Południowy trakt

121
POST POSTACI
Constantin
Jakże dziwaczne sny towarzyszyły w ostatnich dniach komturowi Kruczego Fortu. Śpiący niegdyś spokojnym snem sprawiedliwych mężczyzna teraz nocami musiał stawiać czoła swojej przeszłości, dawno zakopanej i zapomnianej, jak mu się dotychczas wydawało. Bardziej od bólu, który przeżywał w tych koszmarach, męczyła go jednak świadomość, że Młodzieniec, który lata temu miał umrzeć w błocie Srebrnego Fortu, zalany własnymi łzami i krwią z rozszarpanych pleców, mógł jakimś cudem przeżyć... I czaił się w chłodnym umyśle dorosłego Holschera, czekając tylko na odpowiedni moment, by wyjść z ukrycia i swoją butą, arogancją i pustą pychą zaprzepaścić wszystko to, na co rycerz tak ciężko pracował.
Ból był przerażająco przejmujący i zadziwiająco realny, jednak perspektywa we śnie ciągle zmieniała się, wszystko stawało się relatywne, a on raz był dorosłym sobą, raz karanym za coś młodzieńcem, by w chwilę później zawisnąć obok, patrząc na rozgrywającą się przed nim scenę oczyma bezosobowego obserwatora.


Młodzieniec wylądował pod nogami dorosłego Holschera, który nagle ponownie znalazł się w swoim ciele. Głos potężnego inkwizytora dudnił mu w uszach, a miecz w dłoni nigdy wcześniej nie zdawał się być tak lekkim, tak idealnym narzędziem. Dłoń dzielnego męża zacisnęła się na szorstkiej rękojeści oręża, owiniętej schludnie cienkimi kawałkami jakiejś skóry. Młode ciało leżące pod jego stopami było słabe, żałosne; samym swoim istnieniem obrażało majestat zarządcy pomniejszej kerońskiej komturii. A jednak było tak bliskie... Pamiętał jego słabe członki, pęcherze na dłoniach, nienawykłych wciąż do trudów życia, a wreszcie blizny na torsie i plecach. Od upadków i kar, powodowanych rękoma tak nauczycieli jak i wściekłych rówieśników. Patrzył na zalane czerwienią barki chłopca, zacisnąwszy usta w wąską kreskę.
- Tylko ten, który nigdy nie zapomni o swoim własnym głosie, może być prawdziwie wiernym wyznawcą swojego Patrona. - odparł po krótkiej chwili, z trudem unosząc ramię. Sztych miecza mierzył w chłopięce czoło. Stal rwała się do pchnięcia... Holscherowi zdawało się, że ostrze wręcz żyło własnym życiem i drżało teraz z głodu, poczuwszy zapach młodej krwi.
- To bowiem czyni człowieka człowiekiem. Słabość, kolejne upadki, po których zawsze się podnosi, by silniejszym ruszyć w przód... Kompletnie zapominając o sobie, tłumiąc wszelkie przejawy własnego ja, stajemy się narzędziami pustymi i ślepymi, podatnymi na kłamstwa i manipulacje tych, którzy nad nami stoją. Ślepi i głusi nie poznają fałszywych proroków. - patrzył w oczy Iskara, starając się nadać swoim słowom jakiś ciężar.
Kolejna wypowiedź inkwizytora sprawiła jednak, że Holscher spuścił głowę i przymknął na moment oczy.
- Należy... Pamiętać o swoim głosie. Wiedzieć skąd się wywodził, rozumieć o co zabiega. - ścisnął rękojeść miecza jeszcze mocniej, aż mu kostki zbielały - I zduszać go, raz za razem, gdy skomli, błagając o atencję. - mgnienie oka. Niecała sekunda, tyle wystarczyło, by scena diametralnie się zmieniła. Ostrze weszło w czoło Młodzieńca i przebiło się przez białe, wcale nie tak kruche kości. Uderzenie strzaskało czaszkę, której fragmenty wystawały teraz w okolicy brwi chłopca. Z nosa pociekła mu krew i gdyby nie jej ruch, to wyglądałby jak dziwna, szmaciana lalka o oczach zrobionych z jakichś ładnych koralików.
Holscher czuł wzbierający w nim dziecięcy szloch. Zamglonymi oczyma patrzył po rozmywającym się wokół niego świecie, zawieszając na moment wzrok na przedziwnej, płonącej sylwetce, która zdawała się intensywnie mu przyglądać. Nim otarł łzy i skupił wzrok, wszystko się skończyło.
Nastał ranek.


Szary świt nie zwiastował przyjemnego dnia. Chociaż sama idea takowego zdawała się w tej chwili kompletną abstrakcją. Od jedenastu dni poruszali się poprzez ziemie zniszczone magiczną zarazą, poprzez krajobraz nędzy i rozpaczy... Morale ludzi podupadało, ale robił co mógł, by zagrzewać ich do dalszego marszu. W końcu nie było drugiej tak słusznej, tak dobrej sprawy...
Inkwizytor był już na nogach, gdy Holscher wiódł zaspanym, zmęczonym wzrokiem po otoczeniu.
- Dziś wykonamy nasze zadanie, Salzteinie. Dziś wszystko się rozstrzygnie. - rzekł komtur, wstając powoli z siennika. Na twarzach ludzi widział świeży zapał i nowo rozpaloną nadzieję. Uśmiechnął się.


Relatywizm upływu czasu najłatwiej było dostrzec, gdy bardzo się czegoś wyczekiwało. Podróżowali więc może kilka godzin, ale ze względu na towarzyszące komturowi napięcie i ogromną uważność, z jaką obserwował rozciągający się wokół nich krajobraz, czas ten wydawał się znacznie dłuższy. Niemniej jednak, zbrojna drużyna wreszcie dotarła do niewielkiej wsi, w której wszystko się zaczęło.
Truchła zwierząt hodowlanych leżały przy drodze i w zagrodach, a obok nich, czasami, spoczywały zwłoki mieszkańców wsi, pozostawione na widoku przez umykających stąd w pośpiechu mieszkańców. Bzykot tysięcy much był niemal ogłuszający, a ich widok nie mniej niepokojący od tych wszystkich ciał, na których ucztowały od dłuższego czasu.
- Zakryć usta! - wykrzyczał pierwszy rozkaz, samemu sięgając do torby po ciemną chustę, którą przewiązał sobie usta i nos. Nie miał zamiaru połknąć przypadkiem żadnego z tych odrażających żyjątek.


W oddali widniały mury Nowego Hollar. Constantin nie mógł nie spojrzeć na żywą zieleń okalającą miasto, tak inną od paskudnego rozkładu panującego we wsi. Czarnoksiężnicy, skryci za murami tego przeklętego miasta, ta hołubiąca demony zgraja heretyków i morderców, zapłaci za to, co zrobiła. Spłoną w płomieniach Świętej Wojny, a ci którzy przetrwają natarcie, będą później błagać swoich plugawych patronów o zesłanie im szybkiej i bezbolesnej śmierci... Która nie nadejdzie.
Komtur jechał za inkwizytorem, dopiero po paru chwilach oderwawszy wzrok od odległych murów. Przyglądał się mijanym budynkom, trzymając dłoń na rękojeści miecza. Mimo wszystko, był dziwnie spokojny. Winien spodziewać się wszystkiego, najgorszych plugastw i potworów, a jednak czuł w sobie przekonanie, że w tej miejscowości nie ma już nic poza śmiercią i padlinożercami.
Zaklęcie prowadziło ich między ciasne, bielone budynki. Koń Holschera prawie stratował ciało dziecka, leżące twarzą w rynsztoku, ale mężczyzna nie zwrócił na to większej uwagi. Teraz wszyscy byli tylko mięsem.
Powietrze było słodkie i ciężkie, a smród tak przejmujący, że łzy same cisnęły się do oczu.
Przed nimi zaś... Źródło. Studnia, od której wszystko się zaczęło.


