Świątynia Kariili

16
Motłochem trzeba było się zająć, bez względu na wszystko. Gdyby nie twoje zdolności przywódcze, przyjacielu, już dawno wszyscy rozleźliby się po mieście spanikowani, roznosząc to paskudztwo. — Tertius klepnął Constantina po ramieniu i ruszył w stronę najbliższych żołnierzy, mówiąc jeszcze przez ramię: — Zaraz wszyscy będą na swoim miejscu.

Inkwizytor szybko zabrał ze sobą kilku wolnych żołnierzy i ruszył w stronę stołówki, krzycząc coś o obowiązkowej pomocy. Kilku przestraszonych kapłanów ruszyło za nim i wraz ze zbrojnymi zaczęli przemieszczać nieprzytomne ciała pod ścianę, tych bardziej rannych kładąc na ławach i stołach. Część zaczęła się przebudzać, tych sprawniejszych zaganiano niczym bydło do reszty, tych, którzy nie mogli wstać o własnych siłach, kładziono bądź sadzano niedaleko. Ktoś pognał do skrzydła, inni zaczęli powoli opatrywać potrzebujących. Tymczasem Constantin ruszył i stanął przed niespokojnym ludem, gotów do swej przemowy. Gdzieś mignęła mu znajoma kobieta z dzieckiem, oboje przestraszeni, lecz cali.

W miarę, jak płynęły słowa, przez ciżbę przetaczało się wiele szumów. Słychać było pomruki niezadowolenia, czyjś płacz, szczególnie, gdy mowa była o kwarantannie w przybytku Kariili. Przy jego wypowiedzi na temat kochania za pomocą płazów i głowic poleciało parę cichych przekleństw i prychnięć. Ktoś głęboko w tłumie był nawet na tyle odważny, by krzyknąć: — My mamy kisić się z resztą w ubóstwie i tłoku, a wy będziecie łazić po mieście i roznosić choróbsko, psia jego mać! — Aprobata rozlała się po tłuszczy, ktoś przebąknął coś o sprawiedliwości, ktoś o tym, że wszyscy, łącznie z Sakirowcami, są tutaj zarażeni.

Tak czy siak, mówiąc o wydaniu zarażonego, zaraz zrobiło się tłoczno w ściśniętej gawiedzi, wręcz się zakotłowało, poleciało parę wyzwisk, ktoś krzyknął i po chwili na sam przód została wypchnięta bardzo brutalnie młoda dziewczynka. Kapturek spadł z jej głowy, ukazując blade lico okraszone czarnymi zmianami skórnymi. Kaszlnęła, wypluwając ciemną flegmę. Była na kolanach, skulona i drżąca z przerażenia. Starała się kryć twarzyczkę w swoich brudnych, zlepionych włosach, ale wychodziło jej to średnio. Na oko miała może dwanaście lat. Z tłumu padło parę wyzwisk w jej stronę. Jeden żołnierz natychmiast złapał ją za ramię i bardzo ostrożnie zabrał w ustronne miejsce, z dala od reszty. Wziął ze sobą jednego kapłana, który zaprowadził ich do skrzydła.

Gdy tylko zarażona zniknęła z pola widzenia owieczek, ze wszystkich uleciała para. Uspokoili się nieco i rozluźnili, praktycznie od razu zapominając o zagrożeniu ze strony zarazy. Constantin jednak nie skończył, przechodząc do kolejnego poważnego tematu. Głowy podczas jego wypowiedzi poruszały się z lewa na prawo, każdy spoglądał podejrzliwie na sąsiada. Tertius w tym czasie dołączył do Holschera, gromiąc wszystkich wzrokiem. Wedle jego przypuszczeń, nikt nie wysunął się przed szereg, być może ze względu na to, że mało kto przejmował się innymi podczas paniki.

Ryknąwszy, zaczął się niemały harmider, kiedy przerażona gawiedź zaczęła ustawiać się nieskładnie w dwuszereg. Musieli przez chwilę interweniować żołnierze, by zachować porządek. Tertius zaś podrapał się po głowie i zapytał komtura: — Jakiej płci był napastnik? — uzyskawszy odpowiedź, i on wręcz wrzasnął tubalnym głosem: — KOBIETY DO TYŁU, MĘŻCZYŹNI W DWUSZEREG!

