go Constantinowi. — Mapa też się przyda, chociażby do zaznaczania drogi. Jeśli coś jeszcze ci przyjdzie bracie do głowy, mów śmiało. Jutro o świcie spotkamy się jeszcze w miejscu zbiórki. Dzisiejsze wieczorne modły w pełni poświęcimy twojej sprawie. To chyba... wszystko?

W oczach Archibalda pojawiło się to klasyczne zniecierpliwienie, jakim wykazują się czasem dzieci, które następnego dnia mają jechać do dziadków. Usiadł zaraz do biurka i szybko wypisał dwa listy, natychmiast je podpisując i lakując. Jeden podał Erhartowi, po drugi zaś zawołał przechodzącego akurat zakonnika i poprosił o dostarczenie do rąk Czarodziejki. Po tym otrzepał dłonie i z mdłym uśmiechem powiódł spojrzeniem po mężczyznach. — Niech Sakir oświetla wam w tych mrocznych czasach drogę, bracia.

Komandoria Zakonu Sakira

94
- Wspaniale, Erharcie, liczę na ciebie. - Constantin nieznacznie skinął głową mężczyźnie, po czym wrócił spojrzeniem do komtura Saran Dun. Nie wątpił, że ten wypisze zaraz istotne dokumenty, więc nie dodawał już ani słowa. Poczuł delikatną nutę zmęczenia, która cudem przebiła się przez płonący w nim entuzjazm i świeżo rozbudzoną nadzieję. Ciężka noc wciąż dawała o sobie znać, kładła się cieniem na tym jakże wspaniałym i obfitym w dobre wieści dniu.
Holscher pokiwał powoli głową. Rozumiał sytuację Archibalda i, szczerze mówiąc, najpewniej nawet nie liczył na żadną inną odpowiedź. Wiedział jednak, że musiał zapytać, by później, podczas drogi, nie pluć sobie w brodę za jakiekolwiek zaniedbania.
- Oczywiście, rozumiem. Nie mogłem jednak nie zapytać. - pozwolił sobie na lekki uśmiech, po czym znów zamilkł na chwilę, wsłuchując się w słowa swojego dowódcy.


- Dwudziestu pięciu, bracie. Towarzyszyć mi będzie jeszcze inkwizytor Varus. - wtrącił, poza tym kiwając jedynie głową. W milczeniu obserwował grzebiącego w jednym z koszy Archibalda, po czym przyjął od niego zwój i schował go do sakwy przy pasie.
- Dziękuję, z pewnością się przyda. Wszak nie samą magią człowiek żyje; stary, dobry papier również ma swoje niezaprzeczalne zalety. Nie omieszkam się odezwać, gdybym pomyślał o czymś jeszcze. - wstał z krzesła, wspierając się na podłokietnikach.
Jeśli wszystko pójdzie dobrze, to jutro o tej porze będzie już z dala od tego paskudnego, brudnego miasta, klejnotu koronnego królestwa Keronu. Nie mógł się doczekać odetchnięcia świeżym, choć morowym, powietrzem, odpoczęcia od tego ciągłego zgiełku i ciasnoty ulic stolicy, zapełnionych po brzegi ciżbą ludzką, która napływała tutaj z całej prowincji. Może jednak nie nadawał się na wyższe stanowiska? Spasiona, zapatrzona w siebie szlachta, ślepa na bolączki prostych ludzi, doprowadzała go do białej gorączki, a samo miasto jawiło się jak jakaś straszliwa, chora abominacja. Czyż z tym właśnie chciał się użerać, gdy marzył o awansie w szeregach Zakonu? Nie potrafił sobie odpowiedzieć na to pytanie.
Teraz zresztą nie było ważne. Teraz liczyła się tylko wyprawa, jedyny promyk nadziei dla tych smutnych ziem... Porażka nie wchodziła w grę.


Archibald szybko wypisał potrzebne listy. Constantin skłonił się lekko i ruszył do wyjścia.
- I napełnia serca swym sprawczym ogniem. Dziękuję, bracie. - z tymi słowami na ustach nacisnął na klamkę i wyszedł z gabinetu von Ortenberga. Skinieniem głowy odprawił Erharta, by zaraz powieść nieprzytomnym wzrokiem po okolicy. Słońce stało wysoko, jednak do wieczornych modłów wciąż było daleko. Pozwolił ponieść się swoim nogom, ciekawy, gdzie go zaprowadzą. Nie zdziwił się zbytnio, gdy po paru minutach spokojnego marszu stanął przed drzwiami do swojej celi. Nade wszystko potrzebował teraz odpoczynku.
Wszedł do środka, zamknął za sobą drzwi i z ciężkim westchnięciem usiadł na krześle. Sięgnął po miecz i osełkę, zatracając się na parę chwil w tym monotonnym zajęciu. Skończył dopiero, gdy nabrał pewności, że ostrze byłoby w stanie bez problemu przeciąć rzuconą w powietrze chustę.


Zaraz też padł na kolana przed swą pryczą i pogrążył się w żarliwych modłach. Zaczął od zwykłych modlitw, by w końcu przejść do bardziej osobistych słów, płynących prosto z serca, nie zaś owitych w dawno wyuczone formułki. Prosił Sakira o wybaczenie za wszelkie swe przewiny, świadome, bądź nie, prosił go o siłę, by dalej nieść w świat jego boskie światło i o błogosławieństwo dla nadchodzącej wyprawy. Trwał tak, aż ból kolan nie zmusił go do otworzenia oczu, wstania i rozprostowania kości. Zastane członki bolały, stawy mężczyzny głośno strzeliły, gdy wreszcie stanął na nogi, ale czuł się o wiele lepiej. Modlitwa jest jak medytacja; uspokaja. Odprężył się, zmęczenie gdzieś zniknęło.
Odruchowo wyjrzał przez okno, by dostrzec zapadający powoli zmrok. Kontent z takiego obrotu spraw poprawił ubrania, otarł kurz z kolan i bez ociągania się ruszył na dziedziniec, gdzie miał nadzieję spotkać się ze swoimi żołnierzami.


Dostrzegł ich od razu. Stali dość nonszalancko, rozmawiali między sobą, co jakiś czas jednak szukając wzrokiem dowódcy. Stanowili największą grupę na dziedzińcu i, w przeciwieństwie do innych obecnych na nim osób, nie śpieszyli się nigdzie, ani nie trenowali. Wyraźnie na coś oczekiwali.
Gdy tylko dostrzegli nadchodzącego Constantina, prędko ustawili się w dwuszeregu i wyprężyli na baczność. Wszelkie rozmowy momentalnie umilkły, na twarzach żołdaków pozostało tylko skupienie i ciekawość. Kwestią dyskusyjną było, czy z drugiej ręki nie dotarły już do nich wieści o nadchodzącym zadaniu, szczególnie, gdy brało się pod uwagę służących, uwijających się przy zapasach pod czujnym okiem Erharta, jednak nie było to ważne. Holscher z zadowoleniem obserwował dyscyplinę swoich ludzi, bez słowa stając przed nim. Powiódł wzrokiem po znajomych twarzach, nim wreszcie uśmiechnął się.
- Żołnierze! Opadła na nas łaska Sakira. - zaczął donośnym, podniosłym głosem - Zakon odnalazł sposób na ukrócenie zarazy, nękającej nasze ziemie! A my... My zostaliśmy jego zbrojnym ramieniem, które poprowadzi gorejący miecz naszego Pana prosto w plugawe serce klątwy! Żołnierze! Na waszych barkach spoczną losy Keronu. Swoimi piersiami będziecie zasłaniać kapłanów Karilii, którzy są w stanie raz na zawsze odwrócić działanie klątwy. Jeśli nam się uda, wasze rodziny raz jeszcze będą mogły odetchnąć pełną piersią bez strachu o jutro! - nie krzyczał, nie miał tego w zwyczaju, głos jego był jednak silny i ognisty, rezonował między ścianami dziedzińca - Z uniesionymi głowami pójdziemy w paszczę lwa, zmiażdżymy wszystko, co ośmieli się stanąć na naszej drodze i przeszkodzić nam w naszej świętej misji. Zwyciężymy! Przywrócimy życie naszej krainie. - zamilkł na moment, patrząc po twarzach swoich podwładnych.
- Jesteście ze mną? - zapytał, tym razem bardzo spokojnie. Poczekał na ich reakcję, po czym uśmiechnął się i pokiwał głową, splatając ręce z plecami. - Wspaniale. Wyruszamy jutro o świcie. Przygotujcie się i odpocznijcie. W was nasza przyszłość. W waszych mieczach i tarczach. - machnął ręką - Rozejść się.
Obrazek

Komandoria Zakonu Sakira

95
Mistrz Gry

Ach tak, dwudziestu pięciu. Przepraszam — mruknął Ortenberg. Liczby były potrzebne rachmistrzowi, więc za bardzo swoją pomyłką się nie przejął. Erhart zaś wyglądał, jakby zanotował w pamięci poprawioną liczbę. Następnie po podsumowaniu całego spotkania razem z Constantinem ukłonił się, odpowiedział formułką i zaraz zniknął po przeciwnej stronie korytarza, zajmując się już całą logistyką przedsięwzięcia.

Komtur Kruczego Fortu znalazł się niedługo pod drzwiami własnej celi, niepomny stawianych kroków. W środku postanowił się pomodlić o powodzenie misji i o siłę potrzebną mu do poprowadzenia ludzi ku świetlanej przyszłości. Sakir nie odpowiadał, a jedynym znakiem świadczącym o upływie czasu były zastałe kolana i blednące światło wpadające do pokoiku. Powstawszy, Holscher zauważył, że to pora na rozmowę z żołnierzami. Na dziedzińcu kręciło się kilka osób, paru adeptów, trochę żołnierzy i służby, niektórzy zerkający z ciekawością na tuzin ludzi oczekujących na kogoś. Zanim Constantin zaczął przemawiać żarliwie, złapał go też posłaniec, który do rąk własnych wręczył mu listy. Pierwszy z nich pochodził od kapłanów Kariili, którzy prosili, aby jutro o świcie stawić się pod pałacem królewskim, gdzie wszyscy zostaną odprawieni. W drugim zaś Ortenberg informował, że on i jego kusznicy także będą w tamtym miejscu, gotowi do wymarszu i pobłogosławienia. Pozostało mu więc poinformować Czarodziejkę i jej Inkwizytora, a także Gerwalda o planowanym wymarszu.

Nie tylko stojący w zwartym dwuszeregu żołnierze słuchali przemowy Constantina. Pojedynczy przechodnie zbierali się niedaleko, nasłuchując, co do powiedzenia ma zakonnik, a z kilku zrobiło się zaraz kilkunastu. Wszyscy szeptali między sobą co jakiś czas, z przejętymi minami obserwując sytuację na dziedzińcu. Zaś jego ludzie... widział już ten wyraz twarzy kilka razy dzisiaj. Nadzieja na lepsze jutro, na to, że w Kruczym Forcie przestanie brakować pożywienia, że ich rodziny faktycznie będą bezpieczne. W ich oczach urosła duma z powierzonego im zadania i powaga przy zdaniu sobie sprawy z wagi tej misji. Gdy zaś Constantin zapytał, czy są z nim, każdy z nich bez najmniejszego wahania potwierdził to. W tłumie pojawiły się pojedyncze oklaski i śmiechy pełne ulgi. Zabił dzwon oznajmiające wieczorne modły.

Mszę prowadził specjalnie wydzielony do tego kapłan, który rozpoczął liturgię wzniesieniem modłów do samego Sakira, następnie czytaniem, w którym mówił o odwadze i bezwzględnej lojalności wobec ich Pana. Na końcu poprosił wszystkich, aby od dzisiaj każdy modlił się o powodzenie misji, która ma znieść ciążącą nad prowincją plagę.