Komtur zeskoczył z konia, trzymając w ręku lejce. Z uśmiechem poklepał zwierzę po pysku, nim zwrócił spojrzenie ku swoim ludziom. Kapłani od razu zabrali się do roboty, wyciągając składniki potrzebne do przeprwoadzenia rytułału.
Czuł na sobie wyczekujące spojrzenia podwładnych i pokiwał powoli głową, zastanawiając się nad najrozsądniejszą decyzją.
- Ile miejsca potrzebujecie? - zapytał kapłanów, nim spojrzał na niebo, zaintrygowany słowami czarodziejki. Faktycznie, wszystko wskazywało na to, że niedługo dojdzie do zaćmienia. Czyżby Sakir dawał im jakiś znak?
Potrząsnał głową. To nieważne, zupełnie nieważne. Zaćmienie nie zrobi im krzywdy, nie wiadomo zaś, co czai się w tej wsi. Jego wcześniejszy spokój ducha powoli go opuszczał.


- Duronie, weźmiesz jeszcze jednego strzelca i wraz z dwójką zbrojnych zrobicie szybki rekonesans. Interesują mnie otaczające nas chaty; sprawdźcie, czy coś się tam nie zalęgło. W razie większego niebzpieczeńśtwa, krzyczcie i wracajcie na plac, uderzymy większymi liczbami. Nie możemy sobie pozwolić na niepotrzebne rany, nie mówiąc już o stratach. Okolica wydaje się być spokojna, ale... Tak blisko tego przeklętego miasta wszystko jest możliwe. - odruchowo uniósł dłoń, chcąc potrzeć brodę, jak miał to w zwyczaju robić, gdy myślał - Zwróćcie uwagę na meble. Może zrobimy jakieś proste barykady. - zmarszczył brwi. Mijali po drodze jakąś bryczkę, mieli też ze sobą wóz. Otoczenie kapłanów kordonem ludzi i sprzętów zdawało się być godną rozważenia opcją. Co jednak, jeśli niebzepiczeństwo wyjdzie... ze studni?
- Wykonać! - machnął ręką na krasnoluda, by zaraz przenieśc wzrok z powrotem na kapłanów.
- Nie rozpoczynajcie rytułału, nim moi ludzie nie skończą obchodu wioski. W razie jakiegokolwiek zagrożenia, będziemy tu potrzebować każdego miecza, tarczy i bełtu, na jaki nas stać. Będziecie bezpieczni.
Obrazek

Południowy trakt

122
POST BARDA
Ostrze wbijało się z oporem, jakby sam młodzieniec walczył dzielnie w obronie własnego życia... wolnej woli czającej się w zakamarkach duszy Holschera. W końcu jednak światło w jego oczach zgasło, a ciało zapłonęło jasnym, błękitnym ogniem, jakby oczyszczając umysł z nieczystości związanych z przeszłością.

Zawierzając ostatki wolności, Constantin wiedział, że gniew jego Pana będzie potężny, jeśli zboczy z nadanej mu właśnie ścieżki.

Wioska nie mogła widzieć od dawna takiego ruchu, jak teraz. Woźnicy ustawiali się w bezpiecznym zadaszeniu, konie przywiązując do belek, zabezpieczając powoli wozy przed kolejnymi stratami. Żołnierze kręcili się po okolicy, czekając na doprecyzowanie rozkazów, zaś kapłani ostrożnie wykładali wszystko wokół studni. Na zadane pytanie Leopold, przywódca kapłanów, zmarszczył brwi i wzruszył ramionami. — Niewiele. Ot, kilkadziesiąt centymetrów. Potrzebujemy stworzyć jedynie krąg mogący zmieścić nas i nasze elementy rytuału w środku — odpowiedziawszy, powrócił do pieczołowitego układania składników na wysuszonej glebie, podczas gdy reszta akolitów pomagała mu, szepcząc i ewidentnie ustalając plan działania. Jedynie Magna odseparowała się od reszty i ruszyła do zapasów, razem z woźnicą szukając tam czegoś.

Posłani przez komtura ludzie zaczęli rozbiegać się i zaglądać z bronią w pogotowiu do kolejnych chat, czasami wynosząc z nich krzesła czy pomniejsze półki. Usłyszał nawet nawoływanie kolejnych kamratów, którzy pomagali wyciągać szafy, stoły i inne elementy domostw, które można było wykorzystać jako barykadę. W międzyczasie podeszła doń Magna, która teraz miała w dłoniach znajome już Constantinowi zawiniątko, będące niczym innym jak chlebem podarowanym przez głowę zakonu Kariili. — Symbolicznie niech każdy z twojej drużyny weźmie kawałek. Wzmocni to z nią więź, a wszakże to w kwestii bogów należy powodzenie naszej misji — powiedziała, odsłaniając bochenek i pozwalając urwać niewielki kawałek Holscherowi. Następnie poszła dalej, mamrocząc pod nosem modlitwy podając kolejnym żołnierzom chleb, błogosławiąc ich.

Nie mam wątpliwości, że będziecie w stanie zapewnić nam bezpieczeństwo. Będę wymagać jednak jednej rzeczy. Pod żadnym pozorem nie przeszkadzajcie nam. Cokolwiek nie będzie się z nami działo, nie możecie pozwolić, aby ktoś z was, bądź coś innego przekroczyło wyznaczony okrąg. Od razu także informuję, że rytuał może potrwać kilka godzin. Nie znam skali tej klątwy, ale może być i tak, że nawet kłos zerwany z domeny Pani Urodzaju nie zadziała od razu cudów — Leopold skończył segregować materiały i podszedł do Constantina, obserwując przy tym Magnę dzielącą się poświęconym chlebem z każdym.

W studni oprócz czarnej jak dziura do piekła otchłani nic nie było. Kamień wrzucony przez żołnierza po jakimś czasie odbił się z echem po wodzie, oznajmiając, że oprócz mrocznej atmosfery nic, przynajmniej na razie, tam się nie kryje. Obchód wsi potwierdził także brak zagrożeń wewnątrz domostw, zaś pozostałości po mieszkańcach śmiało mogły posłużyć za barykady.

W międzyczasie kapłani zaczęli przygotowywać się wstępnie do rytuału. Pierw ułożyli u podstawy studni wieniec z suszonych polnych kwiatów spleciony na drobnych, białych kostkach zwierzęcych. Następnie skroplili to czymś z malutkiej buteleczki i podzielili się resztą. Sabrina zaczęła rozwieszać na drewnianych podporach, poręczy i zadaszeniu pęki suszonych ziół, podczas gdy Isaac nakreślał palcem na kamieniach będących główną częścią studzienki glify, mamrocząc przy tym coś pod nosem. W tym czasie Leopold poprosił o czystą wodę, którą wlał do wiadra. Z małego woreczka rudowłosa kapłanka ułożyła także na obręczy nasiona, które układała w nieznane komturowi kształty. Na końcu chwyciła coś, co przypominało kadzidło, ale nie rozpalała tego jeszcze. Ze wszystkich zebranych materiałów została szkatułka zamknięta na klucz i pękaty mieszek z niewiadomą zawartością.

Magna skończyła rozdawanie chleba, na końcu częstując nim resztę swych pobratymców. Resztę pokruszyła i rozsypała wokół studni, wyciągając na końcu z szyi klucz na łańcuchu. Czekali na pozwolenie Holschera, który teraz mógł rozdysponować swoją brygadą. Musiał zastanowić się także, co z Kayleigh, Gerwaldem, Tertiusem i woźnicami, a także Iskarem, który wyjątkowo dzisiaj był nieobecny. Niespokojny wręcz, nieskupiony na tym wszakże podniosłym wydarzeniu, kręcił się po okolicy, wpatrzony w niebo. Tam zaś powoli Mimbra i Zarul zachodziły już na słońce, mając za chwilę stworzyć spektakl, o którym nie śniło się tutaj nikomu.

Bądź przygotowany na wszystko. Kapłanom nie może spaść włos z głowy — powiedział, podchodząc w pewnym momencie do Holschera. Jego mina zaś gdyby mogła, to byłaby zwiastunem końca. Zmarszczone czoło i ponure spojrzenie nadawało jego łysej glancy iście złowieszczego tonu, a kolejne słowa wychodzące z jego ust tylko to pogarszały. — Kiedy oczy Hyurina zakryją słońce, nawet bogowie mogą się okazać zbyt zajęci, by nam pomóc. Miej to na względzie.