Ponownie nastało zamieszanie, ale w końcu odseparowano kobiety od mężczyzn i lista podejrzanych znacznie się zmniejszyła. Żołnierze pilnowali, by nikt nie zmieszał się z niewiastami, a następnie ustawili się w szyku bojowym, spoglądając po chudych twarzach. Inkwizytor zaczął przechadzać się między nimi, patrząc każdemu w oczy. Constantinowi wydawało się natomiast, że każdy wygląda podobnie, tylko nieznaczne szczegóły się zmieniają. Wszyscy natomiast byli przerażeni – może nie tyle tym, że są winni, ale o tyle, że Zakon może uznać ich za winnych.

Tertius kroczył powoli, a echo jego butów odbijało się w całej sali. Tak samo Constantin obserwował każdego chłopa, w milczeniu studiując ich twarze. Sytuacja wydawała się być nieco beznadziejna, bowiem nikt nie przypominał mu napastnika. W pewnym momencie, kiedy odwracał się od następnego podejrzanego, zauważył kątem oka jedną postać. Jego uwagę przykuło delikatne światło bijące z okna tuż nad głową malunku Kariili, oślepiające bezustannie mężczyznę. Przecierał oczy i odwracał głowę, próbując uciec od promieni słonecznych. W spodniach miał wybrzuszenie ewidentnie zbyt duże, by można było to uznać za coś naturalnego. Jego twarz była zbyt podejrzana dla zakonnika.

Świątynia Kariili

17
- Robię tylko co trzeba, korzystając z głosu nadanego mi przez naszego Pana. - Constantin wzruszył ramionami, starając się nie dopuścić do siebie zbytniej dumy i pychy. Był szczerze kontent z obrotu spraw w świątyni. Owszem, nie obyło się bez rannych, zaś podstępny cios zadany przeorowi tej niosącej miłosierdzie placówki kładł się cieniem na wszystko, co udało mu się dzisiaj osiągnąć, jednak rzeczywiście udało mu się utrzymać drzwi; żadna osoba nie przedostała się do miasta. Możliwe, że swoimi decyzjami kupił Saran Dun nieco czasu.
- Dobrze. - skinął głową przyjacielowi i odprowadził go przez moment wzrokiem. Inkwizytor rzeczywiście błyskawicznie zabrał się do powierzonego mu zadania, prędko zebrał paru wolnych żołnierzy i zaraz zaczął nawoływać kapłanów do pomocy. Wszystko działało jak w zegarku, Constantin po raz kolejny był kontent.


Zaraz też stanął przed zebraną na środku sali ciżbą ludzką, powoli patrząc po kolejnych twarzach. Widział ich strach i niepokój, którym nie mógł się dziwić. Nie byli spokojni, nie mogli być, biorąc pod uwagę wszystko co się tutaj stało, ale nie wyglądali jakby mieli zaraz zebrać się do kolejnego zrywu.
Milczał, czekając, aż ranni i ostatni maruderzy zostaną przeniesieni bądź zagnani na swoje miejsca. Kątem oka dostrzegł kobietę z dzieckiem, która mignęła mu wcześniej w całym tym zamieszaniu. Chciał się do nich uśmiechnąć, pokazać im, że też jest człowiekiem, że naprawdę nie życzy im źle i niezmiernie cieszy się, że nie dosięgnął ich potężny cios Tertiusa, ale prędko odwrócił wzrok, ograniczając się tylko do westchnięcia z ulgą.
Zaczął mówić.


Nie reagował na żadne odgłosy wypływające z tłumu, przed którym przemawiał. Zadowolenie jest zrozumiałe, płacz to emocjonalna reakcja, z którą jednostki zaraz winny sobie poradzić. Robił co musiało być zrobione. Unosił jedynie głos, gdy pojawiało się niebezpieczeństwo, że coś go zagłuszy. W pewnym momencie znalazł się ktoś na tyle odważny, by wyrazić głośno swe niezadowolenie. Constantin nie spojrzał nawet w stronę, z której dobiegł go głos, ale postanowił się doń odnieść. Należało nawiązywać dialog, pokazać motłochowi, że Zakon jest rzeczywiście sprawiedliwy.
- Żołnierze, którzy mieli kontakt z tłumem również zostaną poddani obserwacji w placówce Zakonu, do której zostaną przetransportowani z przedsięwzięciem wszelkich zaleconych przez kapłanów środków ostrożności. My również jesteśmy ludźmi, a zaraza stanowi największe zagrożenie dla naszej stolicy, oczywistym jest, że nie ma tutaj mowy o jakimkolwiek faworytyzmie. - uciął, zimnym wzrokiem wodząc po tłumie.
- Wszyscy jesteśmy sobie teraz równi. Ani ja, ani moi ludzie nie jesteśmy waszymi wrogami, niezależnie od tego, co sobie o nas teraz myślicie.


