Posiadłość von Retterów

16
Bart? Słyszysz mnie? — doszło do mężczyzny wołanie, początkowo głuche i niewyraźne, jakby nurkował pod wodą.
Von Retter junior podniósł wzrok. Ujrzał denatkę i górujące nad nią okno. Świtało już od dłuższego czasu. Sąsiad z naprzeciwka rozkładał swój kram galanteryjny. Prywatna dorożka przejechała po bruku alei. Uliczne lampy opuścił żółtawy blask płomieni, a niebo nabrało żywego błękitu.
Jak długo klęczał u miejsca spoczynku kapłanki? Zupełnie stracił rachubę czasu. Ostatnie co pamiętał, to strach, narastające ćmienie i łomoczące serce. Moment niespokojnej śmierci kapłanki Kariili, finał żywota zwieńczony straszliwym lękiem, który udzielił się również i lekarzowi. Nie stracił przytomności ani nie zasnął, jednak miał wrażenie jakby minęły całe eony. Co się działo przez ten czas odcięcia od rzeczywistości? Każdy moment skupienia myśli, na minionej przeszło godzinie niebytu, wprowadzał tylko w większą dezorientację.
Bartholomew odczuwał ból i obecność ojca za plecami. Oddech starca był głośny. W grobowej ciszy gabinetu mógł dosłyszeć każdy jego wdech i wydech, nieco świszczące i ciężkie, świadczące o starzejącym się układzie oddechowym. Świece w pomieszczeniu były zgaszone. Nie ulatniały się nad nimi strużki szarego dymu, co oznaczało, że są zimne już od co najmniej kilku minut. Nieżywa dziewczyna miała przymknięte oko i ciężko było w nim dostrzec przerażenie ostatniego tchnienia. Można było wręcz powiedzieć, iż wyglądała, jakby odeszła w zupełnym spokoju. Bartholomew wiedział, że byłoby to wierutne kłamstwo.
Przenieśmy ją na dół. Przygotowałem stół. Zgodnie z życzeniem Valerii, poczynię przygotowania do pochówku.
Przełożywszy ciało na nosze, zanieśli je do oświetlonej już piwnicy. Zrobiło się chłodno. Z ust mężczyzn wydobywały się białe chmurki pary. Kamienne ściany były wilgotne, zostawiały mokre plamy na ubraniu, ilekroć tylko się o nie otarło. Minęli niewielką spiżarenkę, gdzie trzymano zawekowane przetwory. Kostnica Armina mieściła się na samym końcu korytarzyka.
Położyli dziewczynę na stole. Ojciec Bartholomewa założył wełniany sweter i narzucił nań swój koronerski fartuch. Zaczął od zdejmowania opatrunków. Później, przy użyciu przygotowanej szmatką i miski z wodą, obmył nagie ciało z resztek krwi i maści. Milczał, unikając spojrzeń w stronę syna. Coś cisnęło mu się na usta, lecz kiedy już je otwierał, by mogły popłynąć z nich słowa, wzdychał cicho i kontynuował swą pracę, ruszając nerwowo szczęką. Po obmyciu przyszedł czas na właściwą autopsję.
Dziękuję za pomoc, z resztą już sobie poradzę — podjął w końcu, choć z pewnością nie te słowa tak bardzo kotłowały się w jego głowie. — Może odwiedziłbyś dziś szpital? — zasugerował, przystępując do upuszczania krwi denatki. — Spotkałem wczoraj doktora Morowitza. Nie przyznał tego wprost, ale zdaje się, że brakuje mu rąk do pracy. Przy okazji mógłbyś też powiadomić Valerię o zgonie. Listownie powinno wystarczyć, nie ma potrzeby nadkładać drogi na peryferia dolnego miasta, a szczególnie teraz, gdy zrobiło się mniej bezpiecznie.

Posiadłość von Retterów

17
Bartholomewowi nieraz zdarzało się zemdleć w chorobie lub zasłabnąć ze zmęczenia i osunąć się w tę bezosobową nicość, która zmusza ludzi i nieludzi do zamknięcia oczu, do odcięcia się od świata, ale w trakcie swoich czterech dekad istnienia nie stracił on nigdy wcześniej świadomości ad verbum - tak dosłownie i znienacka, jak stało się to teraz. Ktoś lub coś literalnie ukradło mu kilka godzin z kalendarza. W ich miejscu w jego krótkotrwałej pamięci ziała otchłanna luka, której próby zapełnienia jakimkolwiek wspomnieniem przeszłych zdarzeń przyprawiał go jedynie o ból głowy i skołowacenie.

