[Wielki Pałac] Zamek królewski

46
Constantin czuł narastające w nim poczucie irytacji, potęgowane tylko przez lekki, acz nieustępliwy, pulsujący ból głowy. Przyjąwszy fasadę spokoju, wwiercał się uważnym spojrzeniem w facjatę burmistrza. Skłonił się nieznacznie w geście dworskiej kurtuazji, nim samemu ponownie otworzył usta.
- Z powodów oczywistych, przekazanie niedoszłego mordercy w ręce straży miejskiej było niemożliwe, podobnie jak uniknięcie przez niego kary. Drastycznym przykładem należało ukazać obecnej tam ciżbie, że podobne występki są absolutnie niedopuszczalne. - powoli wypuścił powietrze przez nos, nawet na ułamek sekundy nie odwracając spojrzenia od swojego rozmówcy - Plotki mają to do siebie, że mnożą każde zdarzenie przez tysiąc, tworząc ostatecznie molochy, które nijak nie mają nic wspólnego z rzeczywistością. Strach jednak czasem może okazać się przydatny. Jeśli lud będzie obawiał się kary za kradzież byle jabłka z targu, to lepiej dla ludu, szczególnie w obecnej sytuacji. Nie widzę tu żadnego problemu, mości burmistrzu. - ledwo zamknął usta, gdy mówić zaczął jego przełożony. Holscher był kontent ze wstawiennictwa von Ortenberga, jego usta nawet drgnęły nieznacznie, jakby przymierzając się do uśmiechu, jednak wszystko zaraz zostało ucięte przez Havelocka. Holscher, idąc śladem Archibalda, zacisnął już tylko zęby i nie mówił nic, póki nie przyszła pora na złożenie raportu.


Komtur Kruczego Fortu z uwagą słuchał kolejnej wypowiedzi burmistrza, w zamyśleniu wodząc wzrokiem po sali. Gdy tylko jego oko spoczęło na sylwetce wielkiego Montweissera, Constantin ledwo stłumił grymas pogardy, próbujący wpełznąć mu na twarz. Jakże brzydziła go persona tego lorda; zdawał się być uosobieniem wszystkiego tego, czego nienawidził w kerońskich wyższych sferach. W tym momencie pocieszała go tylko myśl, że w przyszłości ten wieprz będzie najpewniej przypalany na ruszcie w otchłani. Z trudem skupiał się na słowach głowy znamienitego rodu, spojrzeniem śledząc jego gruby i tłusty jak kiełbasa palec, sunący powoli po mapie.
- Za parę miesięcy w najlepszym wypadku mielibyśmy więc nowy trakt, prowadzący do upadłej stolicy królestwa, które już nie istnieje. - pomyślał, drapiąc się mocno po wierzchniej części dłoni. Dzięki skupieniu się na sensacji paznokci, wbijających się w miękką tkankę, wreszcie udało mu się oderwać uwagę od tego piekielnego wieprza. Czas teraz na merytorykę, nie zaś na niechęć.
Constantin pokiwał głową, słysząc słowa burmistrza Saran Dun, zgadzając się po części z tym, co mówił mężczyzna, jednak był szczerze zadziwiony faktem, iż nikt nie poruszył dotychczas kwestii najważniejszej. Ważniejszej nawet od spalenia tego piekielnego miasta, wypełnionego po brzegi najgorszymi heretykami.


