Świątynia Kariili

1
Skromny budynek położony jest w Dolnym Mieście, skąd kapłani mają lepszą okazje pomagać głodującym, a także szybciej docierają na pola ze względu na położenie stosunkowo blisko bramy wyjściowej. Przy placu położony jest prosty dom niewyróżniający się niczym szczególnym od pozostałych. Jest oczywiście zadbany w miarę możliwości. Proste, drewniane drzwi prowadzą do środka, prosto do głównej sali, gdzie ustawiona jest stołówka dla tych, którzy potrzebują darmowego posiłku. Brakuje tam posągów, jest za to namalowany na ścianie wizerunek Kariili trzymającej w jednej dłoni gałązkę zboża, a w drugiej sierp. Na głowie ma wianek z kwiatów, a jej delikatna twarz okraszona jest uśmiechem. Na zapleczu znajduje się kuchnia, po której ciągle krzątają się akolici bezustannie gotujący dla najbiedniejszych. Na parterze jest także parę miejsc noclegowych dla bezdomnych i tych chcących odpocząć po znojach podróży, a nie mających gdzie się podziać ze względu na brak pieniędzy.

Na piętrze są kwatery kapłanów i akolitów, urządzone równie skromnie, co te przeznaczone dla obcych ludzi. Życie w swego rodzaju ubóstwie zbliża kapłanów do tych, którym mają pomagać – ich praca skupia się przecież głównie na pilnowaniu, by plony były obfite, a żołądki napełnione.
Ostatnio zmieniony 24 sie 2020, 11:22 przez Ren, łącznie zmieniany 1 raz.

Świątynia Kariili

2
Kontynuacja z komturii Zakonu Sakira

Tertius czekał na kompanię przed bramą, jak obiecał. Zebrał już pozostałych żołnierzy, którzy przybyli wraz z Holscherem do miasta. Zebrana drużyna natychmiast ruszyła zbrojnie w miasto, kierując się bezpośrednio do placówki kapłanów Kariili, gdzie liczyli na uzyskanie jakichkolwiek informacji. Droga między ulicami przebiegała spokojnie, jednak nie bez ukradkowych spojrzeń, schylonych głów i schodzenia na drugą stronę chodnika, byle ominąć uzbrojonego rycerza i jego świtę. Wszędzie, gdzie Constantin nie szedł, odczuwał epatujący od ludzi respekt, ale też i strach. Ludzie traktowali go jak słynnego strażnika na targu – chociaż nic nie ukradłeś, to i tak w jego oczach czujesz się złodziejem i nagle zaczynasz myśleć, że nim faktycznie jesteś. Różnicą było tutaj to, że ludzie i nieludzie zresztą prawdopodobnie podświadomie bali się, że zostaną oskarżeni o herezję bądź konszachty z Nowym Hollar. Inkwizycyjne ramię Zakonu zrobiło dobrą robotę, wręcz nazbyt dobrą. Stąd też opinia publiki kształtowała się prawie o każdym członku Zakonu, nawet jeśli Constantin nie należał do tamtego odłamu.

Główna siedziba kapłanów Kariili mieściła się w dolnym mieście, niedaleko wyjścia z miasta. Ulokowanie świątyni w tamtym miejscu było zrozumiałe – Kariila była opiekunką plonów i głodujących, stąd też jej wyznawcy potrzebowali szybkiego dojścia do pól, a także biedniejsi mieszkańcy mogą kręcić się tutaj z łatwością, dostając raz dziennie posiłek, którym mogą uciszyć na chwilę burczący żołądek. Sam budynek był niezwykle skromny, piętrowy. Kręciło się tutaj wiele osób – dużo więcej, niż Constantin widział kiedykolwiek w jakiejkolwiek podobnej świątyni. Wychudzeni, zmartwieni, niektórzy trzymali za rączki dzieci. Niektórzy wyglądali na bezdomnych, inni na uchodźców. Wokół, na placu, gdzie ustawiona była świątynia, rozstawione były prowizoryczne namioty, a czasem trzeba było wręcz przestąpić nad czyimś ciałem bądź kłębkiem szmat, które miały imitować posłanie. Słychać było szloch, zrozpaczone rozmowy, nieraz błaganie, czy jakieś kłótnie. Do samej świątyni kolejka była ogromna, widać ewidentnie, że każdy chciałby coś zjeść.

Ludzie ustępowali zakonnikom, chowając głowy ramiona i mamrocząc modlitwy do Sakira. Raz czy dwa w drodze do wrót zaczepiły ich dzieci bądź naprawdę zdesperowani dorośli, pytając o miedziaki, czy resztki do zjedzenia. Zaaferowany Gerwald prawie natychmiast opróżnił swoją sakiewkę i pozostały z podróży prowiant.

Na miejscu stało dwóch rosłych kapłanów, którzy pilnowali porządku, by tłuszcza nie wlała się do środka. Widząc reprezentantów Zakonu w milczeniu uchylili drzwi, wpuszczając całą delegację do środka. Tam nie było lepiej. Poustawiane były wszędzie stoły, w głównej sali była stołówka, gdzie ludzie tłoczyli się i jedli skromny posiłek. Niemal natychmiast podeszła do Holschera młoda akolitka o podkrążonych oczach, kłaniając się uniżenie.

Niech będzie pochwalony Sakir. W czym mogę pomóc szlachetnym mężom?

Świątynia Kariili

3
Constantin kontent skinął Tertiusowi głową i pozdrowił gestem resztę żołnierzy. Bez ociągania się ruszyli w drogę do świątyni Kariilii, nie napotykając nań żadnych przeszkód. Komtur nie mógł nie dostrzec reakcji ludności stolicy na jego pochód, ale zdziwiłby się gdyby było inaczej. Wszak nikt nie chce stawać na drodze uzbrojonej drużynie Zakonu, zwłaszcza biorąc pod uwagę ostatnie działania jego Inkwizycyjnego ramienia. Widział opuszczone głowy i wystraszone spojrzenia, widział ludzi umykających na drugą stronę ulicy i zadowalało go to. Lubił czuć ich respekt, a nawet strach, choć przecież starał się pokazać plebsowi, że za służącymi Sakirowi stoi więcej niż jeno ogień i miecz. Po części dla tego tak ważny był aktywny udział Zakonu w walce z zarazą.

Świątynia do której kierowali swe kroki mieściła się w dolnym mieście, niedaleko bramy. Budynek był skromny, ale funkcjonalny, a to przecież najbardziej się liczyło. Z początku nieco przytłoczyła go liczba osób kłębiących się w świątyni i jej okolicach, ale im bardziej w głąb otaczającego ją placu się zapuszczał, tym bardziej oswajał się ze wszędobylską ciżbą. Raz prawie nadepnął na jakąś wychudzoną sylwetkę, w ostatniej chwili przekierowując swój krok na bok. Przez głowę przemknęła mu myśl, by rzucić biedakowi parę monet, ale szybko ją od siebie odepchnął. Nie teraz, przecież będzie mógł zrobić to później, a zresztą, osoba nad którą przechodził mogła równie dobrze już nie żyć, bądź dogorywać.
Słyszał szloch, rozpacz, ale i kłótnie. Ogrom kolejki za jedzeniem przerażał go, ale i napełniał determinacją. Prawdą jest, że zawsze znajdzie się biedota, która będzie tu koczowała, ale obecnie sytuacja przedstawiała się tragicznie. Czuł na sercu zimny uścisk, gdy przyglądał się tym wszystkim uchodźcom. A będzie tylko gorzej...
Nie musieli się jednak przeciskać, gdyż ciżba i tu sama rozstępowała się przed zakonnikami. Nie znaczy to, że zupełnie nikt ich nie zaczepiał, raz, czy dwa podbiegły do nich dzieci, bądź zdesperowani rodzice prosząc o jałmużnę. Constantin kątem oka dostrzegał Gerwalda, który poruszony prędko opróżnił swoją sakiewkę i rozdał pozostały po podróży prowiant. Holscher uśmiechnął się do niego, samemu dając po kilka monet dwóm dziewczynkom w obdartych sukienkach. Felczer, mimo pewnych wad, był wspaniałym, troskliwym człowiekiem. Może tylko trochę za miękkim.