Gerwald, Kayleigh i Tertius zostali poinformowani o wyjeździe z samego rana. Żolnierze rozeszli się do swoich cel, podobnie do Constantina, któremu ta noc przyniosła ukojenie, o jakim marzył w ostatnich dniach. Nie pamiętał żadnego snu, a spał jak małe dziecko. Gdy wybudził się całkiem wypoczęty, w komnacie było całkiem ciemno. Ba, dopiero pierwsze szare przesmyki pojawiały się na nocnym niebie, co oznaczało, że idealnie się obudził. Komturia była opustoszała, ale gdy ubrany i przygotowany do wyjazdu wyszedł na zewnątrz, czekał na niego Erhart.

Powozy oczekują pod bramami miasta. Pojadą z wami dwa, po dwóch woźniców na każdym, w razie gdyby innemu coś się stało. Było... ciężko zdobyć zapasy, ale jakoś mi się udało — powiedział ściszonym tonem, adekwatnym do godziny, o której obaj byli na nogach. Po chwili wahania rachmistrz wyciągnął do Constantina dłoń. — Powodzenia.

Na zewnątrz było zimno, adekwatnie do wczesnej wiosny. Równonoc powinna być dopiero za około tydzień, ale i tak prawdziwe ciepło dotrze na daleką północ najwcześniej w maju. Razem z nim wychodzili żołnierze i Gerwald, któremu tak wczesne wstawanie nie było chyba w smak, chociaż zdawał się ukrywać to, jak tylko mógł. Czekały tam na nich osiodłane konie w liczbie czternastu. Obok nich siedziała w siodle Kayleigh Rottbane, owinięta w podbity futrem płaszcz, z czapką na głowie i pełnymi jukami. Uniosła dłoń do serca w geście powitania, w drugiej trzymając długą różdżkę zakończoną kryształem owiniętym fantazyjnymi wzorami z drewna. Obok niej na większym koniu siedział rzeczony Inkwizytor, który pomagał jej w tworzeniu zaklęcia. — Bracie, poznaj Iskara Salzteina. —Nie można było go określić innym słowem, niż gigant, większy od Tertiusa. Bary miał jak dwóch chłopa, glacę lśniącą, nieokrytą żadną czapką, dzięki czemu Constantinowi wydawało się, że nie ma na niej nawet szczeciny, podobnie zresztą jak na szczęce. Był wysoki jak góra, ale emanował od niego niepokojący spokój, jakby był dębem stojącym na wietrze, nieugiętym i niełamliwym. Spojrzał małymi, czarnymi oczami na Constantina, a on sam poczuł się, jakby ten czytał mu w duszy. Inkwizytor był z niego idealny, jakby sam Sakir stworzył go do reprezentowania siły zakonu.

Nie odezwał się słowem, gdy przedstawiano go, tylko skinął krótko głową w kierunku dowódcy. Constantin widział tylko, że pod ciepłym płaszczem ubrany był w zbroję, a u pasa trzymał morgenstern i łańcuch. Obok niego przygotowany siedział także już na koniu Tertius Verus, unosząc doń dłoń. On wyposażony był po prostu w miecz dwuręczny wykuty specjalnie na jego życzenie, aktualnie przytroczony do juków. Felczer i żołnierze dosiedli koni i prowadzeni przez Holschera ruszyli w stronę pałacu, gdzie mieli odebrać kapłanów i kuszników.

Straż pałacowa, widząc niecodzienną procesję, bez wahania otworzyła im wrota, przepuszczając zbrojne ramię Sakira do środka. Jeden ze strażników pokierował ich przed główne wejście do zamku, odprowadzając ich wszystkich zaspanym, acz zaciekawionym spojrzeniem. Nietrudno było znaleźć owe wrota, głównie z tego względu, że szeroka ścieżka prowadziła prosto do pałacu, a poza tym pomimo szarówki, jaka tkwiła na zewnątrz, pod wejściem było niemałe zgromadzenie.

Nie wiedziałam, że będzie nas żegnał sam król — powiedziała Kayleigh, zrównując się z Holscherem, wskazując na to, co zauważyła pierwsza. Faktycznie, otoczony osobistą strażą o emblematach niepodobnych klasycznej pałacowej, stał król Aidan Augustyński. Stał wyprostowany, samą posturą emanując wyuczoną za młodu etykietą przyszłego króla. Na purpurowy kubrak narzuconą miał szarą, podbijaną futrem pelerynę, która miała zatrzymywać ciepło. U pasa miał miecz, najpewniej ceremonialny, zaś gdy Constantin schodził z konia i mogąc przyjrzeć się bliżej jego twarzy, widział pierwsze zmarszczki na czole i być może nawet pojedyncze siwe włosy przeplatające się z jego normalnym, hebanowym kolorem. Na głowie poza tym miał koronę, piękną, drogocenną. Ledwo zbliżał się komtur do niego, spojrzenie Aidana padło nań, świdrując go uważnie i przenikliwie, podobnie do Iskara, a może i nawet bardziej. Był niemal przekonany, iż monarcha go właśnie ocenia, czy podoła zadaniu, jakie mu powierzono. Za nim stał drugi mężczyzna ciasno zawinięty futrami, trzymając coś w dłoniach.

W drugiej grupce stał Ortenberg, także ciepło ubrany, w otoczeniu własnych żołnierzy oraz obiecanych czterech kuszników. W trzeciej zaś stało kilku kapłanów. Na ich czele stała starsza, nieco pulchna kobieta podpierająca się o ceremonialny, wykonany ze złota sierp. W środowisku zakonnym nie sposób było nie kojarzyć lady Tyldy Fraise z Meriandos, przeoryszy całego zakonu Kariilinów rozsianego po królestwie. Towarzyszyło jej kilku innych kapłanów, ale czworo z nich wyglądało ewidentnie na gotowych do drogi. Na razie się nie odzywali, patrząc po wszystkich, czekając, kto pierwszy zacznie mówić.

Wszyscy przybyli złożyli pokłony królowi. Ten uniósł okutą w rękawiczkę dłoń do góry i z lekkim uśmiechem rzekł: — Powstańcie. Dzisiaj to ja powinienem kłaniać się przed wami i składać hołd waszemu poświęceniu i odwadze. — Żołnierze i Inkwizytorzy, wyjątkowo rozbudzeni niecodziennym spotkaniem natychmiast wyprostowali się, zaś władca Keronu odwrócił się i skinął na mężczyznę stojącego za nim. Ten podszedł do nich z trzymanym puzderkiem. Uchylił je, a oczom komtura ukazała się szklana kula z zamkniętym w środku mlecznobiałym światłem. — Wraz z moim błogosławieństwem ofiarowuję wam ten artefakt. Nie wiadomo, co dokładnie czeka na was w centrum plagi, a dzięki temu będziecie w stanie zyskać chociaż odrobinę czasu do ewentualnego przegrupowania się. Liczę jednak, że nie będziecie musieli z tego korzystać.

To bariera ochronna. Nie przelecą przez nie pociski, a i rozprasza magię, ale nie trwa w nieskończoność. Ma zapewnić tyle czasu, aby nabrać oddechu. Tylko tyle byliśmy w stanie przygotować wam na drogę. Aby z tego skorzystać, wystarczy rozbić kulę — powiedział mężczyzna obok, podając Constantinowi pudełeczko, po czym posłusznie usunął się w cień króla, który także na razie cofnął się i skinął głową do przeoryszy. Ta uśmiechnęła się znacznie cieplej, podchodząc do zakonnika z jednym ze swoich zauszników, który także trzymał w dłoni zawiniątko. Przez rękawiczki Holscher czuł bijące odeń ciepło.

Poza nadzieją na lepsze jutro i ciężarem ochrony moich braci i sióstr jedyne, co mogę ci podarować, to ten symboliczny podarunek. Chleb, symbol Kariili, wypieczony w najgorętszych płomieniach. Może okaże się zbawieniem, kto wie — przeorysza wzruszyła ramionami, po czym skinęła dłonią na czwórkę gotowych do drogi kapłanów. — Co zaś się tyczy twych podopiecznych, pozwól, że ich przedstawię. Pierwej poznaj Magnę Felleux, świadkinię objawienia samej Kariili. To ona miała okazję ujrzeć na własne oczy cud, jaki nastał i nadzieję, którą nasza pani nam podarowała. To ona była pierwszą, która przyniosła do naszego domu dobrą nowinęmłoda kobieta o porcelanowej skórze i delikatnej urodzie dygnęła przed Constantinem. Wyglądała na kruchą. — Sabrina de Fond pracowała przez ostatnie lata nad cudem naszej Pani, aby razem z resztą opracować rytuał mogący pozbyć się klątwy z naszej prowincji — koło Magny stała druga dziewczyna, o równie kruchej figurze i delikatnym spojrzeniu. Parę rudych kosmyków wystawało jej znad płaszcza. Skinęła głową z uśmiechem, będąc przedstawianą. — Isaac Neister jest odpowiedziany za główne pokłady magiczne mające być włożone w rytuał, bez niego nie wiadomo, czy w ogóle moglibyśmy się dzisiaj spotkaćmężczyzna zbliżony wiekiem do Constantina również skinął głową w jego kierunku. Ku jego uldze nie wyglądał na takiego, którego mógłby zdumchnąć byle podmuch wiatru. — Ostatnim kapłanem, który będzie uczestniczył w rytuale, jest Leopold Karst. To on przewodził pracom nad cudem i to on wie o nim najwięcej — drugi z panów był najstarszy i ewidentnie biło od niego mądrością nabytą przez lata wiernej służby Kariili. Przeorysza po przedstawieniu ich wszystkich raz jeszcze uśmiechnęła się szerzej. — Z mojej strony to wszystko. Ja także was błogosławię w imię naszej dobrej Pani. Niech czuwa nad waszymi duszami w trakcie wędrówki i nie pozwoli, aby stała im się krzywda.

Kapłani wrócili do koni, pozwalając podejść Ortenbergowi do Constantina. Położył dłoń na jego ramieniu i wskazał na zakonników stojących sztywno za nim. Nie umknęło Holscherowi, że jeden z nich jest krasnoludem.— Ostatnie dni byly wyjątkowo ciężkie dla nas wszystkich, ale udowodniliśmy, że nawet w najmroczniejszej godzinie zawsze zapłonie gorące światło naszego Pana, oświetlając nam drogę naprzód. Niechaj Sakir spojrzy na ciebie łaskawym okiem. Gdy wrócisz, zapewne będziemy wyruszać pod Nowe Hollar. Oby cię ta bitwa nie ominęła — poklepawszy komtura po ramieniu, kontynuował, oglądając się za ramię. — Wedle twojej prośby, przygotowałem ci czterech strzelców wyborowych, najlepszych, jakich mam. Będą pilnować tyłów i nie pozwolą ukrytemu zagrożeniu zaatakować niespodziewanie.

Jeszcze jedno — odezwał się Aidan, wskazując na swojego sługę, który wyciągnął kolejne zawiniątko — niewielkie, mieszczące się w dłoni— podarowując je zakonnikowi. — Pozbywszy się źródła plagi, wyślijcie do stolicy wiadomość. Dotrze szybciej niż wasze konie, a dzięki temu będziemy mogli natychmiast rozpowiedzieć dobrą nowinę — król skinął głową na ludzi, którzy mieli dołączyć do orszaku Constantina, a ci natychmiast zaczęli dosiadać wierzchowców.

Losy Saran Dun i całej Królewskiej Prowincji spoczywają na twoich barkach, Constantinie Holscherze. Wszyscy ludzie pozbawieni dachu nad głową będą na ciebie liczyć. Powodzenia w nadchodzącej podróży — powiedział jeszcze, po czym wycofał się między swoich ludzi. Kapłani i kusznicy byli gotowi do drogi.