Południowy trakt

123
POST POSTACI
Constantin
Czym stawał się człowiek, gdy pozbawi się go wolnej woli? Pustą skorupą, atrapą istoty zdolnej do przezwyciężenia wszystkiego, co los rzuci jej pod nogi, istoty niemalże doskonałej mimo licznych słabostek. Narzędziem w rękach wielkiej boskiej niewiadomej, czy zwierzęciem, którego całe życie jest podporządkowane tylko i wyłącznie zaspokajaniu najbardziej podstawowych potrzeb? Holscher nawet we śnie nie potrafił zdjąć maski - gorliwego sługi Sakira, gotowego zrobić wszystko w Jego święte imię, prostego poddanego, który dawno już wyzbył się wszelkich ambicji poza podążaniem za Jego głosem - która przez dekady służby stała się bardziej naturalna od jego prawdziwej twarzy. A może w istocie tak było? Może to na jawie oszukiwał samego siebie, gdy twierdził, że jest inaczej? Przecież wierzył w nadaną mu misję, wierzył w słowa, którymi podpierał swoje wyroki. Może Młodzieniec naprawdę zginął bez śladu, a ten dziwny głos, który czasem słyszał w głowie, tak znajomy i obcy zarazem, był jeno echem przeszłości, wiecznie wibrującym w strudzonej głowie rycerza?

Constantin stał z rękoma splecionymi za plecami paręnaście kroków od studni i nieobecnym wzrokiem przejeżdżał po kolejnych, opuszczonych domostwach. Czego właściwie mogli spodziewać się po tym miejscu? Bliskość plugawego miasta magów oczywiście niepokoiła, niebo powoli zachodziło krwistą czerwienią, a wkoło było tak cicho, tak niesamowicie cicho, mimo ciągłego bzyczenia tysięcy much, ucztujących na rozrzuconych po wsi ciałach zwierząt i ludzi. Komtur sam nie wiedział czego oczekiwał. Bandy gnijących ghuli, chcących zgnieść ich w swym pośmiertnym uścisku i ucztować na ciałach poległych? Rogatych demonów rodem z legend, które słyszał jako dziecko?
Może czegoś pomiędzy. Nie wyobrażał sobie nawet, że koniec ich podróży może być spokojny, że ziemia nie opije się krwią upadłych maszkar, a tarcze nie będą wyginać się i pękać pod gradem nienawistnych ciosów.

Cisza była bardziej przerażająca od potyczki; pusta jak śmierć.
- Doskonale. Dziękuję, Leopoldzie. - odpowiedź kapłana przypadła komturowi do gustu, nawet jeśli nie widać było tego po jego strapionej twarzy. Zaraz po tym wykrzyczał kilka rozkazów do swoich ludzi i bez ruchu patrzył, jak rozbiegają się po okolicznych domostwach.
Wynosili szafy, stoły i inne meble, mogące nadać się na barykady, jednak wydawało mu się, że to wszystko za mało. Nieznane zagrożenie urastało w jego umyśle do niepokojących rozmiarów.
Ta bryczka... Muszą zaciągnąć tutaj bryczkę, którą mijali. Każdy, nawet początkujący taktyk, wiedział jaką przewagę w obronie daje prosty tabor.
Przygryzł wargę w zamyśleniu. Co jeśli nie stanie się nic?


Rycerz był tak zaabsorbowany obserwacją coraz to kolejnych wynoszonych z domostw mebli, że zupełnie nie zauważył podchodzącej doń Magny. Drgnął lekko usłyszawszy jej głos i przeniósł na kobietę ciężkie spojrzenie stalowych oczu.
- Oczywiście, stanie się wedle twego słowa. Oby twa pani utuliła nas wszystkich w swym matczynym uścisku... - mruknął, odrywając kawałek chleba. Ostrożnie włożył go do ust i zaczął przeżuwać, jednocześnie modląc się w duchu do Sakira.
Panie, poprowadź dziś me ramię, oczyść umysł i pozwól stanąć na wysokości zadania, by ziemie Keronu, Twojego oddanego lenna, raz jeszcze mogły rozkwitnąć. Daj mym ludziom siłę i odwagę, uwolnij od paraliżującego strachu, albowiem idą dziś za Twym głosem, by w Twoje imię zabijać i umierać. Niech się stanie wedle woli Twojej.
- Teriusie, Gerwaldzie, Kayleigh, Iskarze! Chodźcie do mnie! - przywołał ich gestem dłoni i nakazał, by wzięli chociaż po kęsie chleba podarowanego im przez głowę zakonu Kariilii. Czuł, że felczer będzie kręcił głową, ale wierzył też, że w takiej sytuacji i Gerwald złapie się wszystkiego, co może chociaż uspokoić skołatane nerwy, nieważne, czy wierzył w potencjalne zbawcze działanie chleba, czy też nie.

Constantin spróbował unieść lekko kąciki ust w namiastce uśmiechu.
- Będziecie bezpieczni. Wszyscy tutaj wiemy, że to na waszych barkach spoczywa przyszłość prowincji, jeśli nie całego królestwa. Nic i nikt się do was nie zbliży, tak mi dopomóż Sakir - zaciśniętą w pięść dłoń przyłożył do klatki piersiowej na wysokości serca - Będziemy oczekiwać waszego znaku. Szykujcie się. Zaczniecie gdy ustawimy barykady. - skinięciem głowy odprawił kapłana i z zaciekawieniem podszedł do studni, przy której kręcił się akurat jeden z żołnierzy. Dłoń komtura odruchowo powędrowała w stronę rękojeści miecza. Cisza nieskończenie go niepokoiła. Możliwe, że paradoksalnie poczułby się bezpieczniej, gdyby z odmętów wykopu wyskoczyła na nich jakaś plugawa bestia.
Kamień rzucony przez piechura nie natrafił jednak na nic. Plusk wody odbił się echem od kamiennych ścian studni, by zaraz zniknąć. Czarna otchłań zdawała się być spokojna. Przynajmniej na razie.
Rycerz poprawił chustę nasuniętą na nos i odwrócił się od studni, by omieść wzrokiem plac.

- Wasza trójka! - wskazał stojących nieopodal zbrojnych, wymieniających ze sobą jakieś półsłówka - Cofnijcie się kawałek i zaciągnijcie mi tu bryczkę, którą mijaliśmy. Weźcie ze sobą jednego konia i ustawcie ją tu. - wskazał miejsce dziesięć, może piętnaście kroków na zachód od studni.
- Reszta! Potrzebuję czterech osób do rozładowania naszych wozów. Przerzućcie żywność i zapasy do najbliższej chaty i każcie woźnicom postawić wozy piętnaście kroków na północ i wschód od studni - wskazał miejsca, o których mówił - Chełmy na głowy, tarcze na plecy! Niedługo zaczynamy wartę! Wszyscy bez zajęć; wybebeszajcie okoliczne chałupy! Chcę widzieć tu każdy stół, szafę, komódkę, nawet cholerne krzesła, jeśli będzie trzeba. Okopujemy się, panowie! - zamachał ręką nad głową, by pogonić wszystkich do roboty, samemu zaś rozglądał się po okolicy i liczył. Miał nadzieję, że ci biedni chłopi nie zabrali ze sobą zbyt wielu mebli, gdy uciekali przed zarazą.
- Ty, Kayleigh, oczywiście zostań. Odpocznij i nabierz sił; kto wie, czy od twojej magii nie będzie zależało nasze życie? - skinął kobiecie głową i splótł dłonie za plecami. Z zadowoleniem obserwował swoich ludzi, sprawnie wykonujących powierzane im zadania.
Według raportów, wieś miała być kompletnie opustoszała. Doskonale, mają więc czas na przygotowania.