Constantin pochylił się w stronę medyka i przemówił ściszonym tonem.
- Gerwaldzie, to co robisz godne jest poklasku, jednak uważaj z jałmużną. Taka pomoc może czasem wyrządzić więcej szkód, niż pożytku, mimo najczystszych intencji. Z tym problemem trzeba walczyć przede wszystkim odgórnie. - ruchem głowy wskazał na bok. Przygarbiona starsza kobieta, której felczer podarował monetę o wysokim nominale, szarpała się właśnie z jakimś brudnym osiłkiem. Komtur w dwóch słowach kazał jednemu z towarzyszących mu żołnierzy odpowiednio zareagować i nie patrzył już w tamtą stronę.
Uśmiechając się smutno poklepał felczera po ramieniu, jednak nic więcej nie mówił.


Sytuacja w środku nie różniła się zbytnio od tej na zewnątrz, jednak panował tu pewien ład, którego brakowało na zewnątrz. Niemal natychmiast po przekroczeniu progu świątyni do Constantina podeszła młoda akolitka. Przywitał ją przyciskając zaciśniętą w prawicę dłoń do serca i skłaniając się nieznacznie, oddając jej należyty szacunek.
- Na wieki wieków. Przybywam tu z ramienia komtura von Ortenberga, by rozeznać się w sprawie zarazy, która plugawi nasze ziemie i ludzi. Zakon ceni sobie waszą mądrość oraz doświadczenie - uśmiechnął się chłodno acz szczerze - Poprowadź nas, dobra kobieto, do kogoś, kto będzie w stanie podzielić się z nami informacjami.
Obrazek

Świątynia Kariili

4
Doraźna pomoc też nie zaszkodzi... aczkolwiek ludzka zawiść mnie czasami przeraża — odparł Gerwald, patrząc z pewną dozą zawodu na szarpiących się uchodźców. Problem został rozwiązany przez żołnierzy szybko, ale nikt już nie mógł zobaczyć, że gdy tylko drzwi świątyni zamknęły się za wielebnym i jego świtą, nieszczęśnicy ponownie wrócili do szabrowania słabszych.

Zastawszy dziewczynę, która widząc insygnia Zakonu natychmiast zareagowała, Constantin poprosił o spotkanie z przełożonym placówki. — Przeor aktualnie pomaga przy dzieleniu posiłków między potrzebujących, ale na pewno znajdzie dla wielebnego czas. Proszę za mną — adeptka prędko wyruszyła na drugą stronę sali, prowadząc do stanowiska, gdzie kilku kapłanów uwijało się z niekończącą się kolejką do posiłku. Jeden z żołnierzy niechcący trącił ramieniem przechodzącego obok mężczyznę z miską zupy, której zawartość częściowo wylała się przez impet. Ten natychmiast chciał coś odpyskować, ale skulił się, widząc tylko, z kim ma do czynienia i z resztką jedzenia ruszył do wolnego miejsca na ławie.

Przeorze, wielebni Sakira przyszli po informacje — powiedziała dosyć głośno, by przekrzyczeć tłum. Głowę znad nalewania mętnego posiłku uniósł mężczyzna koło sześćdziesiątki z długą brodą i równie podkrążonymi oczami, co dziewczę. Skinął do niej głową, by przyszła, oddał jej chochlę i swoje stanowisko, wytarł dłonie w szmatkę i machnął ręką do Holschera, by on i jego świta ruszyli za nim. Przeszli do skrzydła obok, gdzie zamiast kierować się w głąb korytarza, weszli po schodach na pierwsze piętro. Tam kapłan doprowadził ich do jakiś drzwi i po krótkim przeszukaniu kieszeni, wyjął klucz, którym otworzył przejście.

Znaleźli się w skromnym gabinecie. Oprócz centralnego miejsca, gdzie znajdowało się biurko, wyświechtany fotel i dwa krzesła, była tam także mała meblościanka z małą kolekcją książek. Nie brakowało tam także symboli Kariili. Za plecami przeora było okno wychodzące na hałaśliwą ulicę. — Chwalmy Sakira i Kariilę — ukłonił się starszy, po czym wskazał krzesła i sam zasiadł na swoim stanowisku. Jego głos był chrypliwy, noszący znamiona nieprzespanych nocy. Ubrany był w proste szaty mnicha z insygniami swej bogini, sierpem i kłosem. — Moje imię Harald, jestem tutejszym przeorem. W czym mogę pomóc wielebnym? — do środka poza Constantinem wszedł Gerwald, Erhard i Tertius. Żołnierze czekali za drzwiami.

Świątynia Kariili

5
Komtur kiwnął głową, zgadzając się ze stwierdzeniem Gerwalda. Nie był w stanie wyobrazić sobie, jak nisko trzeba upaść, by naskakiwać na starszą kobietę dla jednej jedynej monety. W niektórych sytuacjach ludzie zaprawdę byli jak zwierzęta, a głód i strach wyciągał z nich najgorsze instynkty. Sam najchętniej powywieszałby podobnych śmieci na ulicznych lampach, ku przestrodze innych szabrowników i oprychów, jednak w głębi duszy wiedział, że żadne działania tego procederu nie ukrócą. Tak długo jak jedni będą silniejsi od drugich, znajdą się oprawcy i niewinne ofiary.

Nie odpowiedział dziewczynie, jeno kiwnął jej głową i pewnym krokiem ruszył za nią, na drugi koniec dużej sali, w której mieściła się stołówka dla potrzebujących. Ogrom kolejki, która zdawała się nie mieć końca, a przecież i tak nie mieściła nawet ćwierci wszystkich zebranych przed świątynią uchodźców i wszelkiej biedoty, niemal zapierał mu dech w piersiach. Odegnał jednak od siebie wszelkie rozpraszające myśli, starając skupić się na najważniejszym - szybkim uzyskaniu informacji na temat zarazy.
Westchnął ciężko, gdy jeden z jego żołnierzy trącił ramieniem mężczyznę z miską strawy, i obrócił się w jego stronę.
- Uważaj, to dla niektórych jedyny dzisiejszy posiłek. - to oczywistość, jednak musiała zostać wypowiedziana. - Rozproszcie się wszyscy, nikt tu na nas z nożem nie ruszy. - nie był tego wcale taki pewien, nastroje w społeczeństwie były... różne. Wśród plebsu dominował strach i pokora, gdy widzieli ludzi z insygniami Zakonu, jednak zawsze mógł trafić się element wywrotowy. Holscher wierzył jednak, że dla zebranej tutaj ciżby najważniejsze były ich miski oraz ich zawartość.


Constantin skłonił się z szacunkiem, gdy dziewczyna zaprowadziła go do przeora, jednak nie miał zamiaru przekrzykiwać tłumu tak jak ona. Brodaty mężczyzna był równie zmęczony jak akolitka, która przyprowadziła doń komtura. Holscher od razu więc spojrzał na niego łaskawie, przeor, mimo wieku, wciąż był człowiekiem czynu i nie zaprzestawał czynnej służby swojemu bóstwu i potrzebującym. Bardzo cenił sobie taką postawę.
W milczeniu podążył za starszym mężczyzną do jego skromnego gabinetu na piętrze. Pobieżnie przyjrzał się pomieszczeniu, na dłuższą chwilę zawieszając wzrok na książkach, wypełniających meblościankę. Do jego uszu dochodził stłumiony gwar uliczny.
- Chwała im na wieki. - komtur grzecznie odpowiedział na ukłon, po czym usiadł na wskazanym mu krześle. Energia go rozpierała i wolałby stać, ale nie chciał wykazać się nietaktem, górując nad siedzącym przeorem. - Jam jest Constantin Holscher. Przychodzę w imieniu komtura Archibalda von Ortenberga, który mianował mnie swym delegatem do spraw zarazy, która plugawi nasze ziemie. Wiem, że wasi kapłani stoją na pierwszej linii frontu i godnie stawiają jej czoła, skutecznie trzymając ją na razie w ryzach... Zakon nie ma zamiaru zostawiać was samych, mamy zamiar dołożyć wszelkich starań, by problem ten został rozwiązany. Do tego zaś potrzebujemy informacji. Niech przeor opowie o wszystkim, co uważa za istotne.
Obrazek

Świątynia Kariili

6
W oczach przeora pojawił się smutek i przygnębienie. Zadając to pytanie, Constantin nieświadomie nałożył na plecy przełożonego ciężar, który chyba on od siebie odsuwał co i rusz. W pięć sekund postarzał się o dziesięć lat, ale też i jego mina była poważniejsza i bardziej skupiona. Przez krótką chwilę siedział, zastanawiając się nad odpowiedzią.
Moi najlepsi ludzie zostali oddelegowani w miejsce, gdzie kończy się zaraza. Modły i zaklęcia czarodziejów z Akademii Mniejszej na razie wystarczają, ale nie mają stuprocentowego efektu. To, co tam robimy to bardziej próba zahamowania efektów. Gdyby nie starania naszych ludzi, to przekleństwo już dawno byłoby za Saran Dun. W każdym razie, wykluczyliśmy już naturalność tego zjawiska. Modlitwy i zaklęcia, których na początku używaliśmy, spełzły na niczym i dopiero zaaplikowanie specjalnie przeznaczonych do klątw modłów zaczęło coś pomagać — przeor przetarł oczy i ziewnął, po czym nadal kontynuował.

