Szpital

1
Największy szpital w mieście położony jest w Dolnym Mieście i przyjmuje praktycznie każdego oprócz wyższych warstw społecznych, które są przyjmowane do prywatnych placówek. Zajmuje dwa piętra i kilka skrzydeł. W lazarecie znajduje się miejsce dla specjalistów różnej maści - od tych zajmujących się przypadkami nagłymi, po delikatne choroby, skończywszy na chirurgach i magach leczniczych.

Lecznica przyjmuje wszystkich za drobną opłatą bez wyjątku. Najubożsi muszą obejść się ze smakiem bądź korzystać z domów prowadzonych przez kapłanów, którzy charytatywnie pomagają najbardziej potrzebującym.

Sam budynek jest murowany i regularnie bielony, stąd jest widoczny już z daleka. Wszystkie okna zabezpieczane są kratami. Co interesujące, szpital posiada sporą stajnię z kilkunastoma sztukami koni oraz dorożek, które zajmują się dowożeniem najbardziej potrzebujących do przybytku.

W szpitalu mieści się także wydział Akademii Mniejszej zajmujący się uczeniem przyszłych medyków.

Szpital

2
Świątynia Kariili --->

Chwilowa nieobecność Gerwalda była nie w smak Constantinowi, ale postanowił nie odciągać go od rannego przeora. Widział, że starzec był dobrym człowiekiem i zasługiwał na sprawnego medyka, który zająłby się jego raną. Holscher ciągle zaś miał przy sobie Erharta, uczonego męża, który swym umysłem z pewnością również może mu się jakoś przysłużyć. Opuścił więc mury świątyni wraz z dwójką kompanów z dodatkową parą żołdaków, wziętych jako swoiste minimum gwarancji bezpieczeństwa.

Przemykali ulicami miasta, a towarzyszył im stukot bruku pod podkutymi butami i zaniepokojone spojrzenia przechodniów. Przelana przed chwilą krew zdawała się nie wpływać na Constantine'a w najmniejszym stopniu. Nie mówił o tym z kompanami, nikt też o nic nie pytał. Doskonale wiedzieli jak ich przywódca postępuje z personami, które ośmielają się nie przestrzegać narzuconych im zasad. Holscher nie był tak żądny krwi jak wielu innych Zakonnych dostojników, ale Sakir mu świadkiem, że nie wstrzymywał się od wymierzania okrutnych kar, jeśli sytuacja jego zdaniem tego wymagała. Był głęboko przekonany, że w świątyni ostatecznie okazał oprychowi łaskę.
Gdy tylko bielone ściany szpitala wyłoniły się spomiędzy miejskich zabudować, Constantin przyśpieszył jeszcze kroku, ponaglając swoich ludzi machnięciem ręki. W tych mrocznych dniach nie chciał tracić nawet sekundy, każda chwila liczyła się na wagę złota.
Przez pośpiech prawie wpadł na jedną z pędzących przez rynek dorożek, śmiejąc się w duchu z wizji śmierci pod kołami powozu. Jakaż byłaby to ironia losu!
- Chwalony niech będzie Sakir. - Constantin skinął głową strażnikowi, który ruszył w jego stronę. Komtur zmierzył go zimnym spojrzeniem stalowych oczu, zastanawiając się, czy samemu nie sięgnąć do torby po chustę i zakryć jakoś twarzy. - Przybyłem tu w sprawie najwyższej wagi. Prowadź mnie, dobry człowieku, do osoby zarządzającej tą placówką... Bądź przyprowadź ją do mnie. Bezzwłocznie. - mówił krótko i wyraźnie, tonem nie znoszącym sprzeciwu. Nie widział sensu w prowadzeniu głębszej rozmowy z byle strażnikiem. Automatycznym gestem poprawił wiszące przy szyi insygnia zakonne, w zamyśleniu wpatrując się w bielone ściany szpitala.
- Erharcie, notuj, proszę, wszystko, co uznasz za istotne w mej późniejszej rozmowie. I nie bój się wtrącić, gdybyś miał coś do powiedzenia. Wiesz, że cenię sobie twoje opinie. - zdobył się na zdawkowy uśmiech, po czym zamilkł, pogrążając się w zadumie.
Ostatnio zmieniony 15 lis 2020, 15:45 przez Mua, łącznie zmieniany 1 raz.
Obrazek

Szpital

3
Strażnik zawiesił się na sekundę, jakby się zastanawiał, co powinien zrobić w takiej sytuacji. Podrapał się po głowie, taksując wzrokiem Constantina, żołnierzy i Erharta, dłużej zawieszając się na dobrej jakości rynsztunku dowódcy i jego insygniach. W końcu poprawił chustę, która mu nieco spadał z nosa i przytłumionym głosem odrzekł: — Eeee, no dobra. Zara tu kogoś przyprowadzę. — Odwrócił się na pięcie i odszedł szybciutko w stronę budynku. Obserwując go, Holscher widział, że puka do głównych drzwi. Małe okienko otworzyło się i przez chwilę mężczyzna rozmawiał z kimkolwiek, kto był po drugiej stronie.

Gerwald miałby tutaj więcej do powiedzenia, acz rozumiem, że aktualnie ma inne sprawy na głowie. Jeśli na coś wpadnę, nie omieszkam jednak się wtrącić — odpowiedział w międzyczasie Erhart, stojąc obok Constantina i cierpliwie czekając. Zaczął też grzebać po kieszeniach i swojej torbie, by wyciągnąć skądś jakąś chustę, którą natychmiast zaczął owijać wokół twarzy. W międzyczasie wrócił wysłany strażnik, niosąc ze sobą wieści.

No więc tak, ordynator siedzi w namiocie i bada, pokażę który. Za mną — rzucił i tylko raz czy dwa oglądnął się za siebie, by sprawdzić, czy sakirowcy podążają za nim. Poprowadził wszystkich do jednego z białych namiotów, do których ciągnęła się kolejka ludzi wyczekujących prawdopodobnie stwierdzenia posiadania choroby. Minęli ich wszystkich odprowadzani spojrzeniami skrytymi pod zmarszczonymi brwiami, obrażonymi i pełnymi wyrzutu. Prawdopodobnie czekali już długo, a będą jeszcze chwilę stać - tym bardziej, że dzień się jeszcze nie skończył.

Strażnik pomimo fuknięć osób z przodu wszedł na chama do namiotu, ręką tylko oznajmiając, aby poczekali chwilkę. Słychać było przytłumione głosy i zaraz mężczyzna wrócił. — No więc dobra, wyjdzie pacjent, to wy włazicie, ale ordynator gadał, że raz raz macie się streszczać. Idźta z Sakirem — skinął głową i szybciutko wrócił na swój posterunek, kręcąc się przy jednym miejscu i okazjonalnie szturchając przechodniów, żeby się rozbiegali.

Minęło dobre pięć minut okraszone nieustannymi zjadliwymi spojrzeniami, zanim gość wyszedł z namiotu. Constantin mógł więc wejść do środka, gdzie zobaczył prowizoryczny gabinet lekarski z urzędującym w nim ordynatorem. Było proste, rozklekotane biurko z papierami, dwa krzesła na cały namiot i malutki regał z przyrządami, które właśnie przyjmujący czyścił. Doktor przypominał raczej tych ludzi, których spotykało się w trudnych siedliskach zarazy — miał na sobie ubrudzony fartuch, pogniecione ubrania i grube rękawice. Zamiast twarzy posiadał maskę, która co prawda nie posiadała długiego ptasiego dziobu, ale była stworzona z dwóch części. Pierwszą z nich były gogle, zaś drugą gruba osłona na nos i usta, ciasno owinięta wokół głowy. Tylko kilka siwych włosów sterczało z całej konstrukcji. Poruszał się żwawo od biurka do regału, pobieżnie tylko zerkając na gości.