Dwa wozy i bryczka, co pozostawia jedną stronę do zapchania tylko i wyłącznie meblami. Okopywał się, jakby szykowali się na małe oblężenie, ale, w gruncie rzeczy, nie wykluczał tego. Możliwe, że oczyszczający rytuał przyciągnie tutaj zło, o którym nawet mu się nie śniło. Wtedy zaś będą potrzebowali każdej piędzi stali i każdej drzazgi na jaką ich stać. Ich zapasy uszczupliły się przez podróż i wypadek z ogniem, więc nawet w razie zniszczenia, bądź poważnego uszkodzenia wozów, najpewniej dadzą sobie radę, upychając je po jukach.

Południowa część niewielkiego placu była najkrótsza, z chałupami wyrastającymi może o trzydzieści kroków od studni. Było to o tyle niepokojące, że w razie zagrożenia nadciągającego z tamtego kierunku, będą mieli najmniej czasu na reakcję, ale Holscher wierzył, że ciasno stawiane budynki same w sobie będą stanowiły swego rodzaju przeszkodę. Podczas, gdy jego ludzie znosili meble pod studnie, a kapłani powoli szykowali się do rytuału, Constantin ruszył w stronę intrygujących go domostw i dokonał małego obchodu. Tylko dwie uliczki, choć nazwanie tak błotnistych ścieżek, utwardzonych krokami pokoleń wieśniaków było mocnym eufemizmem, ciągnęły się dalej, w stronę pól. Dwie pozostałe prowadziły do niewielkich zielonych przestrzeni między chałupami i zabudowaniami gospodarczymi. Zastanawiał się, czy większe z podwórzy nie nadawałoby się na miejsce dla koni, choć obawiał się przed zostawieniem ich samopas. Jeśli zostaną zabite, droga do domu okaże się niesłychanie wymagająca.
Niezadowolony przeczesał sobie włosy dłonią. Kilka siwych nitek pozostało mu między palcami.
Nie miał pojęcia, jak ugryźć kwestię zwierząt. Nie ma dla nich miejsca wewnątrz ich niewielkiej barykady; wizja rumaków panikujących za plecami żołnierzy jawiła mu się jako najstraszniejszy z koszmarów. Chaos to rychła porażka. Chaos śmierć.


Niepocieszony wrócił pod studnię. Strona południowa jawiła mu się jako mniejsze zagrożenie, niż przed paroma minutami, jednak kwestia zwierząt na razie pozostawała bez rozwiązania. Magna kończyła akurat rozsypywać pokruszony chleb wokół studni. Holscher uniósł dłoń, widząc jej pytający wzrok.
- Odpocznijcie chwilę, pokorni słudzy Kariilii. Nie wiemy, czego się spodziewać, wolę więc przygotować się na najgorsze... To zaś najpewniej trochę zajmie. Posilcie się, napijcie, wznieście modły do Pani Urodzaju... Dziś, jak nigdy wcześniej, potrzebujemy jej wstawiennictwa.
Przymknął na moment oczy. Gdzieś między martwymi polami mógł znajdować się jakiś spichrz, czy inny budynek gospodarczy... Może tam znalazłoby się miejsce dla tych biednych zwierząt? Były zbyt ważne, by pozostawiać ich żywot losowi. Zresztą, tam woźnice mogliby zostać z nimi i uspokajać je w razie potrzeby.


Z rozmyślań wyrwał go głos Iskara. Inkwizytor wyglądał dziś jak cień dawnego siebie; ponury jak skazaniec na szafocie, a przy tym dziwnie nieobecny. Na moment stał się człowiekiem, puszczając w niepamięć obraz świętego golema, ukutego ze stali kolosa, kąpiącego się w krwi niewiernych i niedoskonałych istot.
- Zdaję sobie z tego sprawę, Iskarze. Możesz być pewien, że zrobię co mogę i postawię na szali wszystko co mam, by zapewnić im bezpieczeństwo. - Holscher zdawał się być nieporuszony złowieszczością słów, które padły z ust inkwizytora. Dziś to Constantin górował nad nim duchem, spełniając swój obowiązek przywódcy.
- Mamy stal, bełty i święty ogień w naszych żyłach - komtur uśmiechnął się lekko, kładąc dłoń na ramieniu olbrzyma.
- Dziś my, prości ludzie, pokorni słudzy naszych bóstw, napiszemy historię! Pod ich okiem, bądź sami. Nic nas nie zedrze, albowiem staniemy jak skała twardo i zdecydowanie, jako pierwszy bastion światła w tych mrocznych czasach! - choć zaczął mówić do Iskara, to jego głos prędko nabrał mocy, a spojrzenie szukało innych drużynników. - Nasze miecze i tarcze, kusze i bełty, nasz pot i odwaga mogą zadecydować dziś o przyszłości Keronu! Bądźmy więc silni, ludzie! - odstąpił o krok od Iskara, patrzył po żołnierzach.
- Dla naszych rodzin! Dla naszych bogów! Dla naszej z i e m i! Dla nich bądźmy gotowi na wszystko, a świat na zawsze zapamięta tę garstkę śmiałków, która zgniotła plugawą klątwę. Każdy z was będzie n i e ś m i e r t e l n y, wiecznie żywy w pamięci wdzięcznego ludu! Nie zawiedziemy ich! Przyniesiemy oczyszczenie! - wykrzyczał, unosząc w górę zaciśniętą pięść. W jego stalowym spojrzeniu tlił się najświętszy ogień; pasja. Holscher potrafił mówić, ale wiedział też, kiedy należy działać. Wozy znalazły się na miejscu, bryczka również.
- A teraz, do roboty! Najcięższe meble w pierwszej kolejności ustawić na południe od studni, tam gdzie brakło wozu. Resztą łatamy dziury. Barykada, poza wozami, ma być wysoka co najmniej do pasa. - klasnął dwa razy, odsyłając wszystkich do ich zadań. Dla Iskara miał jednak inne plany.

- Ty, bracie, weźmiesz konia i poszukasz spichrza, czy innej stodoły między polami. Potrzebujemy miejsca do przechowania zwierząt, sprawdź, czy się nada. A jeśli nie, to czy da się zrobić cokolwiek, by ten stan rzeczy zmienić. Pamiętaj, liczy się czas.

Miał dwudziestu zbrojnych do rozdysponowania, wliczając w to siebie. Przy każdej stronie barykady miało więc stanąć trzech piechurów i jeden, będący o krok za nimi kusznik. Wciąż nieco obawiając się bliskości południowych zabudowań, postanowił, że stanie tam też Iskar, gotowy wesprzeć żołdaków tak swoją nieludzką siłą, jak i inkwizytorską magią. Z Tertiusem mieli znaleźć się po przeciwnych stronach studni, Kayleigh zaś chciał umiejscowić od północy, tak, by miała doskonały widok na niemalże cały placyk. Nie wiedział, jak zaznajomiona była z magią ofensywną, ale liczył dziś na nią. Gerwalda chciał poprosić, by trzymał się jak najbardziej wewnątrz kordonu, będąc w gotowości na wypadek, gdyby jego zdolności miały się przydać.

Póki co, pomagał swoim ludziom w prędkim stawianiu barykady. Wraz z piechurami przenosił kolejne meble, jednocześnie ciągle mając baczenie na postęp prac. Czekał na Iskara i jego, niech Bogowie pozwolą, dobrą nowinę. Wiedział, że niedługo przyjdzie czas na przywdzianie resztki zbroi i rozpoczęcie rytuału. Niezdrowe podniecenie rozgrzewało jego zdrętwiałe od zimna członki.
Obrazek

Południowy trakt

124
POST BARDA
Chleb, którym poczęstowała wszystkich wokół Magna wbrew takiej długości, jaką przebył na wozie nadal był świeży i przyjemny w smaku. Wszyscy żołnierze i zawezwani do boku Constantina ludzie także urwali kawałek, jedząc w milczeniu bądź odmawiając cicho modlitwy do Sakira, bądź Kariili. Gdy ten swoisty rytuał uspokojenia skołatanych dusz został zakończony, piechurzy poczęli wypełniać rozkazy od swego dowódcy – ktoś poszedł po pozostawioną na drodze bryczkę, woźnicy z wolnymi ludźmi przenosili pozostałe zapasy do jednej z chat, a wkrótce oprócz mebli i wozy zostały zaprzęgnięte do ochrony. Niedługo cały plac został zabarykadowany meblami, których uciekający mieszkańcy wsi nie zabrali ze sobą.

