[Dolne Miasto] Przytułek Kariili

1
Obrazek
Dom dla sierot prowadzony przez kapłanki Kariili w Saran Dun jest przepełniony od zmierzchu do świtu, bardziej niźli zamtuz podczas przemarszu wojsk. Znajdujący się na peryferiach wschodniej części Dolnego Miasta sierociniec jest bowiem schronieniem dla każdego dziecka, które potrzebuje pomocy. Może tu dostać ciepłą strawę, leki, odzienie, umyć się czy przespać, co dla większości nieletnich, osieroconych mieszkańców Saran Dun jest równoznaczne z przetrwaniem.

Poza przychodnymi gośćmi, którzy z sobie tylko znanych powodów preferują życie na ulicach, przytułek ma też pokaźną liczbę stałych rezydentów, z których najliczniejsza jest grupa wiekowa nie mogąca jeszcze decydować o własnym losie. Podrzucane dzień w dzień pod drzwi sierocińca, dopiero co urodzone albo ledwie kilkumiesięczne niemowlaki, to największe zmartwienie kapłanek, którym przy tak wielu podopiecznych zawsze brakuje rąk do pracy.

Przytułek składa się z trzech opuszczonych spichlerzy, które jeszcze król August przekazał w swej łaskawości na potrzeby samotnych dziatek, nie wspominając kapłankom, rzecz jasna, o lęgnących się tam na potęgę szczurach. Trzykondygnacyjne, murowane, potężne budowle o maleńkich okienkach i spadzistych dachach zaadaptowano na izby mieszkalne, niewielki szpitalik, kaplicę, kuchnię, spiżarnię oraz refektarz. Zaradne siostry zaaranżowały również przylegający do budynku, w którym odprawiane są modły, ogródek zielny i warzywnik, a na podwórku przy kuchni małą zagrodę, gdzie trzymają kilka kóz oraz krowę mleczną.

Kapłanki są świetnie zorganizowane i choć stale cierpią na niedobory finansowe przytułek jest czysty i zadbany, a dzieci nakarmione. Matka Valeria – najwyższa kapłanka i przełożona sierocińca – stale zabiega u możnych i władz miasta o darowizny na rzecz dzieci bądź pomoc materialną w postaci sienników, koców, odzieży, leków czy żywności. Znana jest ze swej determinacji i nieustępliwości, dzięki czemu sierociniec, choć ciągle przepełniony, funkcjonuje nie najgorzej, nawet pomimo zmiennej koniunktury.
Ostatnio zmieniony 08 kwie 2019, 8:21 przez Juno, łącznie zmieniany 3 razy.
Obrazek

Re: [Dolne Miasto] Przytułek Kariili

2
Freeda drgnęła nagle, jakby ocknęła się z koszmarnego snu.

Spójrz, Matko, chyba się budzi — szepnął cieniutki, dziewczęcy głosik, tuż nad głową Fi. Czuła zapach ziół i ostry aromat spirytusu przemieszany z kadzidlaną wonią. Powieki miała ciężkie jak z ołowiu. Drobne plamki światła i cienia tańczyły po ich wewnętrznej stronie. Nie mogła się ruszyć, ale czuła szorstkość koca, którym ją nakryto i miękkość poduszki pod głową pękającą z bólu. Odruchowo zmarszczyła brwi i skrzywiła usta.

Nie ruszaj się, dziecko — usłyszała chropowaty, dojrzały głos. — Doznałaś wstrząsu, leż spokojnie. — Freeda poczuła chłodny okład na czole, uczucie ulgi wypełniło tę drobinę świadomości, jaka się jej trzymała.

Wreszcie zdołała uchylić powieki. Z początku wszystko się mieniło, mieszało, nie mogła na niczym skupić wzroku, a światło okropnie ją raziło. Po chwili sensacje minęły i ujrzała nad sobą poczciwą, pełną zmarszczek twarz starszej kobiety w zielonej szacie. Na piersi wyhaftowany miała brązową nicią symbol kłosów zbożowych układających się w kształt serca. Poprzetykane siwizną, czarne włosy zaplecione w potężny, opadający jej na ramię warkocz, sięgały chyba do pasa, a nakrapiane złotymi plamkami, zielone oczy były tak pełne ciepła, miłości i współczucia, że Fi uśmiechnęła się mimo woli.

Tuż obok majaczyła rozczochrana, ruda główka jakiegoś młodego dziewczęcia. Na pierwszy rzut oka wydawała się być w wieku Fi, lecz ogólna chudość i krótko ścięte włosy mogły ją odmładzać. W bladej, obsypanej piegami twarzy, osadzone były drobne usteczka i dwa wielkie szafiry, łypiące teraz na Freedę tak intensywnie, że gotowe były lada chwila wypaść. Dziewczyna, podobnie jak kobieta, nosiła zieloną szatę z haftem na piersi, lecz przepasana była brązowym fartuchem na szelkach, a rękawy podkasane miała do łokci.

Wypij to — rzekła starsza niewiasta, podsuwając Freedzie pachnącą ziołami czarkę do ust, podczas gdy młodsza delikatnie uniosła jej głowę. — Uśmierzy ból. O, tak... zuch dziewczyna. A teraz odpoczywaj, dziecko. Musisz nabrać sił. Pilnuj jej, Kana. — Kobieta spojrzała na rudowłosego chudzielca, a gdy ten kiwnął głową, oddaliła się. Dookoła Fi widziała tylko pobielone ściany, smugi wpadającego przez wąskie okienka światła dziennego i drewniany sufit, z którego pękami zwisały suszone zioła.
Obrazek

Re: [Dolne Miasto] Przytułek Kariili

3
Fatalnie. Czuła się: fatalnie. Na początku myśli niechętnie przepływały przez zamroczony umysł, formując równoważniki zdań, potem proste zdania i minęło trochę czasu nim przeszła do normalnego funkcjonowania. Może i czuła się źle, ale otaczała ją woń ziół i aura bezpieczeństwa. Miała dach nad głową, pościel była czysta i było jej ciepło. Przypomniała sobie jak przez mgłę poranki na północy, kiedy ojciec wychodząc wcześnie z domu palił w kominku, by było ciepło, a ona wyskakiwała spod pierzyny i biegała po pokoju, udając że zmieniła się w wilka, zdziczała i została przywódczynią stada.

Wtedy przemówiła starsza kobieta i nakazała jej wypić napar, co też zrobiła bez oporu. I tak nie miała nań siły, tak samo jak odpowiedzieć cokolwiek na jej słowa. Mrugnęła tylko na znak wdzięczności i złożyła głowę na poduszce, jeszcze zbyt wyczerpana by mówić. Powoli czuła jak wracają jej siły, ale oszczędzała je w dalszym ciągu. Odczuwała też niepokój. Gdzie była, co się stało? Nim zdążyła się odezwać, starsza opiekunka oddaliła się, zostawiając ją sam na sam z płomiennorudą dziewczyną. Fi skierowała na nią wzrok i spróbowała baczniej się przyjrzeć. Ilość piegów była imponująca, aczkolwiek nieistotna w tej chwili. Powiodła wzrokiem dalej, oceniając, że dziewczyna ma mniej więcej tyle lat co ona. Jest młoda. Potem dostrzegła symbol bogini plonów i obfitości, a także opiekunki głodujących – jak miło, że akurat tutaj się znalazła, a nie u jakiegoś feleczera spod ciemnej gwiazdy.