Podkład muzyczny
Dwadzieścia pięć osób zawróciło konie i z Constantinem Holscherem na czele wyruszyło z dziedzińca pałacu królewskiego, przechodząc wkrótce przez bramę, prosto na ulice Górnego Miasta. Dzień dopiero się zaczynał, a pogoda miała im dopisywać, sądząc po czystym niebie, nadal bladym na zachodzie i różowiącym się na wschodzie. Stukali kopytami o wybrukowane ulice, wodząc między pięknymi domami – każdy poważny, wiedzący, na co się pisze i liczący się z tym, że może umrzeć... a jednak pełen nadziei, że już niedługo plaga nieurodzaju się zakończy. Po swojej stronie mieli bogów czuwających nad ich drobnymi istnieniami. Przeciw nieznane jeszcze niebezpieczeństwa szlaku, czyhające na nich w przyszłości.

Minęli bramy dzielnicy szlachty, wkraczając prosto w skromne budynki rzemieślników, aby niedługo raźny stukot kopyt przemienił się w chlusk kałuż. Mijali szwendających się pijaków odprowadzających ich zdziwionymi spojrzeniami, sieroty, które zaciekawione zerkały spomiędzy zabudowań oraz wczesnych skowronków ruszających do katorżniczej pracy od świtu do zmierzchu. Każdy patrzył na nich z niezrozumieniem, przeczuwając jednak coś większego, czego ich umysły jeszcze nie wiedzą i nie rozumieją. Coś podniosłego, co przyprawiało ich o gęsią skórkę.

Wrota miasta zostały otwarte przed nimi jeszcze zanim do nich dotarli. Przed nimi stały dwa wozy zaprzężone po dwa konie, z opatulonymi woźnicami czekającymi na ich przybycie. W milczeniu ruszyli za orszakiem, na południe, w stronę granicy dobra i zła – granicy, zza której nie będzie już powrotu.

Zatrzymali się kilkadziesiąt metrów za pasem rzadkiej zieleni, przed sobą mając poczerniałą ziemię, suche drzewa i miażdżącą uszy ciszę. Niedaleko rysował się zagajnik, czarny jak noc i ponury, nijak niezachęcający do dalszej wędrówki. Gdzieś tam dalej był Kruczy Fort, przez który być może będzie im dane przejechać. Gdzieś tam były opuszczone wsie, gnijące truchła zwierząt i bandyci napadający każdego, kto miał chociaż odrobinę pożywienia przy sobie.

Kayleigh zeszła z konia, podchodząc do leżącej nieopodal gałęzi. Wbiła ją w suchą glebę, po czym gestykulując w powietrzu, zaczęła inkantować.

Wskaż nam drogę, Panie
Nam błądzącym w ciemności
Rozjaśnij nam mrok nadchodzącej podróży
Nam błądzącym w ciemności
Rozbłyśnij wiecznym ogniem płonącym w nicości
Nam błądzącym w ciemności
Pokaż nam jądro mroku
Nam błądzącym w ciemności

Z każdym słowem wokół czubka gałęzi zaczęły pojawiać się błękitne iskry, które raz po razie płonęły coraz bardziej. Siostra Rottbane powtarzała inkantację kilka razy, aż nad konarem pojawił się czysty, niebieski płomień wijący się jakby wiał naprawdę mocny wiatr. Ostrożnie, jakby za chwilę miał być zdmuchnięty, zakonnica podniosła gałąź i wróciła na konia, wystawiając ją przed siebie. Płomień zadygotał i po chwili zastygł w miejscu, wskazując południe – w kierunku Nowego Hollar.

Gotowy? — zapytała.

Komandoria Zakonu Sakira

96
Komtur Kruczego Fortu był nieco wybity z rytmu nagłym pojawieniem się posłańca, który wcisnął mu do rąk listy, w chwilę po tym, jak pojawił się na dziedzińcu. Zatrzymał się na moment, by je odpieczętować i szybko przelecieć wzrokiem po tekście. Kontent, uśmiechnął się do zgrabnych liter, odciskających się swą czernią na jasnym papierze. Nie podobała mu się wizja maszerowania pod pałac królewski i ponowne obcowanie z tamtejszym ostentacyjnym przepychem, ale czymże była ta drobna niedogodność, w obliczu tak świętej misji?
Miał ochotę rzucić gońcowi monetę, ale ten już gdzieś zniknął. Holscher zawinął więc listy z powrotem i schował je do sakwy, ruszając już w stronę swoich żołnierzy. Nie mówił długo; wojowie nie potrzebowali kwiecistych przemów, ale starał się dobrać słowa w taki sposób, by napełnić ich serca odwagą i zapałem, przygotować ich na ewentualne poświęcenia, na które sam byłby gotów. Miał nadzieję, że nikt nie będzie musiał oddawać za nikogo życia, jednak nie wiedział, jak długa i jak trudna czeka na nich droga. Należało więc gotować się na wszystko.


Jego ogniste słowa przyciągały kolejnych słuchaczy, jednak sam Holscher nie poświęcał im większej uwagi, lustrując uważnie swoich podwładnych. Widział nadzieję wymalowaną na ich twarzach i skrzące się spojrzenia, dumę, prostującą ich sylwetki bardziej nawet niż zwykły salut; widział, że jego słowa trafiły na podatny grunt. Gdy bez wahania odszczeknęli mu to, co chciał usłyszeć, uśmiechnął się i kazał im się rozejść.
Niektórzy z gapiów klaskali, ktoś śmiał się z wyraźnie słyszalną ulgą; ziarno nadziei zostało zasiane. Miał nadzieję, że okaże się dobrym ogrodnikiem i pozwoli mu rosnąć, kwitnąć, że… nie zwiędnie, jak wszystko w tej smętnej, spowitej klątwą krainie.
Dzwony wybiły go z rozmyślań. Bez chwili wahania podążył na kolejne modły, gotowy raz jeszcze zawierzyć patronowi Zakonu swe ciało, życie i duszę.


Msza minęła mu w stanie dziwnego transu, w który nie wpadł już od lat. Unosił się wraz z dymem kadzidła, śpiewał niemal do zdarcia gardła i słuchał, całym sobą chłonąc słowa kapłana, jak drżący akolita na swych pierwszych kazaniach. Wierzył w boską ingerencję, pozaziemską siłę, która poprowadzi go słuszną ścieżką i rozgromi czekający na niego mrok. Była to wiara tak płomienna i tak dziecięco naiwna, że nie mogła utrzymać się zbyt długo, jednak przyniosła jego zmęczonemu umysłowi niejakie ukojenie. Jak dobrze było choć na moment przenieść odpowiedzialność na kogoś… na coś innego, stać się jeno podmiotem, małym pionkiem, patykiem, płynącym z nurtem świętej rzeki.
Rzeczywistość wróciła do niego, gdy wyszedł z kaplicy i uwolnił się od ciężkiego zapachu kadzideł. Chłodne, nocne powietrze smagało jego twarz, kiedy kroczył w stronę swoich kwater, a na barki mężczyzny ponownie opadł niesamowity ciężar. Był dzieckiem Sakira, jego oddanym sługą… Ale każdą decyzję będzie musiał podjąć sam, sam opuści zbrojne ramię na swych wrogów, a towarzyszyć mu będzie jeno cisza i wiara, że postępuje słusznie.


W swojej celi skreślił szybko kilka liścików, po czym wychylił się na korytarz i złapał jakiegoś służącego, któremu zaraz wcisnął do rąk skrawki papieru wraz z instrukcjami do kogo mają trafić. Dodał też złotą monetę za fatygę.
Zamknął za sobą drzwi i zmęczonym wzrokiem omiótł swój pokój. Ostatnia noc w łóżku i cieple. Od jutra już tylko trakt, stal i chłód. Otworzył szafę i wyjął z niej kilka tobołów, w których spoczywały, bezpiecznie zawinięte, elementy jego pancerza. Najpierw wyciągnął kirys z barwionej na czarno stali i położył go na biurku, które lekko zatrzeszczało pod jego wagą. Zaraz wydobył też koszulę kolczą i przewiesił ją przez krzesło. Stalowe nagolenniki oparł o ścianę obok łóżka, a rycerski hełm dołączył na biurku do kirysu. Przez chwilę z nutą nostalgii patrzył na swój ekwipunek, by zaraz rozebrać się i położyć pod pierzyną.
Sen szybko otulił komtura swym słodkim, ciepłym uściskiem. Constantin na parę chwil zupełnie zniknął, zatopił się w zbawczej ciemności, odnajdując weń tak potrzebne mu ukojenie.


Wstał nad ranem, jeszcze nim na stolicę Keronu spłynęły pierwsze promienie słońca. Z uśmiechem na ustach ubrał się i przywdział pancerz. Obmył twarz wodą, przeczesał włosy, wziął hełm pod pachę i wyszedł na korytarz. Miecz dyndał mu przy pasie, a rubiny w insygniach zakonnych zdawały się błyszczeć światłem zupełnie nieproporcjonalnym do szarugi na zewnątrz. Przywitała go pustka; nawet służący najpewniej jeszcze spali, zaś do porannych modłów pozostało jeszcze sporo czasu. Maszerował pustymi korytarzami, za jedynego towarzysza mając echo swoich ciężkich kroków. Tuż przed wrotami prowadzącymi na zewnątrz wpadł na Erharta, którego powitał uprzejmym skinieniem głowy.
- Nie wątpiłem w ciebie nawet przez chwilę, Erharcie. Dziękuję ci za twoją oddaną służbę, naprawdę bardzo mi pomagasz. – bez chwili zawahania uścisnął dłoń rachmistrza, zamykając ją w stalowym, rycerskim uścisku i poklepał go po plecach – Dziękuję. Odpocznij tu trochę, jeśli to w ogóle możliwe. Zasługujesz na to, jak nikt inny. – uśmiechnął się doń szczerze i zadziwiająco ciepło, zupełnie jakby wiecznie wymalowany na twarzy komtura chłód był jedynie iluzją, niemającą żadnego odbicia w rzeczywistości. Powaga jednak prędko powróciła na oblicze Constantina, gdy już pożegnał się z rachmistrzem i wyszedł na zewnątrz.


