10
autor: Juno
Kobieta od razu poddała się woli Fi i przypadła do jej pryczy. Klęcząc na jednym kolanie, wsparta na łokciu, wyglądała, jakby składała dziewczynie hołd. Dopiero teraz Freeda mogła bez problemu zajrzeć w poważne oczy Bonawentury, nie zadzierając głowy po samą powałę, co wydatnie poprawiało jej komfort. Mogła też zauważyć, że błękit tęczówek wojowniczki był czysty i jasny niby wody karelińskich jezior. Twarz, choć faktycznie niezbyt urodziwa, tchnęła jednak szlachetnością.
— Jam się starła — potwierdziła Bonawentura. — Tamtego dnia zeszłam do kanałów, by poszukać źródła ataków. Zaskoczyła mnie jednak gwałtowna burza. Nie sposób było poruszać się po tunelach, gdy na głowę zewsząd lała się woda z rynsztoków. Pochodnie gasły co rusz. Zrezygnowałam po kilku godzinach i wracałam właśnie do przytułku, gdy zobaczyłam łunę w oddali. Ruszyłam czym prędzej, domyślając się czym jest. Wypełzło z zupełnie innej części podziemi, niż ostatnio. Na szczęście ulice były puste, burza dopiero co ustała. — Kobieta umilkła na chwilę, oczy uciekły jej na bok, a czoło pod zmierzwioną grzywką czarnych włosów, ozdobił mars. Wreszcie znów spojrzała w oczy Freedzie i nabrawszy w płuca powietrza, kontynuowała. — Bogini zesłała cię w ostatniej chwili. Słabłam. Magiczna osnowa tarczy mej pani ledwie radziła sobie z furią stwora. Gdyby nie twoja ingerencja... Zawdzięczam ci życie, cudownie ocalona dziewico Kariili. Jestem twą dłużniczką. — Bonawentura pochyliła głowę, a prawą dłoń złożyła na sercu. Wyglądała na zmęczoną tą małą przemową.
Na chwilę izbę wypełniła cisza. Nie dzwoniąca, nieprzyjemna, jak niedawno. Ta cisza niosła ze sobą ukojenie. Snopy słońca, wpadającego przez wąskie, wysoko umieszczone w ścianie okienka, podświetlały wirujące w powietrzu drobinki kurzu. Z zewnątrz słychać było gwar – śmiech dzieci, krzyki dorosłych, turkot wozów, szczekanie psów i masę innych, tak znajomych Fi dźwięków. Właściwie brzmiało to wszystko dokładnie tak samo, jak w domu. Hen, daleko, na Północy. Na myśl o rodzinnych stronach Freeda poczuła ukłucie żalu, zastąpione jednak zaraz chłodem kryształu ściskanego w dłoni. Kamień zdawał się koić dziewczynę, dodawał otuchy. Zwykła nosić go na rzemyku, lecz przez okres kooperacji z Duglasem, zaniechała tego zwyczaju. Wszak szlachcianki nie nosiły na swych łabędzich szyjach byle czego, a choć kryształ Freedy był całkiem ładny, z pewnością nie wyglądał na drogocenny. Ot, kawałek górskiego kryształu.
— Wstrząs — odezwała się nagle Bonawentura, wyrywając Fi z rozmyślań — nastąpił po tym, jak moje ostrze dosięgło rdzenia stwora. Ale to twoja moc umożliwiła mi wyprowadzenie ciosu. Widziałam tylko, że coś rozjuszyło istotę, a jej... spójność uległa przerzedzeniu. Wówczas pośród płomieni zobaczyłam ciebie, chwilę później ukazało mi się serce gorejące w centrum stwora, odsłonięte jak na dłoni. Uderzyłam i nastała ciemność. Obudziłam się tutaj, w przytułku. Dzięki tobie. Dzięki Kariili.
— I dzięki mnie — rozbrzmiał męski głos. — Ale o tragarzach nikt nigdy nie pamięta — rzekł z wyrzutem Brenick, który wszedł właśnie do izby w towarzystwie Matki Valerii i Kany.