– Ja
– zaczęła słabym głosem, ale zamilkła by oblizać wargi i nabrać powietrza – gdzie ja jestem? Co się stało?
Spróbowała wymacać pod nakryciem swoje ubrania, sprawdzić co jej zostało, czy nic nie skradziono. Z wydarzeń, które poprzedzały chwilę obecną pozostały tylko przebłyski, a ona nie mogła ułożyć ich w całość. Nawet to co działo się na dłuższą metę poprzedniej nocy spowijała mgła. Z pewnością za chwilę wszystko sobie przypomni, jednak na razie musiała polegać na owej rudej dziewczynie.
Obrazek
Chociażbym chodził ciemną doliną, zła się nie ulęknę

Re: [Dolne Miasto] Przytułek Kariili

4
W bidulu — palnęła rudowłosa dziewczyna. — To znaczy w „domu dla porzuconych i okrutnie przez los doświadczonych dziatek”, jak rzekłaby Matka Valeria. — Kana wywróciła oczami, wybuchając dźwięcznym śmiechem. — Tak naprawdę to po prostu przytułek dla ofiar losu. No, nie patrz tak na mnie, jestem jedną z nich, a prawo ani miłosierdzie nie zabraniają drwić z samego siebie! Nie mów, że nie słyszałaś o szurniętym odłamie kapłanek Kariili z Saran Dun, które przed laty ubrdały sobie czcić boginię w miejskich murach poprzez roztoczenie opieki nad sierotami...

Wymawiane konspiracyjnym półszeptem ostatnie zdanie nie zrobiło na Fi wrażenia. Widząc to, Kana popatrzyła na nią sceptycznie.

Chyba jesteś tu od niedawna, co? Jak ci na imię? Bo w swej pozbawionej czci bezczelności zakładam, że nie chciałabyś, by nazywano cię „cudownie ocaloną dziewicą Kariili”, jak uparła się czynić to Bonnie. — Rudzielec zachichotał i wyszczerzył się, prezentując brak górnego, lewego kła. — Ja jestem Kana, uniżona służka naszej łaskawej pani, sierota od momentu poczęcia i felczer samouk... No, może nie do końca samouk. — Zmarszczyła drobny, piegowaty nosek. — Ale na pewno siedzę tutaj większość czasu sama, więc to prawie jak... A zresztą, nieważne! Matka Valeria ciągle powtarza mi, że za dużo gadam. Mam nadzieję, że ty tak nie uważasz? Wiesz, mam pewną teorię na ten temat... Och, ostrożnie!

Kana pisnęła, widząc jak Fi leci bezwładnie na bok. W ostatniej chwili przypadła do dziewczyny i pomogła jej na powrót ułożyć się na wąskiej pryczy. Ku rozpaczy Freedy, okazało się, że jest pod kocem zupełnie naga. Rudowłosa opiekunka zauważyła chyba jej zmieszanie, bo gdy już poprawiła poduszkę i koc, odezwała się w te słowa:

Wybacz, nie mieliśmy akurat niczego w twoim rozmiarze, a to w czym cię tu przynieśli nadawało się tylko do wyrzucenia. Ale kamyk się ostał — dodała, pogodniejąc i uśmiechając się radośnie. Wyciągnęła z kieszeni fartucha maleńkie zawiniątko i podała je Fi. — Ściskałaś go przez cały czas, uznałam więc, że jest dla ciebie ważny i gdy wreszcie wysunął ci się z dłoni, schowałam, by się nie zgubił. Ładny — powiedziała Kana, przyglądając się kawałkowi białego kryształu, spoczywającego na kolanach Freedy. Lśnił w smugach światła, mamiąc wzrok tańcem skier i drobinek w swym na poły przezroczystym wnętrzu, które zdawało się wić i burzyć, ilekroć dłużej się weń wpatrywała.

Myślisz, że to jest ten... no... diament? — Wielkie, granatowe oczy Kany zalśniły z podekscytowania. — Kiedyś taki jeden chłopak opowiadał mi, że diamenty są najcenniejsze i najtwardsze ze wszystkich klejnotów, i że jego... — Rudzielec zorientował się nagle co wygaduje, spąsowiał i zamilkł. Ale tylko na chwilę. — Durny był. Ten chłopak znaczy. No, ale co o tym sądzisz? Może być diament?
Obrazek

Re: [Dolne Miasto] Przytułek Kariili

5
Bidulu? Jej twarz musiała zdradzać największe zdziwienie, bowiem dziewczyna pośpieszyła z wytłumaczeniem, co miała na myśli. "Szurniętym odłamie kapłanek Kariili z Saran Dun"? No to ładnie mnie porobiło – pomyślała Fi – Obca w nieznanym miejscu, wśród szalonych kapłanek i z gadatliwą opiekunką. Piękny początek. Niczym grom z jasnego nieba powróciły do niej wspomnienia poprzedniej nocy – wspomnienia i jakieś senne maniaki. O magii, nieznanym stworze, rycerzu i Renardzie. Renard, co z nim?! Pamiętała jak dookoła niej waliły się chałupy, stawały w płomieniach. Przecież on był tak blisko! Co mogło mu się stać? Poczuła, że łzy cisnął jej się do oczu.

Podczas kiedy Kana klekotała jak najęta, Fi sprawdziła czy jest cała i o mało nie skończyło się to dla niej krótkim lotem z łóżka na podłogę i niezbyt przyjemnym lądowaniem. Była naga! Zaczerwieniła się i omiotła wzrokiem pomieszczenie, zawstydzona, że ktoś mógł ją tak zobaczyć. Skoro ubrania nie nadawały się do niczego, to znaczy, że leżała gdzieś pół naga? Nie miała czas zbyt długo nad tym kontemplować, ponieważ zaraz oczy jej spoczęły na diamencie i przypomniała sobie o skrzyni wypełnionej drogocennymi kamieniami. Spróbowała podnieść dłoń, tak by Kana wręczyła jej kamień i spróbowała mu się przyjrzeć. Zastanawiała się skąd go wzięła i dlaczego ściskała go przez ten cały czas. Nie przypominała sobie, by wybierała coś ze szkatułki.
– Kano, ja nie wiem czy to diament, nie pamiętam zbyt wiele – pociągnęła nosem – kto mnie tutaj sprowadził, któż mnie znalazł?

Przyjrzała się bacznie dziewczynie, nie komentując nic w sprawie chłopaka, chociaż uśmiechnęła się ponuro w duchu. Dug nieraz uraczył ją podobnym porównaniem, kiedy próbował być wyjątkowo stanowczy. Raz prawie mu uległa, kiedy spędzali noc w wyjątkowo zacnym zajeździe, za oknem była paskudna pogoda a kominek wesoło buzował. Spróbowała jednak odegnać niepotrzebne myśli, swoje wahanie nastrojów i znów zagadała do dziewczyny.
– Zanim się tu znalazłam, był ze mną młody mężczyzna, dobrze wystrojony, przystojny – zatrzymała się, decydując się dalej nie wymieniać i zastanawiając się co ją do tego skłoniło i następnie zapytała z przejęciem – co z nim, czy też tu jest?
Obrazek
Chociażbym chodził ciemną doliną, zła się nie ulęknę

Re: [Dolne Miasto] Przytułek Kariili

6
Och, wybacz. — Kana zmieszała się, widząc reakcję swej podopiecznej i zaraz zakręciła się gdzieś poza zasięgiem wzroku Fi. Po chwili wręczyła jej chusteczkę. A przynajmniej coś, co mogło za nią uchodzić, przy sporej dawce dobrej woli. — Ledwie wybudziłaś się z dwudniowej śpiączki, a ja rzucam się na ciebie jak szczerbaty na suchary. Wszystko przez to, że wciąż siedzę tutaj sama — poskarżyła się rudowłosa. — Moim jedynym towarzystwem są chore dzieci, Matka Valeria albo dostawcy ziół. Nie mam żadnej koleżanki i... — Nagle twarz dziewczyny przybrała kolor jej włosów. — Przepraszam. Po prostu rzadko dzieje się tutaj coś ciekawego. O rzeczach niezwykłych, jak ostatnie wydarzenia, słyszy się co najwyżej od matki na dobranoc. Jeśli jakąś masz — dodała z przekąsem.