Chłód sprawił, że opatulił się szczelniej swoim charakterystycznym, futrzanym płaszczem… Jednocześnie jednak starał się łapać twarzą podmuchy chłodnego wiatru, czerpiąc niejaką przyjemność ze szpilek mrozu, które wbijały mu się w policzki. Zimno pomagało się rozbudzić, prędko wypędzało z człowieka znużenie, na które teraz zdecydowanie nie miał czasu. Ruszył w stronę osiodłanych koni, wzrokiem szybko odnajdując Strzałkę, swoją białą klacz. Nie poświęcał żołnierzom, ni zaspanemu Gerwaldowi większej uwagi.
- Na koń, ludzie! Jedziemy pierw do górnego miasta, odebrać kapłanów i parę rąk do pomocy. – rzucił do żołnierzy, na tyle głośno, by każdy go wyraźnie usłyszał, starając się jednak zachować tyle ogłady, żeby swoim huczeniem nie pobudzić połowy komandorii.
Odpowiedział na gest czarodziejki, lekko się przy tym skłoniwszy, po czym prędko przeniósł wzrok na jej towarzysza. Nie był pewien, czy spotkał dotychczas w swym życiu personę większą i sprawiającą groźniejsze wrażenie od Tertiusa, z którym przyjaźnił się od lat. Miał inkwizytora Varena za szczyt ludzkich możliwości, człowieka-skałę, który najpewniej samym swoim spojrzeniem mógłby łamać drzewa, a ciosem gołej pięści rozbijać skały. Iskar Salztein był zaś jak góra.
Prawdziwy gigant, szeroki jak królewska szafa, o wejrzeniu zimnym jak najwyższe górskie szczyty. Holscher od dzieciństwa nie spotkał osoby, której wzrok mógłby go onieśmielić, jednak pod czujnym okiem Iskara czuł się… Mały… Splamiony grzechem, którego sam jeszcze nie poznał.
- Bądź pozdrowiony, bracie. – gigant tylko skinął mu głową. Wtedy też komturowi rzucił się w oczy morgenstern, który inkwizytor trzymał przy pasie. Aż strach pomyśleć o nieszczęśniku, który znalazł się kiedyś po złej stronie tej paskudnej broni. Pozdrowił również Tertiusa, nawet lekko się doń uśmiechając.
Holscher podszedł do Strzałki, by schować hełm do juków. Przywitał się z klaczą, gładząc ją po boku i klepiąc lekko po pysku.
Przed nami nasza najważniejsza wyprawa… Nie zawiedź mnie, moja droga, bądź silna. – myślał, wskakując na siodło. Wiek na całe szczęście nie naznaczył jeszcze Holschera swoim piętnem; mężczyzna nadal był sprawny jak młodzik, w jego żyłach płynęła ognista krew, a mięśnie bez oporu spełniały jego polecenia. Constantin rozejrzał się dokoła, upewniając się, że wszyscy już osiodłali konie, po czym uniósł zaciśniętą w pięść dłoń i dał znak, by reszta jechała za nim.


Przemykali ulicami miasta, niczym jesienny wiatr, prędko docierając pod bramy pałacu. Strażnicy bez chwili ociągania się otworzyli przed nimi wrota, przepuszczając drużynę dalej, w głąb kompleksu pałacowego.
Constantin zmarszczył czoło, widząc przed sobą niemałe zgromadzenie. Nie spodziewał się tylu ludzi; oczekiwał raczej prędkiego uzupełnienia szeregów, może paru pokrzepiających słów od Archibalda… Tu zaś, otoczony przyboczną strażą, stał sam władca Keronu. Zaraz obok Aidena wyróżniała się charakterystyczna kobieca sylwetka, mogąca należeć chyba tylko do przeoryszy zakonu Kariilinów. Ciężar odpowiedzialności niemal przygniatał go do ziemi, jednak Holscher robił co w jego mocy, by pozostać dumnie wyprostowanym, niewzruszonym jak skała podczas wichury.
- Ja też nie, siostro. – odparł wciąż nieco skołowany Constantin. Oczywiście, mógł połączyć kropki; z jakiego innego powodu miałby niby podjeżdżać pod pałac? Jednakże nieobecność władcy na naradzie sprzed kilku dni kazała mu myśleć, że Aiden wolał wyręczać się swoimi ludźmi, niż robić cokolwiek osobiście. Może jednak błędnie go ocenił?
Czuł na sobie czujne, badawcze spojrzenie króla i znosił je dzielnie, nie odwracając wzroku nawet na sekundę. Podjechał nieco bliżej, zszedł z konia i od razu przyklęknął na jedno kolano, zwieszając w pokorze głowę.
Nie w smak było mu padać na ziemię przed świeckim władcą, ale respektował zasady etykiety.


Na komendę króla powstał i wyprostował się, tak jak wszyscy inni. Obserwował władcę spokojnym wzrokiem, który zaraz jednak umknął na bok, w stronę mężczyzny z tajemniczym puzderkiem. Rycerz przyłożył dłoń do piersi i skłonił się lekko przed pierwszym mężem Keronu.
- Dziękuję ci za twą hojność, mój panie. Nie zostanie ci zapomniana. – Holscher zgiął kark raz jeszcze, by w końcu przyjąć do rąk pudełko z artefaktem. Miał szczerą nadzieję, że nigdy nie znajdą się w tak trudnej sytuacji, by musieć z niego skorzystać, jednak nie sposób było nie radować się takim podarkiem. A nuż uratuje im wszystkim życie?
Król wycofał się, ruchem głowy dając znać przeoryszy. Constantin z pokorą zgiął przed nią głowę.


Nikt nie dał nam więcej, niż wy, siostro. To dzięki waszym modłom stolica ciągle opiera się klątwie, a wasza interwencja może zakończyć tą tragedię raz na zawsze. Nie mógłbym prosić o cokolwiek innego. Dziękuję ci za szansę na nowy świt i w pokorze przyjmuję twój podarek. – skłonił się raz jeszcze, z zaciśniętą w pięść dłonią przyłożoną do serca.
W milczeniu, ze skupieniem wymalowanym na twarzy, słuchał dalszych słów przeoryszy. Długo patrzył na Magnę, dziewkę młodą i kruchą jak porcelanowa figurka. Przerażała go wizja troszczenia się o tak delikatne istoty, ale wierzył, że podoła, że uchroni je przed wszelkimi niebezpieczeństwami traktu. Tak mu dopomóż Sakir. Uprzejmie skinął jej głową, gdy dziewka przed nim dygnęła.
Panna Felleux fascynowała go swoim delikatnym, świętym niemal obliczem, zupełnie jakby stworzono ją na kształt boskich ikon.
Tak więc wygląda osoba, która dostąpiła najwyższego w świecie zaszczytu; boskiego objawienia. Sakirze, kim jestem, by iść obok tak świętej persony? Jeno grzesznym pyłem pod jej stopami… Nie, nie. Tarczą, która osłoni ją i jej braci i siostry, przed wszystkim, co złe. – myślał, przyglądając się już kolejnej z kapłanek, rudowłosej Sabrinie. Skinął jej głową, odpowiadając uśmiechem na uśmiech. Patrzył na te dziewczęta i modlił się w duchu, by miały w sobie dość siły na poradzenie sobie z trudami i niewygodami podróży. Pozdrowił dwójkę pozostałych kapłanów, radując się w duchu, że chociaż oni nie wyglądali na kruche trzciny, które złamałby pierwszy groźniejszy podmuch wiatru. Co bynajmniej nie oznaczało, że nie należało ich zasłaniać własną piersią, gdyby przyszło co do czego. Od życia i zdrowia tych osób zależało… Wszystko. Taka była prawda.
- Siostra ma mą dozgonną wdzięczność. Staniemy na wysokości zadania, twoim podopiecznym włos z głowy nie spadnie. – skłonił się raz jeszcze, by zaraz uśmiechnąć się do nadchodzącego von Ortenberga.


Tam gdzie pada cień, zawsze musi znaleźć się światło. Jestem pewien, że Sakir nad nami czuwa i poprowadzi nas ku kolejnym zwycięstwom w Jego imię. Czuję boski ogień rozgrzewający mi serce, więc mówię z siłą; porażka nie wchodzi w grę. – położył dłoń na ramieniu von Ortenberga i roześmiał się cicho. Jakże dziwnie brzmiały te dźwięczne dźwięki, wydobywające się z ust wiecznie poważnego komtura Kruczego Fortu!
- Tak długo jak krew płynie w moich żyłach, nie wybaczyłbym sobie nieobecności pod Nowym Hollar. Jeśli nasz Pan nie będzie miał dla mnie innych planów; stawię się. – z przyjemnością przelałby krew tamtych bezmyślnych, heretyckich magów; im podobni już raz sprowadzili na ten świat najgorsze plugastwa, przez swą pychę i głupotę niemal topiąc Keron we krwi. Teraz jednak przypadł mu zaszczyt walki z zarazą, wszystko inne musiało odejść na dalszy plan.
Zerknął za komtura, mierząc wzrokiem obecnych tam strzelców. Nieco dłużej przyglądał się krasnoludowi, po czym pokiwał głową i uśmiechnął się nieznacznie.
- Dziękuję, bracie. Niech Sakir będzie z tobą. – opuścił rękę i odsunął się nieco, chcąc wypowiedzieć ostatnie słowa pożegnania i ruszyć ku swemu wierzchowcu. Król jednak odezwał się raz jeszcze.


Odebrał od sługi kolejne zawiniątko i spakował je do sakwy przy pasie.
- Tak więc zrobię, mój panie. – odparł z powagą, patrząc władcy prosto w twarz – Nie zawiodę pokładanego we mnie zaufania. – rycerz po raz ostatni skłonił się przed królem, po czym wreszcie odwrócił się i wskoczył na konia. Drużyna szybko zostawiła za sobą piękny pałac, a stukot końskich kopyt na bruku rezonował między ścianami pięknych domów. Milczeli, każdy zatopiony we własnych myślach. Kocie łby po paru chwilach ustąpiły błocie dolnego miasta. Holscher nie patrzył na mijanych pijaków i resztę ciżby ludzkiej, wciąż jeszcze zupełnie odrealniony, skupiony jedynie na drodze, na wizji nadchodzącego końca tragedii i łaskawie spoglądających na nich bogów. Czym jest najgorsze nawet plugastwo wobec boskiej interwencji?


Za bramami miasta czekały na nich wozy. Woźnicy nie potrzebowali dodatkowych rozkazów; od razu ruszyli za drużyną. Constantin przyjął to z zadowoleniem, choć oczywiście zaraz musieli dostosować do nich tempo. W pełnym składzie zaczęli drogę na południe, ku paskudnej granicy między normalnością, a koszmarem.
Zatrzymali się kilkadziesiąt metrów za ostatnim pasem rzadkiej zieleni. Najbardziej uderzyła go… cisza. Jakże inna od nieustępującego gwaru miasta, tak paskudnie nienaturalna; martwa. Jakby cały świat zamarł. Natura bez ptactwa i szumu drzew była przerażająca, człowiek wręcz tonął w tej trupiej ciszy. Należało się do niej przyzwyczaić, do szarugi i gołych drzew, do zwierzęcych trucheł walających się po okolicy. Wkroczyli do krainy zepsucia, z jasno płonącą nadzieją na lepsze jutro. Ogień w krainach ciemności może jednak przyciągnąć niechcianą atencję. Jak będzie w ich przypadku? Czas pokaże, choć Constantin czuł, że nadzieja na spokojną podróż może być bardzo płonną. Odruchowo dotknął tarczy, przytroczonej do juków Strzałki.


Z zainteresowaniem przyglądał się czarodziejce, inkantującą zaklęcie.
- Rozbłyśnij wiecznym ogniem płonącym w nicości, nam błądzącym w ciemności. Tak nam dopomóż Sakir. – z nieustającą ciekawością obserwował gałąź, która rozbłysnęła niebieskim płomieniem.
Spojrzał w oczy Kayleigh i uśmiechnął się smutno.
- Jak jeszcze nigdy w życiu. Ku nowemu jutru. – wyrzekł cicho, po czym uniósł się w strzemionach i spojrzał po żołnierzach. Opuszczali bezpieczny teren, od teraz należało podróżować w odpowiedniej, zwartej formacji.
Holscher zaczął wykrzykiwać krótkie rozkazy. Kusznicy mieli ustawić się parami na przodzie i tyle pochodu, po jednym na lewą i prawą flankę. Do straży przedniej posłał jeszcze dwóch zbrojnych, mających w razie czego być w gotowości do osłaniania strzelców. Tertius miał jechać w tyle, przy wozach i strzelcach, zaś pozostała dziesiątka zbrojnych, w dwóch równoległych kolumnach obstawiała flanki, zostawiając w środku dość miejsca dla kapłanów, Gerwalda i wozów. Constantin, razem z czarodziejką i jej towarzyszem, jechał niemal na czele pochodu, dwie długości konia za strażą przednią.
- Kusze w dłoń i tarcze na ramię, panowie. Od dziś cały czas mamy się na baczności. Każdy z nas ma wyhodować sobie nową parę oczu z tyłu głowy, gdy tylko zajedziemy w jakiś zagajnik, czy zanurzymy się między wzgórza. Sakir jest z nami, ale strzał za nas łapać nie będzie!
Obrazek

Komandoria Zakonu Sakira

97
Mistrz Gry

Jak wykrzyczał Constantin, tak też jego ludzie zaczęli się przegrupowywać. Krasnolud i drugi z ludzi zajechali natychmiast naprzód, ustawiając się po lewej i prawej, a przy nich dwóch zbrojnych od komtura. Tertius wycofał się wraz z resztą kuszników do tyłu, obstawiając tył wozów, które będąc w środku orszaku, jechały bardziej tyłem. Przed nimi jechał Gerwald i kapłani, rozglądając się nerwowo po okolicy, jakby nie byli pewni, czy zaraz coś na nich nie nadciągnie. Dwa szpalery wojowników po pięciu na stronę ustawiło się po lewej i prawej, zaś sam dowódca karawany, Kayleigh i Iskar jechali praktycznie na przodzie. W ten sposób ustawieni ludzie powoli ruszyli traktem ku zbawieniu tysięcy ludzi przed głodem i zarazą.