Kayleigh niepocieszona niemocą, w jakiej postawił ją Constantin, oparła się o jedną z chat, przyglądając wszystkim wokół. Kapłani, gdy skończyli własne przygotowania, zgromadzili się w kółku, odmawiając jakieś modlitwy, zaś wszyscy, którzy skończyli przygotowania kręcili się i poprawiali co chwila okopy. Holscher widział, jak spora część z nich mamrocze coś pod nosami, łapie się za insygnia Sakira i generalnie jest dosyć zniecierpliwiona oraz jednocześnie przestraszona. Woźnicy, którzy zakończyli przygotowania stali niepewnie, mając zapewne w świadomości własną niemoc i nieprzydatność na tym etapie podróży. Gerwald siedzący w cieniu jakiegoś domku segregował medykamenty, zerkając tylko ponuro to na studnię, to na komtura.

Mamy, owszem. Po prostu bądź przygotowany na więcej, niż myślałeś — rzucił Iskar, ciągle niepocieszony. Faktycznie, zmartwienie na jego obliczu dawało mu jakiś ludzki wyraz, jednak wprowadzało także w konsternację oraz strach okolicznych żołnierzy. Jeśli ktoś taki jak Salztein jest zaniepokojony, to czego oni mają się spodziewać?

Stojąc obok podczas jego przemówienia, inkwizytor uśmiechnął się półgębkiem, ale nie reagował więcej. Jego żołnierze zaś wręcz przeciwnie, zbierając się wokół dowódcy, szemrali, a na ich twarzach pojawiała się pewność siebie i determinacja. Część wykrzykiwała za rodziny!, część za Sakira!, część po prostu wydawała z siebie okrzyki i biła się po piersi, tupała i unosiła wzorem Constantina pięść w powietrze. Tego było im trzeba, zagrzewającej przemowy, która zmyje z nich wątpliwości.

Iskar bezzwłocznie wyruszył na jego znak, zaś końcowe przygotowania zawrzały z ponowną werwą. Szybko większość osób ustawiła się na swoich pozycjach, gotowa do walki i ochrony kapłanów nawet za cenę własnego życia. Constantin widział, że jego ludzie się żegnają. Część wyciągała chusty, monety i inne bibeloty, które prawdopodobnie były związane z ich domem. Kayleigh stanęła na północy, Tertius obstawił wschód, zaś Constantin zachód. Pozostała jedynie kwestia ulokowania woźniców oraz dokończenia własnych przygotowań. Żołnierze ustawieni na swoich pozycjach wyciągnęli bronie, kusznicy za nimi wedle rozkazów Holschera – jedyny krasnolud już wcześniej przygotował sobie mały podest, aby mieć lepszy widok na plac. Stanął na północnej części.

Iskar wrócił po jakimś czasie z dobrymi nowinami — mogli przenieść konie do leżącej na południu opuszczonej obory. Jeśli Constantin oddelegował do tego zadania parę osób, w jakieś pół godziny uwinęli się z zadaniem, wracając, łącznie z Salzteinem, na swoje miejsca.

Leopold, lider kapłanów, odchrząknął głośno, zwracając uwagę zebranych na siebie. W tym czasie Isaac sięgnął po woreczek, który rozsznurował i zaczął rozsypywać zawartość — pył niewiadomego pochodzenia — okręgiem wokół studni, zamykając kapłanów w środku. — Cokolwiek by się nie działo, NIE WOLNO nikomu i niczemu przekroczyć linii popiołu. Cokolwiek działoby się z nami, musicie nas zostawić aż do końca rytuału. Dzisiaj składamy nasze życia na dłonie Pani Urodzaju i jeśli taka będzie jej wola, to Usal nas zabierze do jej łona — powiedział, po czym skinął na Sabrinę i Magnę.

Rudowłosa kapłanka ostrożnie odpaliła kadzidło trzymane w dłoniach, zaś Magna wyciągnęła z szyi kluczyk, którym ostrożnie otworzyła skrzynkę przytaszczoną z nimi. Uchylając wieczko, kapłani jednogłośnie odprawili krótką modlitwę do Kariili, zaś jej wybranka chwytając za jedwabną chustę, uniosła nad siebie kłos. Wszyscy na chwilę skupili się na artefakcie, który nawet tutaj emanował boską energią. Kłos lśnił złotym, intensywnym kolorem i zdawał się napawać serca wszystkich niewysłowioną nadzieją. Wszyscy, razem z Iskarem wiedzieli, że Kariila nad nimi czuwa.

Magna ostrożnie położyła boskie narzędzie do wiadra z czystą wodą, zaś Isaac uniósł je i powiesił na obręczy, gotując je na spuszczenie do środka. Sabrina w tym czasie obeszła cały zewnętrzny i wewnętrzny okrąg, odmawiając coś niezrozumiałego dla Constantina i okadzając okolicę. Zapach kadzidła przywodził na myśl pola w rozkwicie, wiosnę w powietrzu i stare dobre czasy dla królewskiej prowincji. Gdy skończyła i odłożyła kadzielnicę, ona, Magna i Leopold stanęli w trzech rogach — trzech kierunkach świata. Isaac z wyraźnym skupieniem zaczął natomiast opuszczać wiadro, zaglądając co i rusz do środka. Holscher usłyszał w końcu delikatne pluśnięcie, a kilka sekund później po skinięciu kapłan oddalił się dwa kroki do tyłu na swoją pozycję.

Cała czwórka zaczęła odprawiać modlitwy w czymś, co wydawałoby się być wyjątkowo starym kerońskim językiem, powoli opuszczając swoje ciała na kolana. Tam przymknęli oczy i wkrótce ich modły zaczęły być powtarzalne, z jednym słowem, które potrafił wychwycić komtur. Kariila.

Słońce na nieboskłonie zostało w pełni przesłonięte przez Mimbrę i Zarula, zostawiając wokół czerwoną poświatę, mrok zachmurzonego nieba i nagłe uczucie ciarek na plecach. Przez twarze niektórych uczestników przemknął strach i coś jeszcze, czego mężczyzna nie potrafił odróżnić.

Oprócz skandów kapłanów wokół panowała przerażająca cisza obijająca się o uszy.

Południowy trakt

125
POST POSTACI
Constantin
Holscher widział niepokój swoich ludzi. Wydawało mu się, że doskonale ich rozumie; nie ma nic gorszego od ciszy przed burzą, tej przerażającej pustki przed nadejściem wielkiej niewiadomej. O ileż lepiej czułby się, gdyby stanęła naprzeciw niego jakaś mała armia, gdyby tylko mógł ocenić jej liczebność i głowić się nad rozwiązaniem tej, jakże krwawej, łamigłówki, miast tkwić w próżni, będąc ślepym i głuchym na potencjalne zagrożenie, które może, ale nie musi się pojawić. Doświadczenie i realistyczne spojrzenie na świat, kazało mu oczywiście szykować się na najgorsze.
Spojrzał na niepocieszoną Kayleigh, opartą o jedną z chat. Rozłożył ręce, ale nie silił się na dalsze uargumentowywanie swojej decyzji. Uważał, że postąpił słusznie, zważywszy na to, jak ważną i męcząca rolę kobieta odgrywała w czasie poszukiwań tego potwornego miejsca. I tylko to się liczyło.
Barykady powoli rozrastały się do zadowalających Constantina rozmiarów. Sam pomógł z kilkoma meblami, nie mogąc ustać w miejscu. Czuł na sobie ponure spojrzenie Gerwalda i nie mógł nie zastanawiać się; czyż nie tak czują się czasem rodzice? Uchronił go od śmierci, na którą zasłużył sobie swoją skrajną nieodpowiedzialnością i nieświadomym sabotażem… Pozwolił mu wybrać życie, za cenę, choćby jeno powierzchownej, zmiany swoich przekonań. Felczer powinien być mu wdzięczny… Ale Holscher nie oczekiwał wylewnych podziękowań; wystarczy mu, jeśli nie obudzi się nagle martwy, z poderżniętym gardłem, czy innym nożem w plecach. To doprowadziłoby go do prawdziwej pasji. Byłby wściekłą zjawą.