— Widzę, że nie dają ci odpocząć — odezwała się łagodnie starsza kobieta i z lekką naganą spojrzała najpierw na Thoma, a później na Bonawenturę. — Kana, przygotuj kolejną porcję naparu, proszę. Po zmrużonych oczach widzę, że ból nie ustał. Czy wizytacje nie mogą poczekać? — zwróciła się znowu do Mistrza Gildii i kobiety-bastionu.
— Wybacz, Matko — odparła zawstydzona wojowniczka, wstając z klęczek i pochylając głowę. — Nie było moim zamiarem nadwyrężać sił cudownie ocalonej dziewicy Kariili.
— Słysząc co rusz takie miano, ból nie ustanie nigdy — Brenick prychnął pogardliwie i równie paskudnie się uśmiechnął. — Matko, kimkolwiek jest ta dziewczyna, mnie się prawem należy.
— Prawem?! — wybuchła Bonawentura. — Swoje nikczemne zwyczaje nazywasz prawem? Chcesz z wybranki bogini uczynić złodziejkę, to się nie godzi! Matko, nie możesz na to pozwolić!
— Moje nikczemne zwyczaje sprawiły, że możesz tu teraz stać i się oburzać — odrzekł wyjątkowo spokojnie Brenick. — Gdyby nie moja interwencja, do tej pory leżałabyś w błocie, a biorąc pod uwagę twoje gabaryty, okoliczne oprychy miałyby używanie...
— Jak śmiesz?! — Twarz wojowniczki przybrała buraczkowy kolor, a oczy ciskały błyskawice. Gdyby nie wrodzona bądź też wyuczona ogłada, Bonawentura z pewnością rzuciłaby się na mężczyznę z pięściami i raczej nie skończyłoby się to dlań dobrze. Ten jednak nic sobie nie robił ze wzburzenia kobiety i chyba świetnie się bawił, bo kpiący uśmiech błąkał mu się po ustach.
— … przez co najmniej tydzień, nim duch by z ciebie uleciał — dokończył, zadowolony z siebie.
Kana z rozdziawionymi ustami obserwowała scenę, mechanicznie ucierając w moździerzu porcję ziół, których aromat rozszedł się po izbie i zakręcił Fi w nosie. Matka Valeria słuchała w milczeniu, lecz jej dobrotliwe oblicze z wolna traciło blask miłosierdzia. W zielonych oczach zapłonęły ogniki zniecierpliwienia.
— Dość — odezwała się, unosząc dłoń i wtłaczając tym samym słowa riposty cisnące się wojowniczce na usta. — Uspokójcie się. Obydwoje. Twoje uwagi, Thom, są nie na miejscu. Proszę byś powstrzymał się od rynsztokowego języka i wulgarnych sugestii w tym przybytku. A ty, Bonawenturo, musisz wziąć pod uwagę możliwość, że to dziecko nie jest tym, za kogo je masz. Dziewczyna może mieć po prostu potencjał magiczny. Takie rzeczy się przecież zdarzają, prawda, Thom?
Zarówno Bonawentura, giermek czempionki Kariili, jak i Thom Brenick, Mistrz Gildii Bandytów z Saran Dun, umilkli.
— Ona nie jest waszą własnością, więc nie obchodźcie się z nią jak z rzeczą, wyrywając sobie nawzajem z rąk. Nikt nie zasługuje na takie traktowanie, niezależnie od tego, co zrobił czy jak wielkie długi ma do spłacenia. Wstydźcie się. I dajcie jej wreszcie odpocząć. Zostawcie nas. Ty też, Kana. — Kobieta wzięła od rudowłosej felczerki przygotowany już napar i podeszła do łóżka. W tym samym czasie reszta towarzystwa opuściła izbę. — Jak ci na imię, dziecko? — zapytała Matka Valeria, kładąc Fi ciepłą dłoń na czole. — I jak zapatrujesz się na wysuwane wobec ciebie oczekiwania? Wypij to, proszę — Matka Valeria podsunęła Fi czarkę do ust. — Odświeży cię i ukoi nieco ból.