Re: Południowy trakt

91
Tak szybko, jak pojawiła się na ciasnej przestrzeni, tak samo przepadła. Bez ostrzeżenia. Bez przywitania ani pożegnania. Zostawiła po sobie tylko wrażenie, że stare drzewa płatają podróżnym figle. Dokładnie tak, jak dawniej pod Nowym Hollar. Na jedyny dowód po jej obecności pozostał drobny fragment tkaniny. Cieniutki pasek materiału zaczepił się o gałązkę. Powiewał swobodnie na gęstej mgle. A ta, bez zmian, monumentalnie toczyła się przez cały las. Przypominała rozpędzony ocean, zabierający ze sobą morskie dno i mniejsze organizmy. Kotłowała się i kłębiła, jak źródlana woda.

Raniony niziołek leżał na samym środku polany. Bełkotał coś, zalewany własną krwią. Wodził rękoma po twarzy, jak gdyby próbował poskładać się do kupy. Przyciskał dłonie do szyi i brody. Coraz wolniej i bez specjalnej koordynacji.Burgundowa plama szybko ozdabiała trawę wokół ciała.

Pozostały przy życiu konny leżał o kilka metrów dalej, wyrzucony daleko za bezpieczną granicę polany. Podnosił się, jak gdyby nigdy nic. No, poza oczywistymi przekleństwami, oczywiście.

Jego koń nie miał już tyle szczęścia. Otwarte złamanie jednej z kończyn było widać z daleka. Kawałek świeżego mięcha zwisał powyżej kolana. Zwierzę rzucało się w zgniliźnie, nieudolnie próbowało złapać pion. Coraz mocniej wysmarowane w błocie i starych roślinach, zmęczone i przerażone kontuzją. Niziołek patrzył tylko na zwierzę i załamywał ręce. Na drobną chwilę zapomniał o przeklętym lesie i upiornej przeciwniczce.

Mgła przelewała się przez okolicę, co rusz zakrywając i odkrywając okoliczne runo.
Spoiler:

Re: Południowy trakt

92
Ernoth patrzył w przestrzeń, przeklinając się za mruganie, gdyż po otwarciu oczu kobieta zniknęła. Gdyby nie pasek materiału na gałęzi, prawdopodobnie uznałby że to kolejny wytwór dziwnej mgły. Przynajmniej nie był już sam, nawet jeśli jego kompani składali się z prawie martwego niziołka, i jednego który był poza granicą polany. leciutko opuścił tarczę, tak aby niziołek stojący przy koniu widział jego twarz. Może przynajmniej dostanie jakieś odpowiedzi?

- Hej! Co tu się dzieje!? - Krzyknął czarodziej, wodząc oczami wokół, wypatrując w bladej mgle jakichś innych kształtów, mogących zamienić się w każdej chwili w monstra czy kobiety o nadzwyczajnych zdolnościach walki. Cała ta sprawa śmierdziała, i to mocno, a Ernoth przeklinał się że nie nadłożył drogi, i nie ominął plamy zgnilizny.

Re: Południowy trakt

93
- A co się ma dziać?! No nie wierzę! Sam się tu panicz zaplątał, czy jak to?

Niziołek powoli gramolił się przez obumarłe pędy, trzaskające gałązki i resztki kępek trawy. Gestykulował przy tym szeroko, rozmawiając z czarodziejem. Wlókł się w kierunku Ernotha z uporem godnym wcześniej poznanych larw. Zachował przy tym, razem z resztkami godności, trochę mniej obleśną prezencję. Widocznie obolały od upadku, jął wspinać się na zieloną wyspę. Obstukał buty, jak tylko wylazł na podwyższony teren.

- Diabelstwo nam podkradało, już przez tyle tygodni! Tyle czasu! No to żeśmy się zebrali i… A, kurwa, idź pan. Co ja mam teraz zrobić, jak nam wszystkich dorosłych chłopa ze wsi wybiła.

Niziołek obtrzepał się, na ile dał radę. Większość piachu i brudu odpadła ze spodni. Z przeszywaną kamizelą poszło mu już gorzej, ale akceptowalnie. Westchnął głęboko i rozejrzał się po zamglonej okolicy. Podparł się pod boki, jak gdyby rozważał wszystkie plusy i minusy sytuacji. Cmoknął pod nosem, niby majster na budowie, kiedy coś widowiskowo skaszanić. Pokręcił głową, wygładził odzienie i wyciągnął rękę w kierunku Ernotha:

- Elmer jestem. Sołtys z Łasicznik i… No, samozwańczy szef tego tu, jakby, polowania. Resztek polowania, a niech mnie. Jeśli fortuna się do nas uśmiechnie, to może uda się znaleźć Salwę Rożka, zanim coś go zeżre żywcem. Aj, i na to, to też szanse raczej marne.

Re: Południowy trakt

94
Ernoth spojrzał na niziołka podejrzliwie. Tak oto w jego oczach prześladowcy okazali się ofiarami. Ot i lekcja to na przyszłość, dlaczego nie warto szufladkować ludzi. Ani niziołków, jeśli o tym mowa.

- Jechałem z Saran Dun, gdy nagle wplątałem się w tą mgłę i chyba zgubiłem drogę. - Powiedział Ernoth, ostrożnie wyssał resztki magii z miecza, deaktywując czar, i wsunął ułamek do pochwy. Zdecydował się zaufać sołtysowi, chociaż na chwilę. - Następnie z mgły zaczęły wychodzić dziwne stwory, a następnie wyście z tą kobietą się pojawili. Dalej do końca nie wierzę żeście nie zjawa. - Powiedział Ernoth, ostrożnie ściskając rękę Elmera. - Chociaż z tego co wiem zjawie ręki nie uściśniesz... - Dodał z mdłym uśmiechem na twarzy. Nie chciał wychodzić na wesołka w tak tragicznej dla niziołka chwili. Wtem zorientował się, że nastała sytuacja być może była dla niego lepsza niż się spodziewał.

- Jeśli potrzebujecie we wsi rąk do pracy, to może z wami się zabiorę? I tak szukam własnego kąta, a na drodze im nas więcej tym bezpieczniej, mi w walce niezgorzej idzie. W polu też pomagać mogę, jak tylko mi ktoś pokaże co i jak. No i jeśli to diabelstwo wróci, to przydałaby się wam pomoc, prawda? - Zagaił Ernoth, dla którego taka sytuacja była szansą, której nie mógł przepuścić. Po krótkim uścisku dłoni Sołtysa przeciągnął również ręką po tarczy, aby przywrócić rękę do poprzedniego stanu. Tego mu tylko brakowało żeby wzięli go za kolejne diabelstwo.

Re: Południowy trakt

95
- Dobry panie, toż to kawał drogi! Bardzo żeście pobłądzili, hę? - zapytał, drapiąc się po policzku. Wydawało się, że nie do końca wierzy w to, co słyszy. - Z samego Saran Dun, aż tutej?

Sołtys wyraźnie nienawykły do magicznych popisów popatrzył na miecz i… Przełknął ślinę, zamiast gadać po próżnicy. Z całych sił starał się być uprzejmy i nie stracić animuszu. Wygładził swój strój raz jeszcze, co nieco zakłopotany. Przestąpił z nogi na nogę i w końcu wypalił na jednym tchu. Szybko wyznał:

- Ja to się nie znam na zjawach ani stworach. Ino szkodnika chcieliśmy pogonić, ale cosik wprawy nam zabrakło. Larsa to najbardziej szkoda, bo trójka dzieci mu tam czeka. Różne rzeczy żeśmy po drodze widzieli, to i nic nie odpowiem na waszmościa historię. Oj tak. Ino rękę uścisnę, bośmy teraz w jednej zupie - niewyraźnie uśmiechnął się na żart czarodzieja, pierwszy promyk nadziei w przeklętym lesie.