Przed dwoma dniami — zaczęła po chwili przerwy Kana — w nocy, a właściwie nad ranem, zbudziła mnie Matka Valeria. Wyraz twarzy miała taki, że nie rzekłam ni słóweczka i zaraz byłam na dole. Domyśliłam się, że musi chodzić o tą hecę z Bonnie i potworami. Oczywiście nikt mi nic nie powiedział, ale plotki rozchodzą się tu szybciej niż świeże bułeczki. No i miałam rację. — Kana pokiwała sama sobie głową. — Gdy weszłam do pierwszej izby, zobaczyłam grupkę ciemno odzianych mężczyzn, którzy zbierali się do wyjścia. Kręciło się koło nich kilku obszarpanych podrostków, a w kącie Matka Valeria i pan Brenick, nasz dobrodziej, rozmawiali o czymś szeptem. Bonnie była nieprzytomna, ale cała. Miała jakieś drobne oparzenia, przypalone brwi i zrujnowane portki, ale nic poza tym. Ty, oprócz niemal zupełnie spopielonego odzienia, które wyglądało jak spękana skorupka ziemniaka wyciągniętego z ogniska, wyglądałaś bardzo dobrze. To znaczy jak już cię obmyłam z tej sadzy i błota. Nie miałaś nawet zadrapania. — Kana przyjrzała się Fi jakoś dziwnie. Z podziwem? Z czcią? A może podejrzliwie?

Zapadła cisza, która rozdzwoniła się w uszach Freedy, ciągnąc za sobą falę tępego, pulsującego bólu głowy. Czuła, że lada moment znowu osunie się w słodkie objęcia snu, lecz trajkoczący głos felczerki po raz kolejny wypełnił izbę.

Z Willem jest trochę gorzej — rzekła Kana. Ton jej głosu jasno wskazywał, że doskonale wie, o kogo pyta Fi. Musiała go znać. I lubić, bo na bladej twarzyczce zarysowała się niekłamana troska. — Ma poparzoną całą prawą rękę, szyję i połowę twarzy. Atłasy, w które był odziany stopiły się i złączyły ze skórą, co utrudniło oczyszczenie ran. Będą paskudne blizny — mruknęła zafrasowana. — Nic nie mogłam na to poradzić, jestem tylko felczerką z sierocińca, nie jakąś zasraną magiczką! — Złość w głosie dziewczyny była skierowana do niej samej. Było widać, że jest wściekła na własną bezradność, być może na los taki, a nie inny i jeszcze na coś, ale Fi nie potrafiła tego odczytać. — Nie wiem czy odzyska sprawność w dłoni... Ale będzie żył.

Kana spojrzała nagle na Fi, wwiercając się granatowymi oczyma w jej, błękitne. Było coś niepokojącego w tym spojrzeniu. Znikła nagle trzpiotowata dziewczyna, a jej miejsce zajęła osoba, która niejedno w życiu przeszła, i którą los zdążył już doświadczyć, pomimo młodego wieku. Było w tym spojrzeniu poczucie niesprawiedliwości. I gorycz, zalegająca na dnie wielkich, szafirowych oczu, ciemnych teraz niby burzowe chmury.

Jak to możliwe — rzekła cicho — że tobie nic nie jest, a on leży tam, za ścianą, i jęczy z bólu przy każdym ruchu? Kim jesteś i skąd się wzięłaś? Bonnie twierdzi...

Wystarczy, Kana — przerwał jej męski, przyjemny dla ucha głos. — Daj spokój dziewczynie. Nie widzisz, że ledwo trzyma się w kupie? Idź do Willa. Przyniosłem medykamenty i bandaże, zmień mu opatrunki. W koszyku znajdziesz też czekoladki. Te są dla ciebie.

Dziękuję, panie Brenick — odparła, uśmiechając się szeroko do mężczyzny. Znowu wyglądała i brzmiała normalnie. — Już lecę!

Fi usłyszała tylko furkot szat felczerki i już jej nie było. Skupiła wzrok na nowo przybyłym, choć przez ćmiący ból głowy i ogólne osłabienie nie było to łatwe. Mężczyzna w średnim wieku, o dość przeciętnej twarzy i ciemnych, zaczesywanych do tyłu włosach, podszedł do łóżka Fi i przysunął sobie jakiś zydel. Wyglądał jak poborca podatkowy albo klerk. Tylko oczy zdradzały, że nie para się niczym podobnie nudnym. Piwne, nakrapiane tu i ówdzie brązem tęczówki emanowały energią i pewnością siebie. Uśmiechnął się do niej oszczędnie, ale przyjaźnie.

Ty pewnie jesteś tą Fioną Lucci, o którą Will walczył jak lew — rzekł, przyglądając się bacznie twarzy dziewczyny. — Nalegał, byś nie musiała spłacać długu, jak Jakub i Robert. Upierał się, że byłaś ofiarą Duglasa. Nie wierzę w tak wielką naiwność. Nawet — zawiesił głos, odchylił się, jakby chcąc objąć wzrokiem szerszą perspektywę — a może przede wszystkim, w imię miłości. Powiedziałem mu to. W końcu przyznał mi rację. Miał cię przyprowadzić, byś wykonała dla nas kilka robótek. Nic skomplikowanego, zapewniam cię. Ale okazało się, że to ja musiałem przyjść po was. I co na to powiesz, panno Lucci? — Zaśmiał się cicho i klepnął w udo.

Wróbelki doniosły mi co dzieje się na górze. Gdy tam dotarliśmy, było po wszystkim. Rozpieprzone chałupy, parujące kałuże i błoto, a pośrodku tego wszystkiego – wy. Trzy nieprzytomne wory mięsa i kości, które moi chłopcy zatargali tutaj, do przytułku. Dług rośnie, nie uważasz, Fiono? Do tego Will miał dostarczyć zapłatę od szacownej panny Vicenti. Chyba nie muszę mówić, że nie mieliście jej przy sobie? — Mężczyzna zacisnął szczękę, aż mięśnie zagrały pod niedogoloną skórą. — On jest nieprzytomny. Więc może ty zechcesz mnie oświecić: gdzie są moje pieniądze?
Obrazek

Re: [Dolne Miasto] Przytułek Kariili

7
Wspomnienie wróciło i uderzyło Fi jak młot. Zacisnęła dłoń na diamencie i przytuliła go do nagiej piersi, jak najcenniejszy skarb na świecie, którym był przecież dla mniej. Dostała go dawno temu od matki, na krótko przed jej śmiercią. Nie pamiętała by go wyjmowała, ale tak wiele nie pamiętała z tamtej nocy. Tylko senne mary i przywidzenia. Zwróciła wzrok na dziewczynę siedzącą obok niej, by wrócić uwagą do niej. Kompletnie jej nie słuchała przez chwilę, chyba ominął ją jakiś monolog.

Słuchała jej z rosnącym zdziwieniem. Pewne rzeczy mówiła jakby były oczywiste. Ah, Bonnie i potwory, no wiesz – prowadziła monolog w myślach – zaraz obok Pana Larsa Lykantropa i Mery Sue sennej czarodziejki. Na prawdę powinnam zacząć bardziej orientować się w tym co się dzieje dookoła mnie – pomyślała.
– Jaka Bonnie, jakie potwory? I dlaczego miała zrujnowane portki – powtórzyła po niej Fi i zaraz dorzuciła kolejne pytanie – a co z tym dzielnym rycerzem, który starł się z tym płomiennym czymś, co nas zaatakowało?

Ze zgrozą na twarzy słuchała o obrażeniach Renarda. Paskudne poparzenia, blizny, atłasy wtopione w skórę. Dłoń, ramię, szyja, twarz. To wszystko brzmiało przerażająco. A przecież kiedy próbowała go odciągnąć, był lekko poparzony. Czy to możliwe, że to jej wina?! W swoim śnie widziała przecież jak potężna siła gorąca roztacza się po całej okolicy, a on leżał tak blisko. Jeśli tak, to nigdy sobie tego nie wybaczy. Nigdy. Przestraszył ją ton głosu rudzielca. Chyba coś podejrzewała i co powiedziała Bonnie? Nie dowie się tego szybko, bowiem przybył ktoś nowy, ktoś niebezpieczny.