Ognisko zarazy prędko zostało brutalnie wypchnięte przed szereg. Oczywistym było, że nikt nie chciał być blisko osoby zarażonej, ale Holscher i tak poczuł ukłucie irytacji, gdy dostrzegł jak dziewczynka upadła na kolana. Próżno oczekiwać delikatności po ludziach przerażonych; swą agresję kierowali raczej na paskudną chorobę, której nosicielką było dziecko, cierpiące przez to podwójnie.
Dziewczynka wyglądała tak, że aż włos się na karku jeżył i rycerz musiał przymusić się do nieodwrócenia od niej wzroku.
- Nie macie prawa bluzgać tej biednej istoty! - zareagował natychmiast, gdy tylko posłyszał rzucane w jej stronę wyzwiska. - Cierpi teraz bardziej niż którekolwiek z was i przecież nie przybyła tu po to, by was zarazić, a szukała schronienia i ciepła. Tak jak i wy... - westchnął ciężko. Zdecydowanie wolałby, gdyby nosicielem zarazy był ktoś starszy, ktoś na kogo sam mógłby przelać część swojego gniewu, ktoś na kogo mógłby huknąć za to, że nie udał się od razu do lazaretu. Było to jednak dziecko, wystraszone i zagubione. Zanotował w pamięci, by zapytać o nią później kapłanów, może zamienić parę słów z bezpiecznej odległości.
Jeden z ludzi Holschera pomógł jej wstać z klęczek i wraz z kapłanem odprowadził w ustronne miejsce. Holscher odegnał od siebie pytania o jej ewentualną przyszłość, ponownie całą uwagę poświęcając tłumowi, przed którym stał.
Pozbycie się chorej wyraźnie ich uspokoiło; to dobrze. Jednak on bynajmniej nie skończył. Przeszedł prędko do drugiej kwestii; próby morderstwa przeora.


Nikt się nie zgłosił. Bandyci nie mieli w sobie dość odwagi, by przyznać się do swego występku. Gdyby to zrobili, może rozważyłby złagodzenie kary... Zresztą, dwójkę z nich mógł puścić wolno, najbardziej interesowała go osoba z nożem. Ten śmieć nie zasługiwał na gram łaski. Wykrzyczał do tłumu rozkaz, chcąc ustawić ich w wojskowy dwuszereg. Był to... Błąd, na co zwróciło mu uwagę pytanie Tertiusa o płeć napastnika. Holscher zdał sobie sprawę, że niepotrzebnie wprowadził większy niż trzeba chaos. Żołnierze interweniowali, a głos inkwizytora poprawił jego komendę.
Constantin skinął mu głową w podzięce. Miał szczęście, że jego towarzysze również mieli głowy na karku, bo ostatecznie sam przecież nie był nieomylny.
Ponownie wystąpiło zamieszanie, a ryk inkwizytora jeszcze przez parę chwil rezonował w dużej sali jadalnej. Po paru chwilach udało się odseparować kobiety od mężczyzn, którzy zgodnie z zaleceniem komtura ustawili się w dwuszereg.
Constantin patrzył po ich wychudzonych twarzach i Sakir mu świadkiem, że każda zdawała się niemalże taka sama. Byli słusznie przerażeni, ale strach również nie był najlepszym drogowskazem; równie rozlał się tak w winnych jak i niewinnych. Ludzie wiedzieli, że Zakon potrafił karać bezlitośnie.