- A, zresztą. Co my tu stoimy, jak stara kapusta w piwnicy. Pewnikiem coś Wam znajdziemy do roboty, co to, to tak. Widać, żeście kawał chłopa i cosik potraficie. Ja to się nie znam na takich rzeczach, ale i wcale nie muszę. Moja Lirka, żonka, zawsze mnie goni, jak jej tak powiem. Że jak ja sołtys, z wyższego nadania, to się przecież trzeba trzy razy postarać. Raz dla siebie, dwa dla ludzi, a trzeci, to wiadomo, że przecież dla poborcy podatkowego.

- Ale ale, panie czarownik, bo my tu znowu jak ta stara kapusta. Zapraszam do Łasicznik, czym chata bogata. Ino nam hałasu jakiego nie naróbcie. My to proste ludzie, nie ma co się wychylać - sołtys bajał i bajał, co mu tylko ślina na język przyniosła. W międzyczasie zdążył też poprosić o zabranie ładunku z rannego konia. Przy okazji zagaił też o tysiąc innych rzeczy, ale nie sposób było ich zapamiętać na jeden raz. Chłop miał naprawdę solidne gadane.

- Gotowy? Najpierw, to byśmy do Lirki zajechali, jakiej polewki zjeść. A potem, no to prosto do roboty…

Południowy trakt

96
Mistrz Gry

Po wyjeździe z Saran Dun...

Ze względu na obarczone prowiantem i paroma zapasami wozy, wędrówka nie szła tak szybko, jak bez niezbędnego balastu. Wysokie mury Saran Dun i kotłujący się pod nimi uchodźcy niewpuszczani do miasta zniknęły im z horyzontu dopiero, gdy słońce przestało być w zenicie. Udeptanym traktem jechali najpierw między opuszczonymi polami uprawnymi, następnie przez niewielki zagajnik widziany wcześniej na horyzoncie. Constantin nie dalej niż kilka dni temu obierał tę samą drogę, w przeciwną stronę, ale przytłaczające wrażenie zepsucia pozostało. Na żadnym drzewie nie zieleniły się pąki, przy podmuchach wiatru gałęzie skrzypiały nieprzyjemnie, zaś ziemia nie licząc starych, zasuszonych kępek traw, była ogołocona. Tu i ówdzie niedaleko drogi leżały drobne leśne żyjątka – a to gnijący ptak, jeż, czy zając. Powietrze było suche, nieprzyjemne w oddychaniu. Nawet padlinożercy się tutaj nie zapuszczali.

Chociaż las nie był długi i dosyć szybko z niego wyszli, dalej wcale nie było lepiej. Dzikie łąki, wzgórza i pojedyncze drzewa, wszystko było martwe. Podobny nastrój udzielał się jego ludziom, którzy praktycznie w ogóle się do siebie nie odzywali. Żołnierze markotnie maszerowali, rozglądając się co jakiś czas; kusznicy mając broń w pogotowiu nie pisnęli ani słowa od świtu. Kapłani co jakiś czas szeptali między sobą, ale ucho komtura nie wychwyciło niczego konkretnego. Kayleigh jechała skupiona, swoją różdżkę przytroczywszy do juków, a gałąź-drogowskaz niosąc przed sobą. Po kilku godzinach ostrożnie podała to swemu towarzyszowi, widząc, że płomień powoli przygasa w jej dłoniach. Iskar chwycił to, a ogień natychmiast wybuchł, wirując przez chwilę i dalej wskazując południe.

Mijali po drodze niewielkie, opuszczone gospodarstwa, z których okien świeciła pustka. Nie zaglądali tam, wiedząc, że nie spotkają tam niczego ani nikogo. Raz jedynie zrobili w środku dnia mały postój, aby dać nieco rozprostować nogom, przekąsić coś i napoić konie. Zajęło im to trochę czasu, ale nie na tyle, aby zająć się czymś innym.

W końcu powoli zaczęło zmierzchać, zaś coraz bliżej majaczyła jakaś wioska leżąca przy drodze. Słońce właśnie zaszło za horyzont, gdy dotarli do niej, oczywiście nie spotykając tam żywej duszy. Drewniane i gliniane chatki stał puste, nie zachęcając nawet w środku ogołoconymi ze wszystkiego izbami, ale był to w końcu jakiś dach nad głową, lepszy niż spanie na gołej ziemi. Przetrzepując okolicę, nikt nie znalazł świeżych śladów mogących świadczyć o niebezpieczeństwie.

Klasycznie, wieś była wybudowana w kształcie koła, w centrum mając większy budyneczek należący pewnie kiedyś do wójta i tawernę dla przejezdnych. Było też parę zabudowań bezpośrednio przy placyku, ale większość rozsiana była jako gospodarstwa wokół. Pochód zatrzymał się w centrum i wszyscy z wyraźną ulgą zsiedli z koni, szczególnie cywile. Constantin mógł tutaj rozporządzić wszystkimi, aby jak najlepiej zorganizować postój i zminimalizować ryzyko jakiejś tragedii.

Po rozłożeniu się przyszła pora na posiłek. Inkwizytor Salztein zebrał parę suchych drewien znalezionych w szopach i momentalnie rozpalił małe ognisko do rozgrzania się przy nim. Zaraz zgromadzili się tam kapłani i Gerwald, w dłoniach trzymając kubki z wodą i suchy posiłek. Woźnice zajęli się karmieniem koni w tym czasie.

Iskar Salztein kucał przy ognisku, wpatrując się weń pustym spojrzeniem. Jeśli by słyszał kroki Constantina, który w końcu sam mógł odpocząć, zwrócił swe nagie lico w jego stronę. Ogień odbijał się na jego skórze i w czarnych oczach, pogłębiając blizny i zmarszczki, nadając mu iście demonicznego wyglądu – prawdopodobnie nie musiał się w swojej inkwizytorskiej karierze nawet starać o wyciągnięcie zeznań z podejrzanych. Odezwał się pierwszy raz odkąd właściwie się poznali — Bracie Constantinie. — Jego głos zdawał się gromić wszystko wokół, wywołując dziwne tknięcie w duszy komtura. — Ile jesteś w stanie poświęcić w imię dobra misji i naszego Pana?

Południowy trakt

97
Drogą szarą i smętną kierowali się na południe.

Za sobą zostawili miejskie mury i żałosne jęki koczujących pod nimi uchodźców. Constantin nawet raz nie spojrzał w tył.
Tempo podróży nie satysfakcjonowało komtura Kruczego Fortu, jednak na razie jeszcze nikogo nie poganiał; złamane koło u wozu było ostatnim, czego mogliby chcieć. Zakonnik luźno trzymał wodze, w zamyśleniu spoglądając na horyzont.
Cisza towarzysząca ich pochodowi była ogłuszająca i niemal wszechogarniająca, zupełnie jakby cały świat zamarł w jakimś okropnym zawieszeniu między życiem a śmiercią... Bądź już umarł, a oni, jako pokorni pielgrzymi, milczeli na jego szarym grobie, w duchu jeno wznosząc modły o zmartwychwstanie. Martwe zwierzątka walały się przy drodze, gnijące i nienaruszone nawet przez padlinożerców. Lasy nie witały podróżnych nawet pojedynczym listkiem, czy wstydliwie zieleniącym się pąkiem; drzewa patrzyły na nich z głębi ciemnych dziupli i machały ku nim swoimi kikutami, jak kalecy na ulicy, próbujący zwrócić na siebie uwagę i wybłagać odrobinę jałmużny. Holscher troskliwie pogłaskał Strzałkę po grzywie, jednocześnie oglądając się wokół, by przyjrzeć się podległym mu ludziom. Szara beznadzieja odcisnęła na nich swoje piętno, nawet w cywilach zabijając chęć do rozmowy. Co jakiś czas do jego uszu dopływały co prawda szepty kapłanów, ale nie próbował się w nie wsłuchiwać.