– Tak – potwierdziła niepewnym głosem, nie prostując sprawy ze swoim imieniem i nazwiskiem – to ja.
Nie skomentowała sprawy naiwnej miłości, wykorzystania i wstawiennictwa Willa. Postanowiła bacznie słuchać, pewna jedynie tego, że z tym człowiekiem należy zachować ostrożność. Nie zaśmiała się z wraz z nim, na pewno nie szczerze. Wydobyła z siebie tylko słabe "heh" i wymuszony uśmiech, bowiem wiedziała, że nie śmieje się on wcale serdecznie. Natomiast chwilę potem zbladła lekko, bo przypomniała sobie o tym ważnym szkopule. Złota, srebra i klejnoty – słowem, piękna szkatułka pełna kosztowności.
– Nie... nie było? – zapytała drżącym głosem – położyłam ją za rogiem, żeby odciągnąć Renarda, wziąć ją i uciekać, ale tam się zadziała jakaś magia i teraz jestem tutaj.

Przełknęła głośno ślinę. Coś podpowiadało jej w głowie, że powinna była zrzucić winę na Renarda, albo wymyślić jakieś cwane kłamstwo. Ale nie potrafiła. Z resztą, ten człowiek na pewno przejrzałby ją. Nie była złą aktorką, ale w obecnej sytuacji nie czuła się na siłach by grać aż tak dobrze. Przeczuwała, że zaraz zacznie się istna burza emocji i złości, być może przytłumiona przez samoopanowanie tego człowieka, niemniej jednak konsekwencje mogą być dla niej bardzo, bardzo nieprzyjemne.
Obrazek
Chociażbym chodził ciemną doliną, zła się nie ulęknę

Re: [Dolne Miasto] Przytułek Kariili

8
Rzucone przez Fi pytania były jak najbardziej zasadne, ale teraz nie mogła być pewna czy faktycznie wypowiedziała je na głos, czy jedynie o nich pomyślała. Rudowłosa felczerka bowiem nie zareagowała, wpatrywała się tylko dziwnie we Freedę. Po chwili kontynuowała słowotok, by na koniec rzucić w swoją podopieczną oskarżycielsko nacechowanymi pytaniami. Niespodziewane przesłuchanie przerwał Mistrz Gildii Bandytów, Thom Brenick, ale Fi nie czuła wdzięczności. Czuła, że wpadła z deszczu pod rynnę.

Magia — powiedział mężczyzna cicho, bardzo chicho i złowrogo — to się dzieje jak sobie trzy dziewki, akrobatę i karła na świni do alkowy wezmę. — Zaciskał i rozluźniał pięści, oddychał ciężko. Było widać, że powstrzymuje wybuch gniewu, balansując na bardzo cienkiej krawędzi samokontroli. W końcu odetchnął, uśmiechnął się blado, fałszywie i wwiercił przenikliwym spojrzeniem w wystraszoną twarz Fi. — Posłuchaj mnie, gołąbeczko, bardzo uważnie, bo nie będę powtarzał. Jesteś mi winna dużo pieniędzy. Kurewsko dużo, pojmujesz? Cokolwiek wydarzyło się przed dwoma dniami, nie obchodzi mnie.

A powinno — rzekł ktoś nagle. Brenick żachnął się i spojrzał odruchowo przez ramię, gotów zrugać impertynenta przerywającego mu złowieszczy monolog. Słowa uwięzły mężczyźnie w gardle, gdy zobaczył w drzwiach ogromną postać, która musiała schylić się, by wejść do izby.

Psiajucha — mruknął pod nosem Thom. — Nieprzytomna wydawała się mniejsza.

Do łóżka podeszła kobieta... Nie, twierdza. Ogromny bastion o kształcie kobiety. Miała dobrze ponad osiem stóp wzrostu, szerokie bary i potężnie umięśnione ręce i nogi. Krótkie, ścięte na wojskową modłę z wygolonymi bokami, krucze włosy opadały jej na czoło, przesłaniając nieco błękitne oczy i brak części brwi. Jasna cera poznaczona była zaczerwienieniami, zadrapaniami i starymi bliznami. Poważny wyraz twarzy nie licował z wiekiem kobiety, który Fi oceniała na jakieś ćwierć wieku, lecz jednocześnie było w niej coś, co wzbudzało szacunek. Odziana w prostą, lnianą i ewidentnie za małą tunikę oraz sztukowane portki, wyglądała komicznie, ale nikt się nie śmiał.

Ciebie właśnie, mości Brenick, ze wszystkich zainteresowanych winno to obchodzić najbardziej, bowiem źródło plugastwa znajduje się gdzieś pod powierzchnią Dolnego Miasta. Może żaden ognisty demon nie trafił jeszcze w okolice twej siedziby, ale to tylko kwestia czasu. Poza tym — uśmiechnęła się sztywno — z kim będziesz robił interesy, gdy Saran Dun spłonie, a demony rozplenią się po Herbii?

Pieprzenie — burknął. Mężczyzna wyglądał, jakby zjadł coś wyjątkowo obrzydliwego. — Mało to czarowników przeżyliśmy? Obłapiaczy demonów i miłośników sukkubów? Gdyby sprawa faktycznie była tak poważna, Zakon już by siedział w kanałach.

Zakon zbagatelizował sprawę, tak jak ty teraz — odparła surowo kobieta. — A niewinni płacą cenę za waszą pychę. Ilu już biedaków oddało żywot płomieniom? Ile domostw obróciło się w popiół i dym? Ciebie to nie obchodzi, ale Matkę Valerię i mnie owszem. Cudownie ocalona dziewica Kariili została zesłana przez samą boginię, by pomóc w powstrzymaniu tej plagi. Twoje roszczenia są niczym wobec woli Wielkiej Matki.

Wielka Matka może mi... — zaczął, lecz zaraz umilkł. Obrzucił kobietę wściekłym spojrzeniem, poderwał się z zydla i opuścił izbę. Kobieta pożegnała go milczeniem.

Jak się miewasz, cudownie ocalona dziewico Kariili? — zapytała z nabożną czcią przybyła, spoglądając na Fi z szacunkiem. — Bonawentura z Grenefod, uniżona służka Kariili i były giermek lady Stelli, czempionki bogini – do usług. — Skłoniła się dwornie.
Obrazek

Re: [Dolne Miasto] Przytułek Kariili

9
Pomimo poważnej sytuacji, Fi niemalże prychnęła słysząc magię według Mistrza Gildii Bandytów. Wzmianka o pieniądzach szybko doprowadziła ją do pełnej trzeźwości umysłu i nie w głowie były jej śmiechy. Przełknęła ślinę. Coś mówiło jej, że ten jegomość nie żartuje sobie kiedy w grę wchodzą pieniądze. Z całą pewnością mógł się posunąć daleko i miał wachlarz możliwości, jeśli chodzi o zmotywowanie Fi do pracy.

Niespodziewanie do rozmowy wkroczyła siła trzecie, gdzie określenie "siła" nie było aż tak przysłowiowe jak mogłoby się wydawać. Bowiem przed ich dwójką stanęła kobieta-kolos. Freeda była absolutnie pewna, że jej ojciec rozważałby możliwość, że w żyłach tej kobiety płynie gigancia krew, tak samo jak ona sama właśnie o tym myślała. Ta miała lekko osiem stóp, co plus minus daje prawie dwa i pół metra, w dodatku była niesamowicie umięśniona i po prostu brzydka. Przynajmniej na pierwszy rzut oka. Zdecydowanie, teoria o krwi gigantów nabierała sensu.

Demony? Zakon? Palenie żywcem? Interesy, miłośnicy sukkubów, potwory w kanałach, wola Wielkiej Matki, cudowna dziewica?! Tego było już za wiele. W pewnym momencie wczorajszego wieczora myślała sobie: Jest dobrze, panuję nad sytuacją, wszystko staje się klarowne. Ale niech to... Tak bardzo nie panowała nad sytuacją, a jedyną rzeczą, która była klarowna, to to, że ma bardzo, ale to bardzo przekichane.