- Panowie zdają się pomijać jedną palącą kwestię. Zaraza... Klątwa, już teraz stoi niemalże pod murami tego pięknego miasta. Jeśli nie uda się ostatecznie jej zatrzymać, to ten hipotetyczny, niezależny trakt za parę miesięcy prowadziłby do martwej skorupy, będącej niegdyś dumną stolicą wielkiej nacji. Nie wiemy, na jak długo kapłanom udało się wstrzymać jej postęp. - mówił, patrząc po kolei na zebranych w pomieszczeniu przedstawicieli korony. W końcu jego wzrok ponownie spotkał mości Wieprza, co popchnęło go do dodania jeszcze kilku słów, po uprzednim wbiciu paznokci w dłonie, splecione za plecami.
- Nie neguję wagi transportów zaopatrzenia; są oczywiście nieocenione. Muszę jednak zapytać, hrabio Montweisserze... Bogactwo i siła twoje rodu są powszechnie znane w królestwie, twe nazwisko zaś najpierwszym z pierwszych pośród wielkich... - och, Sakirze, jakże bolały go te słowa. Czuł się jakby pluł kwasem, wyrzekał najgorsze herezje, za które zaraz winna razić go błyskawica. Constantin czuł jak zawija mu się żołądek, jednak starał się, by w jego głosie nie było choćby krzty ironii, jeno retoryka.
- Mając to na uwadze, nie mógłbym nie zapytać o hrabiego wkład w walkę z tym kataklizmem. Wszak zdrowa Korona to także jej oddani lennicy. - Holscher przekrzywił nieznacznie głowę, spoglądając w świńskie oczka Montweissera - Problem trawiący prowincję, jest również i pańskim problemem, nieprawdaż? I pańscy poddani muszą jeść, i oni potrzebują, bądź będą potrzebować medykamentów.
Obrazek

[Wielki Pałac] Zamek królewski

47
Mistrz Gry

- Mości panie Holscher, nikt nie zapomina o klątwie, wszakże przez nią tutaj siedzimy i gdybamy, jak nie umrzeć w przeciągu miesięcy z głodu – odparł szpiegmistrz, po chwili dodając: - Ktoś w końcu musi coś z tym zrobić, odegnać plagę. Skupiamy się na doraźnej pomocy, zapominając o dotarciu do źródła. Najwyższa pora, by ktoś coś z tym zrobił.

Świńskie oczka hrabiego zwróciły się natychmiast ku Constantinowi, gdy ten zaczął w wielce zawoalowany sposób tłumaczyć potrzebę Montweisserów do dołożenia się do skarbca. Najpierw na jego twarzy widać było trywialny uśmiech, zaś zaraz potem zorientował się, do czego dąży zakonnik i zmrużył ślepia, taksując go bardzo nieprzyjemnym spojrzeniem. Jego sugestia zasiała jednak ziarno, szczególnie w wielce wrażliwym na potrzeby swego miasta burmistrzu, który natychmiast uniósł głowę i najpierw spoglądając na komtura Kruczego Fortu, potem na hrabiego Montweissera, podrapał się po brodzie i zerknął na Havelocka.

- Problem dotyczy całej prowincji, fakt. A wierni poddani Korony, łącznie z namiestnikami dzielnicy i jego lennikami, też powinni dołożyć swoje trzy miedziaki do walki o stolicę – przebąknął Radwield, uśmiechając się do hrabiego. Ten spąsowiał, przez co teraz przypominał Constantinowi na twarzy dorodne jabłko, bądź śliwkę – zależnie od kąta, pod jakim nań patrzył.

- Nasz wkład w skarbiec Korony jest większy, niż wszystkich innych rodzin razem wzięty – sapnął, wielce oburzony samą taką propozycją. Ortenberg zerknął z delikatną dezaprobatą na Holschera, jakby nie chciał, żeby komtur prowokował hrabiego. Narastające napięcie ku uldze zakonników rozładował Havelock.

- Przedłożenie Jego Wysokości obowiązkowego podatku dla szlachty w czasach kryzysu będzie moim priorytetem. W ten sposób wszyscy przyłożą się do budowy, czy remontu traktu z Meriandos, a w międzyczasie będziemy polegać na mniejszych dostawach ze Wschodniej Prowincji i cyklicznych z południa kontynentu. Przechodząc jednak dalej…

Constantin przez mgłę pamiętał niektóre tematy. Było chociażby wspominane o możliwości wybudowania nowego portu w Grenefod, oczywiście po wynegocjowaniu nowych warunków, pod jakim księstwo miało się na to zgodzić. Zgodnie stwierdzono jednak, że chociaż port w Heliar został zniszczony, a na Qerel nie można polegać, to ich priorytetem jest dobry trakt do Meriandos i zastanowią nad tą kwestią dopiero po wojnie.