Nawet za wstawiennictwem Kariili nie dajemy rady tego powstrzymać. Milimetr po milimetrze, ale klątwa posuwa się do przodu i kiedy dotrze do Saran Dun, nie wiem, czy coś się z tego miasta ostanie, tym bardziej, że dotyka też ona ludzi, których w lazaretach mamy już na pęczki. To są głównie ci, którzy jedli zainfekowane jedzenie bądź pili z jakiegoś źródła, ale medycy zauważyli, że jest to choroba zakaźna i módlmy się wszyscy, by nie było wśród uchodźców kogoś zarażonego, bo będziemy się mierzyć z drugim Qerel, na większą skalę.

Wielebny wspomina o klątwie i że próbujecie to powstrzymać. W jaki sposób? — odezwał się Erhart.

Jedynym sposobem, aby w pełni powstrzymać rozwój zarazy, jest dotarcie do jej źródła. Ktoś bądź coś to rzuciło i pozbycie się tego mogłoby w teorii zakończyć tę farsę. Niestety nie mamy informacji o tym, gdzie i co jest tego źródłem. Wysyłaliśmy paru ludzi, ale żaden z nich na razie nie wrócił. Być może zabrakło im zapasów, być może zdezerterowali, tego nie wiem... — kapłan zamilkł na chwilę.

Świątynia Kariili

7
Constantin wiercił wzrokiem milczącego przeora, studiując ogrom zmian, które zaszły w jego postaci. Mężczyzna momentalnie zgarbił się i przygnębił, a z jego oka umknęła jakaś iskra, zastąpiona skupieniem i smutkiem. Nie był to temat, na który można było rozmawiać z choćby cieniem radości w sercu. Nie teraz, gdy tak duża część prowincji była trawiona nienaturalnym zepsuciem, nie teraz, gdy los stolicy, a może i całego Keronu, wisiał na włosku...
- Każdy w stolicy zdaje sobie sprawę z tego, jak wiele wam zawdzięczamy i jak wiele od was zależy, przeorze. - komtur z szacunkiem pochylił lekko głowę. Widział jak szybko zaraza przetoczyła się przez jego ziemie. Doskonale pamiętał bezradność, z którą musiał na to patrzeć. Dziękował tylko Sakirowi, że ani on, ani praktycznie żaden z jego ludzi nie zachorował. Miał nadzieję, że podobny stan utrzymywał się do teraz. W głębi serca szczerze obawiał się powrotu do Kruczego Fortu, który okaże się być jeno wymarłą kupą kamieni.


- Zdziwiłbym się niezmiernie, gdyby ta okropna zaraza okazała się być wytworem natury. Ona nie przynosi ze sobą tak plugawego zepsucia. - mruknął, po czym pomasował sobie skroń, wciąż siedząc jednak w nienagannej, wyprostowanej pozycji. - Ile mamy czasu, Haraldzie? Jak długo wasi kapłani będą w stanie utrzymać miasto? Skoro już wisi nad nami katowski topór, to wolałbym wiedzieć kiedy opadnie... I ile mamy czasu, by spróbować temu zapobiec. - zamilkł na moment, wpatrując się w przestrzeń. Choroba była zakaźna, wspaniale. Wolał nie myśleć o tym, co się stanie, jeśli wydostanie się spod kontroli i zacznie szaleć w mieście. - Jakie objawy przejawiają chorzy? Słyszałem o pewnych sukcesach przy rekonwalescencji, aczkolwiek wiem, że liczby te nie napawają optymizmem. Wiadomo, co może warunkować ich szanse na przeżycie? Udam się dziś do jednego z lazaretów i pomówię z medykami, jeśli będzie taka potrzeba. - Constantin odchylił się na moment na krześle, słuchając pytania Erharta i odpowiedzi udzielonej mu przez przeora.

- Wysłaliście kogoś na południe? Kiedy? - nie przypominał sobie podróżnych na trakcie, zmierzających w stronę przeciwną do stolicy... Ale może był zbyt skupiony na swym celu, by zwrócić na to uwagę. - Ciekawe, czy miasto tej zawszonej wiedźmy również boryka się z plagą. Nie zdziwiłbym się, gdyby Nowe Hollar miało z tym coś wspólnego. - zacisnął pięść aż mu knykcie zbielały, choć jego ton pozostawał spokojny. Uniósł wzrok i wbił spojrzenie w oczy przeora. - Jak możemy na chwilę obecną najbardziej pomóc? Zakon z pewnością rozpatrzy pozytywnie wniosek o wysłanie grupy Inkwizytorów na południe, w celu dalszego obadania sytuacji. - dopiero po wypowiedzeniu tych słów, zdał sobie sprawę, że od jutra w stolicy to on będzie Zakonem... Przynajmniej jeśli chodzi o sprawę plagi. - Z pewnością.
Obrazek

Świątynia Kariili

8
Harald podrapał się po głowie, zastanawiając się chwilę nad jednym z pytań Constantine'a. — Miesiąc? Może dwa? Ciężko mi to określić dokładnie. Nawet nie wiem, czy nasze starania już jutro zostaną zniwelowane, ale aż tak pesymistyczny nie jestem. Trzeba się spieszyć, bo nasi ludzie w końcu nie wytrzymają. Dzień i noc zatrzymujemy zarazę, lecz jeśli natychmiast nie zostaną podjęte działania, nie zagwarantuję, że utrzymamy to bardzo długo.

Bardziej przejmujemy się głodnymi uchodźcami, niżeli chorobą samą w sobie. Sporo z nich podejmuje podróż na lewą stronę Sary, gdzie są włości Jakuba, ale niektórzy idą do najbliższego zdrowa miasta, czyli Saran Dun. Z opowieści, jakie słyszałem, mogą to być naprawdę przewrotne objawy, przypominające zwykłą gorączkę, a mogą być zmiany skórne, paraliże. Nie wiem też dokładnie, co warunkuje przeżycie biedaków. Równie dobrze mogą być wystarczająco odporni, mieć szczęście, nawet bogowie mogą nad kimś czuwać i nie pozwolić umrzeć. Dla mnie to jest losowe, ale może medycy będą w stanie udzielić lepszej odpowiedzi. — Przeor zdawał się mówić prawdę i faktycznie bardziej przejmował się zdrowymi o pustych żołądkach, zostawiając chorych w opiece bardziej wykwalifikowanych. Odpowiadał także tak wyczerpująco, jak tylko potrafił, ale nawet on nie wiedział wszystkiego. Zbyt zajęty był pomocą innym.

Ostatnia ekipa ruszyła miesiąc temu i ślad po nich zaginął. Obawiam się najgorszego, że los spotkał ich taki sam, jak pozostałych, czyli błądzenie w mroku aż do ostatniej kropli czystej wody. Jeśli chodzi o pomoc, z chęcią przyjmiemy każdą. Aktualnie pracujemy wraz z magami nad czymś, co pomoże skutecznie zlokalizować źródło plagi, ale dopracowanie tego zajmie nam jeszcze...