Fi miała problem z wydobyciem słowa. Jej tytuł, jakkolwiek dobrze oddawał stan jej dziewictwa, niemniej była to niczyja sprawa poza nią samą, nie chciał przecisnąć się jej przez gardło. Wolała nawet nie wiedzieć skąd wiedzą, że dziewica. Z całą pewnością chodziło o bycie wysłannikiem bogini. Pasowałoby by reprezentowała ją osoba czysta na duszy i ciele – miała nadzieję, że to jest źródłem tego fragmentu tytułu. Co do cudownego ocalenia nie miała wątpliwości. Przed chwilą nastąpił kolejny cud, kiedy Thom kompletnie nie spacyfikował jej i nie zawlókł gdzieś w kanały, gdzie w ten czy inny sposób zmusiłby ją do odpracowania długu.

– Jak miewam – powtórzyła pytanie z pustym wzrokiem, wciąż myśląc nad odpowiedzią – bez szkód na ciele, ale nie mam zielonego pojęcia co się dzieje dookoła mnie. Bonawenturo, to ty starłaś się z tym ognistym stworzeniem – wyciągnęła rękę spod koca by przyciągnąć ją bliżej – co tam się stało? Pamiętam tylko gorąc, złość demona a potem wszystko blaknie. Jeszcze silny wstrząs, to ostatnie co pamiętam.

Spojrzała na wielką kobietę licząc na odpowiedzi, a także wskazówki co robić dalej. Najchętniej ubrałaby się i sama nie wiedziała co. Była rozdarta między chęcią ucieczki a odpracowaniem długo, by nikt jej nie gonił i nie wbił noża w plecy, gdzieś w jakiejś karczmie sto mil stąd.
Obrazek
Chociażbym chodził ciemną doliną, zła się nie ulęknę

Re: [Dolne Miasto] Przytułek Kariili

10
Kobieta od razu poddała się woli Fi i przypadła do jej pryczy. Klęcząc na jednym kolanie, wsparta na łokciu, wyglądała, jakby składała dziewczynie hołd. Dopiero teraz Freeda mogła bez problemu zajrzeć w poważne oczy Bonawentury, nie zadzierając głowy po samą powałę, co wydatnie poprawiało jej komfort. Mogła też zauważyć, że błękit tęczówek wojowniczki był czysty i jasny niby wody karelińskich jezior. Twarz, choć faktycznie niezbyt urodziwa, tchnęła jednak szlachetnością.

Jam się starła — potwierdziła Bonawentura. — Tamtego dnia zeszłam do kanałów, by poszukać źródła ataków. Zaskoczyła mnie jednak gwałtowna burza. Nie sposób było poruszać się po tunelach, gdy na głowę zewsząd lała się woda z rynsztoków. Pochodnie gasły co rusz. Zrezygnowałam po kilku godzinach i wracałam właśnie do przytułku, gdy zobaczyłam łunę w oddali. Ruszyłam czym prędzej, domyślając się czym jest. Wypełzło z zupełnie innej części podziemi, niż ostatnio. Na szczęście ulice były puste, burza dopiero co ustała. — Kobieta umilkła na chwilę, oczy uciekły jej na bok, a czoło pod zmierzwioną grzywką czarnych włosów, ozdobił mars. Wreszcie znów spojrzała w oczy Freedzie i nabrawszy w płuca powietrza, kontynuowała. — Bogini zesłała cię w ostatniej chwili. Słabłam. Magiczna osnowa tarczy mej pani ledwie radziła sobie z furią stwora. Gdyby nie twoja ingerencja... Zawdzięczam ci życie, cudownie ocalona dziewico Kariili. Jestem twą dłużniczką. — Bonawentura pochyliła głowę, a prawą dłoń złożyła na sercu. Wyglądała na zmęczoną tą małą przemową.

Na chwilę izbę wypełniła cisza. Nie dzwoniąca, nieprzyjemna, jak niedawno. Ta cisza niosła ze sobą ukojenie. Snopy słońca, wpadającego przez wąskie, wysoko umieszczone w ścianie okienka, podświetlały wirujące w powietrzu drobinki kurzu. Z zewnątrz słychać było gwar – śmiech dzieci, krzyki dorosłych, turkot wozów, szczekanie psów i masę innych, tak znajomych Fi dźwięków. Właściwie brzmiało to wszystko dokładnie tak samo, jak w domu. Hen, daleko, na Północy. Na myśl o rodzinnych stronach Freeda poczuła ukłucie żalu, zastąpione jednak zaraz chłodem kryształu ściskanego w dłoni. Kamień zdawał się koić dziewczynę, dodawał otuchy. Zwykła nosić go na rzemyku, lecz przez okres kooperacji z Duglasem, zaniechała tego zwyczaju. Wszak szlachcianki nie nosiły na swych łabędzich szyjach byle czego, a choć kryształ Freedy był całkiem ładny, z pewnością nie wyglądał na drogocenny. Ot, kawałek górskiego kryształu.

Wstrząs — odezwała się nagle Bonawentura, wyrywając Fi z rozmyślań — nastąpił po tym, jak moje ostrze dosięgło rdzenia stwora. Ale to twoja moc umożliwiła mi wyprowadzenie ciosu. Widziałam tylko, że coś rozjuszyło istotę, a jej... spójność uległa przerzedzeniu. Wówczas pośród płomieni zobaczyłam ciebie, chwilę później ukazało mi się serce gorejące w centrum stwora, odsłonięte jak na dłoni. Uderzyłam i nastała ciemność. Obudziłam się tutaj, w przytułku. Dzięki tobie. Dzięki Kariili.

I dzięki mnie — rozbrzmiał męski głos. — Ale o tragarzach nikt nigdy nie pamięta — rzekł z wyrzutem Brenick, który wszedł właśnie do izby w towarzystwie Matki Valerii i Kany.

Widzę, że nie dają ci odpocząć — odezwała się łagodnie starsza kobieta i z lekką naganą spojrzała najpierw na Thoma, a później na Bonawenturę. — Kana, przygotuj kolejną porcję naparu, proszę. Po zmrużonych oczach widzę, że ból nie ustał. Czy wizytacje nie mogą poczekać? — zwróciła się znowu do Mistrza Gildii i kobiety-bastionu.

Wybacz, Matko — odparła zawstydzona wojowniczka, wstając z klęczek i pochylając głowę. — Nie było moim zamiarem nadwyrężać sił cudownie ocalonej dziewicy Kariili.

Słysząc co rusz takie miano, ból nie ustanie nigdy — Brenick prychnął pogardliwie i równie paskudnie się uśmiechnął. — Matko, kimkolwiek jest ta dziewczyna, mnie się prawem należy.

Prawem?! — wybuchła Bonawentura. — Swoje nikczemne zwyczaje nazywasz prawem? Chcesz z wybranki bogini uczynić złodziejkę, to się nie godzi! Matko, nie możesz na to pozwolić!

Moje nikczemne zwyczaje sprawiły, że możesz tu teraz stać i się oburzać — odrzekł wyjątkowo spokojnie Brenick. — Gdyby nie moja interwencja, do tej pory leżałabyś w błocie, a biorąc pod uwagę twoje gabaryty, okoliczne oprychy miałyby używanie...

Jak śmiesz?! — Twarz wojowniczki przybrała buraczkowy kolor, a oczy ciskały błyskawice. Gdyby nie wrodzona bądź też wyuczona ogłada, Bonawentura z pewnością rzuciłaby się na mężczyznę z pięściami i raczej nie skończyłoby się to dlań dobrze. Ten jednak nic sobie nie robił ze wzburzenia kobiety i chyba świetnie się bawił, bo kpiący uśmiech błąkał mu się po ustach.

… przez co najmniej tydzień, nim duch by z ciebie uleciał — dokończył, zadowolony z siebie.

Kana z rozdziawionymi ustami obserwowała scenę, mechanicznie ucierając w moździerzu porcję ziół, których aromat rozszedł się po izbie i zakręcił Fi w nosie. Matka Valeria słuchała w milczeniu, lecz jej dobrotliwe oblicze z wolna traciło blask miłosierdzia. W zielonych oczach zapłonęły ogniki zniecierpliwienia.