Kontynuacja podróży na Południowym Trakcie

Komandoria Zakonu Sakira

98
>>>Kontynuacja Dolne Miasto - gospoda „Dobre Piwo” i okolice

POST BARDA
Tajemniczy gość o kociej postaci przechylił główkę na dźwięk głosu Lucasa. Jego para żółtych ślepi była otwarta szeroko. Z pewnością widział on teraz Lucasa lepiej niż Lucas jego. Kot miauknął delikatnie, jednak jego piskliwy głosik poniósł się po celi wystarczająco dobrze. Brzmiał trochę jak najmniejsza sztabka z dziecięcych dzwonków uderzona najlżejszą ręką. Na czoło Lucasa spadła jakaś kropla. Wilgotność w tej celi była okropna i tylko intensyfikowała panujący chłód. Niemniej towarzystwo choćby najmniejszej żywej istoty mogło dodać otuchy w tak podłych warunkach.
Wspólne patrzenie sobie w oczy Szakala i Kota przerwał niepokojący dźwięk - jakby otwierał się ogromny metalowy zamek. Lucas z łatwością mógł wydedukować, że pojawiające się po tym skrzypienie zawiasów oznaczało, że ktoś otworzył drzwi. Kot oderwał wzrok od mężczyzny i skierował głowę w prawo, w kierunku źródła odgłosu. Minęły zaledwie dwie sekundy jak zwierze czmychnęło sprzed pola widzenia Lucasa, pozostawiając go znów w samotności. Jednak iluzjonista obawiał się, że ten stan nie będzie mu dany trwać długo, gdy zaraz rozległy się kroki. Ciężkie, wolne, akompaniowanie przez chrzęst metalu. Robiły się coraz bardziej słyszalne, Lucas już wręcz prawie poczuł je nad głową. Krata w suficie, która teraz robiła mu za marną imitację słońca na chwilę przyciemniała pod wpływem cienia rzucanego przez zdawało się masywną sylwetkę. Ta jednak odeszła dalej, znów dając Lucasowi dostęp do światła. Kroki zdawały się cichnąć. Jednak nagle... zatrzymały się. Minęło chyba z siedem sekund, gdy znów stały się słyszalne i znów też zaczęły narastać w głośności. Zanim jego ukochana krata znów pociemniała do Lucasa dotarł męski głos.
- Ach, tutaj był.

Wtem Lucas Barker usłyszał nowy hałas a wraz z nim poczuł, jak łańcuch przy jego rękach zaczyna go ciągnąć. Na początku przesuwało go w stronę ściany, ale w końcu zorientował się, że łańcuch przechodzi prędko w stronę otworu niedaleko jego kraty. Musiała minąć chwila zanim ten przedziwny mechanizm zaczął go wznosić w górę. Lucas z przerażeniem mógł oczekiwać, że mając dłonie za plecami i będąc wyciąganym do góry może oczekiwać bolesnego wykręcenia rąk i nawet uszkodzenia barków. Ku jego jednak "szczęściu" jego ręce okazały się być przywiązanie jednak do żelaznego pasa wokół jego talii, a ten z kolei przypięty był do łańcucha, który go wznosił. Podróż tym jakże ekstrawaganckim wyciągiem trwała może z dwadzieścia sekund albo i trochę więcej. Gdy zbliżał się do sufitu krata w nim nagle otworzyła się ku górze a łańcuch przeskoczył z dziurki prosto nad niego i wyciągnął go z jego celi.
Na początku ciężko było mu się skupić przez zmianę oświetlenia ze "znikomego" na "w miarę odpowiednie". Poczuł kujący ból w głowie, jak przy migrenie, ale jednorazowy. Chwilkę mu to zajęło, ale zaczął dostrzegać, gdzie teraz jest. Wyglądało to na zbudowany z kamienia podłużny korytarz lochu. Znajdowało się tu kilka zapalonych pochodni, które z pewnością tworzyły niezbyt przyjazną ogólnej pocieszności atmosferę. Strop był tworzony przez kolebkowe sklepienia, których łuki przedzielały ściany na równe segmenty. W każdym takim segmencie znajdował się mechanizm złożony z metalowych okrągłych dźwigni w kształcie sterów oraz łańcuchów prowadzących w dół kraty na podłodze. Z kolei krata własna Lucasa zamknęła się pod nim, pozwalając mu stanąć (choć bardziej mógł się po prostu oprzeć stopami na prętach kraty będąc w ciągłym zawieszeniu na łańcuchu). Szakal dostrzegł swojego "oswobodziciela" stojącego przy jednej z dźwigni przy ścianie. Był to duży mężczyzna, aczkolwiek na pewno nie tak otyły jak Thomas Wiercipiętka. Na jego głowie jawiły się skąpo siwe włosy a zarost rósł mu nieregularnie. Odziany był w grube, skórzane buty z drewnianymi obcasami, metalowe nagolenniki, naramienniki i równie grube skórzane rękawice. Kolorystyka jego ubioru i elementy pancerza nie dawały żadnych złudzeń, że jest to członek Zakonu Sakira.
- Na Jednego... co za pierdoła Ci to tak założyła? Toż to idzie ręce ukręcić. - wykazał niespodziewaną troskę mężczyzna. - Ajj, już Ci tego nie zmienię, bo musiałbym ręce odpiąć... No trudno. To chociaż iść będziesz normalnie. -
Mężczyzna pociągnął za jedną z dźwigni i Lucas "Ryba na Haku" Barker przesunął się kilka centymetrów z dala od kraty mogąc nareszcie porządnie stanąć na stabilnej posadce.

Sakirowiec podszedł do Lucasa i zaczął coś majstrować przy jego kajdanach. Szkarłatnowłosy odczuł, jak okowy na nogach rozłączają się, pozwalając mu na niewielki rozstaw nóg. Następnie zauważył, że siwiejący mężczyzna odczepia łańcuch od pasa na jego brzuchu.
- No... to ruszajmy.
Lucas ostrożnie postawił pierwszy krok i bardzo słusznie, bowiem po tak długim spętaniu ciężko było ocenić dobrze władzę w kończynach. Sakirowiec jednak uchronił go przed upadkiem i przytrzymał, czekając aż Lucas spróbuje jeszcze rak. Kolejny krok przyszedł po chwili, jednak już z sukcesem, a każdy kolejny stawiał coraz śmielej. Zupełnie, jakby musiał sobie przypomnieć, jak się chodzi.

Przeszli razem już tak kawałek korytarza, który zdawał się ciągnąć w nieskończoność. Nie było widać tych drzwi, które Lucas przecież nie tak dawno słyszał. Mijali tylko kolejne kraty w ziemi, kolejne pochodnie i kolejne, niczym nie odróżniające się od siebie łuki. Starszy z mężczyzn prowadził Lucasa, trzymając go za dyby łączące jego ręce z plecami. Postanowił, o zgrozo, umilić im tę przechadzkę.
- To... za co w sumie siedzisz?
"To achieve great things, two things are needed: a plan and not quite enough time." - Leonard Bernstein

Komandoria Zakonu Sakira

99
POST POSTACI
Lucas
Nastąpił niezwykły czas zaznajamiania się z niewielkim stworzeniem, które postanowiło uraczyć skazańca pięknem własnych ślepi. Lucas w takich chwilach tylko żałował, że nie mógł dojrzeć dokładnie reszty ciała kota. Był zwyczajnie ciekaw jakiego koloru były jego włosy oraz nos. W jego ocenie to były najciekawsze elementy aparycji mruczusiów. - Hej, kolego… lub koleżanko, nie wiem jaką masz płeć - przyjdziesz do mnie? Obiecuję, że ciebie nie skrzywdzę... - dalej kontynuował dialog ze zwierzęciem niczym wielbiciel własnego pupila, co niektórzy mieszkańcy uważali za cechę kogoś poniekąd obłąkanego. Czy jednak coś lepszego pozostało mu do roboty poza tym lub próbą wyciszenia podczas medytacji? Nie za bardzo, toteż wszak mógł już stopniowo tracić trzeźwość umysłu. Co gorsza z biegiem godzin oraz dni może być tylko gorzej. Tutaj jednak zapraszanie ciekawskiego kiciusia się nagle zakończyło, gdyż ktoś z góry postanowił zajrzeć do celi z ziemi, tym samym płosząc maleństwo. A niech to! Szakal mógł chociaż poprzytulać kocurka zamiast być wyciąganym już zapewne na dalszą część własnego procesu. O chłopie, no to teraz się zaczyna zabawa… Niestety nie będzie mu dane chociażby spędzić go w miłym gronie tak niewinnych, boskich stworzeń jakim były czworonożne pupile albo kocury-łowcy. Smutne te jego ostatnie minuty żywota, nie ma co.

Wpierw dojrzał jak światło nieco zostało przysłonięte sylwetką domniemanego w jego myślach strażnika, który odezwał się dość ochrypłym głosem. Starszy czy nie - to nie miało znaczenia dla maga. Ważnym było to czy w ogóle inny obrót sprawy był czymś możliwym w dobie takiego potrzasku. Najgorsze z możliwych powiedzeń można tutaj zaaplikować, toteż nic innego raczej się nie nada. Mowa o słowach “czas pokaże”. I tak w zasadzie teraz jest, gdy w milczeniu wyczekiwał ruchów osiłka, a ten zaczął wyciągać go na łańcuchu do góry niczym jakiś obwiązany linami przedmiot w postaci skrzyni lub czegoś równie ciężkiego. Barker miał wrażenie, że jest bardziej surowym mięsem na haku w rzeźni niżeli rybą o ładnych łuskach, gotową do trafienia do wiadra wędkarza, aczkolwiek obie analogie miały prawo w tym momencie pasować. Zmieniwszy temat w swej makówce, Szakal zastanawiał się jak silny musiał być ten żołnierz z lochu? Tak po prostu wyciągał innego mężczyznę? Co prawda miał wsparcie przy pomocy doczepienia metalowych wiązań do pasa koło bioder iluzjonisty, ale wciąż pozostawało to nie lada wyzwaniem. Wyjątkiem była sprawa mechanizmu łańcucha, który mógł istnieć poza jego podziemną celą. Czy ją pozna to się o tym przekona za tych kilkanaście sekund. I tak, bardzo dobrze że szkarłatnowłosy nie został wyjęty spod krat za same ręce. To mogłoby skończyć się wybitymi barkami, nadgarstkami albo co gorsza niesamowicie mocno zdartą skórą. Mieli chociaż tyle litości wobec niego.