W połowie zdania przerwało mu najpierw mocne pukanie, a kilka sekund po nim gwałtowne otworzenie drzwi. Do środka wpadła kapłanka, która prowadziła Constantina do przeora. Była zziajana i lekko poturbowana. A przede wszystkim przerażona. Obok niej stał poddenerwowany żołnierz Zakonu, który spoglądał w stronę schodów na dół. Stamtąd zaś słychać było jakieś krzyki.

Mamy w środku zarażonego! — wydyszała, padając na kolana. — Nie wiadomo, gdzie jest, bo jak tylko go zauważyliśmy, ludzie wpadli w panikę i zniknął!

Słodka Kariilo... — wyszeptał Harald, a jego źrenice rozszerzyły się do granic możliwości.

Świątynia Kariili

9
- Rozumiem. Zdecydowane działania zostały podjęte już teraz, czego przejawem jest moja wizyta tutaj. - rzekł komtur, kładąc nacisk na słowo 'teraz'. Z jego oczu, twarzy i całej postury bił nieopisany wręcz spokój, który mógł pozytywnie oddziaływać na Haralda i towarzyszy Constantine'a. Wszak dobrze jest widzieć niewzruszonego lidera, łatwiej wtedy samemu zachować spokój. Holscher wszelkie swoje wątpliwości zepchnął do najdalszych zakamarków umysłu, jeszcze podczas chwili milczenia która nastała przed odpowiedzią przeora. Bitwę ze swoim czarnowidztwem chciał zostawić na noc.
- Zapewniam, że zrobimy wszystko co w ludzkiej mocy, by odciążyć kapłanów łaskawej Kariilii. - ton jego był suchy, acz pewne napięcie na twarzy i gorliwy ogień w oku wystarczyły za gwarancję słów mężczyzny.


Constantin z uwagą słuchał mówiącego przeora, bez przerwy lustrując go wzrokiem. Można było odnieść nawet wrażenie, jakoby oddany sługa Sakira nawet nie mrugał, acz najprawdopodobniej nie było to prawdą. Na jego usta wkradł się lekki grymas pogardy, gdy starszy mężczyzna mówił o bracie obecnie panującego króla, ale znikł równie prędko jak się pojawił. Holscher skinął krótko głową przeorowi, zachęcając go, by mówił dalej.
- Po naszej rozmowie i tak miałem zamiar niezwłocznie udać się do najbliższego lazaretu i zasięgnąć tam języka. - odparł tylko, po czym uśmiechnął się nieznacznie. Właściwie to po prostu uniósł kąciki ust, tworząc coś, co można było przy dobrej woli uznać za namiastkę uśmiechu.
- Dziękuję za współpracę i wyczerpujące odpowiedzi. Doceniam to, podobnie jak pana niebywałą troskę o bliźnich. Zaprawdę, godnyś sprawowanej funkcji. - odnotował kwestię uchodźców, jednak na razie zdecydował jej nie poruszać. Czuł, że jutro w pałacu temat ten zostanie przez kogoś podniesiony. Constantin był człowiekiem surowym, który cenił ludzi kompetentnych, uczciwych i oddanych sprawie. Nie mógł więc nie skomplementować postawy przeora.


Zmarszczył brwi, a jego twarz stężała, gdy usłyszał o losach ekspedycji. Śmierć braci zakonnej zawsze boli, nawet jeśli to kapłani Kariilii, a nie samego Sakira. Zadudnił palcami, rozważając najlepszy możliwy scenariusz dla swoich ludzi, w wypadku posłania ich na południe. Co zrobić, by przeżyli?
Ożywił się, słysząc ostatnie słowa Haralda, podświadomie pochylił się nawet parę centymetrów w jego stronę... Gdy w połowie zdania przerwało im mocne pukanie. Ledwie powstrzymał się od drgnięcia, acz udało mu się zachować fason. Obrócił się, skrzętnie skrywając irytację bezczelnością persony, która śmiała wtargnąć tu w połowie spotkania. Złość prędko ustąpiła miejsca zaintrygowaniu, gdy tylko jego oczom ukazała się przerażona sylwetka młodej kapłanki, która przed paroma chwilami doprowadziła go do przełożonego tej placówki. Uniósł lekko brew, szybko lustrując jeszcze wzrokiem poddenerwowanego żołnierza. Krzyki... Ciżba się buntuje?


Wystarczyły dwa słowa. Constantin momentalnie wstał z krzesła i oparł dłoń na rękojeści miecza.
- Miecze w dłoń. - jego ton był zadziwiająco spokojny, acz silny i donośny na tyle, by słyszano go poza gabinetem przeora. - Nie możemy stąd nikogo wypuścić. Nikogo! - obrócił się do Haralda. - Ile drzwi musimy zablokować? Wskaż moim ludziom drogę. Ciżba zostaje, jeśli uda się ją okiełznać, nasz zarażony zaraz się znajdzie. Chory nie może trafić do miasta. - sam już ruszał w stronę wyjścia z pokoju.
- Nie sieczcie nikogo mieczami, jeśli panikarze nie będą chcieli was słuchać, walcie w nich głowicami, albo na płask. Nawet do nieprzytomności, jeśli będzie trzeba. Nie chcę zobaczyć nikogo poza murami budynku. - przejechał dłonią po twarzy. Zabrał ze sobą garstkę żołnierzy, ale obawiał się, że mogła ona nie wystarczyć.
- Idziecie parami, z wyjątkiem Tertiusa, on poradzi sobie sam. - już sama jego powierzchowność wystarczała, by przerazić niemal każdego człowieka. A Tertius z mieczem? Z pewnością wzbudzi w nich odpowiednią bojaźń bożą.
Sam Constantin również dobył miecza i od razu po uzyskaniu potrzebnych informacji ruszył biegiem w dół.
- Zaganiajcie ich na środek jadalni! Krzykiem, ciosem, kopniakiem. Mają tam być! - krzyknął jeszcze do żołnierzy.
Obrazek

Świątynia Kariili

10
Są główne, obstawiane przez silniejszych braci zakonnych. Jeśli ktoś przedostanie się poza główną salę, może przypadkiem znaleźć któreś z bocznych wyjść, podobnie zresztą do kuchni. Zablokujcie wejściowe wrota, po dwóch stronach sali są też przejścia do skrzydeł. Na tyłach są drzwi do kuchni. — Kapłan wyglądał na całkiem przerażonego. Podszedł do dziewczęcia, chwytając je za ramię i delikatnie pomagając wstać. — Skryj się tutaj, dziecino. Zakon opanuje sytuację.

Żołnierze natychmiast ustawili się w parach, dobywając broni i ruszając na dół, słysząc rozkazy Constantine'a. Gerwald i Erhart, nie będąc raczej osobami sprawnymi w walce, zostali razem z dziewczyną w gabinecie przeora. Sam kapłan zaś, trzymając się z tylu, ruszył za komturem, prawdopodobnie chcąc jakoś pomóc. Tak samo Tertius, nie czekał nawet sekundy, tylko wziął w dłonie miecz i ruszył za pachołkami. Był inkwizytorem, to był jego żywioł. On nie bawił się w politykę – był człowiekiem do zadań specjalnych, a spanikowany tłum był niczym w porównaniu do jego dokonań.

Gdy Holscher wraz z Haraldem za jego plecami zstąpił na dół, napotkał widok iście chaotyczny. Lud kotłował się u głównych drzwi, napierając na nie coraz mocniej, krzycząc i błagając o wypuszczenie z siedliska zarazy. Część najwidoczniej próbowała przeszkodzić żołnierzom Sakira, bowiem kilku nieprzytomnych leżało już za otwartymi drzwiami do skrzydła. Jedna para żołdaków ciągnęła ich do sali, przy okazji okładając płazami tych, którzy uznali za okazję wymknięcie się bokiem. Kiedy tylko cały oddział z dowódcą na czele znalazł się w epicentrum, natychmiast zamknięto drzwi i obstawiono, odcinając jedną drogę wyjścia. Constantin widział, że kolejna para zaczęła rozganiać brutalnie tłum przy wejściu do kuchni, jeszcze inna od razu ruszyła na przeciwległy koniec pomieszczenia, lawirując między przerażonymi ludźmi i ławkami. Pozostali skupili się na głównym zamieszaniu, zaganiając wszystkich z dala od miejsc ucieczki. W ruch poszły płazy i głowice mieczy oraz tarcze. Spychano tych mniej opornych, zaś buntowników nie szczędzono. Dostawali gdzie popadnie — po twarzy, brzuchu, nogach, plecach, rękach. Wytrzymalsza część po takiej reprymendzie uspokajała się, ci zaś, którzy byli słabszej kondycji, padali przy mocniejszym ciosie.