Zasłonić czymkolwiek twarze, jesteście w cholernym ognisku zarazy. I szybko proszę wasze ekscelencje, nie mam tak naprawdę minuty na pogaduszki. — Ton jego głosu był ostry, wręcz niemiły, ale też zmęczony. Gdyby cokolwiek było widać na jego twarzy, to byłyby to zapewne wory pod oczami. Całe szczęście, będąc zabezpieczonym przed chorobą, był też zabezpieczony przed pokazywaniem, jak bardzo odbija się to na jego zdrowiu.

Żołnierze poruszyli się niespokojnie, szukając po kieszeniach mundurów czegokolwiek, czym mogliby osłonić twarze. Ordynator tylko westchnął i z biurka wziął parę odciętych kawałków materiałów, podsuwając to wszystkim, którzy nie mieli nic na twarzy, w tym Constantinowi.

Szpital

4
Constantin bez słowa skinął strażnikowi głową i odprowadził go wzrokiem. Był kontent, że mężczyzna nie sprawiał żadnych kłopotów. Choć, patrząc z drugiej strony, raczej nikt o zdrowych zmysłach nie chciałby w jakikolwiek sposób nadepnąć na odcisk Zakonowi, gdyż każdy doskonale wiedział do czego zdolni są jego wysłannicy i jak ważną rolę odgrywają obecnie w królestwie Keronu.
- Erharcie, zdaję sobie z tego sprawę. - rzekł komtur, ciągle wbijając wzrok w strażnika z którym wszystkim rozmawiał. Sam zaś stał bez ruchu, pięknie wyprostowany i z rękoma splecionymi za plecami. Holscher rzeczywiście miał w sobie coś z posągu, coś głęboko nienaturalnego. Trudno powiedzieć, czy to jakaś forma etykiety, która została mu wbita do głowy lata temu, podczas pobierania nauk w Zakonie, czy coś jeszcze innego.
- Aczkolwiek wiem również, że jesteś człowiekiem światłym, na którego mogę liczyć, co nie raz już udowodniłeś. Dlatego proszę Cię, byś towarzyszył mi jak równy, byś nie bał się wyrazić wątpliwości, bądź dopytać o coś, jeśli uznasz, że sam zbyt pobieżnie poruszyłem temat. Ufam ci. - z ust Constantina wypłynął potok zadziwiająco ciepłych słów, jednak twarz komtura pozostała kompletnie niewzruszona.


Powrót strażnika i słowa, które prędko wyrzekł, wysłannik Zakonu skwitował kolejnym krótkim skinieniem głowy. Dostojnik kościelny szedł pośpiesznym krokiem za mężczyzną, z zainteresowaniem rozglądając się po okolicy. Nie przykładał większej wagi do spojrzeń, którymi obrzucali go ludzie; rozumiał ich ewentualne oburzenie. Był tutaj w pewnym sensie intruzem, zaburzał dotychczasowy porządek pracy szpitala, pomijał kolejki i szedł prosto do lekarza, na którego wielu z nich musiało czekać godzinami, jeśli nie dniami. Jednakże ich oburzenie i złość nie były warte myśli Holschera; przybył tu z misją. Miał zamiar zrobić wszystko co w jego mocy i jeszcze więcej, by dotrzeć do ogniska tej plugawej zarazy i pomóc w zażegnaniu jej.
Stanął przed wskazanym namiotem i czekał, zatopiony we własnych myślach. Myślach ciemnych, pełnych wizji najczarniejszych ze scenariuszy, które mogły rozegrać się w tym nieszczęsnym królestwie.
- Dziękuję, dobry człowieku. Niech Sakir nad tobą czuwa. - odparł strażnikowi, nim ten wrócił na swój posterunek. Czas oczekiwania dłużył mu się niemiłosiernie, choć zdawał sobie sprawę z tego, że najpewniej minęło ledwie kilka minut. Trudno mu było sobie wyobrazić katusze, przez które przechodzili ci biedni ludzie, dniami czekający na możliwość wejścia do jednego z tych namiotów.


Stało się. Pacjent opuścił namiot, a komtur niezwłocznie ruszył do przodu i wszedł do środka. Nie rozglądał się zbytnio po wnętrzu, od razu skupiając swoją uwagę na ordynatorze o intrygującej kreacji. Najbardziej uwagę przyciągała oczywiście jego maska; Holscher zaczął zastanawiać się nad jej skutecznością i ewentualnym wykorzystaniem podobnych konstrukcji podczas, najprawdopodobniej, nieuniknionej podróży w głąb zakażonych ziem... Uderzyła w niego oczywistość, skrajna głupota, którą popełnił najpewniej przez swoje wcześniejsze zamyślenie.
Nie zakrył niczym ust. Stał w środku lazaretu, szedł pośród zarażonych i oddychał tym samym powietrzem co oni. Trudno było mu powiedzieć, czy zbliżył się do kogokolwiek bardziej niż w Świątyni Karilii, jednak tam zarażona była z pewnością tylko jedna osoba, reszta zaś stanowiła jedynie potencjalne zagrożenie.
Tutaj zaś... Zmówił w duchu szybką modlitwę do Sakira, sięgając jednocześnie do kieszeni płaszcza. Ordynator nie omieszkał się wytknąć mu tego błędu, na co komtur zareagował zaciśnięciem szczęki.
- Sakir ma mnie w swojej opiece. - odpowiedział pustą formułką, wściekły na samego siebie tak bardzo, że prawie zgrzytał zębami. Szybko zawiązał chustę, która zakrywała mu teraz nos i usta. Komtur uniósł dłoń, chcąc uciąć w ten sposób ewentualną kontrę lekarza, który najpewniej wyśmiałby jego stwierdzenie. Ordynator był zmęczony i bezprecedensowy, mógł więc pozwolić sobie na powiedzenie o kilku słów za dużo, a Constantin nie chciał być zmuszony do karania go.
- Pominę więc wszelkie prezentacje. Jestem tu, gdyż Zakon ma zamiar wspomóc królestwo w walce z zarazą, korzystając z wszelkich przysługujących nam środków. By to zrobić, potrzebuję jednak informacji. Rozmówiłem się już z przeorem Haraldem ze świątyni Karilii na temat magicznej genezy tego plugastwa, które trawi nasze ziemię. Od pana chcę zaś usłyszeć co wiemy o jej oddziaływaniu na ludzi. Jak przechodzą chorobę, w jaki sposób można z nią walczyć? Chcę wiedzieć wszystko, o czym tylko możecie mi powiedzieć. - komtur splótł ręce za plecami i wbił spojrzenie swych stalowych oczu w ordynatora, oczekując ze skrzętnie skrywaną niecierpliwością jego odpowiedzi.
Obrazek

Szpital

5
Patronat nad Constantinem przez bóstwa został skwitowany cichym prychnięciem. Lekarz jednak nie skomentował tego w żaden inny sposób, co może i było dla niego lepsze, w końcu rycerz musiałby w jakiś sposób jego niewyparzony język ukarać. Pytanie tylko, jak wiele miał racji zakonnik, a ile doktor? Całe szczęście, że do eskalacji konfliktu i gorącej debaty na temat chronienia przed zarazą nie doszło, a Holscher zakrył większość twarzy pierwszą lepszą chustą. Po czym zaczął mówić wyjątkowo gorzkim głosem.