Wydostając się przez otwór odczuł jak go światło pochodni razi w jasno piwne oczy, które teraz zdawały się ciemniejsze przez ten długi pobyt w mroku. A właściwie to ile czasu spędził na zimnym podłożu w tej dziurze? Tego nie wiedział, ale wydawało się jakby przebywał tam lata. Czarownik zamrugał kilka razy, rozpoznając stopniowo otoczenie poprzez adaptację do źródeł światła bijących po jego powiekach. Tamten masywny facet jednak ciągnął za pewnego rodzaju dźwignię z przełożeniem. To miało sens. Inaczej musiał mieć jakieś magiczne wsparcie, a skoro miał wygląd Sakirowca to nie spodziewałby się takich konszachtów po ich stronie. Obcy jegomość poprawił mu wiązania, odblokowując nogi oraz pas. Dłonie niestety musiały pozostać za plecami w niewielkich, dość ciasnych dybach. Jednak po wyprostowaniu się i przejściu na twarde podłoże poczuł niesamowitą ulgę. W końcu kości się w pełni rozprostowały jak tylko stanął na równe nogi. Gdyby jeszcze miał kończyny górne odblokowane to byłby praktycznie w raju. Sakirowiec prawie okazał mu swe człowieczeństwo w asyście do prawidłowego utrzymania równowagi, jak miło… Tak czy inaczej na pierwsze słowa starszego członka zakonu nic nie odpowiedział, a miał go za takiego głównie z powodu ubioru. Gdzie indziej mógł trafić jak nie do tych fanatyków? Długo to nie trwało jak hazardzista o ponadprzeciętnej urodzie zorientował się, że idzie być może właśnie do biura, gdzie spiszą jego egzekucję. Potem wystarczy już tylko wskoczyć na drewniany stosik oraz zapłonąć niczym najjaśniejsza świeca w miejskiej bibliotece nocą. Co za wspaniały zbieg okoliczności! W tym całym gównie chociaż nikt nie klepał go po główce, a także Lucas nie musiał nader się domyślać. Wszystko pozostawało niemal krystalicznie jasne. W ten oto sposób ruszył ze skrzywioną buzią, odczuwając brak higieny na samym sobie. Odzież wierzchnia zdawała się jakby bardziej niedopasowana z powodu wygniecenia w paru miejscach. I chyba teraz jakoś bardziej dotarł do niego zapach brudu z okolic intymnych oraz pach, gdzie gruczoły potowe robiły swoją robotę.

Nagle dodatkowo pilnujący go gość zadał tak proste, a zarazem złożone pytanie w geście rozluźnienia atmosfery, a tak przynajmniej sądził. Za co siedział? Niby rzecz oczywista, choć nie do końca. Nie potrafił określić kwestii aresztowania jednym zdaniem, bo całość komplikowała się na poziomie jego poprzednich czynów. Skutek jest jaki jest, lecz co na tym więcej można ugrać jak nie zdradzić wyłącznie prawdy? Chyba pozostaje się modlić oraz nie chlapać za bardzo jęzorem. Spróbował jednak coś z siebie wykrzesać, bo co mu szkodziło, skoro miał zaraz zostać stracony? - Czy to ma znaczenie? Za wiele rzeczy pewnie według was… Nie żeby to cokolwiek zmieniło w rychłym zakończeniu mojej historii… Wydaje mi się, że władza jak się postara to zawsze znajdzie coś pod konkretne paragrafy... - rzekł nieco gburowato, lecz tak nie brzmiał całkowicie, bo jedynie te słowa niosły tego rodzaju wydźwięk. Mag miał przede wszystkim smutny ton głosu, patrzył się w podłogę. Tylko niekiedy coraz doglądał otoczenia tego więzienia. To należało do tej organizacji? Wyglądało jak klatka dla zwierząt, a pewnie tak większość zamkniętych traktowali. W tym z pozoru humanitarnym podejściu wojownika w średnim wieku mogło ukrywać się wiele plugawego poniżania oraz torturowania schwytanych ludzi. Zwyczajnie nie mógł mu zaufać. - Jak mniemam idziemy załatwić tę “sprawę” szybko, prawda? Liczę przy tym na jedno, ostatnie życzenie... - dodał grobowym tonem, odgarniając grzywkę znad czoła. Bez dobytku, bez godności oraz bez wolności… Nic gorszego chyba nie mogło go spotkać. Szakal w pewnym sensie czuł, że śmierć w karczmie mogłaby mu oszczędzić nadchodzącej hańby. Nie zapowiadało się, żeby mieli go nagle wypuścić za dobre sprawowanie. Oj, to byłby zbyt szczodry sen bacząc na zachowanie hultaja.
Obrazek

Komandoria Zakonu Sakira

100
POST BARDA
Był to z pewnością jeden z najbardziej nieprzyjemnych spacerów Lucasa Barkera w jego jakże ekscytującym życiu. W tym kamiennym korytarzu panowała iście złowieszcza atmosfera, ale czego innego można było oczekiwać po więzieniu? Było tu zimno, prawie jakby nie wyszedł z dołu w którym jeszcze nie tak dawno siedział. Jedyną różnicą było światło rozpalonych pochodni, choć i tak nie każda z nich zdawała się dobrze utrzymywać płomień w panującej dookoła wilgoci. Starszy strażnik zdawał się dostrzegać każdą niezapaloną lub dogasającą pochodnię, kręcąc głową w niezadowoleniu. Do uśmiechu też raczej nie skłonił go Lucas ze swoim nihilistycznym wywodem wobec jego prostego pytania.
- Jesteś pewien, że nic znaczącego nie przeskrobałeś? Do tych cel nie trafia się za byle kradzież precla czy rzucenie w sąsiada zgniłą kapustą.

Oprócz ich rozmowy ambient więzienia tworzyły odgłosy ich kroków, brzęczące okowy Szakala a także gdzieniegdzie raz na jakiś czas dało się usłyszeć kapanie wody. Oczy Lucasa już całkowicie dostosowały się do nowych warunków, dzięki czemu dostrzegł na końcu kierunku, którym podążali, koniec korytarza. Wieńczyły go masywne, drewniane drzwi z metalową kratą na górze służącą za okienko. Dzieliło ich do nich jeszcze dobre kilkadziesiąt metrów, a dyby na nogach nie stawały się lżejsze. Wręcz przeciwnie, Lucas miał wrażenie, że jeszcze przed chwilą pewne kroki stają się coraz trudniejsze do wykonania. Zwolnili trochę tempa, jednak o dziwo strażnik nie popędzał swego więźnia. Trzymał się cały czas za nim, idąc tak jak on.
Przygnębiony Lucas lustrował podłogę po której kroczył, widząc tylko poharatane kamienne kocie łby, których szczeliny w większości porośnięte były mchem. Normalnie będąc nieostrożnym, bądź na przykład uciekającym w zakutych nogach przez więzienie, można było łatwo poślizgnąć się zrobić sobie krzywdę, jednak nawet krocząc niepewnie i z wątpliwą siłą tempo Lucasa raczej nie pozwalało na taki incydent.

Ponurość tej sytuacji o dziwo w końcu urwała się. Gdy Lucas zapytał się o swoje "ostatnie życzenie" mężczyzna za nim zaśmiał się przez zamknięte usta, a jego brzmiący tembr głosu poodbijał się przez chwilę od ścian.
- Życzenie? A na co Ci ja wyglądam, na magicznego dżina? Za bardzo chyba żyjesz w świecie fantazji, chłopczyku.
Jedna z pochodni którą mijali po prawej właśnie zgasła, co również przygasiło rozbawienie strażnika. Znowu zaczęli iść otoczeni tylko przez odgłosy podziemnego korytarza. Drzwi przed nimi, powoli ale jednak, zbliżały się, jak bardzo przygnębiająca meta bardzo smutnego wyścigu, którego chyba nikt tak naprawdę nie chciał ukończyć.
- A imię chociaż masz? - odezwał się po chwili znów głos strażnika. - Nie żebym miał zapamiętać, głowa już nie ta... Po prostu niedawno jakoś przyprowadzili takiego jednego, co spalił moją ulubioną karczmę w Dolnym Mieście. Ale ty nie wyglądasz na podpalacza w sumie... Mam rację?
"To achieve great things, two things are needed: a plan and not quite enough time." - Leonard Bernstein

Komandoria Zakonu Sakira

101
POST POSTACI
Lucas
Kroczyli zatem w spokoju, lecz niezmiernie panująca dookoła cisza zdawała się już wewnętrznie zabijać Lucasa. Z jednej strony nie chciał rozmawiać ze strażnikiem, a z drugiej rozmowa z pewnością pomogłaby mu pogodzić się z tym, co nadchodzi w jego stronę wielkimi krokami. Śmierć. Tak, ta jedna jedyna i nieodwracalna… Przynajmniej tak było w wielu przypadkach. Rozglądając się dookoła z ponurym humorem nie wiedział czy w tym czasie jakiekolwiek szanse się u niego budują. Obezwładnić starca? Niby do zrobienia, ale co potem? Odebrać mu kluczyki czy uciekać? To trudne zadanie. Rzucanie czarów nie wchodziło w grę… Tego też się nauczył o dziwo, po kilku próbach z błędami. No cóż, czas pokaże czy się z jego nasz chłopaczyna wykaraska czy spotka niejaką Krinn jak wiatry będą pomyślnie. Zmieniając jednak temat to te pochodnie widać nie były zbytnio pilnowane lub musiały zostać kompletnie wymienione. Taki renomowany zakon, a nie stać ich na porządne oświetlenie? Czy to kolejna instytucja, która za nic ma jakiekolwiek wsparcie dla swoich ludzi? Cholera wie, Szakal nie sprawdzał ich możliwie szemranych ksiąg wydatków oraz przychodów. Zapewne szło się w tym samemu nieraz pomylić, jak z włożeniem interesu nie w tą dziurę, co trzeba… Jak wcześniej, nie pytajcie skąd miał takie myśli. - Jeżeli za przeskrobanie uważa się samo istnienie to jestem największym zbrodniarzem wszech czasów. Akurat precla bym zjadł, ale sądzę że takiego nie trzymasz w kieszeni. Zgniłą kapustą też bym nie pogardził. Jednak jebać życzenia, skoroś takim psem. - znowu skrajnie ironicznym tonem odpowiadał z lekką nawet obrazą w głosie, a widać pomagało mu to zachować pewnego rodzaju trzeźwość umysłu. W chodzie nie potrafił medytować. Do wierzących bardzo nie należał, więc modlitwa odpadała od początku. Szedł dalej, zakuty w niewygodne dyby jako ścierwo tego świata w mniemaniu wielu Sakirowców. Uważał na popękane podłoże, przy czym nadal miał wrażenie, że słabnie z każdą chwilą. Czy to z powodu okuć czy zaczynał odczuwać halucynacje to nie było w żadnym przypadku pewne. Najważniejszym jednak pozostała kwestia - jak dotrze w miejsce swojej egzekucji to czy uda mu się zwiać czy raczej spróbuje odciąć umysł od otoczenia, umierając w totalnym milczeniu? Ciężko odgadnąć Barkera w tak rzadkiej w jego żywocie sytuacji, aczkolwiek gromada ludzi z organizacji plus widownia z pewnością tego doświadczą. Westchnął w międzyczasie, przełykając resztki śliny.