Szczególnie nie szczędził ludu Tertius. Szedł powoli, górując nad nimi, płynąc pośród płochliwych ciał niby utknięty w bagnie, każdego po kolei, nie bacząc na poziom współpracy, trącając swą bronią. Praktycznie każdy padał od niego, a ci, którzy jakimś cudem uniknęli gniewu inkwizytora, sami uciekali w jedyne bezpieczne miejsce – środek sali.

Harald przeżegnał się, widząc ten chaos. Część ludzi leżała nieprzytomna w przypadkowych częściach pomieszczenia. Trudno było odróżnić tych, którzy padli od mieczy Sakirowców od tych leżących tam wcześniej z prostego powodu — ludzie nie przejmowali się, co mają pod nogami, a nie wiedząc, gdzie biec, pędzili przypadkowo, depcząc tym samym nieszczęśników. Constantin widział też czasami, że któryś z jego żołnierzy czy szczególnie Tertius sami nie przejmowali się ciżbą na podłodze, zbyt zajęci próbą kontroli tych, którzy stanowili największe zagrożenie.

W końcu żołnierze znaleźli się przy drzwiach, spuszczając srogi łomot części gawiedzi, która naparła kolejny raz na wrota. Tutaj było dużo ciężej i ludzie Holschera zdawali się być przytłoczeni ilością przerażonych ludzi. Bronili wyjścia dzielnie, ale widać było, że w końcu się przedostaną. Przeor co i rusz nawoływał do spokoju, ale jego starcza postura nie robiła wrażenia na nikim. Zamilkł więc i zaczął się modlić.

W pewnym momencie paru obdartych mężczyzn chwyciło Haralda, ciągnąc go dalej od Constantina. W tym samym czasie komtur widział, że drzwi zaraz puszczą.
Ostatnio zmieniony 11 wrz 2020, 21:47 przez Ren, łącznie zmieniany 1 raz.

Świątynia Kariili

11
A więc ósemka. Co najmniej ośmiu żołnierzy musiało stać pod drzwiami i pilnować, by nikt się przez nie nie przedostał... Przy głównych może nawet więcej niż para, bo na nich najpewniej skupi się natarcie spanikowanej ciżby. Constantin miał nadzieję, że wspomniani przez przeora bracia zakonni wytrzymają na swym posterunku do przybycia jego ludzi, bo ich pomoc byłaby nieoceniona. Sakirze, oby tylko nie upadli już pod naporem pchających się na nich ciał. Nie zwrócił uwagi na strach Haralda, był zbyt zajęty próbą ogarnięcia całej sytuacji w swojej głowie. Myślał szybko, ale działać trzeba było jeszcze szybciej.
- Słyszeliście przeora. Jazda, obstawiać drzwi! Parami! Wolni zaganiają tłum na środek jadalni! - wydał ostatnie rozkazy, zbiegając już po schodach. Poczuł ukłucie dumy, gdy obserwował swoich żołnierzy, błyskawicznie reagujących na jego polecenia. Wiedział, że każdy jeden z nich szanował go jako dowódcę i najprawdopodobniej poszedłby za nim w ogień. Jeszcze w Forcie często wychodził do żołdaków i osobiście prowadził treningi i musztry. Teraz widział tego efekty.


Tertius mknął na czele uzbrojonej drużyny i gdy tylko znaleźli się na dole, ruszył w przód, bezlitośnie trzaskając mieczem każdego, kto mu się nasunął. Ciżba instynktownie prędko zaczęła unikać wielkiego Inkwizytora i jego potężnych razów. Constantin był kontent, że jego przyjaciel postanowił towarzyszyć mu w podróży do stolicy, gdyż teraz jego pomoc mogła okazać się nieoceniona. Czasem okrucieństwo wydaje się być dobrą drogą, szczególnie gdy trzeba było przemówić do prostych umysłów.
Pierwsze ciosy opadły, nim sam Holscher zdążył zbiec ze schodów. Jego żołnierze, bądź Tertius, powalili już kilku oszalałych ze strachu ludzi, przy drzwiach do skrzydła. Patrzył jak ciała ciągnięte są do sali, a napierający na sakirowców tłum rozbijany kolejnymi razami. Panował tu nieopisany chaos, ludzie próbowali szukać szczęścia przy bocznych wyjściach, ale na całe szczęście straż przyboczna Holschera wyprzedziła ich w wyścigu do drzwi i skutecznie utrzymywała pozycje. Constantin miał nadzieję, że nikomu nie udało się przez nie przedostać wcześniej.
- Na środek, ludzie! Wszyscy na środek, a obędzie się bez razów! - ryknął ile sił w płucach, próbując przebić się głosem przez panujący tu hałas. Słychać było krzyki bitych osób, plask płazy mieczy natrafiających na skórę i ogólny raban, zawsze towarzyszący zbiorowej panice.
Widział, że jego ludzie nieźle sobie radzą, rzeczywiście coraz więcej osób szło, a czasem nawet biegło, unikając ciosów Tertiusa, na środek jadalni.


Komtur raz jeszcze omiótł wzrokiem salę. Nieprzytomni leżeli w pozornie przypadkowych częściach sali, niektórzy z pewnością padli od razów jego ludzi, a inni po prostu zostali stratowani przez panikującą ciżbę. Miał cichą nadzieję, że wszyscy przeżyją, jednak doskonale zdawał sobie sprawę, że nawet jeśli parę osób dziś tutaj zginie, to będzie to ofiara konieczna, by ocalić miasto. Za wszelką cenę nie można było dopuścić do tego, by osoba zarażona chodziła sobie luzem po ulicach stolicy.

Jego ludzie przebili się do głównych drzwi, nie szczędząc przy tym ciosów gawiedzi, która raz po raz na nie napierała. Holscher widział, że jego żołnierze byli przytłoczeni ilością przerażonych biedaków gotowych na wszystko, byle wydostać się z tego miejsca i osobiście ruszył, by im pomóc.
A właściwie miał zamiar ruszyć, bo nagle paru obdartych mężczyzn chwyciło przeora, biednego starca, próbującego ciepłymi słowami i modlitwą przemówić do tej dziczy, i ciągnęło go dalej od Constantina. Drzwi wyglądały jakby miały zaraz puścić, żołnierze ledwo się trzymali.
- Tertius! - ryknął, błyskawicznie omiatając wzrokiem salę. Jeśli tylko jego przyjaciel spojrzy w jego stronę, pokaże mu dłonią kocioł przy drzwiach. Więcej mówić nie musiał. Poza wielkim inkwizytorem znalazło się jeszcze parę żołnierzy, ciągle przeganiających ludzi gdzieś w głębi sali.
- Wszyscy wolni, pod drzwi! Trzymać je, utrzymać je do diabła, bo żaden z nas nie dożyje końca miesiąca! Tłuc, kopać, gryźć nawet, byle do skutku! - krzyczał, wskazując swoim mieczem na miejsce zapalne. Jakaś jego część chciała przemówić do tłumu, ale widział wysiłki Haralda i ich ostateczną bezcelowość. Wiedział też, że jego obecność pod samymi drzwiami wiele nie zmieni, tam potrzebne były liczby.