Nie wiem, jak wy chcecie mi pomóc, skoro nawet ja sam nie jestem w stanie pomóc tym wszystkim ludziom, którzy przychodzą do mnie z objawami. Mogę łagodzić przebieg, mogę zapobiegać, ale nie potrafię tego wyleczyć. Siedzę codziennie nad tą chorobą, widząc co i rusz ciekawsze przypadki z całkiem nowymi objawami, wertuję notatki, szukając w dawno zapomnianych chorobach, w tych nowszych, inspiruję się niedawną zarazą w Qerel, ale wszystko, do czego dochodzę to to, że ta zaraza albo mutuje na niespotykaną dotąd skalę, albo ma swoje źródło w czymś całkiem innym — lekarz założył ręce na tors, opierając się o biurko i pochylając głowę przyodzianą w maskę. Poruszał palcem wskazującym co chwila, jakby myślał nad czymś intensywnie bądź miał tik nerwowy. — Spektrum zarazy jest szerokie. Przychodzą do mnie pacjenci z gorączką, która nie chce przejść, uciążliwym kaszlem z czarną flegmą, zmianami skórnymi, z których wylewa się ropa, a niektórych łapie nawet martwica ciała. Ludzie plują mi w twarz krwią, mdleją z niedotlenienia, narządy przestają im działać. Niektórych udaje nam się... zatrzymać na dłużej, ale czegokolwiek byśmy nie używali z konwencjonalnych metod, nie ma to trwałego skutku. Do tego dochodzi rosnący problem braku pożywienia, które coraz częściej przyjeżdża do miasta zatrute, podobnie do wody i zwierząt. Może i kapłani powstrzymują samą zarazę, ale ona nas rozwala od środka i będzie to robić, dopóki nie zdarzy się jakiś cud. — Lekarz westchnął, odbijając się od biurka i siadając przy nim, łapiąc się za głowę. — Ludzie wierzą jednak, że dajemy radę i lepiej niech tak zostanie, przynajmniej mają jeszcze wolę życia, w przeciwieństwie do nas. Brakuje nam ludzi, sprzętu, jedzenia... wszystkiego. A król nijak nie pomaga.

A ci, którzy parają się magią leczniczą? Jeśli faktycznie jest tak, jak przeor świątyni Kariili wspominał, że źródło tego wszystkiego nie jest naturalne, to może konwencjonalna medycyna temu nie pomoże, ale magia już tak? — Erhart stojący do tej pory z tyłu ponownie się odezwał, zadając pytanie.

Owszem, pomaga bardziej, ale pierwszy lepszy student z Akademii Mniejszej nie wyleczy nawet jednego człowieka, o setkach nie wspominając. A mamy niewielu naprawdę wyspecjalizowanych uzdrowicieli, którzy są w stanie wyleczyć zarażonego na dobre. Reszta powstrzymuje rozwój, ale przychodzą nowi, wymagający większej opieki i tak oto koło się zamyka — monolog doktora był naprawdę dołujący i Constantin widział, że morale jego żołnierzy nieznacznie spadło. Zdawał sobie sprawę, że zostawili w jego forcie prawdopodobnie rodziny, które siedząc w centrum zarazy równie dobrze mogły się już zarazić. A i jemu wisielczy nastrój lekarza się udzielał za mocno.

Szpital

6
Constantin wybrnął ze swojego oczywistego i idiotycznego niedopatrzenia sięgając po kartę boskiej opieki, a lekarz, bardzo rozsądnie, powstrzymał się od dalszych komentarzy, nie będąc w stanie jednak zdusić w zarodku cichego prychnięcia. Nie uszło ono uwadze komtura, który jednak w żaden sposób nie dał tego po sobie poznać. Żaden nerw nie ośmielił się przeciwstawić żelaznej woli rycerza, jego twarz pozostała kompletnie niewzruszona, zdusiwszy w zarodku temat ewentualnej obrazy majestatu. Nie przyszedł tu, by szukać zwady, potrzebował tylko informacji.

[akapi] Holscher zacisnął w kreskę zakryte chustą usta i słuchał smętnego wywodu lekarza. Stał wyprostowany jak strzała, z każdym kolejnym zdaniem czując na barkach coraz większy ciężar odpowiedzialności i beznadziei, próbujący przybić go do podłogi. Resztkami sił wstrzymywał swe ramiona przed drżeniem, kiedy tak zmuszał je do trwania w tej dumnej, niewzruszonej pozie. Siła czterech słońc próbowała ściągnąć je w dół, dać jakiekolwiek ujście melancholii, kiełkującej we wnętrzu mężczyzny.
Kolejne słowa ordynatora wielkimi literami wypalały się w pamięci Constantina; wiedział, że nie będzie potrzebował żadnych notatek, by zdać raport z tego, co słyszał na spotakniu Rady Królewskiej.
- Król pomoże. - były to pierwsze słowa, które wyrzekł, czując na sobie spojrzenia żołnierzy, którym przewodził. Jego głos był silny i dźwięczny jak zawsze, kontrastując z monotonną beznadzieją ordynatora. Wiedział, że jego ludzie zostawili swoich bliskich w forcie, który już od dłuższego czasu znajdował się w żelaznym uścisku zarazy. Tymi prostymi dwoma słowami chciał dodać otuchy tak sobie, jak i swoim ludziom i lekarzowi, który siedział przy biurku z głową wspartą na ramieniu.
- Wspomniałeś o zapobieganiu rozprzestrzeniania się zarazy. Czy możemy zrobić coś więcej, niż dotychczas? Chorych izoluje się w lazaretach, które, z tego co słyszałem, i tak już są przepełnione. Co robić, póki to plugastwo ciągle jest za naszymi bramami? Zmusić ludzi na ulicy do zakrywania twarzy, tak jak tutaj? Wierzę, że jesteśmy w stanie to zrobić. Nie wpuszczać uchodźców na teren górnego miasta, wyznaczyć dla nich osobne strefy, w których mogliby zostać pod nadzorem choćby kilku studentów Akademii Mniejszej, którzy szukaliby u nich oznak choroby... - Constantin w zamyśleniu stukał palcami o rękojeść miecza przy pasie. [/akapit]

Kończy się jedzenie i woda. Brakuje rąk do pracy przy chorych, brakuje magów, którzy mogliby skutecznie odwracać działanie tej... klątwy. Holscher nieświadomie zacisnął pięści, gdy tylko przez myśl przemknęło mu Nowe Hollar i dzisiątki, jak nie setki magów, którzy umknęli tam, szukając azylu pod sztandarem szalonej tyranki. Nowe Hollar musi spłonąć, a na jego popiołach wyrośnie kiedyś coś pięknego... I żaden mag już nigdy nie pomyśli o ucieczce przed błogosławionym rygorem Zakonu. Jak te wszystkie wielkie, mądre głowy mogą być tak ślepe? Wykraczało to poza zdolności logicznego rozumowania komtura.
- Wiem, że temat pożywienia jest naglący i nie omieszkam się poruszyć go na spotkaniu z Radą Królewską. Wierzę, że już zostały podjęte działania, by zwiększyć jej przypływ z północy i wschodu i zapewniam cię; król... Keron nie pozostanie bezczynny. - Constantin zacisnął zęby, myśląc o Aidenie. Kolejny idiota w czepku urodzony, który nie potrafi wywiązywać się skutecznie ze swoich obowiązków.
- Mogę spróbować wymusić na władzach miasta organizację kolejnych jednostek zajmujących się zarazą, czy to pracujących przy lazaretach, czy to maszerujących ulicami i obserwujących gmin... Może nawet uda się zaangażować do tego komórki Zakonu. Im ufałbym najbardziej, ale nasze siły są ograniczone. Co zrobić jednak ze sprzętem medycznym, skąd go ściągnąć? Mam nadzieję, że inni będą mieli jakiekolwiek konkrety. - Constantin milczał przez chwilę, analizując naprędce przedstawioną mu sytuację.