Słowa Iskara skwitował krótkim kiwnięciem głowy, by zaraz przejść płynnie do przemowy, którą chciał pokrzepić na duchu swoich ludzi. Wiedział, że zmiana aparycji wielkiego Inkwizytora nie wpływała dobrze na morale żołnierzy. Salztein był wszak niemalże uosobieniem idei Zakonu, postacią tak gigantyczną i potężną jak potęga samego Sakira, a przy tym bez reszty mu oddaną. Jeżeli ktoś taki, fanatyczne wynaturzenie idei prastarego herosa, wydawał się zaniepokojony, to jakie myśli wywołuje to u reszty? Należało bezzwłocznie zażegnać ten kryzys. Słowa same spływały z ust komtura, a jego pełne ognia spojrzenie nie omijało ani jednej zebranej na placu twarzy. Może to Sakir pobłogosławił jego język tak, by mógł agitować w Jego imię i zagrzewać ludzi do walki za jedyną słuszną ideę… A może to lata studiów prawa i teologii oraz dziesiątki, jeśli nie setki godzin nauki sztuki retoryki?
Constantin widział, że nawet Inkwizytor zareagował jakoś na jego słowa, choć wolał nie zagłębiać się zbytnio w naturę tego półuśmiechu. Widział też ogień, który po raz kolejny udało mu się zaprószyć w sercach prostych żołnierzy, i sam czuł jak coś rozgrzewa mu żyły. Miast strachu i zwątpienia ich oblicza wyrażały teraz pewność siebie i ognistą determinację. Ich podekscytowane okrzyki, tupanie i unoszone ku niebo pięści sprawiały, że Constantin niemalże rósł w sobie. Czuł się na miejscu… Czuł się gotowy.

Komtur patrzył przez krótką chwilę za galopującym przed siebie Inkwizytorem. Miał szczerą nadzieję, że niedługo wróci tu z dobrymi wieściami. Potrzebowali tego budynku, by schować zwierzęta i cywilów. Jego brak stanowiłby niemały problem.
W międzyczasie, końcowe przygotowania zawrzały z ponowną werwą. Żołnierze stawali na swoich pozycjach, jeden krasnolud przygotował sobie nawet niewielki podest, by być w stanie strzelać ponad barykadą. Holscher pokiwał głową; wyglądało to… Dobrze.
Sam ruszył więc w stronę swojego rumaka i sięgnął do juków po stalowy, zamykany hełm, który zaraz też nasunął sobie na głowę. Jego znajomy ciężar dziś wydawał się być wyjątkowo na miejscu. Nie ograniczał, nie męczył… Przynajmniej na razie. Nie zamykał jeszcze klapy, wiedząc, że nie ma powodu, by tkwić w puszce choćby sekundę dłużej, niż trzeba. Ściągnął z konia tarczę, którą na razie przypiął do rzemienia na plecach i poklepał Strzałkę po pysku. Artefakt podarowany mu przez króla trzymał w małej sakiewce przy pasie. Miał nadzieję, że nie będzie zmuszony go użyć, aczkolwiek nie mógł pozbawić się tej możliwości.


Holscher stał oparty o ścianę jednej z chat i rozglądał się uważnie po okolicy, gdy w końcu powrócił Inkwizytor. Komtur aż klasnął w dłonie, usłyszawszy przyniesione mu wieści, i bezzwłocznie oddelegował woźniców, wraz z kilkoma żołdakami, do zapędzenia tam koni. Cywile mieli zostać ze zwierzętami i mieć na nie baczenie, żołnierze, oczywiście, niezwłocznie wrócić na plac. Wszystkie elementy układanki powoli trafiały na swoje miejsce. Gdy ta ostatnia sprawa zostanie rozwiązana, rytuał będzie mógł się rozpocząć. Rycerz wrócił do kręgu barykad na środku placu. Czuł jak świerzbi go dłoń; jakże chciałby już dobyć miecza! Zobaczyć naprzeciw czego przyjdzie mu stanąć! Nic tak nie boli, nic tak nie niszczy jak niewiedza.

W niespełna pół godziny później, wszystko było na swoim miejscu. Constantin skinął głową na kapłana, a ten odchrząknął i powiedział swoje.
- Nie obawiajcie się niczego; jesteście dziś w dobrych rękach, tak waszej Pani… Jak i tej niezłomnej gromady! – zakrzyknął, raz jeszcze spoglądając po żołnierzach, stojących w pobliżu przydzielonych im pozycji. – Nikt i nic was nie tknie, póki choć jeden z nas stać będzie na nogach! Mamy dziś Sakira i Karillię po naszej stronie! Zwyciężymy! – po tych słowach zamilkł, by z zainteresowaniem przyglądać się działaniom kapłanów.
Błogosławiony Kłos z dominium bogini urodzaju, błyszczał nieopisywalnym światłem. Holscher czuł, że stoi oto przed nieopisywalnym pięknem i dobrem, a jego serce zabiło mocniej, gdy wzruszenie ścisnęło mu gardło. Ponad połowę życia spędził w brudzie i bólu, postawiwszy gruby mur między sobą, kimkolwiek by ta osoba nie była, a światem zewnętrznym. Teraz, na krótką chwilę, pojawiła się w tej skale wyrwa, a pojedyncza łza pociekła po jego suchym, umęczonym policzku. Przycisnął zaciśniętą w pięść dłoń do piersi. Wiedział, że z radością mógłby dziś oddać życie.
I to wcale nie za królestwo, nie za rodzinę, czy ziemię, o której tyle mówił. Możliwe, że nawet nie za płomień Sakira, któremu podporządkował prawie całe swoje życie. Zginąłby dziś, walcząc o ciepło i piękno, które przed chwilą zobaczył, gdyż czuł, że było ono tego warte.
Patrzył przez chwilę na kapłanów, nim w końcu oderwał wzrok i ruszył na swoje miejsce. Jego spojrzenie znów było zimne jak stal i jeno niewielki czysty ślad na brudnym od pyłu policzku, stanowił świadectwo chwili słabości.


Niebo zachodziło krwistą czerwienią. Księżyce spotkały się i przysłoniły słońce. Pokręcił głową, nie wierząc w taki zbieg okoliczności. Jeśli wdepnęli w rozgrywki Bogów, to… Oby ci stojący po ich stronie wyszli z tego obronną ręką.
- Pełna gotowość! Miecze w dłoń, napiąć kusze! P a m i ę t a j c i e, Bogowie są z dziś z nami! – krzyknął, samemu dobywając miecza. Zdawało mu się, że rubin w jego rękojeści, symbol statusu i władzy Holschera jako komtura najpotężniejszego zakonu na kontynencie, błyskał teraz trupiobladą czerwienią. Najpewniej było to złudzenie, powodowane zaćmieniem i autosugestią, ale… Constantin mógłby przysiąc, że ostrze jeszcze nigdy tak dobrze nie leżało mu w dłoni.
- Czegokolwiek nie rzuciłaby na nas ta splugawiona ziemia… Jesteśmy! Na! To! Gotowi! – walczył jak mógł z przerażającą ciszą, która wypełniała ten ponury plac. Nie dopuszczał do siebie nawet cienia strachu, czy wątpliwości.
Obrazek

Południowy trakt

126
POST BARDA
Przygotowania zostały zakończone – wokół stanęła prowizoryczna palisada, po trzech żołdaków z każdej strony plus jeden kusznik. Constantin stanąwszy po lewej, miał po prawicy Kayleigh gotową do obrony, zaś po lewicy Iskara stojącego nieruchomo i wpatrującego się w budynki z dłonią na rękojeści morgenszterna. Za plecami oczekiwał na zwrot wydarzeń Tertius. Gerwald tuląc medykamenty i rozglądając się nerwowo stał niedaleko kapłanów, pilnując, by nie nadepnąć na krąg z popiołów, który oddzielał ich wszystkich od kapłanów wykonujących rytuał.