Niesamowicie ciągnący się korytarz jakby nie miał końca, a półcień sprawiał tylko, że mag czuł się jeszcze bardziej jak w nicości, jeszcze zanim duch opuścił ciało w okropnych cierpieniach. Co za wspaniała historia z tak beznadziejnym zakończeniem. Zero seksu pod ręką, dobrego trunku czy kompanów z pewnymi substancjami rozweselającymi. Ba! Iluzjonista nie był pewien, lecz już czuł jak mu się dłonie trzęsą z braku jakichkolwiek używek. Spędził w tym dole kilka lat, nie ma co. Całość procesu stała się cierpieniem psychologicznym, ciągnącym prawie w nieskończoność jak ten hol. Niebawem jednak nastanie okropne cierpienie fizyczne, które dodatkowo całokształt katuszy potęguje przed należytym spoczynkiem. Lucasie, witaj w klubie zmarłych poeto-męskich dziwek. - Życzenie poznania mojego imienia, hę? Wybacz, też nie jestem dżinem. - mówił bardziej gburowato niż wcześniej, próbując rozprostować sylwetkę. Następnie z powrotem spuścił głowę w zmęczeniu oraz załamaniu nerwowym. - A gdybym nawet spalił to zmienia to postać rzeczy? Chciałeś mi zaproponować kawę, a potem wypuścić? Niestety będę potem trochę zajęty, ale nie martw się… Impreza będzie przednia, przy wielkim ognisku. Możesz wpaść. - nie pozostało mu w jego odczuciu nic innego jak tylko ironizować strasznie całą tą gadkę. Szkoda, że była tak bezsensowna, a staruch nie miał ani krzty charakteru. Widać kogo zatrudniają do takiej czarnej roboty. Jednak zakon chyba musiał składać się z ponurych, brzydkich facetów. Tamci w karczmie Thomasa na takich wyglądali, a ten wcale się nie różnił od nich bardzo. Ach, jak on teraz potrzebował Williama. Niestety na wsparcie kolegi było troszeczkę za późno. Dotarli do progu drzwi, prowadzących do niechlubnego zgonu najprzystojniejszego człowieka na tym padole łez.
Obrazek

Komandoria Zakonu Sakira

102
POST BARDA
Strażnik najwidoczniej pogodził się z tym, że Lucas nie jest skory do podłapywania jakiekolwiek rozmowy, ale też w sumie czemu miał się dziwić? Okoliczności do konwersacji nie było najbardziej sprzyjające, a mający już najwidoczniej doświadczenie zawodowe w pracy więziennej rycerz zdawał sobie z tego sprawę. Dodatkowo Lucas... zdawał się trochę utracić swojego bezpardonowego humoru. Cięty język zamienił się w gniewny, pełen brutalnej szczerości odnośnie tego, co czuł. No ale znowu - czy było się czemu w sumie dziwić?
Na nazwanie go "psem" strażnik zdecydowanie nie zareagował z sympatią. Nie zbył tego śmiechem czy machnięciem ręką. Lucasowi ze wbitym w podłoże wzrokiem zdawało się, że usłyszał westchnięcie. A potem poczuł przyłożoną siłę do swoich pleców. Sakirowiec popchnął go, niby to ponaglając a Lucas poleciał trochę do przodu, z trudem łapiąc równowagę na obu nogach przy tak śliskiej podłodze. Stanęli na dosłownie cztery sekundy, jakby każdy po swojemu absorbując i interpretując to zdarzenie po swojemu. A potem ponownie ruszyli. Jakby zupełnie nic się nie wydarzyło.

Nawet podczas tak mozolnej czynności jak włóczenie się więziennym korytarzem, który zdawał się obu mężczyznom ciągnąc w nieskończoność w końcu musiał nastąpić jakiś przełom. Oboje dotarli do drzwi w ścianie wieńczącej ten ponury podziemny hol. Były duże, z pewnością ciężkie i składały się z masy żelaza zespojonego i skręconego z grubą drewnianą deską, która zdawała się aż pęcznieć od panującej tu wilgoci. Sakirowy strażnik złapał dyby Lucasa w lewej ręce i wyszedł trochę przed niego, grzebiąc drugą ręką przy pasie i wyciągając kilka solidnych kluczy na dużym kółku. Jeden z tych kluczy powędrował do, oczywiście, zamka. Strażnik przekręcił nim w jedną stronę, ale ten ani drgnął w zamku. Mężczyzna chrząknął w niezadowoleniu i spróbował przekręcić klucz w druga stronę - też bez efektów.
- Cholerstwo zawsze się zacina... - przeklął sobie pod nosem strażnik. Lucas mógł poobserwować przez chwilę niesamowicie ekscytującą walkę starszego mężczyzny z mosiężnym mechanizmem zamkowym, co pozwoliło mu nabrać trochę oddechu i zrelaksować obolałe mięśnie nóg. W tych warunkach nawet chwila wytchnienia wydawała się być na równi z dziennym pobytem w najlepszej z kerońskich łaźni. Niestety to rozmarzenie o gorących kąpielach nie mogło trwać długo, gdyż Lucas usłyszał szarpnięcie metalu o metal a drzwi ustąpiły pod naporem ręki strażnika.
- No w końcu. Idziemy dalej. - powiedział po czym znów dał Lucasa przed siebie, prowadząc go dalej i zamykając za sobą drzwi.


Weszli, o zgrozo, do kolejnego korytarza. Jednak w odróżnieniu od poprzedniego nie był on tak szeroki - starczyło miejsca, by obok siebie mogło przejść dwóch barczystych jegomościów w zbrojach. Nie było tu też żadnych krat w podłodze ani wymyślnych mechanizmów. Po prostu korytarz, być może trochę lepiej oświetlony, gdyż ponad ich głowami paliły się każde z pochodni. Jednak Szalak zauważył, że "po prostu korytarz" wcale prosty nie był. Co rusz widział odchodzące od niego odnogi albo fragmenty, gdy cały skręcał w prawo bądź lewo. Pozostawiali za sobą kilka korytarzy na końcu których nie dało rady określić, co się znajdowało, a także kilka drzwi. Był to istny labirynt, ale Sakirowiec zdawał się w nim dobrze orientować. Skręcili po raz ostatni w kolejny korytarz w prawo i zatrzymali się przy kolejnych drzwiach. Były trochę smuklejsze i bardziej eleganckie od tych prowadzących do lochów. Strażnik zapukał w nie trzy razy i gdy wydobyło się zza nich "Można wejść" to zgodnie z poleceniem nieznanego głosu weszli do środka.
Pięknym oczom Lucasa ukazało się surowe pomieszczenie z kamienia, bez żadnych dekoracji czy innych ornamentów. Światło dawała pochodnia stojąca w rogu pokoju na przypominającym stojak na ubrania podtrzymywaczu. Dzięki temu Lucas mógł zauważyć stojący na środku prostokątny stół drewniany oraz, po jego dłuższych bokach, dwa krzesła stojące naprzeciwko siebie. To krzesło bliżej Lucasa było puste, ale to drugie zajmowała już pewna postać. Mężczyzna, wyglądający dość młodo, choć ciężko było to stwierdzić przy takim świetle. Blondyn o włosach długich do połowy szyi, odziany w brązowy płaszcz podróżny spod którego można było dostrzec typowe sakirowskie uzbrojenie. Jegomość spojrzał chwilę w kierunku Lucasa i strażnika, ale dosłownie na chwilę, wracając od razu do pisania piórem z inkaustem w jakiejś grubej księdze.
- Załatwmy formalności szybko, dobrze? - odezwał się głos jasnowłosego, ładnie pobrzmiewający, ale z odczuwalnym zabarwieniem emocjonalnym... ogromnego znudzenia. - Proszę siadać, podać imię, ewentualne nazwisko czy miano i powiedzieć czy jest się świadomym powodu zatrzymania.
"To achieve great things, two things are needed: a plan and not quite enough time." - Leonard Bernstein

Komandoria Zakonu Sakira

103
POST POSTACI
Lucas
Dokładnie tak było. Kwestia podejścia Barkera do całości tego zamieszania opierała się na jego frustracji oraz niesprawiedliwości, która go w jego mniemaniu spotkała. Co mógł jednak z tym zrobić więcej niżeli ponarzekać? W zasadzie nic. Cała sprawa opierała się na tym, że pozostał w pewnym sensie w sytuacji bez wyjścia. Próba ucieczki nadal stała pod znakiem zapytania, a osłabienie organizmu wraz z brakiem komfortu związanym z dybami tylko obniżał jego szanse uniknięcia egzekucji… czy cokolwiek innego go czekało. Tortury? Przesłuchanie? Tortury z przesłuchaniem? Pojęcia nie miał. Nazwanie strażnika określeniem zwierzęcym z pewnością nie należało do rzeczy chwalebnych, toteż iluzjonista odczuł to na sobie dobitnie, gdy został gwałtownie popchnięty do przodu, nie tak daleko od pierwszej pary drzwi. Mężczyzna o karmazynowych włosach odpowiedział jedynie skrzywieniem twarzy zaraz po tej akcji, aczkolwiek wszelki komentarz pozostawił samemu sobie, a zatem stał się na dłuższy czas milczkiem. Lucas domyślał się, że jegomość w starszym wieku słyszał możliwie gorsze obelgi za wykonywaną pracę, jednak czy to maga interesowało? Miał to mówiąc krótko w dupie. Wyznawcy sprawiedliwości łapali każdego za jakiekolwiek podejrzenia czy krztę zdolności magicznych. Jeżeli go władują na stos bez słowa to okażą się większymi idiotami niż ci, którzy przekroczyli próg karczmy Thomasa. Zresztą ich współpraca z królestwem Keronu pozostawała tak czy inaczej szemraną sprawą jak to bywa w polityce. Każdy chce ugrać ile może, a skoro mamy władzę oraz możemy odbierać ludziom wolność to czemu nie wykorzystać to przeciwko ludności? W ich mniemaniu pewnie nie ma słowa takiego jak nadużycie praw. Heh, nic tylko tuptać nóżkami jak Sakirowcy zagrają. Wspaniała zabawa najwidoczniej czeka większość mieszkańców stolicy oraz okolic. Szakal zagra w swojej ostatniej sztuce z przykrym zakończeniem.

Po dłuższym marszu bez słowa stanęli pod wcześniej omawianymi, drewnianymi wrotami. Grube to cholerstwo było, a tak skazańcowi się wydawało po masywnej, napęczniałej belce. Wilgoć definitywnie zrobiła swoje, szczególnie że w więzienie tego typu pewnie nikt kasy nie chciał ładować. Liczyły się piękne pancerze, prezencja oraz “szczytny cel” mordowania wszystkiego, co zagrażało ich interesom. Tym razem nawet żigolak pomyślał, że lepiej jakby Nowe Hollar niedługo puściło jego rodzinne strony z dymem. Niby tamci to też przekleństwo, lecz miał wrażenie że pozostawali nadal mniejszym złem tego okropnego niekiedy świata. Gdy facet gimnastykował się z zamkiem to wtedy czarownik prychnął pod nosem dość głośno, wyrażając swoje niezadowolenie bez zbędnych ceregieli. - Mam nadzieję, że ci chociaż dobrze płacą za to “udawanie” strażnika. - kolejna dawka czarnego humoru powędrowała z ust pojmanego, lecz jego wywód na tym się skończył. Słaba pamięć dziadka czy nie - gość odstawiał kiepską robotę, żeby nie powiedzieć tragiczną. Kat oraz widzowie się niecierpliwili, a ten takie wywijasy robił. Powinien się tego dawno temu nauczyć albo poprosić o lepsze drzwi. Pewnie też był kolejnym, szeregowym karaluchem pośród wielkich ryb zakonu. Nie mniej jednak mogli w końcu udać się w dalszą drogę, a nogi hazardzisty uprzednio trochę odpoczęły w przerwie. To zawsze coś. Nie żeby to jednak zmieniło coś na zasadzie przyjemnego umierania pośród łun ognia czy na stryczku, ale jednak ulga pozwalała ukoić chociażby umysł zniewolonego przystojniaka.