Komtur potrząsnął głową i uśmiechnął się nieznacznie. Nie można tracić nadziei, jeszcze nie teraz. Mężczyzna zbliżył się do biurka ordynatora i opuścił na nie dłoń, hukiem najpewniej wybijając lekarza z odrętwienia.
- Nie traćcie wiary! - stalowe oczy wysłannika Zakonu wwiercały się w gogle na nosie mężczyzny przed nim. Płonął w nich szczery ogień i taka pewność siebie, że nawet martwego przekonałby, że wcale nie jest mu przecież tak źle. Nieważne jak paskudnie by nie było, Holscher zawsze potrafił sięgnąć głęboko do swojego wnętrza, do gorejącej w nim wiary, by uspokoić się i nabrać pewności w słuszność tego, co robi. Ze wsparciem bóstwa wszystko jest możliwe.
- Pomoc nadejdzie. Najświętszy Zakon Sakira jest z wami, nie skończycie źle. Możecie być o to spokojni, doktorze. - powoli odsunął się od biurka lekarza i poprawił swój płaszcz, nieco nieprzytomnym wzorkiem rozglądając się po pomieszczeniu. Zakon Sakira to ogromna organizacja, zrzeszająca rzeszę utalentowanych ludzi. Są wśród nich i uzdrowiciele, pytanie tylko jak wielu z nich jest obecnie w stolicy, bądź na tyle blisko, by udało się ich ściągnąć z powrotem. Należy ten temat niezwłocznie poruszyć z von Ortenbergiem.
Obrazek

Szpital

7
Mistrz Gry

- Król pomoże - powtórzył tępym głosem lekarz, chyba odrobinę też przedrzeźniając Constantina. - Proszę mi wybaczyć, szanowny rycerzu, lecz chyba bardziej wierzę w to, że pomoże nam Nowe Hollar niż król. Co do zaś większej prewencji… prawda jest taka, że nic nam już nie pomoże. Jesteśmy o krok od wybuchu zarazy w Dolnym Mieście i choćby się nam niebo na głowy zwaliło, to ona się pojawi, chyba że magicznie ktoś wszystkich naraz wyleczy. Można próbować, owszem, chusty, szmaty, można próbować ich izolować, ale zawsze trafi się ktoś, kto będzie się krył tak długo, aż nie umrze na ulicy, zarażając po drodze setki osób. A jak już chyba wspominałem, nie mamy personelu, żeby pilnować ich wszystkich. Studentów też już zaciągamy do roboty, ale oni czasami więcej szkodzą niż pomagają.

- Twoje zapewnienia wiele mi nie dają. Dla mnie liczy się tylko tyle, byle powstrzymać zarazę przed rozprzestrzenieniem się jak najdłużej i jak najmniej. Jeśli dokonasz cudu, osobiście ci obcałuję buty. Inaczej - wybacz proszę, ale niektórzy ludzie czekają tutaj ponad dzień, żeby dowiedzieć się o wyroku śmierci - doktor ewidentnie uciął rozmowę, oczekując wyjścia zakonników, którzy i tak długo tutaj zabawili.

Praktycznie od razu po znalezieniu się na zewnątrz ktoś wszedł do środka namiotu, a rycerza odprowadzały krzywe spojrzenia i szepty oburzonych ludzi. Mając nowe informacje, patrzenie po zmarniałych twarzach pogłębiało wrażenie beznadziei panującej w mieście. Dawniej żywe, pełne różnych ludzi, teraz okraszone było strachem o siebie i najbliższych. A mając w świadomości fakt braku żywności, wody, postępującej mozolnie, ale skutecznie klątwy, zarazy pukającej do drzwi i zepsucia wyższych sfer… słabszy umysł mógłby nie wytrzymać natłoku tak depresyjnych myśli.

- Naprawdę uważasz, że król i szlachta pomogą? - zapytał Erhart, przyspieszając kroku, by znaleźć się obok komtura, który kierował się w sobie znanym na razie kierunku.

z/t do Komandorii Zakonu Sakira

Szpital

8
Już mijając bramę, oddzielającą zewnętrzny i wewnętrzny pierścień stolicy, Bartholomew widział, jakie piętno odbiło na mieście trzydniowe Zaćmienie. Wrota od strony dolnego miasta były wydrapane i obite, jakby dziesiątki ostrych narzędzi przyszły im na spotkanie. Ponadprzeciętna ilość straży miejskiej patrolowała okolicę, a ich ledwo widoczne spod hełmów twarze odsłaniały zmęczenie i napięcie. Dalsza droga odkrywała przed lekarzem obrazy naruszonego miejskiego mienia. Wyłamane słupy, obrzucony błotem posterunek miejskiej straży, obdarte tablice i wiele innych znaków bytności ludzkiego i nieludzkiego gniewu. W powietrzu czuć było gryzący w nozdrza dym, a niebo ponad rzędami budynków wydawało się być bardziej szare niż nad górnym miastem.
Dotarłszy do białych murów szpitala, Bart napotkał u progu dwie młodziutkie sanitariuszki w długich, jasnych fartuchach poplamionych całą paletą barw ludzkich wydzielin oraz leków. W jednej z nich rozpoznał protegowaną Matki Valerii, lecz za nic nie mógł przypomnieć sobie jej imienia. Dziewczyny usiadły na ławeczce, wzdychając ciężko, ocierając pot z czoła. Poprawiały rozluźnione koki schowane dotąd pod szarymi chustami narzuconymi na głowę.
Oh, doktor von Retter. Dzień dobry. — Ukłoniła się jedna z nich, a druga zawtórowała. — Proszę nie mówić doktorowi Morowitzowi, że wyszłyśmy przycupnąć na chwilkę. Straszny znój w szpitalu, nieco powietrza nam trzeba, a pracy ciągle przybywa.
Już pierwszy korytarz od głównego wejścia przepełniony był prowizorycznie skleconymi pryczami, a i co niektórzy pacjenci musieli odpoczywać na posadzce, siedząc lub leżąc, zależnie od stanu. Duchota była niewyobrażalna, odbierająca dech, i nie pomagały otwarte na oścież okna i drzwi w mijanych salach. W głównym korytarzu zebrani byli głównie poparzeni, ale także pacjenci ze złamaniami i zranieniami. W salach trzymano tych, którzy zmagali się z chorobami wewnętrznymi i zakaźnymi. Progów do tychże pomieszczeń strzegły tabliczki z wyraźnymi symbolami zakazu wstępu dla nieupoważnionych, lecz mimo wszystko już same odgłosy ciężkiego kasłania potrafiłyby przestrzec nawet największego gapę.
Dom cierpienia był domem ulgi dla Bartholomewa. Mijając kolejne segmenty i skrzydła dobrze znanego szpitala, znieczulał się z każdym usłyszanym krzykiem i stęknięciem, z każdym dostrzeżonym wrzodem, raną i boleścią wymalowaną na twarzy.
Po lazarecie krzątali się nerwowo młodzi i starzy lekarze, sanitariusze i kapłaństwo, a także studenci wydziału medycznego, który wspierał przybytek doktora Damiena Morowitza. Wspominana zaś głowa owej lecznicy, przeszło sześćdziesięcioletni chirurg, niczym kapelmistrz orkiestry, dyrygował swym podopiecznym z ciasnego gabinetu, u którego progu stanął von Retter junior jeszcze nim wybiła godzina dziewiąta.
Bart? Wchodź, wchodź — rzucił Morowitz, na krótką chwilę podnosząc wzrok ponad grubą księgę, w której coś notował.
Chirurg miał oczy podkrążone i sine, jak gdyby nie spał przez kilka ostatnich nocy. Na jego czole i nosie wisiały kropelki potu. Lekarski kitel, spoczywający na jego ramionach, był brudny i wymięty. Biurko zaśmiecone było papierami i plamami po lekach tudzież posiłkach. Na talerzyku, postawionym obok stołowej lampy, leżały resztki białego proszku.
Doktor wskazał palcem na krzesło po drugiej stronie blatu, gestem ręki zachęcił do podejścia.
Uczeni z Akademii mówią, że minione Zaćmienie wyznacza nowy bieg dziejów — podjął temat, nie wynurzając nosa z wielkiego tomiszcza. — Coś tam u góry poważnie się poprzestawiało, ale cóż my, maluczcy, możemy wiedzieć o wielkich boskich ruchach... Jak zdążyłeś pewnie zauważyć, pracy w szpitalu nie brakuje. Stołeczne zamieszki, jak to zwykle bywa, kończą się w mojej lecznicy. Albo na rynkowym szafocie. Saran Dun to miasto największych nieszczęść. To cud, że jeszcze mury stoją równo. Na domiar tego, klątwa-plaga zbiera swoje żniwo, chociaż po Zaćmieniu coś się zmieniło. Potrafimy leczyć wczesne stadia choroby już nie tylko uzdrowicielską magią. Od wczoraj, zupełnie przypadkiem zastosowana tradycyjna terapia, zaczęła przynosić pożądane skutki. Wiemy, że syf ten ma ewidentne źródło magiczne. Zaczynam wierzyć, że ta głośna przed tygodniem wyprawa do źródła klątwy zakończyła się powodzeniem. Późne stadia choróbska wciąż leczone są jedynie przez czarodziejów. Kuracja jest czasochłonna i kosztowna, a i brakuje wykwalifikowanego personelu. Najcięższe przypadki, a tych wciąż jest jeszcze bardzo wiele, są praktycznie nieuleczalne i prowadzą do śmierci w przeciągu od paru dni do dwóch tygodni. Jeden z moich protegowanych alchemików pracował nad lekiem. Ponoć dokonał przełomu dzięki dostarczonemu materiałowi od królewskich uczonych, jednak zabrała go ta sama choroba, nim zdążył dokończyć swoje dzieło. Przesłałem jego notatki do Akademii, jednak nikt nie potrafi pojąć ich znaczenia. Bron pisał je w przedśmiertnej malignie. Swoją drogą był to bardzo specyficzny człowiek... Mogę ci udostępnić te zapiski, jeśliś ciekawy, choć wątpię byś potrafił rozczytać cokolwiek więcej. Wielka szkoda stracić tak światłego człowieka.