Tertius powoli kroczył wzdłuż szeregu, spoglądając każdemu kolejnemu mężczyźnie w oczy, jakby próbował zajrzeć do ich dusz, wyczytać w nich głeboko skrywaną winę. Komtur również ruszył się wreszcie ze swojego miejsca, szukając desperacko twarzy, która jakkolwiek go poruszy. Wiedział, że stał na wyciągnięcie ręki od tamtych bandytów, ale wszystko działo się tak szybko, że nie zdążył im się dostatecznie przypatrzyć. Żadna z dziesiątek mijanych mord nie rzucała mu się w oczy, czuł powoli narastającą frustrację.
Wtem, gdy odwrócił się od kolejnego chłopa, coś zwróciło jego uwagę. Delikatne światło, bijące z okna tuż nad głową świętej ikony, oślepiało pewnego mężczyznę. Czyżby sama Kariilia wskazała mu niegodziwca, który uniósł dłoń na jej wiernego sługę?
Komtur zmówił w duchu szybką modlitwę, podszedł do podejrzanego by przyjrzeć mu się dokładnie, nim odsunął się o krok i wskazał go sztychem miecza.
- Ty. Przed szereg. Pokaż, co tam chowasz. Dobrze ci radzę, nie próbuj żadnych sztuczek. - w głosie komtura znów nie było żadnych emocji. Świdrował mężczyznę lodowatym spojrzeniem swych stalowych oczu, przy którym nawet wejrzenie Tertiusa wydawało się być niczym niepokojącym.
Obrazek

Świątynia Kariili

18
Nawet tak prozaiczne zapewnienie o kwarantannie żołnierzy mających styczność z tłumem nie zapewniła całkowitego spokoju ducha zgromadzonych. Głosy co prawda zostały przyciszone, lecz nadal tu i ówdzie ktoś narzekał. Było to jednak na tyle cicho, że równie dobrze mogło się to Constantinowi przesłyszeć. Zresztą były ważniejsze tematy do poruszenia, to jest w pierwszej kolejności osoba odpowiedzialna za całe zamieszanie. Zdecydowanie mało kto spodziewał się tak młodej winnej. Na kogoś takiego było też ciężko przelać swój gniew, bowiem czym zawiniło dziecko szukające ciepłej strawy i dachu nad głową? Z dwojga złego lepiej jest tutaj niż w lazarecie, w którym jest tyle cierpienia, że młode dziewczę wolało tego nie widzieć. Z drugiej strony dorosły również mógł w ten sposób pomyśleć. Pytanie więc, czym różnił się tok rozumowania dwunastolatki i trzydziestodwulatka? Obydwoje mogli być przestraszeni, ta pierwsza nie miała pięciu lat, też przecież myślała za siebie.

Z pomocą Tertiusa udało mu się uszykować wszystkich mężczyzn do przesłuchania. Stali przerażeni w dwuszeregu i tylko cud mogłoby się zdawać pomógł Holscherowi zauważyć podejrzanego jegomościa z portkami wypchanymi... czymś. Komtur wbił spojrzenie w typa spod ciemnej gwiazdy, karząc mu wyjść przed szereg i pokazać zawartość spodni. Determinacja Constantina dodała mu autorytetu i groźnej miny, bowiem gdy tylko począł świdrować mężczyznę, ten złamał się.

To był impuls, przysięgam! Nie mieliśmy grosza przy duszy, było zamieszanie, nie myślałem nawet, do kogo podeszliśmy! — jego głos przypominał bardziej wycie, gdy padł na kolana i czołgał się w stronę butów Sakirowca. Dopadł ich w końcu i próbował objąć, zajmując się szlochem. — Byłem przestraszony, nigdy nie chciałem tego zrobić specjalnie!

Zgromadzeni, żołnierze i niewinni patrzyli z politowaniem na błagającego o litość chłopa.

Świątynia Kariili

19
Komtur nawet nie drgnął, słysząc żałosne zawodzenie mężczyzny. Na twarz Constantina powoli wpełzała pogarda, rosnąca z każdym kolejnym słowem wypluwanym przez parszywą żmiję. Nie było nań śladu współczucia, ni zrozumienia, jeno wzgarda najszczersza i mordercza determinacja, prawdziwy nienawistny ogień, rozpalający stalowe spojrzenie dostojnika Zakonu Sakira.
- Nawet pełzasz teraz jak przewrotny gad. - rzekł takim tonem, jakby miał zaraz splunąć z obrzydzeniem. Nie spodziewał się, że oprych tak się załamie, już teraz brzmiał jak po godzinie maglowania na inkwizytorskim stole, ale w ostatecznym rozrachunku nie zmieniało to nic. Constantin nie wierzył w jego skruchę, ani na sekundę. Teraz przez śmiecia przemawiał strach... Słuszny strach.
- Zamilcz i podnieś się z ziemi. Na kolana. - gdy dłonie mężczyzny sięgnęły butów komtura, ten odsunął się nieznacznie, lekkim szturchnięciem odpychając je od siebie. Wielkim wysiłkiem woli powstrzymywał się od stąpnięcia na paluchy bandyty, w duszy już słyszał chrzęst miażdżonych kości i wrzask bólu, tworzących piękną harmonię. Głos Constantina pozostawał chłodny i nieprzejednany.