Mimo że zagajnik, do którego powoli się zbliżali, znajdował się dosłownie o rzut kamieniem od stolicy, to i tak rycerz spiął się cały i z uwagą lustrował wzrokiem rzadkie drzewa, opierając dłoń o tarczę, na wypadek, gdyby musiał jej dobyć. Na całe szczęście nie wydarzyło się nic, zagajnik szybko się skończył, a Holscher znów rozluźnił się, pozwalając sobie nawet na lekkie zgarbienie się w siodle, by dać odpocząć zmęczonym plecom.
Co jakiś czas zerkał na czarodziejkę i trzymaną przez nią gałąź, która wciąż skrzyła się błękitnym ogniem. Chciał mieć kobietę na oku, na wypadek gdyby zaczęła słabnąć, a targana dumą, czy zwyczajnie zaślepiona zapałem, który płonął w niej żywiej nawet od zaklętych płomieni, nie pozwalała sobie odpocząć. Kayleigh jednak rozsądku nie brakowało, a jego niepokoje raz jeszcze okazały się bezpodstawne.
Pokiwał w milczeniu głową, kontent z takiego obrotu spraw. Lepiej martwić się na zapas, niż wpaść w kłopoty przez nieprzygotowanie.


Zaczęło zmierzchać, gdy na horyzoncie zamajaczyła im wieś. Holscher uśmiechnął się w duchu; a więc jeszcze jedną noc dane będzie im spędzić w łóżkach... Zakładając, że uchodzący z wioski chłopi nie zabrali ze sobą całej pościeli.
Pośpieszył konia i podjechał do straży przedniej.
- Zepnijcie konie i przyjrzyjcie się nieco tej wsi, zanim do niej wjedziemy. Chyżo! - kiwnął im głową, po czym wrócił na swoje poprzednie miejsce. Czuł się spokojnie oddelegowując kilku ludzi na mały zwiad, bo okoliczne pola były martwe i puste, co wykluczało możliwość jakiejkolwiek zasadzki.
Wieś okazała się być opustoszała i mocno ogołocona. Kto wie, co faktycznie wynieśli ze sobą chłopi, a do czego dobrali się później szabrownicy. Marzenia o wygodnych posłaniach pozostały jedynie mrzonkami, ale dach nad głową pozostał.


Pochód zatrzymał się w centrum wsi, a Constantin od razu uwiązał Strzałkę do belki przy karczmie i z przyjemnością zsunął się z siodła. Rozprostował zdrętwiałe członki, mierząc wzrokiem tawernę.
- Hej, wy dwaj! - machnął ręką na stojących najbliżej zbrojnych - Rozejrzyjcie się po tawernie, sprawdźcie, czy wszyscy zmieścimy się w środku. - oczywistym było, że zajęcie jednego budynku byłoby najlepszym rozwiązaniem. Najpewniej nawet jeśli brakłoby posłań, to spokojnie dałoby się wszystkich rozparcelować jakoś na podłodze, ale... Holscher nie był pewien, czy chciał się dziś do tego posuwać. Nadal byli ledwie dzień drogi od stolicy, a dom wójta znajdował się ledwie rzut beretem od samej tawerny. Podrapał się w zamyśleniu po brodzie, po czym spojrzał na jednego ze zbrojnych, postawnego blondyna z nosem, noszącym ślady po kilku złamaniach.
- Ty... Lior! Weź ze sobą kogoś i przyjrzyjcie się tamtemu domostwu. Policzcie posłania i powiedzcie mi, jeśli znajdziecie cokolwiek... wartego uwagi. - oddelegował go skinieniem głowy.
- Wozy pod tawernę! Jest tu szopa, ale nie ryzykowałbym zostawiania tam koni, bo jeszcze zaczną podgryzać resztki siana. Zadbajcie wszyscy o swoje wierzchowce, służyły nam dzisiaj dobrze! Za parę chwil będziemy mogli rozlokować się w budynkach. - rzekł do wszystkich, jednocześnie głaszcząc Strzałkę.


Dość szybko tawernę rozjaśnił wesoło trzaskający w kominku płomień. Constantin ruszył w jego stronę dopiero, gdy wysłuchał raportów od wysłanych wcześniej żołnierzy i niemal nie zatrzymał się, gdy spoczęło na nim czujne, inkwizytorskie spojrzenie Salzteina. Było w tym człowieku coś wielce niepokojącego, coś, czego Holscher nie potrafił ubrać w słowa, dalece wykraczającego poza przerażającą aparycję giganta. Constantin zacisnął tylko usta i stanął obok Iskara, wyciągając przed siebie ręce, by nieco ogrzać dłonie po tak długiej jeździe.
Gigant odezwał się. Komtur nawet nie drgnął, choć mógł przysiąc, że serce na moment mu zamarło.
- Niecodzienne zagajenie, inkwizytorze. - rzekł, unosząc lekko brew - Czyż odpowiedź nie jest oczywista? Nie ma poświęceń zbyt wielkich, nie gdy od naszych działań zależy tak wiele. - mówił twardo i spokojnie, stalowe spojrzenie wbijając w ogień. Stara, okropna blizna na podbrzuszu dała o sobie znać poprzez irytujące mrowienie. - Dla naszego Pana poświęciłem już wszystko i zrobiłbym to jeszcze raz... Bracie. - od dawna to słowo nie smakowało tak dziwnie - Czemu pytasz? Gdyby było inaczej, to nie byłoby mnie tu teraz.
Obrazek

Południowy trakt

98
Mistrz Gry

Straż przednia ruszyła na zwiad, wracając po kilkunastu minutach z nowymi informacjami – a te były takie, jak można byłoby się spodziewać. Wstępnie w okolicy nie było śladów wrogów, ale patrząc po oknach, wszystko albo zostało zabrane, albo rozgrabione. W końcu też wieś była dzień drogi od stolicy, więc jej mieszkańcy mogli sobie pozwolić na taszczenie większej ilości dobytku.

Natychmiast zaczął zarządzać swoimi ludźmi. Dwóch jego ludzi weszło do tawerny, zaś kolejna dwójka ruszyła w stronę domu wójta, szybko go przetrząsając. Finalnie okazało się, że łącznie w karczmie znaleźli 10 posłań w zaledwie 6 pokojach, w których powoli zaczynały zalęgać się robactwa, zaś u wójta kolejne 5. Oczywiście mieli swoje własne śpiwory, jeśli chcieli z nich skorzystać.

Ogień wesoło trzaskał w kominku, ogrzewając chłodne pomieszczenie karczmy, w której głównej sali dali radę się wszyscy zmieścić. Na razie woźnicy pilnowali koni, dając im wystarczająco paszy i wody, aby nie próbowały skubać suchych źdźbeł wyrastających w rogach budynku. Żołnierze czekali jeszcze na rozkazy od komtura, w tym na ten o możliwości zjedzenia swojej drobnej racji. Cywile siedzieli niedaleko, skubiąc swoje kawałki mięsa, popijając wodą i powoli rozluźniając się, zaczynając między sobą zagadywać. Holscher widział nawet, że Kayleigh na razie nie podtrzymywała zaklęcia, także siadając przy ławie z kapłanami, przed sobą stawiając posiłek i zerkając tylko na rozmawiających zakonników co jakiś czas.