Szpital

9
Idąc wzdłuż ulic i trotuarów Bart co i rusz rozglądał się nerwowo to na boki, to za siebie. O ile odczuwał szczerą ulgę z faktu, że uwolnił się wreszcie ze swoich czterech ścian, tak zakamarkom Saran Dun nie ufał obecnie ani trochę bardziej, niż kątom własnego mieszkania. Strzaskane kamienie chodników, rozwalone znaki, zerwane afisze i tłumna obecność strażników, skontrastowane z ciszą i harmonią rodzącego się z wolna dnia sprawiały, że do miasta zawitała niemal senna atmosfera. Von Retter denerwował się, ale też chłonął dziwne widoki z zaciekawieniem. Próbował nie budzić sobą zainteresowania mieszczan. Może się nie skradał, bo skradać się nie umiał, ale starał się iść ostrożnie i schodzić ludziom z oczu. Tak na wszelki wypadek.

Po ominięciu dziesiątek zakrętów i wąskich ścieżek, stanął wreszcie w cieniu lazaretu. Choć wiał lekki wiatr, Bart zmachał się nieco i odczuł małe znużenie wędrówką. Pod bieloną ścianą lecznicy, na ławeczce, zastał dwie młode sanitariuszki. Jedną z nich znał z widzenia, nie omieszkał więc obdarować ich krótką rozmową. Usiadł nawet obok na moment, chcąc trochę odetchnąć. - Bez obaw, ordynator o niczym się nie dowie – zapewnił obie zlęknione reprymendy kobiety, wykonując teatralny gest mający sugerować, że usta zamknięte ma na kłódkę. - Ale tylko pod warunkiem, że ta miła koleżanka dostarczy dla mnie list do przeoryszy Valerii – dodał zaradnie, zwracając się do tej dziewczyny, którą kojarzył jako podopieczną starszej kapłanki. - Znam panienkę z przytułku. Przysługa za przysługę, w porządku? Byleby tylko wielebna Matka dostała tę wiadomość jeszcze dzisiaj, bo to dość ważne...

Po kilku minutach szczebiotania i konwenansów Bart zostawił akuszerki i wszedł tam, skąd one chwilę temu wyszły: do wnętrza szpitala. Przez otwarte na oścież drzwi uciekała straszna duszność niosąca ze sobą smród - niczym smocza nora zionąca na zewnątrz odorem siarki. Wiedząc, że Zaćmienie obfitowało w krew, von Retter spodziewał się w klinice ruchu, ale to co zastał na miejscu wielokrotnie przerosło jego oczekiwania. Każda jedna izba była zajęta, łóżek brakowało, a całość zabudowania rozbrzmiewała rozhoworem tak wielkim, jak miejska agora w czasie odświętnego jarmarku. Już po kilku krokach Bart niemalże potknął się o leżącego na ziemi faceta z ręką owiniętą temblakiem, a nad kolejną osobą - starszą kobietą rozłożoną bezpruderyjnie w poprzek holu - musiał ostrożnie przeskoczyć, aby przypadkiem nie stratować biedaczki obcasami butów.

W odróżnieniu od większości osób w swoim bliskim otoczeniu, Bart czuł się aktualnie całkiem dobrze. Ból każdej osoby zgromadzonej pod dachem umieralni mieszał się z resztą bólów, tworząc wraz z nimi specyficzną dla takich miejsc aurę; a on chłonął tę aurę niczym mech chłonący swą zieloną szczeciną wodę z eteru i nasiąkał nią niczym gąbka. Gdzie inni krztusili się i kaszleli, on oddychał pełną piersią. Gdzie inni chodzili o kulach albo wcale, on szedł raźno, wręcz skocznie. Hamował się, jakkolwiek. Nie chciał wyglądać dziwnie będąc jedyną uśmiechniętą osobą wśród dziesiątek smutnych i strapionych twarzy.

- Von Retter, na rozkaz – rzucił, stercząc w drzwiach gabinetu doktora Damiena. Zachęcony reakcją lekarza, wszedł śmiało do środka i usadowił się na wskazanym przezeń krześle. Rzucił okiem na małe królestwo Morowitza. Zmartwił się chwilowo stanem doktora oraz mączką rozsypaną na talerzu. Nie wiedział, czym staruszek lubił się obecnie raczyć: Zefirem czy może Kattokainą, ale nie miał najmniejszego zamiaru smęcić ani prawić mu morałów. On sam też, od czasu do czasu, zażywał sobie przecież to czy owo.

- Niech te dzieje przestaną tak biec, do diaska, bo ledwie za nimi nadążam – skomentował słowa ordynatora. Patrząc na okładkę książki, za którą chował się Morowitz, Bart przypomniał sobie o zielniku Eliasa Gordena oraz literach, które nasmarował w nim poprzedniej nocy. Ina. Myra. Król ból. Morowitz miał rację. Coś zmieniło się tam, daleko w niebie. Immanentnie.

- A to ciekawe... - odezwał się następnie, pchnięty ku temu fachową dociekliwością. - Nie miałem jeszcze okazji pracować przy pacjentach zarażonych tą cholerą, szczęście w nieszczęściu. W Górnym Mieście nadarzyło się tylko kilkanaście takich przypadków i większość z nich odesłano od razu do czarowników, a tu u was, w Dolnym, bywam ostatnio zbyt rzadko, żeby zakręcić się przy którymś z waszych podopiecznych - przerwał, bo nieco się zawstydził własnymi słowami. Zabrzmiał jak snob; jakby w niższych partiach miasta nie czuł się już dłużej jak u siebie, mimo że przepędził tu całą niemalże młodość. - Dobrze wiedzieć, że cokolwiek się w tej kwestii ruszyło, że cokolwiek zmierza ku lepszemu - spróbował zmienić temat. - Widziałem się ostatnio z Matką Valerią. Mówiła mi o całej tej eskapadzie. Może faktycznie udało im się coś zdziałać. A te notatki chętnie wezmę. Potrzebuję czegoś, na czym będę mógł się skupić. Muszę oderwać myśli od pewnych... przykrości... jeśli można tak powiedzieć. Z tego też powodu do was przychodzę, szefie. Widzę, że macie ręce pełne roboty. Ja już, niestety, nie mam. A chciałbym mieć.