Uchodźców postanowiono wcielić albo do wojska, ale do prac przy nowym trakcie, zaś tych, którzy nie nadawali się do tak ciężkich prac, miano delegować do pomocy w lazaretach, przytułkach i każdym innym miejscu. Słowem, nikt nie miał się obijać, kto był zdrów i nie był starcem bądź dzieckiem. Aby to uskutecznić, rzucono pomysłem wprowadzenia stanu wyjątkowego, który zwiększyłby ilość straży miejskiej na ulicach miasta, z delikatnym wsparciem Zakonu – oczywiście Havelock podkreślił tam raz jeszcze, że Sakirowcy mają się słuchać kapitana straży i nie podejmować tak pochopnych decyzji jak trwałe okaleczanie złodziejaszków.

Myślano także nad ograniczeniem nakładania marży przez kupców, ale tutaj Constantin całkiem już odleciał, nie rozumiejąc połowy, o czym rozmawiano. Właściwie już chyba dochodziła końcówka narady, która trwała dobre kilka godzin, podczas których uszy Holschera zaczęły chyba krwawić, gdy mina Havelocka zmieniła się drastycznie w bardzo poważną, wręcz grobową.

- Panie Ortenberg, czy dostał Pan od Waszego Mistrza Zakonu Eckarda wytyczne dotyczące armii nieumarłych pod górą Erial? Przyznam szczerze, że zaprząta to Koronie głowę od chwili, gdy się dowiedzieliśmy. Wypadałoby coś z tym zrobić, jednak nasze środki… – tu uśmiechnął się krzywo. – Raczej nie są wystarczające, by móc sprawnie się bronić w stolicy, jak i ruszać na polowanie na nieumarłych.

Burmistrz aż się zakrztusił, słysząc te słowa. Montweisser wyglądał na zaniepokojonego, ale jakby… świadomego takiego zagrożenia? Constantin zaś na sto procent nie wiedział, że jacyś nieumarli kryją się pod góra Erial we Wschodniej Prowincji.

- Naszym priorytetem jest Święta Wojna – misja zesłana przez samego Sakira. Kim bylibyśmy, negując wezwanie własnego boga? – odparł bardzo spokojnie Ortenberg. – Co prawda wśród paru wtajemniczonych pojawiają się głosy, że zagrożenie z ich strony jest poważniejsze i może wypadałoby wybrać się tam i rozprawić z nimi, skoro właściwie do tego zostaliśmy stworzeni. Pojawiały się głosy wspominające Bitwę Przeciw Śmierci… ale jeśli teraz podzielimy nasze siły tak, aby część ruszyła na Nowe Hollar, a część na Erial, przegramy z kretesem na obu frontach. Zresztą nasi ludzie stacjonujący w tamtych okolicach potwierdzają, że armia nie rusza się spod góry od czasu, gdy dowiedzieliśmy się o jej fakcie – komtur zamyślił się na chwilę, by jeszcze dodać: - Nawet jeśli armia jest sprawką wiedźmy Morganister, lepiej wyrwać najpierw korzenie, a potem dopiero walczyć z gałęziami.

[Wielki Pałac] Zamek królewski

48
Constantin lekko skłonił się przed szpiegmistrzem, najwyraźniej kontent z jego odpowiedzi.
- Dokładnie to miałem na myśli, lordzie Havelock. Należy bezzwłocznie zaangażować się szerzej w poszukiwanie źródła klątwy, gdyż mówi się, że tylko odnalezienie go i rozprawienie się z nim doprowadzi do zakończenia tej okropnej tragedii raz na zawsze. - dodał jeszcze, nim wrócił spojrzeniem do hrabiego Montweissera i zapytał go o wkład finansowy w walkę z zarazą. Zakonnika szczerze bawił tępy uśmiech arystokraty, chłonącego puste komplementy jak gąbka. Otyły mężczyzna zaraz jednak zrozumiał do czego zmierzał komtur Kruczego Fortu i wyraz jego twarzy znacznie się zmienił, co Constantin przywitał swym bezwzględnym chłodem. Spoglądał przecież w twarz plugastwom nie z tego świata, miażdżył przegniłe łby nieumarłych i widział swoich braci, którzy, po rażeniu plugawą magią, umierali w niewyobrażalnych męczarniach; czym w porównaniu do tego wszystkiego było więc wrogie spojrzenie hrabiego Montweissera? Niczym, pyłem jeno.
Najbardziej racjonalna część umysłu pana Holschera ostrzegała go jednak przed lekceważeniem głowy jednego z najbardziej wpływowych rodów w królestwie, dlatego też powiedział co musiał powiedzieć i zamilkł.