Dość — odezwała się, unosząc dłoń i wtłaczając tym samym słowa riposty cisnące się wojowniczce na usta. — Uspokójcie się. Obydwoje. Twoje uwagi, Thom, są nie na miejscu. Proszę byś powstrzymał się od rynsztokowego języka i wulgarnych sugestii w tym przybytku. A ty, Bonawenturo, musisz wziąć pod uwagę możliwość, że to dziecko nie jest tym, za kogo je masz. Dziewczyna może mieć po prostu potencjał magiczny. Takie rzeczy się przecież zdarzają, prawda, Thom?

Zarówno Bonawentura, giermek czempionki Kariili, jak i Thom Brenick, Mistrz Gildii Bandytów z Saran Dun, umilkli.

Ona nie jest waszą własnością, więc nie obchodźcie się z nią jak z rzeczą, wyrywając sobie nawzajem z rąk. Nikt nie zasługuje na takie traktowanie, niezależnie od tego, co zrobił czy jak wielkie długi ma do spłacenia. Wstydźcie się. I dajcie jej wreszcie odpocząć. Zostawcie nas. Ty też, Kana. — Kobieta wzięła od rudowłosej felczerki przygotowany już napar i podeszła do łóżka. W tym samym czasie reszta towarzystwa opuściła izbę. — Jak ci na imię, dziecko? — zapytała Matka Valeria, kładąc Fi ciepłą dłoń na czole. — I jak zapatrujesz się na wysuwane wobec ciebie oczekiwania? Wypij to, proszę — Matka Valeria podsunęła Fi czarkę do ust. — Odświeży cię i ukoi nieco ból.
Obrazek

Re: [Dolne Miasto] Przytułek Kariili

11
Fi słuchała przemowy wielkiej kobiety z przejęciem i z wyrazem skupienia na twarzy. Trudno było jej uwierzyć w boską interwencję i w to, że to akurat ona uratowała Bonuwenturę. Nigdy nie sądziła, że zostanie bohaterem, takim jak jej ojciec i mimo, że do stania się nim wiodła jeszcze daleka droga, postawiła pierwsze kroki na tejże ścieżce. Było to dla niej coś nowego, zawsze myślała o sobie jak o romantycznej buntowniczce bez zadatków na bohatera. Była niemal wzruszona przemową.

Bardzo szybko jednak na ziemię sprowadził ją Brenick. Nie była żadnym bohaterem. Tylko pannicą po uszy w tarapatach, buntownikiem w trudnym położeniu. Pieśni o herosach należały do dzielnych wojowników i bohaterskich wojowniczek, a nie podrostków z ogromnymi długami i tendencją do kiepskich wyborów życiowych.

Z obawą obserwowała słowną potyczkę dzielnej wojowniczki i księcia złodziei, gdzie to Berenick był tym lepiej wyszkolonym w ciętych ripostach i sztuce oratorskiej. Jego prawo do niej miało niestety pewne podstawy i nie sposób było się z tym nie zgodzić. Była mu winna pieniądze, dużo pieniędzy. Z drugiej strony jeśli mogła zapobiec w jakiś sposób ludzkiej tragedii i cierpieniu, powinna to zrobić. To coś czego pragnąłby jej ojciec, co chciałby żeby zrobiła. Rozbawiło ją to. Jak szybko jej podejście się zmieniło a ojciec znów stał się autorytetem. Może musiała zwiedzić trochę świata żeby zrozumieć o co tak na prawdę walczy?

Z ulgą przyjęła interwencję Matki Valerii. Napięcie jakby ustało i opadła na swoje łóżko, po prostu leżąc i patrząc na starszą kobietę z wdzięcznością. Mówiła mądrze, widać było, że ma autorytet wśród tutejszych.
– Freeda – wyznała półgłosem dziewczyna, obawiając się, że złodziej za drzwiami usłyszy – ale nie mów pozostałym, niech znają mnie tak jak wszyscy, jako Fionę lub po prostu Fi.
Przyjęła z wdzięcznością czarkę i wypiła małymi łyczkami zawartość, licząc, że zacznie szybko działać.
– Nie wiem – wyznała, wpatrując się w swoje stopy, które wystawiła za kołdrę – chciałabym pomóc ludziom, ale wiem, że Brenick nie da mi spokoju, czy to możliwe połączyć jedno z drugim?

Przez chwilę milczała, myśląc jednocześnie jak złodziejka i bohaterka, dwie części jej samej z których istnienia nie zdawała sobie jeszcze sprawy. Co jeśli faktycznie da się to połączyć? Ojciec czasem opowiadał im o wyprawach. W leżach demonów zazwyczaj spoczywały cenne artefakty i inne zebrane przez nie przedmioty. Gdyby spieniężyła coś takiemu temu oprychowi, kto wie? Przedstawiła swój plan Wielebnej Matce.

– Poza tym, muszę zająć się Williamem, jestem mu to winna – powiedziała ze smutkiem – zrobię wszystko by mu pomóc. Czy mogę go zobaczyć – zapytała drżącym głosem.
Bała się tego spotkania. Bała się co zobaczy. A świadomość, że mogła być temu współwinna bolała ją niczym nóż wbity w serce. Choćby miała kraść, kłamać i ryzykować życiem, odnajdzie środki i pieniądze na uleczenie Williama. Nie mogła pozwolić by cierpiał z jej powodu, nie on.
Zacisnęła dłoń na kamieniu i przycisnęła go pod kołdrą do piersi, jakby miał on w jakiś cudowny sposób poprawić jej samopoczucie czy olśnić w inny sposób. Miała zamiar nieco później poprosić o rzemień by nie musieć nosić go w garści.
Obrazek
Chociażbym chodził ciemną doliną, zła się nie ulęknę

Re: [Dolne Miasto] Przytułek Kariili

12
Matka Valeria przysiadłszy na zydelku, słuchała uważnie słów Freedy, kiwając czasami głową i uśmiechając się do niej życzliwie. Aura roztaczana przez kapłankę była kojąca i chłodna niby wody górskiego strumyka.

Oczywiście, że możesz — odparła kobieta, kładąc ciepłą dłoń na dłoni Fi. — Osoby pogrążone w długim śnie słyszą, co do nich mówimy. Być może twoja obecność pozwoli mu odnaleźć drogę powrotną do naszego świata. Zaprowadzę cię do niego, dziecko, jeśli taka twoja wola. Lecz nie obwiniaj się za to, co was spotkało. Co jego spotkało. Poczucie winy jest bardzo złym doradcą. Rozumiesz? — Kobieta zajrzała w błękitne oczy Freedy, jakby chciała upewnić się, że młódka istotnie pojmuje.

A Thomem się nie przejmuj. Może stroszyć piórka i okazywać ci swoją wyższość, ale nawet on musi pogodzić się z faktem, że są rzeczy ważne i ważniejsze. Bonawentura ma słuszność. Jeśli problem nie zostanie zdławiony w zarodku, może dojść do potwornych, koszmarnych rzeczy... Jak za czasów Wieży. Nie proszę cię, byś narażała swoje życie, dziecko. To musi być twoja decyzja. Nie wiem czy jesteś wybranką mojej bogini, jak życzy sobie tego Bonawentura, ale wierzę w Przeznaczenie. Nic bowiem nie dzieje się bez przyczyny.

Kobieta zapatrzyła się na chwilę w jakiś punkt poza rzeczywistością. Jej pełne życia oczy na moment znieruchomiały, lecz wnet ocknęła się i spojrzała z uśmiechem na Freedę. Podniosła się z siedzenia z sapnięciem i zakłopotaniem na pomarszczonej, choć wciąż urodziwej twarzy.