Słowami można udowodnić wszystko, jeśli przeleje się przez nie wystarczająco syty ogień — odpowiedział Inkwizytor, zbliżając dłoń do ognia. Płomienie liznęły jego rękawicę, a Constantin poczuł delikatny swąd palonej skóry. — Tylko Sakir jest w stanie określić, czy faktycznie wszystko zostało dla Niego poświęcone.

Odsunął dłoń, na której teraz tańczyły języki ognia, po czym zacisnął ją w pięść, dusząc żywioł, po którym został nieprzyjemny, zostający gdzieś na granicy zmysłów swąd oraz dym. Trwało to kilka sekund, po czym Iskar odpowiedział na pytanie komtura. — Droga naszego Pana jest nieoczywista i często zrozumiała dla nas, śmiertelników. Ludzką wadą jest nie widzieć meandrów Jego decyzji, a kierując się pychą, łatwo przeoczyć oczywiste znaki. Pytałem, bo byłem ciekaw. Odpowiedziałeś jak wszyscy – pysznie, bez wahania, sądząc, że jeśli Pan w swej mądrości prosiłby cię o spalenie całej wioski wraz z jej mieszkańcami tylko dlatego, że mieli kontakt z heretykiem, zrobiłbyś to i nie kwestionował. Lecz nadejdzie czas, gdy będziesz musiał zmierzyć się z prawdą. Decyzje Sakira staną się dla ciebie niezrozumiałe i staniesz przed wyborem, czy podążyć za Jego głosem, czy za własnym.

Wstał i przez sekundę wertując oczy Constantina, odszedł od ognia, strzepując pył z rękawic i wychodząc na zewnątrz, prawdopodobnie po swoją porcję. Tymczasem panna Rottbane uśmiechnęła się pokrzepiająco do dowódcy, jakby rozumiała, że rozmowa z Salzteinem może być dziwna. Obok niej siedzieli w podróżnych szatach kapłani, którzy kiwnęli dłońmi, aby Constantin do nich podszedł i dołączył doń.

Południowy trakt

99
Wieści o liczbie i stanie dostępnych w karczmie posłań były dalekie od satysfakcjonujących. Komtur zmarszczył brwi, zastanawiając się jak ugryźć sprawę. Póki mógł, chciał zapewnić cywilom jak najlepsze warunki, aby ci powoli przystosowywali się do trudów podróży. Jak na razie radzili sobie dobrze, ale Sakir jeden wie, jak długo wytrzymają w siodłach. Może spanie w śpiworze na karczemnych deskach było dobrym kompromisem między komfortem łóżka, a noclegiem na ziemi w przydrożnym obozie, ale nie był co do tego przekonany. Może miał za miękkie serce?

Gdy wszyscy zebrali się w karczmie, komtur pozwolił żołnierzom na chwilę zluzowania się. Wszystko wskazywało na to, że byli tu sami, zaś jego ludzie również potrzebowali odrobiny relaksu, nawet jeśli miałby się ograniczyć do prostego posiłku, paru łyków wody i okazji do zamienienia kilku słów ze swymi kompanami. Na ich barkach spoczywała ogromna odpowiedzialność, może nawet większa, niż zdawali sobie z tego sprawę. Należało więc dbać o ich morale.
Krótka rozmowa z inkwizytorem Salzteinem sprawiła z kolei, że Holscher zaczął zastanawiać się, czy aby nie powinien dbać również o swój własny psychiczny dobrostan. Ledwo udało mu się powstrzymać wzdrygnięcie, gdy gigant zbliżył swą dłoń niebezpiecznie blisko ognia. Swąd palonej skóry prędko dotarł do nozdrzy komtura, który starał się go zignorować.


- Słowa są zwodnicze; prawdziwie człowieka można ocenić tylko po jego działaniach. Na to jednak często brakuje czasu. - Constantin wzruszył ramionami - Nawet największy ogień może okazać się jeno skrzętnie podtrzymywaną iluzją... Wy, bracie inkwizytorze, wiecie o tym lepiej, niż ktokolwiek inny. - nawet wśród wielkich i poważanych dostojników Zakonnych zdarzały się... robaczywe jabłka. Oczywiście opinia publiczna nie musiała o tym wiedzieć, zaś śledztwa Inkwizycji nie raz bywały utajane nawet przed innymi Zakonnikami, szczególnie, gdy sprawa mogła okazać się szczególnie drażliwa. Holscher w pełni popierał takie inicjatywy. Zakon winien świecić przykładem w tych trudnych czasach, a ci, którzy bezcześcili swoimi działaniami imię ich świętego patrona, winni być stosownie ukarani.
- Masz rację, wyraziłem się zbyt pysznie. - uderzył się w pierś, by potem zamilknąć na moment. Wywód inkwizytora sprawił, że Constantin obrócił się w jego stronę, unosząc nieznacznie brew. Lekko drgnął mu kącik ust, nim ponownie się odezwał.
- Nie wierzę, że Pan mógłby poprosić mnie o coś tak nieadekwatnie okrutnego. - odparł. Rana na podbrzuszu zapiekła, jakby chciała pokazać komturowi jego hipokryzję. Czy naprawdę istniało dla niego coś takiego jak nieadekwatne okrucieństwo?
Czy teraz, po tylu latach, postąpiłby tak samo? Czy bez wahania wydałby ten sam wyrok? Nie potrafił przed sobą szczerze odpowiedzieć na to pytanie.


Wbił wzrok w oczy inkwizytora.
- Gdy nadejdzie taka chwila, wierzę... Wierzę, że postąpię słusznie. Nie mnie jednak przyjdzie to oceniać. - inkwizytor wstał i bez słowa pożegnania wyszedł na zewnątrz. Constantin odprowadził swojego rozmówcę wzrokiem, po czym westchnął, kręcąc powoli głową.
Uśmiech czarodziejki faktycznie podniósł go nieco na duchu, jednak nie stłumił wykwitających w jego głowie pytań. Czy był dobrym człowiekiem? Czy naprawdę postępował sprawiedliwie i słusznie?


Komtur powolnym krokiem zbliżył się do stołu i usiadł na ławie. Nie uśmiechał się, ale wprawny obserwator dostrzegłby, że twarz mężczyzny nieco się rozluźniła, zniknęło z niej jakieś napięcie.
- Mam nadzieję, że podróż nie daje się wam zbytnio we znaki, drodzy Kariilijczycy. - zaczął, samemu sięgając do sakwy po suchy prowiant i manierkę z wodą - Noc spędzicie w domu burmistrza, wraz z Ge... z inkwizytorem Tertiusem. Postawię też kogoś na straży przed drzwiami. Wypoczniecie w komforcie. - mówił, odkręciwszy w międzyczasie manierkę. Gerwald co prawda był cywilem, ale akurat jemu gorsze posłanie nie zaszkodzi. W Forcie Kruczym czasem zdarzało mu się spędzić noc w rowie, więc karczemny siennik z pewnością przeżyje.
Wziął parę łyków, po czym przeniósł wzrok na czarodziejkę.
- Dla siostry znajdzie się posłanie na górze... - zmarszczył nieco brwi - Choć radziłbym sprawdzić, czy siennik nie ma... dodatkowych lokatorów. Niestety może stanowić to pewien problem. W razie czego, w głównej sali zawsze znajdzie się miejsce na kolejny śpiwór. - po krótkiej pauzie uśmiechnął się lekko, jakby przepraszająco. Chciał dać im wszystkim odrobinę wygody i spokoju, skoro już dotarli do wioski, ale niestety nie było to takie proste. Sam raczej zamierzał ułożyć się ze śpiworem gdzieś na podłodze, choć nie podjął jeszcze ostatecznej decyzji. Musiał też rozplanować później nocne warty, ale na razie...
- Właściwie to jak siostra poznała inkwizytora Salzteina? - zapytał, rozkruszając swoje suchary. Kątem oka zerknął na Magnę. Miał do niej tyle pytań...
Obrazek