- Nieważnym jest, co myślałeś. Liczy się czyn, haniebny już u swej podstawy. Przyszedłeś tu, pośród ludzi szukających ciepła, strawy i pomocy, by spróbować napełnić sobie kieszenie czyimś kosztem? Mając nadzieję, że pośród całego szaleństwa, które tutaj zaistniało, nikt nie zwróci na ciebie uwagi? Mogłeś zapytać kapłanów, zgłosić się do pomocy w mieście... Ty wybrałeś drogę występku. Sakira brzydzi twój strach, mały człowieku. Pomyśl, co czuł przeor Harald, gdy z modlitwy o twoją też duszę, wyrwał go silny chwyt i chłód stali, wbitej w jego plecy? Naskoczyłeś na nieszkodliwego starca, który każdemu życzył jak najlepiej. W oczach Sakira nie jesteś już człowiekiem. Jesteś podłą żmiją, która zakradła się do świętego ogrodu, by splugawić go swym zepsuciem. - komtur wyprostował się jeszcze bardziej, był napięty jak struna, wydawało się, że w każdej chwili coś może w nim pęknąć i Bogowie tylko wiedzą, co by się wtedy stało z mężczyzną u jego stóp.
- Tertiusie, złap go w barkach, trzymaj w wyprostowanej pozycji. - Holscher zamknął na moment oczy, ponownie wciskając sztych miecza w szparę między płytami podłogi.
Sędzia i kat myślał nad wyrokiem.


- W imieniu Zakonu Sakira uznaję cię winnym napaści z rabunkiem i usiłowania morderstwa przeora świątyni Kariilii w Saran Dun. - jedno zdanie, które najpewniej sprawiło, że mężczyzna rozkleił się do reszty, bądź momentalnie pobladł i zapadł się w sobie. Ciekawe o czym myślał? Constantin zacisnął usta w kreskę i wziął głębszy oddech, nim kontynuował swój wywód.
- ...powiedział nasz Pan; "Nie będziesz uciekać przed swym wrogiem, a każdej przeciwności stawisz czoła godnie, z mężnie uniesionym czołem, albowiem kto niesie Mnie w sercu, ten nie lęka się niczego i nikogo." - studia teologiczne wypływały z niego, gdy podpierał swe wyroki ustępami ze świętych tekstów. - Ty zaś uciekałeś. Nie wystąpiłeś przed szereg, gdy zapytałem o sprawców, wolałeś trwać w kłamstwie, z nadzieją na to, że nie odczujesz konsekwencji swoich akcji... - mówiąc spokojnie, zbliżył się o krok do skazańca, po czym kopnął go z całej siły w rzepkę. Impet uderzenia podkutego stalą buta winien strzaskać ją do ostatku. Nigdy się nie zaleczy.
- ... nigdy więcej nie uciekniesz przed swoimi winami, a rana ta będzie twym dożywotnim piętnem tchórza. - ponownie oddalił się o krok, popatrzył po tłumie, ale nie skupił na nikim konkretnym wzroku. Ciągnął dalej, tym razem w jego słowa przelał się ogień ze spojrzenia.
- I mówił nasz Pan! "Nie uniesiesz nigdy ręki na człowieka dobrej wiary! Twa nienawiść nie sięgnie niewinnego, bowiem zaznasz wtedy pełni mego gniewu!" - Constantin uniósł palec wskazujący wolnej dłoni i oskarżycielsko wytknął go w stronę bandyty.
- Winienem kazać uciąć ci ręce i nogi u podstaw, byś pełzał po gnoju i błocie, jak obślizgła żmija, którą jesteś... Wyciąć ci język, byś nigdy nie wypluwał z siebie tak pożałowania godnych wymówek dla swych niecnych występków. Ale dziś znajdujemy się w domu Kariilii, domu miłosierdzia. Sakir więc zlituje się nad tobą. Wysuń przed siebie prawicę, którą w tchórzliwym ataku uniosłeś na szlachetnego przeora. - mężczyzna najpewniej zawodził wciąż z bólu, więc jeśli nie mógł zrobić tego osobiście, Constantin skinął na najbliższego żołnierza, coby chwycił chłopa za ramię i wyciągnął je do przodu.
Holscher przemieścił się tak, by mieć prostą linię cięcia. Złapał miecz oburącz i uniósł go w górę.
- Chwal imię Sakira, który okazał ci dziś łaskę. Chwal je wszędzie, gdziekolwiek się znajdziesz, bowiem z tego tylko powodu zachowujesz język. Jego miłosierdzie jest nieskończone. - opuścił ostrze, urzynając ramię mężczyzny na wysokości łokcia.