Ech, lata już nie te. Widzę po rumieńcach, że ci lepiej... — Kapłanka zawahała się na moment, obejmując spojrzeniem skrytą pod kocem sylwetkę Fi. — Albo to dlatego, że wciąż siedzisz nagusieńka jak cię bogowie stworzyli, co? — Matka Valeria roześmiała się cicho. — Nie martw się, tutaj nikt ci krzywdy nie uczyni, a szaty dla ciebie winny już dosychać na słońcu. Odpocznij, a ja tymczasem sprawdzę jak się sprawy mają. Gdyby znów cię kto niepokoił, udaj, że śpisz. Inaczej nigdy się nie odczepią.

Gdy Matka Valeria opuściła izbę, wnętrze przepełniła pęczniejąca w uszach cisza, przetykana gdzieniegdzie oddalonymi odgłosami miejskiego życia. Słońce obniżyło się już i smugi wpadającego przez okienka światła tańczyły tylko przy powale, pogrążając niższe partie pokoju w miękkim półmroku. Półmrok ten, okraszony drobinkami kurzu i wąsami kadzidlanego dymu, przypominał kocie futerko – miękkie i gładkie.

Nie wiedzieć czy przez kolejną porcję ziółek, czy może rozmowę z kapłanką, Freeda w istocie poczuła się lepiej. Ból głowy ustąpił niemal zupełnie, co spowodowało przypływ sił fizycznych, a te z kolei pobudziły wrodzoną ciekawość Fi. Rozglądnęła się po izbie znowu, lecz tym razem wnikliwie, rejestrując wszelkie detale i szczegóły, nawet pomimo słabszego oświetlenia.

Jej łóżko stało pośrodku ściany z oknami, a po obu jego bokach chybotliwie tkwiły małe stoliki na krzywych nóżkach. Na jednym stał ogarek, a zaraz obok leżała hubka i krzesiwo. Na lewo było wyjście, a na prawo od pryczy mieścił się masywny stół zastawiony ingrediencjami ziołowymi, medykamentami i narzędziami felczerskimi. Tuż obok, wciśnięty w ciemny kątek, tkwił niewielki ołtarzyk ku czci Kariili. Na drewnianej misie wypełnionej ziemią złożono kilka kłosów zboża i otoczono całość mnóstwem maleńkich świeczek, których stopiony wosk służył także jako podstawka do kadzideł. Na ścianie zaś zawieszono wieniec upleciony z letnich kwiatów.

Patrząc przed siebie, Fi mogła dostrzec rzędy niskich regałów z mnóstwem szufladek i tabliczek oraz wagę, odważniki, nożyce, sznurki, rzemienie i cały szpaler zwisających z belki u powały suszonych ziół. Ścianę nad regałami ozdabiały dziwne ryciny i szkice części ciał i ich przekrojów istot rozumnych wszelkich znanych Herbii ras. Wyglądało na to, że Freeda trafiła do prywatnego gabinetu felczerki albo samej najwyższej kapłanki.
Obrazek

Re: [Dolne Miasto] Przytułek Kariili

13
Uśmiechnęła się blado w odpowiedzi na słowa starszej kobiety. Chciała odwiedzić Williama i pozostać przy nim na jakiś czas, dodać mu otuchy. Serce ściskała jej wizja jego okaleczonego ciała. Mimo, że znała go od niedawna, czuła że zależy jej na nim, na jego zdrowiu. Pokiwała głową, dając znać, że rozumie co mówi do niej kobieta, mimo, że kłamała. Kłamała, bowiem zżerało ją poczucie winy. Obawiała się, że jej ingerencja w walkę i starcie tylko pogorszyła jego stan. Postarała się by jej mina tego nie zdradziła.

Pokiwała ponownie głową kiedy Matka Valeria wspomniała o tym co ważne i ważniejsze. Podobnie uważała Fi. Nawet złodziej i chciwiec zrozumie, że w chwili kiedy zajdzie wyższa konieczność, trzeba działać. Inaczej nie będzie kogo okradać i na co wydawać zdobyte pieniądze.
Na wspomnienie o Wieży zadrżała cała. Kapłanka nawet nie wiedziała jak bliski był jej to temat. Całe życie spędziła w jej cieniu i choć ojciec Fi trudnił się zabijaniem demonów, ona sama nigdy nie myślała, że chociażby się zbliży do jednego z nich. Niemalże paraliżował ją strach, a nawet nie stała z nim twarzą w twarz.

Nie czuła się wybranką, nie czuła się nawet szczególnie dobrą osobą, wszak ostatnie tygodnie spędziła na podszywaniu się pod szlachciankę i próbie kradzieży. Ale mimo różnic między nią a ojcem, ten zawsze był dla niej autorytetem, przykładem za którym chciała by podążać. Nigdy jednak się na to nie zdobyła, nie miała tego czegoś. W tej właśnie chwili, poczuła, że musi stawić czoła temu złu. Mimo strachu i innych przeciwności, bowiem jeśli to ona właśnie w tej chwili ściskała w dłoni narzędzie, które pozwoli jej powstrzymać demona, jej powinnością było stawić mu czoła. Takie najwyraźniej było jej dziedzictwo i przeznaczenie, bowiem Freeda naczytawszy się powieści również głęboko wierzyła w przeznaczenie.

Uśmiechnęła się skromnie do Matki Valerii, kiedy wspomniała o stanie jej ubioru. Miała rację, młoda dziewczyna chętnie założyłaby coś na siebie, chociażby bieliznę.
– Dziękuję za pani dobroć – odezwała się kiedy kobieta poczęła już wstawać – na pewno znajdę sposób aby okazać swoją wdzięczność.

Fi po chwili poczuła się lepiej, powoli wracały jej siły. Miała nadzieję, że rumieńce już zniknęły z jej twarzy. Przez chwilę jeszcze leżała zbierając się by wstać. Wreszcie udało jej się to zrobić i podeszła do okna, uprzednio otuliwszy się szczelnie kocem. Chciała wyjrzeć za nie, odetchnąć świeżym powietrzem.

Rozejrzała się ponownie po pokoju. Zatrzymała na dłużej wzrok przy szkicach, by przeanalizować ich zwartość. Skrzywiła się. Nie rozumiała nazw odnośników ani do końca tego na co patrzy. Starczy powiedzieć, że medycyna nie była jej mocną stroną. Zwróciła uwagę na ołtarzyk. Postanowiła pomodlić się do Kariili, która na swój sposób udzieliła jej pomocy, umieszczając pod opieką swoich kapłanek i akolitek, wspaniałych osób. Zapaliła kilka świeczek i opadła na kolana, pogrążona w cichej modlitwie. Nie do końca wiedziała jak to ugryźć. Jej ojciec był Żercą, oddawał cześć Panu Zimy, surowemu bóstwu. Obrządki były sformalizowane i podniosłe. Kariila była inną boginią, subtelniejszą, a przynajmniej tak w głębi serca czuła Fi.

Modły były proste, ale szczere – płynęły z głębi serca. Freeda dziękowała za ocalenie i prosiła o łaskę nie dla siebie samej, ale dla ofiar demona, a zwłaszcza Williama. Dodała też coś o ojcu, by gdzieś tam, na mroźnej północy dotarło do niego jej błogosławieństwo. Wspomniała również o bracie, naiwnym rycerzu i dawno zmarłej matce. Na koniec ośmieliła się poprosić o przewodnictwo w walce z siłami zła.
Przez cały czas ściskała w dłoni kamień, który kiedyś, dawno temu dostała od swojej matki.
Obrazek
Chociażbym chodził ciemną doliną, zła się nie ulęknę

Re: [Dolne Miasto] Przytułek Kariili

14
Atmosfera miejsca – a może czas i okoliczności? – sprzyjała modłom. Freeda poczuła jak na dnie jej duszy rozpala się maleńki płomyk nadziei. Nadziei, że cała ta historia skończy się dobrze, jak w jej ulubionych powieściach. Oddając się kontemplacji, nie zauważyła nawet, kiedy wróciła Matka Valeria. Gdy dziewczyna podniosła się z klęczek i otworzyła oczy, zobaczyła, że kapłanka z uśmiechem aprobaty na twarzy i naręczem ubrań stoi przy jej łóżku.