Południowy trakt

100
Mistrz Gry

Nie tobie należy się ocena, co jest nieadekwatnie okrutne, a co nie. Tylko Sakir jest w stanie sądzić nasze działania — odparł Inkwizytor jeszcze zanim odszedł, spoglądając gromiącym wzrokiem na Constantina. Nie powiedział oprócz tego nic więcej, zostawiając komtura samego z rozterkami natury filozoficznej, które odpłynęły nieco w dal, gdy zaproszono go do ławy z cywilami.

Nie jest to nic, na co mielibyśmy narzekać — odparł Leopold, najstarszy z czwórki kapłanów, z łagodnym uśmiechem kiwając głową do mężczyzny. — I dziękujemy z całego serca. Jesteśmy gotowi na wszelkie niedogodności podróży, nawet na spanie na gołej ziemi.

Przeżyjemy, chociaż ostatni raz w podróży byłam... och, nawet nie pamiętam kiedy — dorzuciła Sabrina, śmiejąc się wdzięcznie i popijając nieco wody. — A już na pewno czujemy się bezpieczni, wiedząc, że będzie nas pilnował sam Inkwizytor. Myślę, że nawet dodatkowa straż przed drzwiami nie będzie potrzebna w takim wypadku.

A ja najwyżej położę sobie śpiwór na sienniku, jeśli będzie trzeba. Chociaż wizja pozbywania się pluskiew z ubrań jest nieco przerażająca — Kayleigh emanowała wyjątkowo dobrym humorem, jakby posiłek, ciepło kominka i dach nad głową był jedynym, czego potrzebowała w podróży. Na pytanie Holschera zmarszczyła natomiast brwi, wyjątkowo długo rozmyślając nad odpowiedzią, jakby sama nie była pewna. — Nie do końca pamiętam. Został mi chyba po prostu przydzielony, kiedy zgłosiłam się do pomocy przy pladze. Sam zaproponował to zaklęcie i był mi wielce pomocnym ramieniem podczas procesu. Rozumiem, że pierwsze koty za płoty już brat przeskoczył? Iskar potrafi wywołać w człowieku prawdziwie niewygodne myśli, jakby naturalnie potrafił wyłapywać wady duszy. Podobno jest niezwykle skuteczny w tym, co robi.

Po karczmie zaczął się kręcić Gerwald, jakby czegoś szukając... a właściwie kogoś. Podszedł zaraz do Constantina, kłaniając się przed kapłanami i pytając: — Chciałbym się już położyć, podróż mnie wykończyła. Zostały przydzielone już posłania, czy mogę wybrać sobie którekolwiek? — faktycznie nie wyglądał najlepiej, jakby tak długa jazda w siodle zmęczyła go bardziej, niż powinna.

Południowy trakt

101
Każda kolejna spędzona z inkwizytorem minuta uodparniała nieco Holschera, a przynajmniej próbował to sobie wmówić. Constantin wszak znany był ze stalowych nerwów, bardzo rzadko wyłamując się spoza fasady, a jeszcze rzadziej tracąc zdolność do szybkiej, racjonalnej oceny sytuacji. Dzięki temu i swemu oddaniu słusznej sprawie tak szybko udało mu się awansować w szeregach Zakonu. I mimo że Iskar dotykał go do głębi, to komtur miał zamiar upewnić się, że taki stan rzeczy nie utrzyma się za długo.
Choć Sakir mu świadkiem, że są rzeczy nie do przeskoczenia, a Inkwizytor Salztein mógł być jedną z nich. Constantin szczerze nie pamiętał, czy przy jakiejkolwiek innej osobie czuł się tak nieswojo, odkąd złożył ślubowania.


Ostatnie słowa mężczyzny będącego uosobieniem ognia, trawiącego święty miecz ich wielkiego Patrona, Constantin pozostawił bez komentarza, zbyt zajęty własnymi myślami.
Z westchnieniem ruszył ku ławie, prędko przywołując się do porządku. Skinął Lepoldowi głową.
- Dobrze to słyszeć, choć tak długo, jak znajdzie się ku temu okazja, postaram się zapewnić wam chociaż... pewne podstawowe wygody. Wypoczęte ciało lepiej znosi trudy podróży, a Bogowie wiedzą, ile czasu przyjdzie nam spędzić w siodłach. - kapłani, mimo najpewniej ascetycznego trybu życia, z pewnością nie byli tak zahartowani jak Zakonnicy, czy nawet żołnierze służący pod Holscherem.


Constantin w ciągu swojego życia raczej nie nawykł do śmiechu; był on dlań niemal nienaturalny, jakby nie na miejscu. Komtur przeniósł wzrok na kapłankę i uśmiechnął się do niej, wzruszywszy lekko ramionami.
- Rozważę twoje słowa, siostro. Miej jednak na uwadze, że nawet Inkwizytorzy muszą czasem odpoczywać, a nie jestem pewien czy brat Varus jest jednym z tych, którzy zrywają się w środku nocy, słysząc piśnięcie myszy w pokoju obok... - pochylił się na moment nad zawiniątkiem z sucharami, złamał kawałek i uniósł go do ust. Uśmiechnął się raz jeszcze, a w jego stalowym spojrzeniu na moment błysnęło coś na kształt rozbawienia. - ...choć wcale by mnie to nie zdziwiło. - mruknął, nim wreszcie wgryzł się w swoją porcję. Suchary smakowały jak papier, ale spełniały swoją rolę; były całkiem syte.
- Najpewniej nic nam nie grozi. Nadal jesteśmy dość blisko stolicy, nie sądzę więc, by jakiekolwiek zbójeckie bandy ośmielały się grasować w okolicy... Jednak nie możemy sobie pozwolić na opuszczenie gardy. Strzeżonego Sakir strzeże.


Przegryzał kolejną porcję sucharów, gdy odezwała się Kayleigh. Kobieta niemal promieniała, po raz kolejny zaskakując Constantina skrywanymi w sobie pokładami energii.
- Chyba zdążyłem już poznać siostrę na tyle, by mieć pewność, że taka drobna niedogodność w niczym jej nie przeszkodzi. Nie mógłbym jednak nie uprzedzić. - pokiwał głową, nim uniósł manierkę do ust i pociągnął zeń parę łyków.
- Tak, miałem okazję zamienić z Inkwizytorem parę słów i nietrudno mi sobie wyobrazić jego... Skuteczność. Bardzo gorliwy człowiek, całym sobą oddany służbie naszemu Patronowi. Takich nam trzeba. - zacisnął usta w wąską kreskę - Jeśli jest w stanie wywołać niepokój nawet u prawych, to aż strach pomyśleć, co czują siedzący przed nim złoczyńcy. - jakie piękne, potężne słowo. Z jakiegoś powodu, przy kapłanach Kariilii nie chciał prowadzić większych wywodów o heretykach i im podobnych.