Szpital

10
Zaraz ci coś znajdziemy. Jeszcze tylko kilka podpisów...
Morowitz kreślał coś pospiesznie na karcie grubej księgi. Kiedy skończył, przyprószył atrament utrwalaczem, dmuchnął porządnie, powachlował ręką i zamknął księgę, odsłaniając wyraźny napis na okładce: rejestr pacjentów. Mężczyzna wstał, wrzucił jakiś pęk dokumentów do torby i poprawił swój kitel. Z wieszaka stojącego w kącie ściągnął czysty fartuch i wręczył go von Retterowi.
Mówiłeś, że nie miałeś do czynienia z nową chorobą. To dobra okazja, żeby zajrzeć do izolatorium. Pokażę ci jak wyglądają najcięższe przypadki. Mamy też kilka ozdrowieńców i chorych w fazie remisji. Chodź, zaprowadzę — rzekł, jednocześnie gestem ręki zapraszając do opuszczenia gabinetu.
Minęli szeroki korytarz, później trawiasty, porośnięty kilkoma karłowatymi drzewkami dziedziniec, łączący trzy skrzydła budynku. Weszli do jednego z nich, przebrnęli przez całą jego długość i wyszli na zewnątrz, gdzie za pasmem zarośniętego bruku, na terenie niegdysiejszych ogródków, które dawniej wypełniały kwieciste rabaty, stały przestronne namioty. Na wejściu do pierwszego z nich, Damien podał Bartowi chustkę nasączoną wonnym zielem i rozcieńczonym alkoholem. Jej zapach lekko odurzał, ale, jak wyjaśnił zarządca szpitala, była ważnym środkiem ochrony osobistej. Wtargnęli do środka. Płachta namiotu zatrzepotała na wietrze.
Czterdziestoletni lekarz ujrzał niskie łóżka i proste sienniki, w liczbie około dziesięciu, na których spoczywali chorzy. Już z daleka widać było ich opłakany stan. Skóra pacjentów była pełna czarnych plam, zgorzeli i ropnych wysięków. Oddychali ciężko i wolno. Pokasływali niemal bez przerwy, sprawiając że pod dachem namiotu nigdy nie było cicho.
Choroba atakuje ciało od kilku stron. Zjedzony zainfekowany posiłek lub wypita skażona woda rozprowadza cholerę po układzie pokarmowym. Powoduje silne rozwolnienie, owrzodzenie żołądka i w dalszym etapie rozpad tkanek, który sygnalizuje krew w moczu i wydalinach. Atakuje także układ oddechowy. Zaczyna się od trudności z oddychaniem i pluciu krwią, a kończy na uduszeniu. Kontakt ze skórą natomiast prowadzi do postępującej martwicy. Jeśli zaraza dostanie się do krwioobiegu, co zwykle dzieje się w późnych stadiach choroby, atakuje wszelkie tkanki, powodując ich obumarcie w ciągu paru dni, maksymalnie dwóch tygodni. Jeszcze przed Zaćmieniem choroba przebiegała w sposób nieprzewidywalny i chaotyczny. Teraz coś się zmieniło i jesteśmy w stanie skategoryzować poszczególne symptomy we wczesnych stadiach i przeprowadzić skuteczne leczenie.
Morowitz pozwolił Bartholomewowi obejrzeć pacjentów skazanych na udrękę aż do ostatniego tchu. Nie było dla nich żadnej nadziei. Leżeli w swych brudnych, nędznych barłogach, krztusząc się i cicho wyjąc z bólu. Po namiocie krzątało się dwóch sanitariuszy z twarzami obwiązanymi wilgotnymi chustami. Karmili tych, którzy byli jeszcze w stanie jeść, zmieniali pościele, czyścili chorą skórę i opróżniali baseny. Pod wonną szmatkę Barta przesiąkał zapach rozkładu i śmierci.
W sąsiednim namiocie trzymamy pacjentów z lepszymi, w zasadzie jakimikolwiek, rokowaniami — oznajmił Morowitz, wskazując na przejście.
Pod drugą, większą płachtą, rozbitą kilkanaście kroków dalej, panowała atmosfera zgoła odmienna od tej w dopiero ujrzanej umieralni. Łóżek było więcej, pacjenci czuli się lepiej — na tyle, by móc swobodnie przemieszczać się w obrębie namiotu. Symptomy chorych ograniczały się głównie do kaszlu i problemów jelitowo-żołądkowych. Tylko dwóch chorych posiadało ciemne plamy naskórne. Ilość sanitariuszy również wzrosła, choć nieznacznie. Ordynator po krótkim obchodzie przystanął przy jednym z łóżek.
Pacjentka, trzydzieści trzy lata, chory układ oddechowy po długim przebywaniu z zarażonym mężem.
Nieco zmieszana kobieta wysunęła się spod cienkiego, białego prześcieradła. Kaszlnęła razy dwa, słaniając usta materiałem pościeli. Usta miała sine, a oczy lekko przekrwione i szklące. Przyjemny dla oka fizys, całkiem zadbana fryzura i kompletne uzębienie sugerowało pochodzenie z lepszej rodziny.
Terapia polega na regularnej inhalacji naparem z tymianku, szałwii, rozmarynu i rumianku. Mieszanka na początku plagi jedynie hamowała rozwój choroby, teraz ewidentnie przynosi rezultaty lecznicze. Pacjentka czuje się lepiej, zaniknął obrzęk górnych dróg oddechowych i cuchnące wyziewy.
Damien Morowitz wyszukał wzrokiem kolejnego chorego. Podszedł doń i przyglądając się karcie pacjenta mówił dalej.
Pacjent, lat czterdzieści dwa. Zjedzony skażony pokarm. Zaczęło się od nasilających się symptomów niewydolności układu pokarmowego. Na szyi i karku pierwsze plamy zwiastujące pojawienie się martwicy tkanki skórnej. Uwidocznienie głównych tętnic i żył wskazuje na pierwszy etap zakażenia krwioobiegu. Od dwóch dni obserwowana remisja choroby. Leczenie polega na stosowaniu kilkudniowych głodówek przerywanych lekkostrawną dietą półpłynną. Zalecane napary z mięty, rumianku i kozłka lekarskiego oraz spożywanie sproszkowanego węgla drzewnego. Zmiany skórne smarowane okładami z sosnowego dziegciu lub żywicy. Krew leczona samooczyszczeniem przy stopniowym upuszczaniu za pomocą cienkiej kaniuli. — Ordynator wskazał na opuszczoną rękę mężczyzny, z którego nadgarstka wystawała biała rurka, z której kropelka po kropelce skapywała posoka do podstawionego niżej naczynia.
Pacjent spojrzał w stronę von Rettera. Nieznacznie skinął głową, lecz milczał. Był blady i wychudzony. Wolną ręką wskazał na spierzchnięte usta, a kolejno na garniec z przegotowaną wodą i chochlą, który leżał na jednym z polowych stołów.
Pracy jest dużo. Trzeba przygotować parówki, ziołowe mieszanki do spożycia i mazidła, a potem podać je chorym. W poprzednim namiocie za to potrzeba porządków, wymiany pościeli i podania opium najbardziej cierpiącym. Martwych nie grzebiemy, tylko transportujemy poza miasto, na tereny objęte klątwą nieurodzaju, i tam spalamy na stosach. Przekazuję ci pałeczkę i zwierzchnictwo nad tymi łapiduchami. Masz tutaj najlepsze kompetencje. Wszystkie potrzebne składniki, kocioł i utensylia znajdziesz na zewnątrz przy ognisku. W najmniejszym namiocie zrobiłem skromny gabinet, niezbyt wygodny, ale wystarczający do załatwienia pracy papierkowej. Pytania kieruj do sanitariuszy, mnie nie zawracaj na razie głowy, z łaski swojej. A, jeszcze notatki Brona. Trzymaj, są twoje. Możesz poczytać na przerwie albo po skończonej pracy.