Pewna jestem, że bogini cię wysłucha, moje dziecko — rzekła cicho kobieta, nie przestając uśmiechać się do Fi. — Proszę, przyniosłam kilka sztuk odzieży. Nie są to niestety wyszukane ani tym bardziej nowe szaty, lecz winny spełnić swe podstawowe funkcje. Wybierz coś dla siebie. Śmiało, moje dziecko, nie wstydź się.

Matka Valeria położyła na łóżku bieliznę, dwie pary połatanych portek o nieokreślonym kolorze, pasek, spraną zieloną tunikę, szarawą i pocerowaną jak nieszczęście koszulinę oraz sznurowany kaftanik z cienkiej brązowej wełny nadgryzionej przez mole. Wszystko było jednak czyste, pachniało słońcem i letnim wiatrem. Na podłodze postawiła też parę schodzonych, lecz zadbanych trzewików. Po chwili, jakby nagle sobie o czymś przypomniała, z kieszeni szaty wyciągnęła jeszcze kawałek ozdobnej tasiemki w ślicznym kolorze cynobru i złożyła na wierzchu garderoby.

Freeda wybrała te rzeczy, które pasowały na nią najlepiej. Szczęściem sznurowania i pasek ratowały te elementy, które były za małe albo za duże i tylko trzewiki nieznacznie cisnęły ją w palec. Na koniec przewiązała włosy cynobrową wstążką, a Matka Valeria uśmiechnęła się do niej, z zadowoleniem kiwając głową.

Doskonale. Chodźmy zatem, William z pewnością rad cię usłyszeć, nawet jeśli nie będzie mógł odpowiedzieć — powiedziała kobieta na widok wyszykowanej Freedy i ruszyła ku wyjściu z izby.
*** Nie szły długo. Tuż za drzwiami biegł krótki, ciemny korytarzyk zakończony kolejnym przejściem. To zaś prowadziło do sporej sali, której przepierzenia utworzono z rachitycznych parawaników rozstawionych wedle dłuższego boku. Za płóciennymi ścianami dało się słyszeć dziecięce pojękiwania, stęknięcia, czasem szloch albo urwany krzyk czy chichot. Gdzieniegdzie przemykały odziane w zielone szaty kobiety, krzątające się wokół podopiecznych.

Nagle zza jednego z parawanów wychynęła ruda czupryna Kany. Ręce miała powalane jakąś wydzieliną i tłustą, żółtawą substancją. Trzymała oburącz misę z brudnymi bandażami, od których zalatywało ropą. Matka Valeria zatrzymała się przed felczerką i zamieniła z nią szeptem kilka słów, po czym Kana oddaliła się, obrzucając Fi niezbyt przyjaznym spojrzeniem.

Tylko go nie dotykaj — syknęła cicho felczerka, nim zniknęła za drzwiami prowadzącymi zapewne gdzieś wgłąb sierocińca.

Chodź, dziecko — odezwała się kapłanka, dłonią wskazując za parawan, gdzie leżał William. — Możesz tu z nim posiedzieć, jak długo zechcesz. Gdybyś czegoś potrzebowała, zapytaj którąkolwiek z dziewcząt. Będę w okolicy. — Matka Valeria uśmiechnęła się życzliwie i zostawiła Fi sam na sam z Williamem Renardem. Albo tym, co z niego zostało, ponieważ leżący w poplamionych prześcieradłach szczupły młodzieniec prezentował się nad wyraz żałośnie.

Twarz o szlachetnych, choć nieco zbyt ostrych rysach była blada, a mokre od potu kasztanowe pukle wiły się po czole chłopaka niby wodorosty. Prawa strona – mniej więcej od linii kości policzkowej w dół, aż po koniuszki palców u dłoni – okryta była bandażami, które, choć dopiero co zmienione, już zaczynały przesiąkać wydzieliną z oparzeliny. Co jakiś czas młodzieniec marszczył brwi lub krzywił wargi, lecz były to raczej odruchy, niż świadome działanie z jego strony. Wyraz tak niegdyś przystojnej twarzy był niespokojny, pełen cierpienia i bólu. William Renard wyglądał, jakby śnił swój najgorszy koszmar.
Obrazek

Re: [Dolne Miasto] Przytułek Kariili

15
Freeda wstała z klęczek i skromnie spuściła wzrok, uśmiechając się lekko w reakcji na słowa kapłanki. Podziękowała za przyniesione ubrania i zabrała się do ich przeglądania. Już po kilku chwilach przygryzła wargę, niezadowolona z tego co zobaczyła. Przywykła do ładnych strojów, zrobionych z aksamitu i innych drogich materiałów. Nawet na północy, mimo że nie nosiła nic drogiego ani specjalnie wytwornego, zawsze była ubrana schludnie. Nie mogła jednak narzekać na to co dostała, bowiem Matka Valeria i tak uczyniła wiele dobrego dla niej i zapewniła jej jakiekolwiek ubrania. Przełknęła zatem swoją małą, nieśmiałą dumę i założyła co jej dano.

Tam za ciasno, tu za luźno, ale przynajmniej nie była już całkiem naga. Na koniec związała włosy wstążką i uśmiechnęła się do starszej kobiety z wdzięcznością. Może nie zaimponuje nikomu takim strojem, ale też nie będzie przyciągała niepotrzebnych spojrzeń, co na pewno przyda się podczas jej misji. Może później kupi sobie jakieś wygodniejsze ciuchy. Pozostał problem kamienia, który trzymała w dłoni, ale na razie pozwoliła mu zostać w tejże, nie ufała w szczelność kieszeni jej nowych ubrań. Ruszyła za Matką Valerią do wyjścia.
*** Zewsząd otaczały ją dźwięki i zapachy charakterystyczne dla lecznicy, chociaż tutaj rozweselały to miejsce głosy dzieci i sama ich obecność rozświetlała to miejsce. Nagłe pojawienie się fleczerki przyprawiło Freedę o dreszcz. Czuła, że dziewczyna pała do niej niechęcią i chyba nawet wiedziała za co. Nie odpowiedziała nic rude dziewczynie i poszła dalej, unikając jej wzroku. Poszły dalej.

Widok Williama w takim stanie był bolesny dla Fi, dziewczyna zatrzymała się w drzwiach patrząc na niego, zasłaniając dłonią usta, jakby przestraszona. Opanowała się jednak szybko, by Matka Valeria nie zobaczyła jej reakcji. Czuła się winna, mimo tego, że radzono jej się nie obwiniać. Ale to nie takie proste. Kiedy go widziała ostatnio, nie był aż tak poważnie oparzony. Jego obecny stan mógł być spowodowany jej tajemniczym wtrąceniem. Ścisnęła mocniej kryształ, trzymany w lewej dłoni i zaczekała aż starsza kobieta wyjdzie.

– Och Williamie, w coś ty nas wpakował – powiedziała, roniąc łzę nad jej wybawicielem – co ja ci zrobiłam.
Przysiadła na krawędzi łóżka, wsuwając lewą dłoń w jego dłoń, a prawą odgarniając loki ze spoconego czoła. Chciała by jej dotyk go uspokoił. Bolało ją serce, kiedy myślała, że cierpi zarówno podczas snu jak i na jawie.
Otarła łzę i pociągnęła nosem, starając się nie rozkleić. Chciała być przy nim, dodać mu otuchy, ale nie mogła. Słowa, które wcześniej wypowiadała w myślach w tej sytuacji, nie płynęły do ust. Czułą narastającą gułę w gardle, która nie pozwalała jej mówić. Mogła tylko patrzeć i pamiętać słowa jej modlitwy. Nie wiedząc co więcej może zrobić, pogłaskała go po dłoni, którą ściskała. Naprawię to, obiecuję – powiedziała w myślach.
Obrazek
Chociażbym chodził ciemną doliną, zła się nie ulęknę
ODPOWIEDZ

Wróć do „Saran Dun”