Usłyszał za sobą kroki i obrócił się, by dostrzec Gerwalda. Skinął mu pierw głową i chciał jeno oddelegować go dwoma słowami i machnięciem ręki, jednak zmienił zdanie po zmierzeniu felczera wzrokiem.
- Możesz wybrać którykolwiek siennik na piętrze, najpewniej będziesz w pokoju z żołnierzami. - rzekł, wstając z ławy. Stanął naprzeciw medyka, wciąż uważnie mu się przyglądając. Nie był człowiekiem starym, ani o specjalnie słabym zdrowiu. Czemu więc zdawał się taki wymięty?
Wciągnął powietrze przez nos, ciekawy czy nie poczuje znajomej, winnej nuty.
- Wszystko w porządku, Gerwaldzie? - zapytał w końcu, unosząc nawet lekko brew. Miał nadzieję, że to faktycznie tylko zmęczenie, ewentualnie kac, jeśli felczer pofolgował sobie przed wyjazdem, ale w to akurat wyjątkowo wątpił.
Obrazek

Południowy trakt

102
Mistrz Gry

Niektórzy sądzą, że Inkwizytorzy w ogóle nie sypiają, a energię pobierają z nienawiści do wszystkiego wokół. Czasami niestety nawet najrozsądniejszym z nas zdarza się przemycenie niektórych zabobonów — odpowiedziała Sabrina, w przepraszającym geście wzruszając ramionami. — Ale jeśli brat uważa, że dodatkowe środki ostrożności nie zaszkodzą, to nie będę się zapierać w swoim.

Kayleigh zagryzła kawałek suszonego mięsa, słuchając sprawozdania Constantina z rozmowy z Iskarem. Zaśmiała się cichutko, po czym wzruszyła ramionami. — Dokładnie, takich nam trzeba. Chociaż dobrze, że Zakon nie składa się w całości z Inkwizytorów. Czasami... ślepa wierność bóstwu wcale nie koi duszy. A przynajmniej niektórzy tak twierdzą.

Słyszałem, że większość świętych artefaktów pochodzi właśnie od Inkwizytorów — wtrącił się do rozmowy Isaac, zakładając ramię na ramię. — Czyż to by nie tłumaczyło, kogo faworyzuje Sakir?

Kto by to liczył, może tylko rachmistrzowie — odparła zakonnica, nieco mniej rezolutnie niż wcześniej. Magna uniosła głowę, słysząc dywagacje teologiczne i sama się odezwała, odpowiadając krótko i rzeczowo.

Zakładając insygnia bóstwa, oddajesz mu ciało i duszę. Chociaż nie możemy w pełni zrozumieć czasami ich decyzji, jakimi ich sługami jesteśmy, jeśli nie podążamy za ich głosem, wierząc w ich nieomylność?

Tymczasem Gerwald podszedł z zapytaniem o wybranie posłania. Dyskretnie się nań nachylając, Constantin nie wyczuł ani kropli alkoholu w jego oddechu. Felczer natomiast wzruszył ramionami, słysząc jego pytanie. — Niewyspanie w połączeniu ze znużeniem może zbić nawet najtwardszego wojownika, a co dopiero mnie. Dołóżmy do tego zawirowania ostatnich dni i mamy prosty przepis na ból głowy. — Gerwald faktycznie nie wyglądał, jakby to było coś poważniejszego. I być może nawet miał rację w swoich słowach – on też nie próżnował, a wizja podróży do serca zarazy mogła też mu nieco przysiąść na psychice, wystarczająco, by zwykła konna podróż wymęczyła nieprzyzwyczajonego do takiego stresu cywila. — W każdym razie dziękuję, zaraz sobie któreś zabiorę.

Medyk uśmiechnął się do Holschera i zniknął na górze. Tymczasem do tawerny zeszli się powoli żołnierze, którzy nie stali na warcie, chcąc ogrzać się i zjeść cokolwiek przed snem. Paru nawet zaczęło już rozkładać śpiwory. Kusznicy siedzieli ze sobą, rozmawiając, Tertius i Iskar usiedli razem i chyba w milczeniu konsumowali posiłek. Po jakimś czasie Gerwald wrócił na dół z bukłakiem i wyszedł na zewnątrz, by do środka wejść cały zmoknięty i chyba rozeźlony swoim stanem. Zamykając za sobą drzwi, Constantin zauważył, że zaczęło lać jak z cebra.

Jak dobrze, że znaleźliśmy dach nad głową — westchnęła Czarodziejka, również kierując spojrzenie w stronę drzwi.

Południowy trakt

103
Holscher tylko pokręcił głową, powoli przeżuwając swoją porcję sucharów.
- Patrząc na największych z Inkwizytorów, człowiek faktycznie może czasem zapomnieć, że są z tego samego mięsa, kości i krwi, co reszta z nas, nie zaprzeczę. Od zawsze jednak bawiły mnie przesądy krążące na ich temat, nawet jeśli wiele z nich zawierało znamiona bezpodstawnych uprzedzeń, szargających dobre imię naszego świętego zakonu. - mężczyzna w zamyśleniu podrapał się po policzku - Och, Bogowie, nienawiść do wszystkiego wokół! Gdyby tylko ludzie zechcieli przejrzeć na oczy, dostrzegliby jasno i wyraźnie, ile miłości do nich niosą w swych prawych sercach nasi inkwizytorzy... Przed czym ich bronią, z tak ogromnymi poświęceniami, bez mrugnięcia okiem stawiając swe życie na szali. Zdaje mi się, że... - Constantin westchnął i machnął ręką, stwierdziwszy chyba, że szkoda czasu na podobne wywody. Tutaj nie musiał nikogo przekonywać o słuszności swojej sprawy. Zresztą, Sakir mu świadkiem, że i w jego sercu zostało zasiane ziarno wątpliwości, w chwili, gdy dowiedział się o bezczynności Zakonu wobec ukrytej w Keronie armii nieumarłych.


Patrzył na pozornie beztroską czarodziejkę i ze wstydem musiał przed sobą przyznać, że odczuwał zazdrość. Sam nie pamiętał, kiedy ostatnio mógł usiąść i odprężyć się, nie zamartwiając się tysiącem różnych spraw. Pragnął dostąpić najwyższych tytułów, stać się kimś ważnym i powszechnie szanowanym, znaleźć się wreszcie na pozycji godnej swojej osoby... Jednocześnie zaś patrzył na nią i zazdrościł jej lekkości z jaką się nosiła, lekkości osoby, która nie niesie na swoich barkach ciężaru tysięcy istnień.
- Podejdę do tematu czysto pragmatycznie; dobrze, że Zakon nie składa się w całości z inkwizytorów, bo nigdy nie znalazłby się w miejscu, w którym się znajduje. Jesteśmy wielką organizacją, i jako taka potrzebujemy szeregów odpowiednich ludzi do odpowiednich zadań. Gdybyśmy stali tylko ogniem i mieczem, to nie podołalibyśmy świętej misji naszego Patrona. By stanąć na wysokości zadania i wyplenić plagę nieumarłych, oraz narastające zagrożenie ze strony dzikich magów i sympatyków demonów, potrzeba ludzi o wielu talentach. Choćby takich jak ty, siostro. - skinął kobiecie głową - Ale i rachmistrzów, kapłanów, skrybów, rycerzy... Jesteśmy mieczem, tarczą i słowem Sakira, nie wolno nam o tym zapominać. Co zaś do duszy... Wydaje mi się, że niektórym ukojenie pisane jest dopiero po śmierci, nieważne, jakiej nie obraliby ścieżki. - zamilkł, by sięgnąć po manierkę z wodą i pociągnąć z niej parę łyków. Przysłuchiwał się dalszej wymianie zdań, kiwając od czasu do czasu głową.