Nie wiedział też, co zwróciło mu przytomność; czy był to hałas rozstawianego na zewnątrz kramu, hurkot przejeżdżającej za oknem dorożki, trel witających dzień ptaków, czy może ojcowski głos dochodzący go zza pleców. No właśnie, zza pleców. Bart ostatkiem zdrowego rozsądku, jaki czaił się jeszcze w jego zdezorientowanym jestestwie, powstrzymał się przed nagłym odwróceniem do tyłu. Pamiętał, w którą stronę z niepokojącą intensywnością wpatrywało się - teraz przymknięte i nieruchome - oko martwej kapłanki.

- T-tak, słyszę... Przepraszam... - Jego strach zmalał kiedy zorientował się, że faktycznie ma za sobą Armina. - Musiałem zasnąć na klęczkach albo coś... Ona zmarła nad ranem... Tak, zaraz ci pomogę... Tylko daj mi chwilę...

Junior wziął się za przetransportowanie zwłok nieco nieporadnie, ślamazarnie. Czuł się tak, jak gdyby poprzedniego wieczora przesadził z winem lub z różą, tudzież z obiema tymi używkami naraz. Trzymając kurczowo jeden koniec noszy, zszedł razem z ojcem na dół, do kazamat domostwa von Retterów. Nie kłopotał się swetrem. Zimno panujące w piwnicach było otrzeźwiające. Wydychając obłoczki pary i trzęsąc się ledwie zauważalnie, zabrał się za pomoc przy obmyciu denatki. Woda w misce - póki była jeszcze letnia - przyjemnie ogrzewała mu dłonie, ale z czasem nasiąknęła temperaturą otoczenia i zrobiła się chłodna. Armin wzdychał co rusz podczas pracy. Mróz nie służył widać jego starczym płucom. Bartholomew był zbyt zaaferowany nocną awanturą i dziwnością poranka, ażeby zauważyć, że coś leży jego przybranemu rodzicowi na sercu. Uzewnętrznianie się nigdy nie było częścią ich relacji, ale tym razem Bart nie spostrzegł nawet, że Armin toczy wewnętrzną walkę i próbuje coś z siebie wykrzesać.

- To chyba dobry pomysł - odparł junior na propozycję seniora. Koniecznie chciał wyrwać się z domu; nadal nie ufał zakamarkom swojego gabinetu, a ponadto uznał, że wyjście między ludzi dobrze mu zrobi. Nie lubił tego, ale od czasu do czasu potrzebował towarzystwa. To jak z medykamentami - mają działać, nie smakować. Dodatkowo, lecznica Morowitza była miejscem, w którym jego dolegliwości nie dawały o sobie znać aż tak bardzo, a jeśli Bart faktycznie chciał pomyśleć i zastanowić się nad ostatnimi zajściami - a miał taki zamiar - to potrzebował odrobiny spokoju i wolności od bólu. Postanowił zajrzeć do szpitala.

- Nie przejmuj się mną, tato - rzucił do ojca, wychodząc właśnie z chłodni. - I nie siedź nad nią za długo, bo się przeziębisz - dodał, będąc już na schodach. Następnie udał się na piętro, gdzie przygotował się do wymarszu w miasto. Jedząc naprędce niewielkie śniadanie złożone z jabłka, kilku sucharów i szklanki soku z malin, napisał w międzyczasie krótką wiadomość do Matki Valeri*, którą na sam koniec zabezpieczył lakiem. Idąc za radą Armina, nie zamierzał dostarczać jej osobiście. Chciał raczej znaleźć po drodze do szpitala jakieś dziecko, które podług jego oceny byłoby wychowankiem przytułku Kariilanek i zlecić mu dostarczenie listu do przeoryszy. Za młodu Bartholomew sam niejednokrotnie biegał na posyłki do sierocińca i wiedział, że jeśli sypnie kilkoma Gryfami na zachętę, to nie będzie musiał długo szukać amatorskich listonoszów.

Oporządziwszy się, Bart opuścił mieszkanie, po raz pierwszy od dnia Zaćmienia zanurzając się w stołecznym bruku.

- - wiadomość do Matki Valerii --
Wielebna Matko, sytuacja uległa niespodziewanej zmianie. Dziś nad ranem Wasza podopieczna zmarła, najprawdopodobniej zmożona poparzeniem płuc, które początkowo nie dało o sobie znać. Odeszła wierząc, że Kariila czeka na nią po drugiej stronie. Oby Kochająca Matka miała dla niej więcej wyrozumiałości, niż dla niektórych swoich dziatek. Ojciec właśnie przeprowadza sekcję zwłok denatki. Cała dokumentacja dotycząca jej leczenia, badań i autopsji będzie czekała razem z ciałem na odebranie w naszej klinice.
Proszę przyjąć nasze najszczersze kondolencje.

A&B von Retter.
ODPOWIEDZ

Wróć do „Saran Dun”