- Opatrzyć go i zamknąć w odosobnieniu. Niech pomyśli nad swoim szczęściem... A bratobójcze ramię sprzątnąć.
Obrazek

Świątynia Kariili

20
Przemowa Constantina zaiste była wyjątkowo żywiołowa, pomimo chłodu i obojętności widocznej na jego licu. Komtur był sędzią i katem w sporze dotyczącym winy i kary złodziejaszka, któremu zachciało się wykorzystać okazję, by przetrzebić kieszenie kapłana. Teraz zaś błagał o litość zakonników, licząc na to samo miłosierdzie, które zaoferowałby mu prawdopodobnie Harald. Niestety raczej się przeliczył, patrząc na reakcję Holschera.

Winowajca w sekundę stał się bardzo posłuszny. Odsunął się i uklęknął, słuchając tyrady Sakirowca. Przy okazji wyciągnął zawartość swoich spodni — kawałek odciętego pasa przeora z jego mieszkiem. Położył to delikatnie przed siebie, dzięki czemu bardzo łatwo można było zauważyć, że jego ręce trzęsą się niczym starcowi. Z każdym słowem Constantina jakby kurczył się bardziej i być może właśnie teraz żałował swych występków... chociaż równie dobrze mógł być po prostu przerażony konsekwencji, a nie czuć wyrzutów sumienia. Z drugiej strony zakonnik mówił z takim przekonaniem, że prawdopodobnie mógł wywołać winę nawet u niewinnych.

Tertius żywo wystąpił naprzód, raz dwa chwytając w tym momencie sparaliżowanego przestępcę, który począł dygotać jak osika. Szarpnął się kilka razy, ale było to o tyle bezcelowe, iż Tertius był praktycznie dwa razy większy od niego. Z łatwością przyszło Inkwizytorowi przytrzymanie oprycha, podczas gdy Constantin Holscher począł przemawiać z jeszcze większym żarem, wytaczając oficjalne oskarżenia. Oskarżony zawisł w ramionach przyjaciela komtura, biały jak ściana.

Wszyscy żebracy stali nieruchomo, ze spojrzeniami wbitymi we własne buty.

Podpierając się cytatami ze świętych ksiąg, Constantin wymierzył pierwszą część kary. By nigdy oskarżony nie mógł już uciekać, jego pokutą miało być strzaskane kolano. Komtur naprawdę przyłożył się do tego, pilnując, by jego rzepka została uszkodzona na zawsze. Kopnięcie zwaliłoby prawdopodobnie zbira na ziemię, gdyby nie silny uścisk Tertiusa. W tym wypadku zaczął tylko wrzeszczeć z bólu. Oczy prawie wyszły mu z oczodołów, twarz zmieniła kolor z białego na wściekle czerwony, po polikach pociekły łzy bólu i prawie na dodatek zemdlał. Dalszą część przemówienia Holscher odbywał w akompaniamencie szlochów i jęków.

Żebracy poruszyli się, odwracając głowy jak najbardziej na bok. Nikt nie pisnął nawet słowa.

Przyszła wtedy pora na drugą część przemówienia i drugą część wymierzania kary. Wszyscy słuchali strwożeni wywodu Constantina, bojąc się prawdopodobnie cokolwiek powiedzieć. Żołnierze stali niby obojętni, czekając na rozkazy wyprostowani, gotowi do działania. Komtur widział ich spojrzenia wodzące po ciżbie, jakby tylko oczekiwali oznak buntu, który mogliby stłamsić. Widział także Tertiusa, który z dziecięcą łatwością podtrzymywał wyjącego oskarżonego, którego noga wygięła się pod dziwnym kątem. Na jego twarzy widoczna była satysfakcja i podobny żar, co u Constantina. Wymierzali właśnie sprawiedliwość – chociaż gdyby to zależało od Tertiusa, kara byłaby znacznie sroższa, być może pokroju tej, o której właśnie przywódca wspominał.