Szpital

11
Nasączona alkoholem i ziołowym odwarem chusta zasłaniająca twarz Bartholomewa chroniła go nie tylko przed zarażeniem się niechcianą chorobą, ale też przed oceniającym wzrokiem zarówno pacjentów, jak i samego Morowitza. Przewiązana materiałem twarz młodszego z dwu doktorów wykrzywiała się bowiem w natłoku następujących po sobie emocji. Aura beznadziei, boleści i moru kłębiąca się w obu namiotach – jakkolwiek zdecydowanie silniejsza w tym przeznaczonym dla kuracjuszy będących już jedną nogą w grobie – wymuszała na jego ustach uśmiech; tymczasem opowieść ordynatora oraz to, co naocznie przyswajał sobie obserwując odizolowanych od świata chorych, malowało na jego licu wyrazy szczerego zdziwienia, zaskoczenia i kładło na nim cień uzasadnionego zresztą strachu.

Słysząc o nowej chorobie Bart spodziewał się nieznanej dotąd odmiany krztuśca, dyzenterii albo czegoś zgoła podobnego, nie podejrzewał natomiast, że zaraza trawiąca królestwo jest cholerą aż tak złożoną i druzgocącą dla organizmów wszystkich tych nieszczęśliwców, na których spocznie jej czarne spojrzenie. Informacje o ostatnich postępach w kwestii jej leczenia nie były w stanie go pocieszyć – nie teraz, kiedy dowiedział się więcej – aczkolwiek otuchą napełniał go fakt, że nastroje w mieście powinny się nieco uspokoić przynajmniej w momencie, w którym pierwszy wyleczony pacjent opuści szpital na własnych nogach. I to między innymi od niego miało zależeć jak prędko – oraz czy w ogóle – zdarzenie to będzie miało miejsce.

Jak tylko Morowitz zaczął wyjaśniać mu zawiłości zastanej sytuacji, w Bartholomewie niemal natychmiast obudziły się studenckie przyzwyczajenia sprzed lat. Choć nie miał przy sobie kajetu ani ołówka, z prawdziwie uczniowską uwagą skupiał się na informacjach dostarczanych mu przez ordynatora i w trakcie oprowadzania popełniał skrzętne mentalne notatki dotyczące nie tylko samego zjawiska choroby, ale też stanu poszczególnych pacjentów, przypisanych im leków oraz odgórnych zaleceń. Jego dyscyplina i skupienie były jakkolwiek co rusz testowane, bowiem nagromadzenie cierpienia w otoczeniu sprawiało, że spływające na niego błogie bezczucie stawało się wręcz rozpraszająco przyjemne.

Dzięki, szefie. Zajrzę do nich potem. Poradzę sobie — zapewnił Bart Damiena, biorąc od niego notatki i siląc się na sztuczną pewność siebie. Nie miał najmniejszego pojęcia czy faktycznie sprosta wcale niełatwemu zadaniu, które kierownik szpitala tak znienacka przed nim postawił, ale wiedział na pewno, że za żadne skarby nie chce opuszczać otoczenia dwóch zamkniętych namiotów wcześniej, niż byłoby to konieczne. Pod materiałowym zadaszeniem i w obecności umierających cierpiętników czuł się tak doskonale, jak jeszcze nigdy dotąd – jak ryba w wodzie, ptak wśród chmur, robak drążący w ziemi; a pod chustą wciąż szczerzył się jak mysz do sera na myśl o tym, że gdyby nie zrządzenie losu i rekomendacja ojca, pewnie nawet nie zajrzał by dziś do lazaretu.

Gdy Morowitz powiedział już wszystko, co chciał, mógł bądź zamierzał powiedzieć, ich drogi rozeszły się. Starszy lekarz udał się nazad do kliniki, a von Retter został tam, gdzie jeszcze nie tak dawno kwitły ogrody, a gdzie dziś rośnie co najwyżej desperacja.

Odwróciwszy się twarzą do wnętrza namiotu – do pacjentów i sanitariuszy – Bart odetchnął głęboko, wpuszczając do nosa gwałtowną falę ziołowej woni i alkoholowego swądu. Momentalnie zakręciło mu się w głowie, oczy aż zaszły mu łzami, a mimo to już dawno nie czuł się tak dobrze; niemalże promieniał energią i ochotą, która w dość wyrazisty sposób kontrastowała z marazmem, zmęczeniem oraz straceńczą niechęcią bijącą od chorych oraz ichnich opiekunów.

Pierwszym krokiem, jaki podjął von Retter czując się już zarządcą tego przybytku rozkładu, było zapoznanie się z kadrą pracowniczą i elementem leczonym, a także ze sprzętem jaki Morowitz zostawił mu na stanie. Notatki Brona wylądowały w jego torbie, torba zaś huśtała się u jego pasa, kiedy chodził między obecnymi w namiocie osobami przedstawiając się, ucząc się ich imion oraz przeprowadzając z każdą z nich krótką rozmowę, w trakcie której upewniał się jednocześnie, że wszyscy jego podkomendni wiedzą, co mają robić i znają szczegółowo swoje dyspozycje.

Skończywszy prezentację w namiocie z chorymi, nad którymi Usal nie rozpostarł wciąż swoich skrzydeł, Bartholomew przeniósł się z takimi samymi zamiarami do umieralni – jak nazwał był w głowie namiot przeznaczony dla pacjentów skazanych już na śmierć. Tam powtórzył konwenanse i serię krótkich rozmów, ograniczając się jakkolwiek wyłącznie do kontaktu z dwoma krzątającymi się w środku pielęgniarzami; chorym nie poświęcał zbyt wiele uwagi wiedząc, że absolutnie nie powinien przyzwyczajać się do ich przynoszącej ulgę obecności.

Zaznajomiwszy się już z najogólniejszym obrazem nędzy, jaka trafiła mu się w nadzór, Bart udał się do najmniejszego z namiotów, gdzie spodziewał się zastać prowizoryczny gabinet. Po drodze rzucił jeszcze okiem na zorganizowane przy ognisku stanowisko do warzenia lekarstw, a stamtąd przeszedł już prosto do polowego gabinetu. Tam zamierzał przyjrzeć się liście kuracjuszy, jeśli takowa w ogóle na niego czekała, a następnie oporządzić się nieco i ruszyć z czynną pomocą do umieralni. Chciał nacieszyć się bólem i smutkiem wszystkich tych biedaków, póki jeszcze miał ku temu okazję, nie wiedział bowiem ilu z nich dożyje chociażby wieczora.