Obrócił się więc w stronę obdartusów, którzy chwycili przeora tej placówki i ruszył w ich stronę. Jego twarz była niemal beznamiętna, jednak w stalowoszarych oczach błyszczał święty gniew.
- Żmije! Jak śmiecie gryźć rękę, która was karmiła...? - wysyczał niemalże, zaciskając palce na rękojeści miecza, że aż mu kostki zbielały.
- Puśćcie go, albo zaznacie gniewu Zakonu Sakira i poznacie czym jest prawdziwy ból. Żadne wasze wcześniejsze cierpienia nie będą mogły równać się z tym, co z każę z wami zrobić, jeśli nie wypuścicie przeora z waszych parszywych rąk. - prędko uspokoił głos i stojąc na wyciągnięcie ręki od obdartusów, mówił spokojnie i zdecydowanie. Uniósł zbrojną rękę, zginając ją w łokciu. Jeśli którykolwiek z nich zdecyduje się zaatakować dostojnika Zakonu Sakira, ten z całą siłą opuści na jego czoło głowicę miecza. Nie będzie zważał, czy cios strzaska jego czaszkę, czy nie.
Żmije nie zasługują na litość. Żmije się tępi.
Obrazek

Świątynia Kariili

12
Ryk wydobywający się z płuc Constantina nie przebił się wystarczająco głośno. Parę osób, szczególnie kobiety i dzieci skotłowały się bliżej, ściskając przy jednej z ław, bojąc się bardziej o młodzież. Reszta zaś szalała, zapędzana tylko widokiem przypadkowych ludzi padających od ogłuszających ciosów. Oczywiście było kilka ewenementów, którzy wykorzystywali trwający chaos, by podbierać niewinnym, przerażonym mieszkańcom ich jedyne oszczędności i pamiątki, które nosili przy sobie. Jeden z nich nawet klęczał przy ciele, co jakiś czas się kuląc, gdy ktoś inny przebiegał koło niego. Ci z dalszych części byli mniej butni, głównie ze względu na to, że nie byli w takim tłumie, jak ten z przodu. Tamci czuli się raźniej, napierając ciało na ciało, pochłaniając powoli żołnierzy, który tłukli, siekli i bili czym popadnie. Constantin nie widział wśród nich braci zakonnych, więc równie dobrze mogli pilnować drzwi od zewnątrz bądź już dawno temu zostali stratowani.

Trójka bandytów, bo inaczej ich nazwać nie można było, dorwała się do Haralda prawdopodobnie chcąc ograbić go ze wszystkiego, co miał przy sobie. Ten chyba średnio przyjął do świadomości, że jest właśnie rozszarpywany i porywany, bo nadal bełkotał modlitwę do Kariili. Być może i coś to działało? Holscherowi zdawało się przez sekundę, że promienie słońca z okien padały bezpośrednio na jej wymalowaną na ścianie twarz pod wyjątkowo dziwnym kątem, lecz miał raczej inne zmartwienia niż poświaty.

Tertius i pozostała wolna para ruszyli w stronę największego zbiegowiska. Żołnierze co chwila przepychali się tarczami, odganiając stłoczonych żebrakó, zaś inkwizytor nie cackał się ani trochę. Komtur widział, jak przepędzał co i rusz kolejnych śmiałków. Jakaś kobieta z dzieckiem na rękach próbowała umknąć z tłumu, ale zakonnik był nieugięty. Przebiegała tuż przed nim, zasłaniając mu dalsze przejście. Śmignęła głowica, ale nie dane było ujrzeć Constantinowi, czy któreś z dwójki zostało trafione.

Z trójki mężczyzn, którzy właśnie odcinali cały pas przeora, do którego były przywiązane różne mieszki, ten odcinający posiadał nóż. Zwykły kuchenny, najprawdopodobniej skradziony z kuchni. Głos rozsądku Constantina doszedł najwyraźniej do ich zakutych łbów, bo ci przytrzymujący natychmiast zaczęli puszczać kapłana. Ten także sobie dopomógł, wyszarpując się, ale jedyny uzbrojony obdartus najwyraźniej spanikował, bo wbił nóż w ciało Haralda. Mężczyzna sapnął i osunął się zaraz na podłogę, nadal mając w plecach ostrze. Żebracy zaczęli uciekać bardzo szybko, chcąc skryć się w tłumie.

W tym czasie Tertius przebił się przez masę, mocno ją przetrzebiając. Constantin widział, jak jeden cwaniak przemknął się między żołnierzami i mając sekundę czasu, dopadł do drzwi. Inkwizytor zareagował natychmiast. Gdy tylko brama uchyliła się na milimetr, nieszczęśnik, któremu prawie się udało, poczuł mocne uderzenie na swojej twarzy. Z tej odległości Holscher widział jedynie krew, która chlapnęła na drewno i ciało uderzające o nie, osuwające się i znikające za żołnierzami. I chociaż widać było kawałek zewnątrz, ludzie cofnęli się, przerażeni postacią Tertiusa stojącego teraz i blokującego wyjście. Wrota szybko się zamknęły od zewnątrz.

Światło padające z okien zniknęło. Constantinowi zdawało się wręcz, że figura namalowana na ścianie wyglądała wyjątkowo ponuro, a kłos, który trzymała w jednej dłoni, zwiądł, zaś oczy bogini stały się szkliste. Ale przecież równie dobrze mogła to być gra światła płatająca figle.

Świątynia Kariili

13
Czym jest jedno zdzierane gardło, w obliczu rozkrzyczanego tłumu? Czym są słowa nawołujące do spokoju, pośród ludzkiego brudu i dziczy? Czym jest rozum, w chwili, gdy człowiekiem zawładnie strach?
Niczym. Wtedy głos zdobywa siła mięśni, stali i żelaza.


Constantin z najszczerszą, do głębi sięgającą pogardą patrzył na oprychów, którzy korzystali z sytuacji i okradali wystraszoną ciżbę z resztek jej dobytku. Najbardziej w oczy rzuciła mu się hiena, bezczelnie klęcząca przy jakimś nieprzytomnym ciele. Widok jej skulonej sylwetki napawał go obrzydzeniem, miał ochotę nań splunąć, a kopniakiem w twarz wyjaśnić, czemu ręce winno trzymać się przy sobie. Nie miał jednak na to czasu, a szabrownicy i złodzieje w obecnej sytuacji byli mu... Na rękę. Nie pchali się na żadne z wrót, więc nie stanowili większego zagrożenia. Tłum powoli się uspokajał, szczególnie jednostki, z dala od największego zbiegowiska przy głównych drzwiach, tam wciąż kipiało piekło, a jego żołnierze mieli ogromny problem z utrzymaniem swoich pozycji. Na całe szczęście rozkazy komtura zostały wyłapane, Tertius, wraz z dwójką innych żołdaków, przebijali się właśnie przez napierającą ciżbę, by pomóc tam, gdzie byli najbardziej potrzebni.
Inkwizytor Verus robił ogromne wrażenie. Górował nad tymi wszystkimi ludźmi co najmniej o głowę, a ślad jego przejścia znaczyły jęki rannych, bądź głuche uderzenia upadających ciał. Nie był człowiekiem, który myślał dwa razy nad tym co robi. Miał dostać się do drzwi, więc robił to, wyrzynając sobie doń drogę, jak chłop w czasie sianokosów. Sam jeden robił więcej, niż para idących za nim żołdaków, odpychających tarczami coraz to kolejne osoby.
Holscher zmarszczył brwi, gdy kątem oka dostrzegł kobietę z dzieckiem, przebiegającą niefortunnie przed Tertiusem. Miał nadzieję, że ostatecznie cios jej nie sięgnął, acz nie miał czasu, by się tym zamartwiać.


Bandyci szarpali przeora, chcąc odciągnąć go od Constantine'a i pozbawić ewentualnych kosztowności. Komtur szczerze zdziwił się początkowym brakiem reakcji Haralda, który ciągle pogrążony był w modłach. Tak święty, dobry człowiek, miał paść ofiarą najgorszych ludzkich ścieków? Nie mógł do tego dopuścić, więc prędko postąpił w ich stronę i postarał się słowami wzbudzić w nich odpowiednią bojaźń bożą. Tym razem jego głos trafił na podatny grunt, dwójka mężczyzn prędko puściła starca, który zresztą sam wreszcie wyrwał się z modlitwy i szarpnął się jakoś w ich uścisku. Trzeci z oprychów najwyraźniej spanikował i dźgnął Haralda w plecy. Nóż, którym wcześniej usiłowano odciąć mu pas z sakwami, teraz sterczał z ciała starca, gdy sapnąwszy osunął się na podłogę.
Oczy Holschera rozszerzyły się jak spodki, widząc to niepotrzebne i niezrozumiałe okrucieństwo.
- Ty parszywa żmijo! - krzyknął, ale nie gonił żebraków. Starał się przyjrzeć temu, który trzymał wcześniej nóż, by ewentualnie rozpoznać go później w tłumie. Wiedział, że stąd nie uciekną. Nie mogli zbiec przed karą.