Przemierzali nowy korytarz z nieco lepszym wystrojem oraz pochodniami przypilnowanymi pod kątem ich działania. O proszę, więc jednak da się jak ktoś ma ochotę. Nie chciał chyba nikt powiedzieć, że Luke stał się wielkim zagrożeniem dla otoczenia i dostał gorszy blok? Prędzej to otoczenie chciało jego posłać do głębokiego grobu, a świadkowie powinni tak zeznać w sprawie boju absolwenta z Oros z biedakami. Choć duża szansa, że rycerze Sakira nie kwapili się dowiedzieć czegokolwiek odnośnie tamtej sytuacji z zeznań przechodniów. Utracił na to wszelkie nadzieje. Zobaczyli skutki magii to jeb! Do celi! Dobranoc! Tyle negatywnych scenariuszy kreowało się w jego głowie, że nawet zapominał niekiedy, że jest skuty. Głowa świrowała, a całość wydawała się przykrym żartem we śnie. Tym razem to nie był sen niestety, a rzeczywisty koszmar mężczyzny. Dostali się po podróży przez obskurne więzienie do solidnego pokoju z dwoma krzesłami i stołem, gdzie chyba go wyczekiwał nieznajomy, młody człowiek o jasnej grzywie pośród półmroku jedynego źródła światła w pomieszczeniu. Zanim gostek zdołał się odezwać to już Barker wylądował z własnej woli na meblu, o ile prowadzący go piernik mu na to pozwolił. Wtedy usłyszał konkrety, co go w pewnym sensie uspokoiło. Szybciej wszystko pójdzie, czyż nie? Nie będzie miał tyle czasu, aby w dalszym ciągu żałować własnych decyzji. - Henry Birk. I nie, nie jestem świadomym powodu zatrzymania. - zaznaczył ostatnie zdanie mocniejszym tonem, aczkolwiek nie próbował brzmieć na agresywnego. Z całości przypływu emocji oraz poniżenia nawet nie zwrócił szczególnej uwagi na ubranie jegomościa. Barker miał własny wzrok zawieszony na jego dolnych kończynach z jakiegoś powodu.
Obrazek

Komandoria Zakonu Sakira

104
POST BARDA
Ciągłe zmiany oświetleń nie wpływały dobrze na samopoczucie Lucasa, toteż gdy zgodnie z poleceniem zasiadł na drewnianym krześle mógł odczuć, jak lekko zakręciło mu się w głowie. Z pewnością zmęczenie i otępienie kilkoma, bądź kilkunastoma godzinami w celi miały w tym swój niecny udział. Zdolności kognitywne kanciarza też nie miały się za dobrze, bowiem dopiero siadając mógł dostrzec, że w drugim narożniku przed nim, tym niezajmowanym przez pochodnio-wieszak, stał w zamkniętej postawie ciała kolejny rycerz. W pełnym, porządnym umundurowaniu, czystej zbroi i hełmie, który skrywał całkowicie jego lico. I nie, zdecydowanie nie był to wyłącznie manekin czy stojak na rynsztunek, gdyż dało się dostrzec, jak postać oddycha powoli, lecz głęboko. Lucas mógł nawet przysiąść, że słyszał w tym oddechu jakiś świst. Starszy strażnik, ten który przyprowadził Barkera z obskurnej celi, zamknął po cichu za nimi drzwi i grzecznie, starając się nie przeszkadzać w prowadzonym przesłuchaniu, stanął koło wejścia, co Lucas mógł dostrzec kątem oka, nawet będąc ze wzrokiem wciąż wlepionym we własne nogi.
Po przedstawieniu się młody zakonnik oderwał się na chwilę od swojego pisania i zlustrował Szakala od głowy do pasa, na tyle na ile pozwalał mu stół. Mężczyzna wydawał się trochę jak wyrwany z wyidealizowanego obrazka. Nie miał on na sobie żadnych blizn, plam, zadrapań ,śladów po trądziku czy innych niedoskonałości skóry. Brwi zdawał się mieć wypielęgnowane, kości policzkowe wydatne, ledwo widoczny przez blond owłosienie zarost przycięty równo na może kilka milimetrów. Dlaczego Lucas tak bardzo to wszystko dostrzegał? Może dlatego, że była to pierwsza osoba od dawna, na którą mógł spojrzeć z bezpośredniej perspektywy. Niemniej oczy Lucasa znów powędrowały w dół, a Pan Blondyn wrócił do drapania piórem po papierze.
- Dobrze, panie Birk. - mężczyzna zaintonował trochę mocniej nazwisko. - Został pan zatrzymany pod kilkoma zarzutami. I choć oczywiście dla nas najważniejsze jest nielicencjonowanie używanie magii, to przeczytam panu resztę. - W tym momencie zakonnik uniósł jedną z kartek papieru leżącą przed nim na stole i skierował sobie w stronę światła, by móc widocznie lepiej wszystko przeczytać. Jeżeli Lucas spojrzałby teraz w jego kierunku, mógłby dostrzec jak czarne pismo przebija się przez podświetlony zwój. Mężczyzna czytał monotonnie, typowym już chyba dla siebie znudzonym głosem.
- Oskarża się pana o dwukrotne morderstwo dokonane za pomocą zaklęć pod karczmą "Dobre Piwo" w Dolnym Mieście, kolaborację z dwoma oszustami podającymi się za członków Zakonu Sakira oraz spalenie wcześniej wspomnianej karczmy do gruzu. I tak, też za pośrednictwem magii.
Kartka została odłożył kartę na stół i na jego krańcu oparł nadgarstek prawej ręki. Jego palce odbijały się od stołu, wystukując kilka razy ten sam rytm na cztery ćwierćnuty. Tym razem już patrzył się cały czas na Lucasa.
- Efekt zamierzony bądź nie, ze względu na perturbacje magiczne wywołane niedawnym zaćmieniem, ale i tak wysoce karany. Czy chciałby się pan odnieść do stawianych zarzutów, panie Birk?
"To achieve great things, two things are needed: a plan and not quite enough time." - Leonard Bernstein

Komandoria Zakonu Sakira

105
POST POSTACI
Lucas
Ciąg przesłuchania toczył się dalej, a z każdą minutą Lucas odczuwał skutki braku płynów w swoim organizmie czy jakiegokolwiek jedzenia. Miał wrażenie, że zaczyna uzyskiwać lekkie halucynacje od migoczących świateł pochodni oraz świeczek w środku pomieszczenia, bo te zdawały się wpadać do ślepi iluzjonisty pulsacyjnie. Czemu tak? Nie był pewien do końca, jednak starał się skupiać przede wszystkim na personach w pokoju, które lustrowały go swym wzrokiem pomimo jego złego samopoczucia. Przetarł twarz dłonią podczas pochylania głowy, gdyby na wypadek łańcuch miał mu w tym przeszkodzić. Słuchał uważnie tych zarzutów pod jego adresem, uśmiechając się przez moment ironicznie do samego siebie. A więc zwykli sobie coś dopisać do jego imienia, ciekawe… “Szakal” nie potrafił się zorientować tylko w tym, czy powinien już zacząć udawać szloch albo parsknąć większą ironią w ich bezduszne twarze. Sprawa rozwijała się szybko, a narastający, gęsty klimat daleko wychodził na przód od tego z poprzedniego aresztu maga. Ten jednak w minucie ciszy pomiędzy ich dyskusją nabrał powietrza w płuca, odruchowo starając się nieco rozmasować obolałe od kajdan nadgarstki. Daleka droga czekała mężczyznę do komfortu, aczkolwiek próbował sobie taki zapewnić - w kwestiach fizycznych, jak i psychicznych poprzez uciekanie niekiedy myślami do przeszłości. W międzyczasie znowu uważnie oglądał gościa w blachach, pewnie z powodu upiorności zakrycia każdego skrawka skóry. Ot, nie wpadał w gust Barkera w temacie aparycji.

- Henry Birk to nie jest moje “prawdziwe” miano… Przedstawiam się pod wieloma imionami oraz nazwiskami, gdyż swojego nie mam… Możecie mi mówić Lucas Barker jeżeli tak słyszeliście, bo pod taką tożsamością mnie większość ludzi zna... - zaznaczył naprędce jak blondyn mocniej zaintonował czteroliterową nazwę nieznanego mu rodu. Akurat dużo prawdy leżało teraz w słowach Lucasa, bo przynajmniej częściowo z tonu głosu amanta nie dało wyczuć kłamstwa. Wyglądał też na niezwykle pewnego siebie, pomimo tak nieprzyjemnych okoliczności spotkania. Ba! Nawet oglądanie oblicza inspektora miało mocniejszy wydźwięk na jego zmysłach, które jak wspomniane zostało wcześniej, wariowały nieco od chociażby samych źródeł światła. Prawie jakby Lucas aktualnie wracał do żywych. Dalej już tylko szła pełna poezja od aresztujących. Nielicencjonowane użycie magii? Okej. Dwukrotne morderstwo? Śmieszne jak to ujęli. Kolaboracja? Co takiego?! Ich totalnie pogrzało. Definitywnie chcieli go uwalić pod kątem prawa jak tylko mogli, obracając nieco fakty w jego stronę. Iluzjonista zerknął na kartę, gdy powtórnie powrócił uśmiech na lico żigolaka. - A więc samoobrona jest uznawana za morderstwo? Interesujące… Skutek jest jaki jest, ale intencje inne niż to, co zapisał Pan na tym skrawku papieru... - teraz oczy czarownika zetknęły się intensywnie ze wzrokiem Sakirowca.

Niezłomnie, a wręcz pusto spoglądał w dyskutanta. Było to na tyle wnikliwe, że wręcz przeszywał go spojrzeniem w tym półmroku komnaty. Nie nastał czas na śmiech czy żarty. - Dwóch osiłków, którzy pojawili się w karczmie to w istocie byli oszuści. Przejrzałem ich z karczmarzem od początku, a okazało się, że przyszli… po mnie. Pod płaszczykiem waszego patrolu chcieli mnie przeszukać oraz zabrać do swojego pracodawcy, Pana Johnstona. Lokalny przedsiębiorca bym rzekł, jednak nie o czystym sercu… Kto powiedział, że tutaj była kolaboracja? Wybacz Panie za słowa, lecz to brzmi jak jakiś ponury żart... - położył prawicę na stole, nie odrywając gałek ocznych od członka zakonu. - Spalenie karczmy nastąpiło po tym, jak wyleciałem z gospody za sprawą magini ze środka… Tutaj chcę zaznaczyć dobitnie: MAGINI. Nosi imię Sara i jest niemową. To ona wywołała na mnie te anomalie podczas boju z bezdomnymi oraz wyrzuciła siłą z izby razem z drzwiami wprost pod nogi waszego człowieka. Mogę jedynie mieć nadzieję, że ją też przesłuchaliście w tej sprawie... W mojej ocenie idiotycznym byłoby podpalanie oberży, w której byłem stałym bywalcem, a także gdzie nic na tym bym nie zyskał. Pan Thomas był moim dobrym kolegą. A do tego strasznym biedakiem. - podsumował całość, a następnie odsunął dokument w jego stronę bardziej z wyraźną powagą, przy czym usta maga wykrzywiły się w coś pokroju żołnierskiej znieczulicy. Wiedział co robi i nie wahał się wypowiadać kolejnych słów niczym kapitan rozkazy do swoich podwładnych. - Co zatem teraz? Zostanę powieszony lub ugotowany na stosie bez odpowiedniego procesu? Sądziłem, że Zakon Sakira stać na więcej sprawiedliwości oraz godne traktowanie swoich więźniów. Przykro mi poznać na własnej skórze, że wzór jakim byliście niegdyś dla mnie okazał się jedynie kurtyną przed prawdziwą naturą ugrupowania… - zakończył dość ostrym tonem, w pewnym sensie testując rozmówcę. Jaki efekt uzyska to pokażą najbliższe minuty.
Obrazek

Wróć do „Saran Dun”