Szpital

12
Doktor von Retter, dobrze kojarzę? — Mężczyzna o blond włosach i błękitnej tęczówce wyrósł znienacka przed lekarzem. — Starszy sanitariusz Horacy Bruge. — Odwiązał na krótką chwilę chustę, wstrzymując oddech, by ukazać swoje oblicze dla lepszego zapamiętania. — Proszę do mnie kierować wszelkie pytania. Znam wszystkich czterdziestu pacjentów i ogólny przebieg ich chorób. Jestem protegowanym pana doktora Morowitza, piszę pod jego opieką doktorat na temat nowej choroby. Przedstawię panu resztę pracowników i oprowadzę po pacjentach.
W taki sposób Bartholomew poznał pięciu pracujących tu lekarzy, pielęgniarzy i pielęgniarek.
Korneliusz de Vauel był doktorantem kształcącym się na epidemiologa w Akademii Mniejszej w Saran Dun wraz z Horacym Bruge. Po zdawkowej rozmowie Bart zdążył się dowiedzieć, że relację panów trawi konflikt, bowiem każdy z nich chciał zabłysnąć w środowisku lekarskim i przyćmić drugiego swoją ambicją i zaangażowaniem. Oboje pracowali więc najciężej i najwięcej, zarabiając sobie na uznanie ordynatora oraz, jak się zdawało od tamtej chwili, również ku pochwale i aprobacie Bartholomewa von Rettera.
Laura Fortez była młodą i nieśmiałą dziewczyną o pochodzeniu szlacheckim, pielęgniarką o delikatnych dłoniach i cichym, ciepłym głosie. Dom Fortezów znany był z dobrodusznego i czynnego wsparcia szpitala. Jak wyjaśnił Horacy, rodzina ta od pokoleń kształciła swoich członków w kierunkach medycznych. Dziewczyna nie była zbytnio skora do rozmowy; dygnęła jedynie z odpowiediną szlachcie kurtuazją oraz się przedstawiła, po czym powróciła do karmienia w skupieniu jednego ze słabszych pacjentów.
Siostra Amelia wyróżniała się pośród pracowników za sprawą swego sędziwego wieku i trudnych do przeoczenia, długich, siwych acz zadbanych włosów. Kapłanka Kariili, prócz standardowej opieki nad chorymi, praktykowała z wiernymi modlitwy i nabożeństwa, dając im duchową otuchę.
Kolejny był Renard Paverton, mężczyzna w wieku Bartholomewa, uczony biolog zainteresowany trawiącą Królewską Prowincję plagą, wolontariusz-ochotnik bywający na terenie izolatorium w godzinach porannych. Znał się na ziołach i był współautorem leczniczych terapii na pacjentach dotkniętych klątwą-plagą nieurodzaju.
Ostatnim spośród pracowników największego namiotu był ciemnoskóry Nenemah, mężczyzna pochodzący z Urk-hun, znachor, który, jak sam opowiadał współpracownikom, wyemigrował z Everam po utracie najbliżej rodziny w czasie bandyckiego ataku. W Saran Dun przyjęto go do pracy i zaoferowano mieszkanie przy szpitalu. Był osobą uczynną i skromną. Nie odzywał się zbyt wiele, rzadko okazywał emocje i zdawało się, jakby skrywał wiele sekretów. Na obecność Bartholomewa zareagował zdziwieniem i przeciągłym spojrzeniem, jak gdyby wynurzone ponad chustą oczy i kudłata czupryna von Rettera wydały mu się znajome. Po wymianie konwenansów powrócił do porządkowania przestrzeni gdzie spożywano posiłki, zerkając ukradkiem na nowo poznanego doktora, co nie umknęło uwadze Bartholomewa.
Chorzy wykazywali lekkie lub umiarkowane objawy choroby. Większość z pacjentów przemieszczała się o własnych siłach. Niektórzy zbierali się przy ławach, gdzie grano w kości i karty na niewielkie zakłady. Inni pozostawali na swoich miejscach, oddając się rozmowom z sąsiadami bądź odpoczywając. W namiocie znajdowała się skromna łaźnia, z której w momencie oprowadzania Bartholomewa korzystała młoda kobieta, nieprzejęta połowicznie zasuniętym parawanem, co wielce zainteresowało okoliczną męską część pacjentów. Von Retter poznał dwójkę dzieci, dziesięcio- i jedenastoletnie dziewczęta pod opieką również chorej matki. Z innych, co bardziej charakterystycznych osób, można było wskazać wysoką elfkę o kruczoczarnych włosach obtoczoną tuzinem ksiąg. Czarne plamy na dłoniach wskazywały na zaczątek martwicy skórnej. Zaczytana kobieta studiowała sztuki magiczne, jak można było stwierdzić po okładkach grubych woluminów. Horacy wyjaśnił, że w izolatorium zabraniano korzystania z magii przez pacjentów, zatem uczona podczas odbywanej kwarantanny musiała ograniczyć się jedynie do szlifowania teoretycznych zagadnień.
W obrębie namiotu znaleźć można było niezbędne narzędzia lekarskie: kaniule, odsysacze, szkła powiększające, wzierniki, pęsety, a nawet zestaw chirurgicznych skalpeli, szczypców, nożyc, imadeł, kleszczy i pincet. Z dostępnym arsenałem medycznym można było przeprowadzić niemal każdy zabieg, gdyby zaszła taka potrzeba. Wszystko leżało uporządkowane przy wolnym stole zabiegowym, zasłoniętym płócienną zasłoną.
Skończywszy zapoznawczy obchód po namiocie, przyszła kolej na umieralnię.
Podczas gdy w poprzednim pomieszczeniu uświadczyć można było jakąkolwiek nadzieję, tutaj było zgoła odmiennie. Chorzy, a była ich trzynastka, pogodzeni ze swoim losem bądź nie, w okrutnych mękach konali na oczach Bartholomewa. Na personel składała się dwójka pielęgniarzy, obwiązanych chustami na głowach tak szczelnie, że widać było jedynie ich niewyspane oczy. Dwójka mężczyzn w zapewne średnim wieku — Otto i Gunwert — zajęci byli sprzątaniem wydalin pacjentów i podawaniem rozwodnionej papki o nieznanym lekarzowi składzie. Po krótkiej wymianie zdań mężczyźni przestrzegli Bartholomewa, że w owym namiocie należy przebywać w bardzo krótkich interwałach, pod żadnym pozorem nie dotykać chorych gołą skórą, a po każdym dniu pracy poddawać się wziewnej kuracji.
Później przyszedł czas na zapoznanie się ze stanowiskiem ulokowanym na zewnątrz. Nad żarzącym się ogniskiem wisiał pusty kociołek. Obok, w dużym baniaku trzymano czystą wodę. W osobnych pojemnikach, butelkach, słojach i fiolkach znajdowały się inne płyny potrzebne do warzenia lekarskich mikstur. Na lewo od kotła stał drewniany stół, zadaszony, co z odległości przypominało niewielki kram kupiecki. Pod stołem trzymano worki z suchymi ingrediencjami, narzędzia oraz destylarkę z olejowym palnikiem, którą w każdej chwili można było wynieść i postawić na blacie.
W namiocie-gabinecie, na wąskim biurku stała lampa i dokumentacja pacjentów. W obitym skórą dzienniku Bartholomew odnalazł spis kuracjuszy z krótkim opisem przebiegu choroby, zleconym leczeniu oraz uiszczonej zapłacie. Poprzednie strony wypełniały wpisy dziesiątek pacjentów, którym nie udało się przeżyć, co symbolicznie oznaczano krzyżykiem obok miana. W szufladzie biurka leżał stos czystych chust i butelka przezroczystego płynu z pływającym weń zielskiem, a także dwa czyste fartuchy.
Oporządziwszy się i zebrawszy myśli, Bartholomew przeszedł do jęczącego namiotu straceńców.
Spodziewamy się dzisiaj dwóch zgonów, doktorze — Otto zagaił Barta na wejściu, wskazując palcem na dwa rozdygotane, majaczące w bólu, sine ciała. — To małżeństwo. Od dwóch dni stronią od posiłków i wody. Ostatnia dawka opium podana wczoraj wieczorem. Wykorzystali już cały swój przydział. Kończy nam się zapas, a leku potrzeba jeszcze dla "żywych" — ostatnie słowo wyszeptał.
Mąż i żona leżeli na sąsiednich siennikach zbliżonych do siebie tak, że tworzyły niemal jedno wspólne łoże. Szaro-fioletowa skóra przypominała bardziej trupią, niźli ludzką, a nieregularnie rozstawione ciemne plamy martwej tkanki tylko dokładały się do wrażenia, jakby do czynienia było z ożywionymi zwłokami w połowie rozkładu. Nad małżeństwem zleciało się niewielkie stado much, które Gunwert usilnie próbował rozgonić szmatką.
Otto wziął Bartholomewa na stronę.
Jak doktor się zapatruje na procedurę eutanazji? — zapytał bezceremonialnie.
ODPOWIEDZ

Wróć do „Saran Dun”