Wbił w Magnę swoje stalowe spojrzenie.
- W pełni się z siostrą zgadzam. Służąc swemu patronowi, winniśmy podążać wytyczonymi przezeń ścieżkami i wierzyć, że są one dobre. Wszak tym właśnie jest wiara. - twarz komtura stężała, gdy przypomniał sobie pytanie, które zadał mu wcześniej postawny inkwizytor. Co jeśli bogowie mogą się mylić? Co jeśli potrafią być tak małostkowi i okrutni, jak ludzie, którzy w nich wierzą? Czy znalazłby w sobie siłę do wykonania rozkazu, gdyby jego Pan nakazał mu zrobić coś nieludzko okrutnego?
Potrząsnął głową, odrzucając od siebie natrętne myśli. Droga Sakira jest jedyną słuszną drogą, Jego słowo prawem, które sam nieraz już przecież egzekwował. Nie ma miejsca na pytania i wątpliwości.


Gerwald okazał się być jak najbardziej trzeźwy, a jego odpowiedź uspokoiła nieco Holschera, który pokiwał tylko głową ze zrozumieniem.
- Odpocznij więc, Gerwaldzie. Zdecydowanie na to zasłużyłeś. - Constantin zdobył się na nieznaczne uniesienie kącików ust, po czym wrócił na swoje miejsce. W milczeniu obserwował żołnierzy, schodzących się powoli do tawerny. Miał nadzieję, że pluskwy z góry nie okażą się zbyt wielkim problemem; ostatnie czego teraz potrzebował, to banda zbrojnych, bardziej zajęta drapaniem się, niż wypatrywaniem ewentualnych zagrożeń.


- Cóż mogę rzec, Bogowie nam sprzyjają. Mam tylko nadzieję, że trakty zbytnio nie rozmiękną. - skrzywił się lekko, wyobrażając sobie wozy pełznące w błocie. Ponownie zamilkł na moment, by w końcu spojrzeć na Magnę.
- Siostro... Powiedz mi, jak to jest, stanąć naprzeciw swojego bóstwa?
Obrazek

Południowy trakt

104
POST BARDA
Kapłani na jego dywagacje o miłości niesionej przez inkwizytorów pokiwali tylko głowami, chociaż niektórzy mniej intensywnie niż reszta. Na jego wspomnienie o ukojeniu dopiero po śmierci, Kayleigh spojrzała smutno na Constantina. — Tylko, jeśli sami się na to godzą. Takie zadręczani się za życia wynika z niedokończonych spraw duchowych i zapewniam, że w Bożylądzie lepiej nie będzie. Skądś wszakże biorą się wszelkie upiory i zjawy.

Na zewnątrz trwało istne oberwanie chmury i nawet woźnicy skryli się w końcu w środku, zabezpieczając wcześniej wozy przed przemoknięciem. W środku ogień rozpalony przez Inkwizytora wesoło buchał, będąc istnym kontrastem dla ponurej atmosfery w duszy Constantina. I być może, aby to przegnać, bądź natchniony przez klimat ulewy uderzającej o dach gospody, Constantin zadał poważne pytanie Magnie. Kobieta uśmiechnęła się łagodnie i komtur wręcz mógł wyczytać, że spodziewała się tego. Kayleigh nadstawiła z ciekawością ucha.

Technicznie to nie ja byłam tym szczęśliwcem, który dostąpił zaszczytu. Miałam jednak szansę być świadkiem takowego objawienia i cóż mogę rzec... to było niczym muśnięcie matczynej dłoni po zlęknionej twarzy. Łaskawa Pani, chociaż obdarowała swą uwagą Septo, dotknęła mojej duszy, pozwalając przez chwilę zaznać jej obecności, jej miłości do wszystkich istot, do troski, z którą patrzy na nasz plan. Szarpnęła mymi uczuciami, wyzwalając z nich wszystkie najwspanialsze doznania... tego nie da się nigdy w pełni przekazać. To trzeba poczuć — Constantin ujrzał łzy ściekające po twarzy kapłanki. Otarła je kciukiem, zaś Sabrina, druga z kapłanek, dotknęła z czułością jej ramienia. Kobieta z wdzięcznością spojrzała na nią i zamilkła, kontemplując.

Robiło się coraz później, więc przyszła także pora na sen dla Constantina. Ci wszyscy, którzy nie wartowali, zebrali się na górze, zaś kapłanów Tertius odeskortował do domu wójta, gdy tylko deszcz ustał. Pozostał jedynie dogorywający kominek, parę ściszonych szeptów i delikatne stukanie kropli ostałych na dachu po deszczu.

Kap, kap, kap...

Ktoś przemknął przed oczami Constantina, postać niewyraźnie zarysowana. Wstał, aby zobaczyć, kto zakłóca jego sen, ale gdy osobnik odwrócił w jego głowę, jego twarz była zamazanym obrazem niemożliwym do rozczytania. Powiedział coś w obcym dla niego języku, zaś gdy komtur mrugnął, przed jego oczami pojawiła się dantejska scena.

Ściany nieznanego mu budynku płonęły żywo, nieustraszenie, pożerając wszystko, co stanęło im na drodze. Ogień rozprzestrzeniał się po duszy mężczyzny, wypalając go doszczętnie, gdy spoglądał na własnych ludzi biegających w popłochu po pomieszczeniu. Każdy z nich miał imię i wyraźnie zarysowane oblicze, wykrzywione w agonalnym stanie. Niczym przerażone dzieci tarzali się po podłodze, próbując ugasić płomienie, które żywiły się ich nieczystymi duszami, chłonąc grzechy, wypalając je i zostawiając jedynie białe kości – jedyne, co było wystarczająco godne jego Pana.

Tup, tup, tup...

Przetarłszy oczy, na kolanach przed nim klęczeli kapłani, których zadaniem było zażegnanie klątwy. Topili się we własnej krwi, którą raz po razie wymiotowali, z ich oczu, uszu i nosów leciały nieskończone strużki zalewające pokój aż po kolana komtura. Posoka podnosiła swój poziom, zmuszając niewinnych ludzi do chwytania każdego cennego haustu powietrza. Jedna jedyna, Magna zaczęła czołgać się, dopóki nie uchwyciła się poły płaszcza zakonnika stojącego niewzruszenie w miejscu, spoglądając nań zalanymi juchą oczami i grzmiącym głosem mówiąc...

Dlaczego nam to zrobiłeś, Constantinie Holscherze?

Czyjaś dłoń wylądowała na ramieniu komtura, zmuszając go do odwrócenia się od rzezi, na którą pozwolił. Stojąc spokojnie, spoglądał nań w duszę Constantina Iskar Salztein, odbijając w swoich oczach boże płomienie.

Masz ich krew na rękach.

Dłonie, płaszcz, buty i twarz komtura pokryte były szkarłatem. W ustach odczuwał metaliczny posmak, gdy zorientował się, że to on na to pozwolił...

Proszę się obudzić, szybko, halo! — ktoś wytrząsnął z Constantina ten koszmar, ktoś natarczywie wstrząsający jego ramionami. Uchylając oczy, mógł się spodziewać kolejnego piekielnego obrazu i o ile był daleko od prawdy, to niezupełnie. Przed sobą miał przerażoną twarz jednego ze swoich żołnierzy, na której wykwitła ulga, gdy tylko ujrzał budzącego się dowódcę.

Nasze zapasy się palą.