- Medyka! - ryknął, klękając przy starcu. Położył miecz na ziemi, przyciskając go doń kolanem, by aby nikt niechcący go gdzieś nie wykopnął, czy, broń Sakirze, podniósł. Wyszukał wzrokiem jakąś młodą, przerażoną służkę, która kryła się w przejściu do skrzydła, z którego wybiegł ze swoimi ludźmi przed paroma chwilami. Wejrzał głęboko w jej wystraszone oczy, choć dzieliła ich niemała odległość.
- Ty! Biegnij do gabinetu przeora i wołaj doktora Gerwalda! Nie ma chwili do stracenia! - krzyknął do niej, po czym obrócił się z powrotem do Haralda. W międzyczasie widział rozbryzg krwi przy głównych drzwiach. Tertius sięgnął mieczem kogoś, kto zdołał doszarpać się jakoś do drzwi. Przez krótką chwilę widział nawet, że się uchyliły, ale na całe szczęście kryzys został zażegnany. Inkwizytor był nieocenionym towarzyszem, a jego prostota w działaniu i brak zahamowań mogły tym razem uratować miasto. Ciekawe, czy zabił tego biedaka? Napór ludu zdawał się ustawać. Strach przed zarazą blakł, gdy dostępu do wolności bronił olbrzym z mieczem i ogniem w oczach.
- Haraldzie, nie oddychaj zbyt głęboko. Wszystko będzie dobrze, zaraz przyjdzie tu świetny felczer. - uspokajał starca, jednocześnie pobieżnie zerkając na jego ranę. Miał nadzieję, że ostrze nie weszło zbyt głęboko. - Twoja pani będzie dla ciebie łaskawa, dobrze jej służyłeś... Oprzyj się na drugim boku, nie wyciągniemy noża, nim nie przybędzie tutaj lekarz... - zaczął, choć jeśli sytuacja będzie tego wymagała, sam spróbuje jakkolwiek mu pomóc. - ...a sprawiedliwość dosięgnie tego, który uniósł na ciebie rękę, przysięgam na Sakira. - uważnie obserwował twarz starca, patrząc, czy nie traci szybko kolorów.


W domu pani miłosierdzia przelano dziś krew. Krew niewinnych. Wydawało mu się, że czuł jakąś dziwną obecność, a święta figura namalowana na ścianie, wyglądała wyjątkowo ponuro i beznadziejnie. Jej dobrotliwe oczy zdawały się szklić jak u smutnego dziecka.
Smutny to dzień w stolicy Keronu, a komturowi pozostawało wierzyć, że podjął dziś słuszne decyzje.
Obrazek

Świątynia Kariili

14
Twarz żmii, jak ujął żebraka Constantin, była podobna do wszystkich — chuda, sucha i brudna. Bez znaków szczególnych, taka sama jak inne, podobnie zresztą do reszty jegomościa. Oczywiście komtur patrzył na twarz człowieka, któremu należała się kara, ale czy w ogólnym rozrachunku zapamięta twarz bezbożnika? Kto wie.

Harald stęknął, przesuwając się odrobinę. Nie było wiele krwi, ale równie dobrze nóż mógł dobrze hamować jej wypływ. Zakonnik widział natomiast, że przeor nie wygląda tragicznie. Prędzej był zszokowany całą sytuacją i prawdopodobnie jeszcze do końca nie rozumiał i nie czuł tego, co się z nim działo. Tkwił przy nim jednak Holscher, który wezwał pierwszą lepszą kapłankę. Ta przemknęła między żołnierzami obstawiającymi drzwi i zniknęła na górze. W tym czasie przy głównych drzwiach zaczęło się przerzedzać, a tłum skupiał się bardziej na środku, jeden drugiego popychając. Ludzie Zakonu zacieśniali krąg, zaganiając niesfornych płazem, tym razem bardziej delikatnie. Sytuacja powoli się uspokajała i Constantin widział w końcu pogrom, jaki tutaj nastał.

Wiele ludzi leżało nieprzytomnych, bez większych śladów pobicia. Część krwawiła, leżała skulona. Na odkrytych częściach ciała widoczne były ślady butów, niektórzy ewidentnie mieli coś złamane. Ciężko było określić, kto umarł, a kto przeżył bez interwencji medyka – a aktualnie jedynym z największą wiedzą tutaj był Gerwald powoli wychylający się ze skrzydła. Wyglądał na co najmniej przestraszonego, a w chwili ujrzenia aktualnej sytuacji, także zaszokowanego. Widząc Holschera, przemknął bokiem, omijając kilku maruderów i przyklęknął obok przeora. Przeklął pod nosem siarczyście i zaczął oglądać rannego kapłana.

Osz cholera — sapnął, dotykając delikatnie noża. Spojrzał na komtura, nieco bardziej uspokojony. — Ktoś nie miał na szczęście cela, bo przynajmniej na pierwszy rzut oka nie wygląda to na poważną ranę. Wolę jednak tego nie wyciągać w tych warunkach. Trzymasz się tam, przeorze?

Kariila nade mną czuwa. Wytrzymam — jęknął kapłan z twarzą przy posadzce. Wyglądał na człowieka w bólu, ale świadomego tego, co się wokół dzieje.

Hej, ty! — Gerwald pomachał do jednego żołnierza. Ten zerknął na niego, ale nie zszedł ze stanowiska. — Trzeba go zanieść z dala od tego bajzlu. Tylko ostrożnie! — Za pozwoleniem Constantina ten sam żołdak odszedł od swego zajęcia i delikatnie podniósł Haralda, wedle wskazówek Gerwalda pilnując, by nóż zbytnio nie uwierał przeora. Tym samym, gdy tylko zniknęli, a komtur rozejrzał się po sali, zobaczył sytuację praktycznie opanowaną. Jego ludzie nadal obstawiali drzwi, a część niesfornych żebraków kręciła się poza wyznaczoną dla nich strefą, ale szybko cios płazem bądź kopniak doprowadzały ich do porządku.

Do Holschera podszedł Tertius.
Co z nimi robimy? Części przydałyby się bandaże, nie mówiąc już o kwarantannie — faktycznie, było mnóstwo rannych, nie wiadomo, ile trupów, a przytomni nadal byli niespokojni i kotłowali się. Co jakiś czas ktoś próbował przemknąć bezskutecznie obok żołnierzy i wiadomym było, że raczej bez wsparcia przynajmniej medyków się nie obejdzie, nie mówiąc o innych posiłkach.

Świątynia Kariili

15
Starał się ze wszystkich sił zapamiętać twarz mężczyzny, który dźgnął nożem przeora, ale niestety trudno było mu uchwycić się jakiegokolwiek znaku szczególnego. Była wychudzona, sucha i brudna, jak niemal u każdej obecnej tutaj osoby. No nic, jak już zagarną wszystkich na środek, to najpewniej jakoś go rozpozna. Choćby po strachu w spojrzeniu... A przynajmniej miał taką nadzieję.

Na całe szczęście Harald zdawał się trzymać dobrze. Twarz starca nie traciła kolorów, a posoka nie wypływała z rany w niepokojących ilościach. Było jej wręcz stosunkowo mało, nóż najprawdopodobniej hamował jej przepływ, za co Constantin dziękował swemu bóstwu, zdając sobie jednak sprawę z tego, że ostrze trzeba będzie w końcu z rany wyciągnąć, a wtedy sytuacja może stać się prędko o wiele gorsza. Trzymał rękę na ramieniu starszego mężczyzny i uważnie go obserwował, starając się samą swoją obecnością i tym szczątkowym fizycznym kontaktem, dodać otuchy rannemu.
Zerknął w międzyczasie na salę i poczuł jak kamień spada mu z serca. Sytuacja zdawała się być niemalże opanowaną, tłum przy drzwiach rzedł, a ciżba wreszcie ustawiała się w wyznaczonym dla niej miejscu. Za parę chwil ten chaos powinien się skończyć... A po nim nastać musiał żelazny porządek, którego Constantin z radością dopilnuje.
Wielu ludzi leżało na posadzce świątyni. Niektórzy zakrwawieni, inni skuleni z bólu, a jeszcze inni w pozornie losowych pozycjach; najpewniej dostali w głowę tak mocno, że upadli na bruk niczym laleczki z obwoźnego teatrzyku, którym ktoś nagle podciął sznurki. Wyraźnie widział kilka nienaturalnie wykrzywionych kończyn, czy śladów butów na ciele.
Przymknął na sekundę oczy, wznosząc w duchu krótką modlitwę do Sakira. Gerwald będzie miał dużo pracy... Choć z pewnością pomogą mu kapłani, wszak wielu z nich jest uczonych w sztuce opatrywania ran.
Wystraszony felczer, o którym właśnie myślał komtur, przybył wreszcie na miejsce.