Constantin pozwolił sobie skinieniem głowy po raz kolejny wyrazić aprobatę dla zasłyszanych słów. Burmistrz Saran Dun był niewątpliwie ograniczony, osadzony w swym ciasnym, świeckim rozumowaniu i miękki w wydawanych sądach, przynajmniej sugerując się jego reakcją na wyrok wydany poprzedniego dnia przez Zakonnika, ale Holscher nie mógł odmówić mu faktycznej troski o dobro miasta, które zostało mu powierzone. To mógł szanować.
Oburzony Montweisser spąsowiał, a czerwień jego twarzy przywoływała komturowi na myśl jabłko... Oczywiście robaczywe i kwaśne, najpewniej gnijące już od środka. Constantin z trudem powstrzymał się od błyśnięcia zębami w namiastce agresywnego uśmiechu, jednak spojrzenie Ortenberga skutecznie powstrzymało go od jakiejkolwiek reakcji; był więc skałą, niewzruszonym posągiem.
Rola ta faktycznie mu odpowiadała, gdyż jako niewiele znacząca wśród obecnych tu wielkich panów persona, przez dalszą część narady mógł jedynie stać i słuchać. Co też robił, ze szczerym zainteresowaniem. Każda dodatkowa informacja o stanie królestwa była dlań wszak wielce intrygująca, a wiecznie tląca się w nim ambicja kazała wierzyć, że nadejdzie dzień, gdy sam będzie jednym z obradujących, jednym z tych, narzucających innym swoje zdanie. W imię Sakira, oczywiście. I wyższego dobra ludu Kerońskiego, który, niestety, nie wie, co dla niego najlepsze.


Kwestie gospodarcze i administracyjne po jakimś czasie zaczęły mu się nieco zlewać i łapał się na tym, że jego myśli uciekały gdzieś indziej, za co srogo się korcił. Obwiniał ciągły ból głowy, który, choć nie narastał, to bynajmniej nie ustępował, tylko z godnym podziwu zaangażowaniem zatruwał mu kolejne minuty w tym ociekającym przepychem przybytku. Paroma słowami wsparł pomysł wprowadzenia stanu wyjątkowego i inicjatywę zaprzągania uchodźców do pracy na różnych frontach. Nie omieszkał się również po raz kolejny zaznaczyć, że żadna decyzja podjęta przez Zakon podczas interwencji w świątyni Karilii nie była 'pochopna'. Później jednak dysputa wróciła do spraw stricte gospodarczych, a Constantin musiał przed sobą przyznać, że chyba pora na złożenie broni i poddanie się. Faktycznie niewiele rozumiał, co wpędzało go w lekką frustrację. Co jakiś czas przestępował z nogi na nogę, wyraźnie odczuwając godziny, spędzone w wielkiej sali. Słońce wzeszło już wysoko, zalewając pomieszczenie swoimi ciepłymi promieniami.
Całe ciepło zniknęło jednak, gdy królewski szpiegmistrz poruszył temat, który mógł przynieść ze sobą tylko chłód i grozę.