Południowy trakt

105
POST POSTACI
Constantin
Wnętrze karczmy było spokojnym, ciepłym sanktuarium, które chroniło ich przed strumieniami deszczu, opadającymi na dogorywającą powoli ziemię. Ziemię, której chciał przynieść ukojenie, ratunek przed tą plugawą zarazą, nieważne jak trudnym i niebezpiecznym nie okazałoby się to zadaniem.
Komtur pokiwał tylko głową po wysłuchaniu słów Kayleigh. Kobieta miała rację, ale choć temat był całkiem ciekawy i mężczyzna z przyjemnością wdałby się w dalsze dywagacje, to znużenie zaczynało dawać mu się we znaki. Powieki nie chciały podnosić się po tym jak już raz zakryły męskie oczy, zaś utrzymanie odpowiednio wyprostowanej pozycji przy stole stawało się coraz trudniejszym zadaniem. Nie znaczyło to jednak, że był już gotowy, by ułożyć się do snu. Ciekawość przezwyciężała wszystko, zaś to jedno pytanie nękało go odkąd tylko przedstawiono mu jedną z kapłanek Kariili. Musiało w końcu paść... Pan Holscher nie wytrzymał z jego ciężarem nawet jednego dnia.


Magna mówiła o swym doświadczeniu z ogromnym przejęciem, a komtur chłonął każde jej słowo. Jego chłodna i poważna na co dzień twarz rozjaśniła się nieco, jakby ogrzana ciepłem, które wypływało z przytaczanej przed rycerzem historii. Uśmiechnął się nawet nieznacznie, gdy kapłanka wzruszyła się i łzy spłynęły po jej świętym niemalże obliczu.
- Piękne... - wyrzekł tylko. Nie mógł nie zadać sobie pytania o to, jak mogłoby wyglądać spotkanie z jego patronem. Czyż troska i ciepło nie zostałyby zastąpione przez ogień i krew? Muśnięcie matczynej dłoni po zalęknionej twarzy na trzask bicza, rozrywającego plecy persony niegodnej jego łaski? Nie... Nie wiedział tego, kimże zresztą był, by oddawać się tego typu rozważaniom? Wiedział, że Patron jego był surowy, ale sprawiedliwy, a Jego najświętsza misja godna i sprawiedliwa. Tylko to się liczyło.
- Dostąpiła siostra największego wywyższenia, raduje się me serce, że mogę podróżować u boku tak świętej osoby. - powiedział i westchnął cicho, milknąc na krótką chwilę. W zamyśleniu obserwował strugi deszczu za karczemnymi oknami, by w końcu wstać, pożegnać towarzystwo i ruszyć po śpiwór, który później rozłożył w rogu głównej sali, uznawszy, że kwatery na piętrze pozostawi swoim ludziom.


Przez jakiś czas leżał z rękoma podłożonymi pod głowę, a jego nieskrępowane niczym myśli rozbiegały się na wszystkie strony. Nie zauważył nawet kiedy sufit zamienił się w czerń, a chaos panujący w umyśle rycerza ustąpił zupełnie, przemieniony w błogą ciszę. Nie dane było mu nacieszyć się nią zbyt długo.

Jakaś postać przemknęła obok niego. Komtur poderwał się ze śpiwora, już gotując się na udzielenie żołdakowi reprymendy. Persona, którą miał zamiar skrzyczeć, bynajmniej jednak nie była służącym pod Holscherem żołdakiem. Jej twarz stanowiła jeno zamazaną smugę, a język jakim się posługiwała nie brzmiał jak nic, co Constantin wcześniej słyszał. Odruchowo sięgnął po miecz, ale ledwo mrugnął, gdy cała sceneria drastycznie się zmieniła.
Ogień.
Budynek w którym się znajdował, płonął jasno, jak największy ze stosów. Holscher stał na środku pomieszczenia, z przerażeniem patrząc dookoła. Jego ludzie, ludzie których potrafił wołać po imieniu, których szkolił i którym ufał własnym życiem, zamienili się w żywe pochodnie. Trawieni przez bezwzględny ogień biegali, krzycząc w niebogłosy, a ich rozpływające się twarze wykrzywiały się w agonii. Nie mogli uciec przed płomieniami; tarzali się po podłodze, a zbyt dobrze znany mu obezwładniający swąd palonego mięsa i włosów sprawiał, że Constantin ledwo trzymał się na nogach.
Ciała znikały, grzeszne tkanki przemieniały się w pokutny popiół, a ze znanych mu ludzi pozostawały jedynie kupki białych, niewinnych kości.


Przetarł oczy, chcąc odegnać od siebie okropieństwa doznawanych wizji... Ale cierpieniom nie było końca. Kapłani, których poprzysiągł bronić, topili się we własnej posoce, która tryskała z ich gardeł, oczu i uszu w iście groteskowych ilościach. Nim się obejrzał, broczył już po kolana we krwi, a tej wciąż tylko przybywało. Chciał gdzieś się ruszyć, iść, byle dalej od wszechobecnej czerwieni, ale zatrzymało go szarpnięcie o połę płaszcza. Spojrzał w dół, na 'świętą' Magnę i jej zalane posoką oczy.
- Wszystko co robię, robię dla waszego dobra i bezpieczeństwa. - odrzekł bez zająknięcia, nogą odpychając od siebie jej obrzydliwe, wiotczejące ciało.


Ktoś złapał go za ramię. Obrócił się, by dostrzec Iskara, patrzącego przezeń na wylot. Holscher raz jeszcze odniósł wrażenie, że mężczyzna patrzy wprost przez jego tkanki i widzi jego nagą duszę, czymkolwiek by ona nie była. W oczach inkwizytora odbijał się boski ogień.
- Nie! Ja ich ratuję. - wyrzekł z mocą, uniosłwszy dłoń i agresywnie celując palcem w twarz stojącego przed nim mężczyzny. Dłonie Holschera były zbroczone krwią, zaczynał też czuć nieprzyjemną wilgoć na twarzy i charakterystyczny, metaliczny posmak w ustach.
Magna zniknęła, utopiwszy się w tym czerwonym oceanie, w którym przyszło im wszystkim brodzić, jego ludzie spłonęli... Wszyscy zginęli, pozostał tylko on. Bohater.
Ten, Który Sprowadził Śmierć.


Głos.
Uporczywe szarpanie. Kolejny krąg piekła, kolejny koszmar, przez który będzie musiał się przebić?
Z ociąganiem otworzył oczy, by ujrzeć przed sobą przerażoną twarz jednego ze swoich ludzi. Holscher potrząsnął głową, próbując odgonić od siebie resztki snu i skupił spojrzenie na żołnierzu. Co się stało, czego się bał?
- Co?! - ryknął, niczym wybudzony ze snu niedźwiedź, z gracją bestii wyszarpując się nerwowo ze śpiworu. - Jak to się mogło stać, na otchłań? Sabotaż?! - prędko stanął na nogi i rozejrzał się po sali - Jeśli tego nie zrobiliście, biegnijcie po czarodziejkę i kapłanów, potrzebujemy tutaj magów.. Gaszenie tego pożaru wodą ze studni może okazać się dla nas równie zabójcze, co utrata wszystkich zapasów.Wszyscy na nogi! W najgorszym wypadku własnymi płaszczami spróbujemy zdusić płomienie. BIEGIEM! - wykrzykiwał, idąc już w stronę drzwi. Na zewnątrz, na zewnątrz. Swój ukochany, charakterystyczny płaszcz przerzucił sobie przez ramię.
Przebudził się z jednego koszmaru, by trafić w drugi. Niech to wszystko szlag!
Obrazek

Wróć do „Królewska prowincja”