Skończywszy przemawiać, poprosił o wyciągnięcie prawicy zbója. Z oczywistych względów, oprócz bólu spowodowanego strzaskaniem rzepki, wydawało się, że po prostu nie chce niczego wyciągać z obawy o kolejne reperkusje. Zważywszy na to, jeden z żołnierzy na polecenie komtura złapał mocnym chwytem jego rękę, którą ten próbował natychmiast wyrwać. Bezskutecznie.

Wypowiadając ostatnie słowa i gotując się do ciosu, kątem oka Holscher widział małe poruszenie wśród tłumu. Wszyscy chyba już wiedzieli, co się szykuje, a gdy Constantin skończył przemawiać, do uszu zebranych pośród grobowej ciszy dotarł świst opadającego katowskiego miecza i kolejny, dużo głośniejszy wrzask i dosłownie wycie z bólu. Winowajca krzyczał krótko, bowiem zaraz zemdlał, opadając w ramionach Tertiusa. Krew z kikuta szybko zaczęła tryskać niebezpiecznie dużo, paręnaście kropli spadło nawet na komtura. Żołnierz trzymający ramię od razu gdzieś z nim poszedł, zaś Inkwizytor przerzucił sobie rannego przez ramię i ruszył z nim w stronę najbliższego kapłana. Za nimi ciągnął się czerwony ślad.

Ktoś w tłumie zwymiotował, jeszcze ktoś inny też prawdopodobnie zemdlał. Wszyscy byli teraz sparaliżowani.

Świątynia Kariili

21
Słowom wyroku towarzyszyła grobowa cisza. Cała ciżba ludzka, wcześniej tak żywa, wchodząca z nim nawet w polemikę, kompletnie zamarła. Ludzie wbijali wzrok we własne buty, starali się nie patrzeć na oskarżonego, zapewne spodziewając się tego, co miało nastać. Constantin nie był tak radykalny i skory do wydawania wyroków, jak wielu innych braci zakonnych. Z pewnością nie posłałby kogoś na śmierć tylko za szpiczaste uszy, czy czcze pomówienia. Jednak Bogowie mu świadkami, że jeśli wina zostanie udowodniona, to nikomu nie okaże choćby krzty litości, a kara w całym swym okrucieństwie, będzie w jakiś sposób sprawiedliwa. Zbir przed nim zawinił tak przed bliźnim człowiekiem, jak i Sakirem, łamiąc jego przykazania. Nie mógł ujść płazem.
Widział przed sobą drżącego jak osika mężczyznę i wiedział, że to, co mu zrobi, będzie dobre.


Na nic krzyki i lament, na nic płacz i ból. Zbir ze strzaskanym kolanem praktycznie wisiał w ramionach Tertiusa, który utrzymywał go w pionie pozornie bez najmniejszego wysiłku, jakby ten był tylko szmacianą laleczką, której nóżka zawinęła się w dziwny, nienaturalny sposób. Holscher zdusił w sobie nikły płomień satysfakcji i kontynuował swą przemowę, o wiele płomienniej niż wcześniej, przebijając się przez zawodzenia okaleczonego mężczyzny. Sprawiedliwości musiało stać się zadość. Wyraz twarzy Tertiusa utwierdzał komtura w przekonaniu, że postępuje słusznie, więc bez najmniejszego zawahania uniósł później miecz i opuścił go na plugawe ramię przestępcy.
Wrzask skazańca był dla komtura najpiękniejszą muzyką. Posoka trysnęła z uciętej kończyny, a parę jej kropel dotarło do samego Constantina, znacząc mu buty i wsiąkając w czerń jego ubioru.
Dobrze, że nosili się w ciemnych barwach. Niedoprana krew nie rzucała się później zbytnio w oczy. Holscher sięgnął do sakwy po chustę, którą przetarł ostrze miecza i wsadził go do pochwy. Zamyślił się na krótką chwilę, patrzył na kałużę krwi u swoich stóp i wsłuchiwał się w odgłos ciężkich kroków Tertiusa, niosącego nieprzytomnego zbira do najbliższego kapłana.
Dopiero po parunastu sekundach uniósł spojrzenie i powiódł wzrokiem po zebranej w sali ciżbie. Ktoś zwymiotował, ktoś inny, zdaje się, upadł nieprzytomny. Constantin splótł za sobą dłonie, prostując się.