Cisza dzwoniła wszystkim po uszach i gdy tylko Holscher przestawał mówić, a pojedyncze skandy umilkły, denerwujące uczucie niepokoju wstępowało w kolejnych żołnierzy. Przestępowali z nogi na nogę, pociągali nosami i drapali się po karku, rozglądając czujnie. Nie pomagało sytuacji zaćmienie, które w całości zasłoniło słońce, oblewając okolicę krwawym całunem półmroku. Constantin mógł ujrzeć na twarzy Iskara cień, gdy wpatrywał się prosto w niebo nawet nazbyt intensywnie, niż powinien.

Przez krótką chwilę słychać było jedynie modlitwy kapłanów, gdy coś je nagle zaburzyło.


Muzyczku


Klęczący na kolanach Sabrina de Fond oraz Isaac Neister skulili się mocniej, zauważalnie załamując głosy. Szybkie spojrzenie na ich twarze wystarczyło, by ujrzeć lejący się z nich pot i grymas bólu. Mimo tej nagłej niedogodności nie przerywali modlitwy, chociaż w oczach Magny i Leopolda dało się ujrzeć niepokój.

Zaraz po kapłanach Kayleigh nagle oparła się o ramię jednego z żołnierzy, cichutko jęcząc i ścierając pot z czoła. Jej twarz była zaczerwieniona i podobnie do reszty, wyglądała tak samo jakby dostała gorączki. Na pytanie jednego z żołnierzy, czy wszystko w porządku odpowiedziała, że owszem. Przyjęła jednak mokrą szmatkę od Gerwalda, kładąc ją sobie na czoło, a własny płaszcz rozpinając do granic możliwości, odsłaniając także szyję i dekolt.

Zachowanie Iskara także się zmieniło. Chociaż trzymał się twardo, widać było, że także jest z nim coś nie tak. Rozglądał się nerwowo wszędzie, zbyt często zerkając na górę, a potem na kapłanów i z powrotem. Ocierał co chwila pot z czoła i także w miarę możliwości odchylił kołnierze. Trzech żołnierzy, z czego jeden był przy Holscherze, drugi przy Tertiusie, a trzeci przy Iskarze, także nagle zasłabło, chociaż nie było to coś wyjątkowo silnego.

Każdy z nich przyjął z wyjątkową ulgą mokry okład, nawet Salztein.

Minęła pierwsza godzina, podczas której siedmioro nieszczęśników wyglądało na mocno zdezelowanych. Sabrina i Isaac brzmieli i wyglądali, jakby tylko resztką bożej opatrzności trzymali się na kolanach – a także dzięki wsparciu Magny i Leopolda, którzy chwycili ich za dłonie, nadal wypowiadając powtarzające się słowa modlitwy.

Gdy dotknęli czołami skażonej ziemi, niebo rozświetliło się nagle; jednocześnie do uszu obrońców dotarł grzmot, gdy błyskawica przecięła chmury tuż nad nimi. Na ich głowami zaczęła kotłować się biała chmura o różowych końcówkach, z której co jakiś czas wokół nich pojawiały się kolejne gromy. Zjawisko kotłowało się wedle oceny komtura bezpośrednio nad nimi... bezpośrednio nad studnią.

Przy kolejnej błyskawicy, która uderzyła w jeden z budynków na południu, stawiając go w płomieniach, z północy wszyscy usłyszeli głośne ujadanie, przeraźliwe wycie, będące tak nienaturalnym, jak to tylko możliwe. Szybko stojący na północnej flance krzyknęli, gdy spomiędzy alejek i z dachów wylazły ghule – wysokie postacie idące na dwóch bądź na czterech łapach, o nienaturalnych proporcjach - wydłużone ręce i dziwnie poskręcane szczęki nadawały im upiornego wyglądu... na spółkę z ropniami, otwartymi ranami i smrodem zgnilizny, który czuć było aż tutaj. Wyły przeciągle, zagłuszając nieco modły kapłanów, którzy jednak bez zająknięcia, pomimo problemów ciągle odprawiali rytuał.

Było ich dziewięć - dwa wyszły z lewej i prawej alejki, kolejno za nimi ciągnął się jeden osobnik. Trzy dodatkowe schodziły właśnie z dachów prosto na środek, gdzie stali żołnierze, gotowi do wykonania rozkazów Constantina.

Burza nad głowami zebranych przybierała na sile, razem z głosami kapłanów.

Spoiler:

Południowy trakt

127
POST POSTACI
Constantin
Cisza nigdy jeszcze nie była tak głośna. Wszyscy stali na swoich pozycjach, gotowi do boju, który mógł, ale nie musiał nastąpić. Stal coraz bardziej ciążyła w dłoniach, niepokój narastał. Sekundy dłużyły się niezmiernie, ale zdawało się, że nie działo się nic. Towarzyszył im jedynie szelest kapłańskich modłów i irytujące bzyczenie much, które czasem dawały spokój padlinie, by pomęczyć żyjących. Mógłby coś mówić, ale ile jeszcze słów z siebie wyrzuci? Na jak długo i na ile skutecznie byłby w stanie odepchnąć od nich tą paskudną pustkę?
Niebo zalewało się krwią, której nie przelali. Robiło się coraz ciemniej, nastawał półmrok charakterystyczny dla zmierzchu, do którego przecież w teorii wciąż było im stosunkowo daleko. Komtur rozglądał się uważnie, starając się nie dać po sobie znak, że ogólna nerwowość udziela się i jemu. Kątem oka dostrzegł cień na twarzy Iskara, który patrzył w niebo, jak ofiara rozbójników w grot kuszy, mierzącej jej między oczy. Holscher przełknął ślinę i przymknął na moment oczy.
Nieważne, jak źle by się nie działo. Dziś tutaj zwyciężą.


Głosy kapłanów zdawały się łamać. Poruszony, chciał obrócić się od razu, ale wiedział, że nie może pozwolić sobie na nerwowe ruchy. Ostrożnie więc zerknął w stronę ich wybawców i zacisnął usta w wąską kreskę. Coś się działo… Coś złego. Sabrina i Isaac skulili się w sobie, a pot lał się po ich wykrzywionych bólem twarzach. Czy tak właśnie wyglądały modły do bogini urodzaju? Strach w oczach Magny i Lepoloda zdawał się temu zaprzeczać.
Wytrzymajcie, na Bogów... W was leży cała nasza nadzieja. – zacisnął palce na rękojeści miecza tak mocno, że aż mu kostki zbielały. W duchu modlił się cicho do swojego Patrona.
Bogowie jednak mieli dla niego w zanadrzu jeszcze kilka nieprzyjemnych niespodzianek. Zaraz po kapłanach, dziwna słabość dopadła Kayleigh. Kobieta musiała oprzeć się o ramię jednego z żołnierzy, by ustać na nogach. Choć komtur stał kilkanaście kroków od niej, nie mógł nie dostrzec zmiany w jej aparycji. Zdawała się być rozogniona. Ze strzępków rozmów, które dolatywały do jego uszu, słyszał, że robi dobrą minę do złej gry, ale…
Czyżby odczuwali właśnie pokłosie boskich potyczek, toczonych nad ich głowami? Czy to przeciwnicy Karillii i Sakira sprawiają, że dotyka ich ta nagła słabość? O jak wysokie stawki właściwie toczy się ta gra?
Inni również podupadali na siłach. Nawet… Iskar. Choć stał nadal prężny jak skała, to nerwowo rozglądał się na wszystkie strony, niczym szaleniec z miejskiego rynsztoka. Jego wielkie czoło zrosił pot. Bogowie, najważniejsze elementy układanki się sypią.
Sakirze, daj im siłę, by przezwyciężyć trapiącą ich klątwę. Potrzebujemy dziś każdego z nich. – ileż warte są modły w takiej chwili? Pieśni Zakonne kazały wierzyć, że modły, w istocie, mogły odmienić losy wojen i potyczek. Ba, pamiętał wszak doskonale balladę o świętej Ismeldzie. Niestety, pamiętał też, że uczeni spierali się, czy opiewana bitwa miała w ogóle miejsce.
Z doświadczenia zaś wiedział, że o wiele lepiej polegać na szybkim myśleniu i sile własnych rąk.
Modlił się niemal bez przerwy, tak wyuczonymi formułkami, jak i własnymi słowami. Wszystko, byle odrzucić od siebie myśl o tym, że Bogowie, w istocie, wcale nie muszą być dziś po ich stronie.
- Dziękuję, że z nami jesteś, Gerwaldzie. Dobrze się spisujesz. Kayleigh! Iskarze… Reszto! Jeśli czujecie się źle, możecie na chwilę usiąść, odpocząć. Póki co nic się nie dzieje. – nie podobało mu się to, ale nie mógł kazać im wszystkim tkwić bez przerwy w gotowości. Nawet będąc w pełni sił, taki stan prędko męczył.