Mimo kamiennej zazwyczaj aparycji, Holscherowi nie udało się ukryć szoku. Co prawda jego reakcja daleka była od tej burmistrza, ale szeroko otworzone oczy i wysoko uniesiona brew mówiły wprost; nie miał bladego pojęcia o żadnej armii nieumarłych.
Szok prędko został wyparty przez gniew, tym razem skrzętnie skryty; zdradzały go jedynie paznokcie, ponownie zagłębiające się w skórę spleconych za plecami dłoni. Całe swoje życie poświęcił Zakonowi. Służył ludowi Keronu i swojemu Panu, jak mógł najlepiej, poświęcając najlepsze lata swojej młodości na studia i rzeź nieumarłych. Widział jak potwornymi byli przeciwnikami, niestrudzeni w swoim wiecznym marszu i niezaspokajalnym pragnieniu. Widział jak rozrywali dobrych ludzi na strzępy i ucztowali na ich mięsie, widział wyludnione przez nich wioski i kości dzieci rozrzucone przy małych, zachlapanych krwią łóżeczkach.
Rzeczywistość pokazywała wagę zagrożenia płynącego z ich strony bardziej dosadnie niż nauki duchownych, czy nawet słowa samego patrona ich dumnego Zakonu. Zakonu, który powstał, by raz na zawsze uwolnić świat od tego horroru.
Zakonu, który wiedział, że w obrębie królestwa znajduje się... armia żywych trupów. Zakonu, w którego szeregach wypracował sobie rangę komtura. Poczuł się niemal oszukany. Czemu nikt mu o tym nie powiedział? Czemu nie był to szeroko poruszany temat? Ich cholerną misją miało być spalenie każdego żywego trupa na kontynencie, a pozwolili egzystować całej ich armii?! Od jak dawna o tym wiedzili?
Dopiero teraz poczuł się prawdziwie nieważny. Zdawało mu się, że lata ciężkiej pracy, szczere oddanie świętej sprawie Zakonu i tytuł, który sobie wypracował, naprawdę coś znaczyły. A teraz okazuje się, że wiedział tyle, co zwykły żołdak. Jakby był nic nieznaczącym trybikiem.
Powinien to przyjąć w pokorze i spokoju ducha, wierząc, że Wielki Mistrz i najbliżsi mu dostojnicy wiedzą, co robią. Nie był jednak idealny, a jego ambicja dostała właśnie siarczysty policzek.
"Ludzie stacjonujący w tamtych okolicach... Czyli nawet zwykli żołnierze wiedzą więcej od komtura Kruczego Fortu. Nawet zwykli żołnierze.... - przemknęło mu przez myśl i z trudem powstrzymał się przed zazgrzytaniem zębami. Wcześniejsza reakcja hrabiego Knura również świadczyła o tym, że najpewniej temat ten był mu wcześniej znany...


Poczuł krew, spływającą po nadgarstku; dopiero wtedy rozluźnił uścisk. Zmienił nieco chwyt, by żadna kropla nie skapnęła na posadzkę.
- Należy zaufać wezwaniu Sakira i zgnieść najpierw tą heretycką bandę, okupującą Nowe Hollar. Zakon pamięta o swojej misji, sprawa Erial zostanie zamknięta w swoim czasie. - wsparł Ortenberga przez zaciśnięte zęby. Posoka powoli barwiła mu wnętrze dłoni, czuł jej ciepło. Był tak wściekły i skonfundowany, że dalsze wyrzucanie z siebie słów zdawało się być niemożliwe. Zamilkł więc, obiecując sobie w duchu, że zarzuci komtura Saran Dun setką pytań, gdy tylko opuszczą to gniazdo żmij.
Obrazek

[Wielki Pałac] Zamek królewski

49
Mistrz Gry

Burmistrz poczerwieniał na wieść o nieumarłych… chociaż po dłuższym zastanowieniu po prostu tak zachłysnął się tą informacją, że zaczął się dusić. Havelock z ciężkim westchnięciem wstał i pomógł odkaszlnąć i złapać dech biednemu Radwieldowi. Ten osunął się niżej na krześle i z niechęcią spojrzał po zgromadzonych. – Nieumarli… w górze Erial. I nikt, ale to dosłownie nikt nie raczył powiadomić mnie, burmistrza Saran Dun, że niedaleko znajduje się kolejne katastrofalne zagrożenie dla stolicy? – wychrypiał, by po chwili odchrząknąć i spojrzeć złym wzrokiem głównie na Havelocka. Ten nie robił sobie z tego nic a nic.