- Winny musiał zostać ukarany. Niech będzie to przestrogą dla tych, w których sercach gromadzi się cień. Nie poddawajcie się mu, albowiem Sakir nie ma litości dla tych, którzy zbaczają z Jego ścieżki, trafiając na drogę występku. Zaś Ci godni Jego imienia będą wywyższeni. - uśmiechnął się zadziwiająco łagodnie, rozkładając ręce. - Wierzę, że kapłani dobrze się tu wami zaopiekują, jednak będę musiał pozostawić straże przy drzwiach. Nie patrzcie na nich jak na oprawców, trzymających was w więzieniu. Tak, nie pozwolą wam wyjść, ale będą również dbali o porządek, by takie sytuacje... - wskazał na kałużę krwi, nad którą stał - ... nie miały więcej miejsca. Niech Sakir będzie z wami, ludzie! Bądźcie dzielni i wytrwali. - odwrócił się od tłumu, rzucając parę rozkazów dla swoich ludzi, którzy mieli ponownie wrócić do obstawiania drzwi. Obiecał im, że zluzuje ich, gdy tylko wróci do komanderii. Szybkim krokiem udał się w stronę kwater, do których przeniesiono Haralda. Zasięgnął języka co do jego stanu i zapytał Gerwalda, jak długo chce jeszcze przy nim siedzieć. Jeśli nie było z nim Erharta, który wcześniej został w celi przeora, to kazał pierwszej lepszej osobie udać się po niego i ściągnąć go na dół, jako że zaraz mieli wyruszyć do lazaretu. Komtur zaczynał odczuwać zmęczenie, ale jego dzień bynajmniej się jeszcze nie kończył.


Miał w planach odwiedzić jeszcze chorą dziewczynkę, ale postanowił nie ryzykować swoim zdrowiem i życiem, jeszcze nie teraz. Najpewniej zajrzy tu jeszcze w przeciągu najbliższych dwóch tygodni, jeśli mała będzie wciąż żywa, zamieni z nią wtedy parę słów, tak jak z przeorem. Na razie jednak priorytet znajdował się gdzie indziej. W drogę zabrał ze sobą trójkę swoich najbliższych towarzyszy i dwóch żołnierzy, resztę zostawiając w świątyni.
Obrazek

Świątynia Kariili

22
Gerwald opatrywał właśnie Haralda i nawet nie uniósł głowy znad rany, gdy odpowiadał, że tak, jeszcze długo, tym bardziej, że przydałby się tutaj drugi medyk, a najlepiej gdyby przenieść przeora do szpitala. Stąd też raczej oczywistym było, iż nie pójdzie z Constantinem, co było wielką stratą. Znachor mógłby służyć za prawą rękę komtura w lazarecie, do którego właśnie zmierzał. Nie był jednak samotny, bowiem szybko przyprowadzono zaniepokojonego Erharta, który nawet nie wiedział co się stało. Lekko zszokowany, zaraz się ogarnął i posłusznie ruszył razem ze swym przełożonym w stronę lecznicy, gdzie wszyscy liczyli zyskać nieco odpowiedzi na dręczące ich pytania.

Podróż przez miasto zajęła kilkanaście minut. Szpital znajdujący się w centralnej części Dolnego Miasta był widoczny znad niskich budynków już kilka zakrętów wcześniej. Słońce odbijało się od białych ścian, jakby nie były one z wapna, a ze śniegu. Dużo osób śmigało wte i wewte, ale najwięcej wokół było strażników. Twarze mieli owinięte chustami, na dłoniach grube rękawice i każdy co do jednego trzymał halabardę, którą łatwo można było trzymać ludzi na odległość. Co jakiś czas rozganiali zbiegowiska, krzycząc coś o zachowaniu dystansu.

Podchodząc jeszcze bliżej, Constantin na szerokim placu zobaczył multum ludzi, którzy kręcili się jak owsiki wszędzie, a także sporo porozstawianych białych namiotów, do których była kolejka i kolejna porcja strażników pilnujących porządku. Co i rusz do i z szpitala odjeżdżały białe dorożki, prawie tratując zbłąkanych przechodniów. Jedna taka minęła nawet komtura idącego przez rynek, by zatrzymać się gwałtownie przed czymś, co przypominało stajnie. Podchodząc bliżej głównego wejścia, do Constantina przyszedł strażnik, zwracając szybko na siebie uwagę. — Coś tam pomóc? Do szpitala nie wpuszczamy zdrowych, kwantentanna jest. Tylko znachory i chore mogą włazić.

z/t
ODPOWIEDZ

Wróć do „Saran Dun”