- Chociaż tyle dobrego... - mruknął Constantin, sięgając po miecz i wstając powoli z klęczek. Raz jeszcze rozejrzał się po sali, w której przed chwilą musiał spacyfikować tłum, i poczuł w sercu pewne ukłucie melancholii. Wiedział, że niziny społeczne pełne były elementów wywrotowych, bandytów, heretyków i wszelkiej maści ludzkiego śmiecia. Ale byli tam też najzwyklejsi w świecie ludzie, którym w życiu nie wyszło, bądź musieli uciekać przed zarazą, pozostawiając za sobą swój dobytek. Wiedział, że na wielu niewinnych, jeno zarażonych strachem, ludzi opadły dziś ciężkie razy. Cóż... Zrobił co musiało być zrobione.
- Oddaję przeora w twoje sprawne ręce, Gerwaldzie. Wierzę, że dobrze się nim zajmiesz. Byłeś dzielny, Harwaldzie, a twa próba przemówienia do oszalałej ciżby godna pochwały, ale gdyby kiedykolwiek w przyszłości miała miejsce podobna sytuacja... Zostań w bezpiecznym miejscu i pozwól Zakonowi zająć się sprawą. Są chwile, gdy słowa nie zdają się na nic. - Holscher spróbował sie uśmiechnąć, ale kąciki jego ust napotkały nieprzeniknioną barierę.
Skinął głową wskazanemu przez felczera żołnierzowi, zezwalając mu oczywiście na zejście z posterunku i pomoc lekarzowi. Constantin widział, że sytuacja na sali była praktycznie w stu procentach opanowana. Wypuścił z sykiem powietrze, wychodząc na przeciw Tertiusowi, który już zmierzał w jego stronę.


- Przede wszystkim musimy znaleźć zarażonego i oddzielić go od zdrowej ciżby. Oczywistym jest, że należy ją poddać kwarantannie, aczkolwiek należy ograniczyć ich styczność z chorym do minimum. Im mniej nowych zarażonych przybędzie po tym szaleństwie, tym lepiej dla nas i dla miasta. Lazarety i tak już są przepełnione. - komtur, mówiąc, ruszył od razu w stronę środka sali, wsuwając po drodze miecz do pochwy. Poklepał przyjaciela po plecach i niesamowitym wysiłkiem woli zdobył się wreszcie na niemrawy uśmiech. - Świetnie się spisałeś tam przy drzwiach, bracie. Cieszę się, że zdecydowałeś się towarzyszyć mi w podróży tutaj, twoja pomoc rzeczywiście okazała się nieoceniona. Przejdź się po sali, zgarnij paru wolnych żołnierzy i poślij ich na poszukiwanie tutejszych kapłanów i pomocników świątynnych. Potrzebujemy każdej pary rąk. Ciała same się nie przeniosą, a trzeba ich też opatrzyć... Cała ciżba ma być na środku, przytomna, czy nie. Jak już to zrobisz, dołącz do mnie. W poszukiwaniu śmiecia, który uniósł dłoń na przeora przyda mi się twoje sprawne inkwizytorskie oko... Streszczaj się. - klepnął go jeszcze raz i skinął mu głową, odsyłając go do przydzielonych mu zadań.

Constantin Holscher, komtur najświętszego Zakonu Sakira stanął w pełni swej okazałości przed zebraną na środku sali ciżbą ludzką. Niektórzy byli poobijani, ale nie na tyle, by stracić przytomność. Wszyscy najpewniej przerażeni, tak choroby, która mogła ich dotknąć, jak i nieustępliwości żołnierzy zakonnych, którzy wtłukli im trochę oleju do głowy.
- Ludzie! Jak wiecie, jest wśród was osoba dotknięta działaniem plagi, toczącej nasze królestwo. Jeśli ta osoba mnie słyszy, niech wystąpi przed szereg. Jeśli ktoś, ktokolwiek z was, wie kim ona jest, niech ją nam wskaże. Nie spotka jej żadna kara, Zakon jest z wami, jest tu, by wam pomóc. Chory zostanie odesłany do lazaretu, gdzie zostanie poddany stosownej kuracji. Zakon i Świątynia Kariilii zadbają o niego.
Co do reszty z was... Jestem zawiedziony. Jestem zawiedziony, że strach zdobył wasze płoche serca i wywołał taką panikę... Ale cieszę się, że udało wam się uspokoić i stoicie tu teraz, by słuchać mych słów. Boli mnie, że zmuszeni byliśmy do użycia siły w tym domu miłosierdzia, ale każdy cios, który na was opadał, był przejawem miłości do ludu naszego miasta... I do was. Nie mogłem pozwolić, byście wyszli poza mury tego budynku. Jeśli wydostałaby się choć jedna osoba, choć jedna! ...Tknięta plugawym wpływem zarazy, Saran Dun mogłoby upaść.
Bystrzejsi z was wiedzą, jakie słowa muszą teraz paść. Wszyscy obecni zostają poddani bezwarunkowej kwarantannie! Nikt nie opuści świątyni, póki nie upewnimy się, czy zaraza nie zdążyła się rozwinąć!
- zaczął unosić głos, wiedząc, że najpewniej wywołało to wśród ludzi niemałe poruszenie.
- Kapłani będą o was dbali! Zapewnione wam zostanie jedzenie i pomoc medyczna! Ale NIKT STĄD NIE WYJDZIE! Przez najbliższy tydzień lub dwa, mury tej świątyni będą waszym domem. A towarzysze niedoli, waszymi braćmi i siostrami. Nawołuję was do rozsądku. Posłuszeństwo poprowadzi was do spokoju i zbawienia duszy oraz ciała. Wichrzyciele i maruderzy będą karani. Niech Sakir ma was w swojej opiece! - krzyknął, po czym sięgnął do pasa, dobył miecza i oparł go sztychem o posadzkę, trzymając dłoń na jego głowni. Uważnie spoglądał po zgromadzonym przed sobą tłumie. Miał nadzieję, że Tertius zaraz się uwinie i do niego dołączy.


- Podczas wybuchu paniki miał miejsce pewien incydent. - zaczął o wiele ciszej niż wcześniej, ale momentalnie zniknąła z jego tonu wszelka słodycz, której ślady można było słyszeć wcześniej. Teraz znów był zimny, a jego twarz zmieniła się nieznacznie, zastygając w sztywnej masce pogardy. - Przeor Harwald, złoty człowiek sprawujący pieczę nad tym przybytkiem, dbający o każdego z was jak o własne dziecko, osobiście wydający wam jedzenie i modlący się do swej pani o łaskę dla was, grzeszników... Został dźgnięty nożem. Nigdy nie podniósł na nikogo ręki, z początku starał się nawoływać was do porządku, by później uciec się do modłów. - Constantin uniósł miecz i zaczął przechadzać się wzdłuż zbiorowiska.
- Został napadnięty i mógł zginąć przez chciwość i zawiść. - komtur niemal wysyczał ostatnie dwa słowa. - Sprawcy tego haniebnego czynu uciekli i stoją teraz między wami. Raz poproszę ich o wystąpienie do przodu. Sakir ceni sobie odwagę, ja, jego skromny sługa, również. - jeśli nikt nie zdecyduje się przyznać do winy, czego komtur się spodziewał, zatrzyma się i spojrzy po ciżbie, by zaraz ryknąć;
- Ustawić się w dwuszeregu! Już! - ruchem ręki natomiast nakaże swoim ludziom stanąć w gotowości bojowej, na wypadek... Czegokolwiek.
Obrazek
ODPOWIEDZ

Wróć do „Saran Dun”