- Król poinformował na początku o tym osoby, które z tą informacją mogłyby zrobić coś więcej, jak Mistrz Eckard, jak hrabia Montweisser czy Crestland. Doprowadzenie tego faktu przed szerszą publikę mogłoby wywołać niepotrzebne zamieszanie, które doprowadziłoby do pierwszych plotek wśród ciżby, a co za tym idzie – niepotrzebnej paniki. Sam pan, panie Radwield wspomniał, Saran Dun nie trzeba kolejnego zagrożenia. – Havelock mówił tonem spokojnym, miał też taki wyraz twarzy, w przeciwieństwie do burmistrza i Constantina, który właśnie przeżył kryzys egzystencjonalny związany z uświadomieniem sobie, jak nieważnym pionkiem na szachownicy Wielkiego Mistrza jest.

- Poza tym bardziej niż stolica zagrożona jest cała Wschodnia Prowincja. Trzymamy dłoń na rękojeściach, wystarczy jeden ruch nieumarłego, a Wielki Mistrz ma już o tym informację – Ortenberg również zachował kamienną twarz, przez krótką chwilę wpatrując się w swojego współpracownika, jakby próbował go rozgryźć. Ten zaś, aby ukryć gniew szargający jego zranioną dumą, wydrapywał sobie dziury w dłoni. Holscher potrafił się jednak bardziej powstrzymać niż burmistrz, który z oburzoną miną właśnie przepłukiwał sobie gardło. Nadal był zaczerwieniony, chociaż teraz prawdopodobnie z oburzenia.

- Przypominam tylko o zachowaniu dyskrecji… obu panów – powiedział hrabia Montweisser, dodając coś od siebie i swoje wciśnięte w oczodoły oczy kierując prosto na komtura Kruczego Fortu bijącego się z tą bardziej egoistyczną częścią natury.

Wkrótce po tym Havelock oficjalnie zamknął tok narad, informując, że wszystkie decyzje prześle natychmiast do króla, któremu należy się ostatnie słowo w tych kwestiach. Radwield i hrabia Knur zaczęli zbierać się powoli, ale Ortenberg prawie natychmiast wstał, pożegnał się z lordami, skinął na Constantina i wyszedł z pomieszczenia. Żołnierze Zakonu jak na komendę zerwali się, widząc dowódców i od razu za nimi ruszyli. Komtur Saran Dun zerknął na Holschera i powiedział tylko jedno proste zdanie, przepełnione ciężkim, władczym tonem: - Ani słowa.

Wyprzedził nawet o krok zakonnika, dając jasno do zrozumienia, że nie życzy sobie żadnych dyskusji w drodze powrotnej do komandorii. I tak też podróż powrotna minęła im w ciężkim milczeniu i ponurych spojrzeniach maluczkich, którzy musieli usuwać się z drogi uzbrojonym po zęby Zakonnikom.

Dotarłszy z powrotem do siedziby, całkiem przypadkiem Constantin spotkał po drodze Gerwalda, który dziarsko szedł sobie korytarzem i popijał coś z manierki. Zobaczywszy swojego przełożonego, zapluł się tym, co właśnie pił, panicznie próbując schować to przed jego wzrokiem. Rękawem wysuszył sobie usta i uśmiechając się nerwowo, skinął komturowi, bardzo szybko sobie chyba o czymś przypominając. Skłonił się. Bardzo głęboko.

- Panie Holscher! Jakaś zacna panienka zakonna poszukiwała pana, mówiła, żeby wysłać po nią, gdy ma pan czas. Mówiła, że to coś z zaklęciami – milczał sekundę, po czym znów wypalił, wtrącając się w ewentualne zdanie Constantina. – Mogę po nią iść i przyprowadzić do pańskiej celi…

Tak czy siak dwójka komturów zawitała w końcu pod drzwi gabinetu Ortenberga. Ten ostatni wyglądał otwierając je, jakby naprawdę nie miał ochoty już na nic innego oprócz zamknięcia się samemu w pomieszczeniu, a na pewno nie tłumaczenie swojemu protegowanemu powodów, dla którego nie powiedzieli mu o takim zagrożeniu. Jeśli jednak Constantin zechciał wejść i zasypać go pytaniami, nie oponował.
Spoiler:
ODPOWIEDZ

Wróć do „Saran Dun”