Mijały kolejne minuty. Towarzyszyła im cisza, szepty modlitw i pojedyncze jęki z bólu. Czuł jak poci się pod zimną stalą hełmu.
W pewnym momencie, gdy napięcie zdawało się być nie do wytrzymania, Constantin zaczął skandować Pieśń. Pierwszą, jaką przyszła mu do głowy. Jego zimny, zachrypnięty głos potrzebował kilku chwil, by nabrać odpowiedniej barwy. Z pewnością nie był dobrym śpiewakiem, ale nie to się w tej chwili liczyło. Doniosłość głosu, prostota psalmu, to było ważne.


Sakir światłem i zbawieniem moim:
Kogóż mam się lękać?
Sakir tarczą mego życia:
Przed kim mam się trwożyć?


Kolejne, słabe głosy dołączały do niego w tej kościelnej harmonii, by spleść się w jeden. Może któryś z jego podopiecznych miał Głos, który rozniecał w nutach ogień? Constantin tego nie wiedział, nie pamiętał. Był świadom tylko tego, że na razie toczyli wojnę z ciszą i chorobą.

Gdy na mnie nastają złośliwi,
by zjeść moje ciało,
wtenczas oni, wrogowie i nieprzyjaciele,
chwieją się i padają.


Prawie wszyscy w obrębie barykad dołączyli się do wyśpiewywania psalmu. Zdawali się czekać na kolejną zwrotkę, coraz głośniej i pewniej wyrzucając z siebie kolejne słowa.

Chociażby stanął naprzeciw mnie obóz!
Moje serce bać się nie będzie!
Choćby wybuchła przeciw mnie wojna!
Nawet wtedy będę pełen ufności!


Tak też śpiewali, jak jeden mąż, na moment odpychając od siebie widmo niepokoju. Nastawały kolejne zwrotki, a po nich kolejne psalmy. Jedne głosy, tych tkniętych klątwą, były słabsze, chwiały się, ale nie milkły. Tak jak żołnierze, i one były gotowe stanąć na wysokości zadania.

Holscher nie mógł nie zaważyć, że czas zdecydowanie nie działał na ich korzyść. Udało się utrzymać ludzi w pionie, ale choroba nie odpuszczała. Zdarł sobie niemal gardło od śpiewu, miecz wbiwszy w ziemię przed swoimi nogami. Byli jak przepity chór w kaplicy, a nie żołnierze w polu… Do czasu.
Zdawało się, że kapłani dotarli w swych modłach do ważnego punktu. Dotknęli czołami skażonej ziemi, a niebo nad nimi rozświetliło się nagle. Błyskawica rozjaśniła półmrok, a grzmot który po tym nastąpił zagłuszył wszystkie głosy. Ponad nimi formowała się biała chmura o różowych końcówkach i pluła co jakiś czas gromami. Kolejna ingerencja Bogów?


Błyskawica uderzyła w jeden z budynków na południu. Chata momentalnie stanęła w płomieniach, ale nie to było w tej chwili największym problemem. Z północy do ich uszu nadeszło głośne ujadanie, przeraźliwe wycie, które mroziło krew w żyłach. Holscher wiedział, co to znaczyło i zapłakał niemal z radości. A więc wreszcie nadeszła ta chwila!
- Wszyscy na nogi, pełna gotowość! Chusty na twarz, kto jeszcze tego nie zrobił! – momentalnie wyrwał miecz z ziemi i opuścił wizjer na oczy. Ghule. Jak wiele? Szły od północy, należało działać szybko. Wiedział, że smród zgnilizny, potrafił rozkojarzyć nawet bardzo doświadczonych wojowników. W ferworze bitwy łatwo jest się zapomnieć i omyłkowo wciągnąć powietrze przez nos.
Klepnął w ramię kusznika, któremu przypadła pozycja przy jego flance i wskazał mu północne barykady.
- Jeszcze dwie kusze na północ! Ty i ty. – wskazał na kusznika przy Tertiusie – Strzelać bez rozkazu! Celować w łby! – ruszał barkami, nie mogąc się doczekać starcia, którego sam, jako dowódca, powinien przecież unikać. Manewry na tak ograniczonej przestrzeni wydawały się śmieszne, ale nie wiedział jak dobrzy byli kusznicy. Parę metrów mniej i łatwiejszy kąt do strzału mogło sporo zmienić.
- Gdy podejdą bliżej, urżnąć im łby! Rozczłonkować! PRZEZ NAS NIE PRZEJDĄ! – ryknął – Tertiusie, zastąp Kayleigh! Ty, Czarodziejko, możesz pomagać swoją magią od flanki.
Nadchodziły. Okropnie nieludzkie, a zarazem przerażająco znajome w kształtach. Wyły bez przerwy…
Należało je więc uciszyć. Wierzył w swoich ludzi, samemu, mimo ogromnych chęci, trzymając się nico z tyłu, wciąż na swojej zachodniej flance. Patrzył po chałupach, oczekując nowego zagrożenia.
Gdyby sprawy przybrały zły obrót, bez chwili zawahania ruszyłby na pomoc, choć wierzył, że Tertius i gołymi rękoma rozczłonkowałby kilka okropnych bestii, niesiony sprawczym ogniem nienawiści.
Obrazek

Południowy trakt

128
POST BARDA
Żołnierze oraz Kayleigh skorzystali z tej chwili słabości Constantina, przysiadając na ziemi. Jeden z jego ludzi nawet przez chwilę wyglądał, jakby chciał przytulić twarz do gleby – powstrzymało go karcące spojrzenie jego ziomka, które jasno mówiło o tym, że nie tarza się po skażonej ziemi. Kapłani natomiast nie mieli tego luksusu i nadal zmuszeni byli inkantować słowa rytuału, bez względu na wewnętrzną bitwę toczącą się w kręgu. Jak sami stwierdzili – nikt i nic nie może przekroczyć popielnego pasa, a im nikt nie może przerywać modłów. Salztein natomiast nie skorzystał z zaproszenia komtura, stojąc nadal równo, z minuty na minutę wyglądając, jakby walczył sam ze sobą.

Psalmy, które zapoczątkował Holscher, nieco pozwoliły żołdakom zapomnieć o napięciu czającym się w ich duszach. Coraz więcej ust podchwytywało pieśń, cicho, acz równo modląc się w ten sposób do Sakira. Ich myśli na jakiś czas zostały zajęte, lecz nie na długo, gdyż zaczęło się w końcu dziać coś na polu bitwy.

Pierw błyskawice i trawiony pożarem dom – co jakkolwiek było dziwne, nadal nie było tym, czego oczekiwał spragniony walki Constantin. Dopiero zawodzenie trupojadów ożywiło bandę, podnosząc na nogi nawet tych, którzy niedomagali jeszcze przed momentem. Te zaś powoli wychylały się, wiedzione tłumem ściśniętym za barykadą z drewna, gotowe na zakończenie ich żywotów w tak ważnym dlań momencie.

Wszyscy jak jeden mąż założyli chusty, nie chcąc zaryzykować choroby, która trawiła Keron od dłuższego czasu. Poza tym, ghule nie wyglądały na normalne w tego słowa znaczeniu – rany, czerniaki i obrzydliwe krosty ociekające ropą sugerowały, że i na nich odbiła się plaga, być może nawet w najgorszy możliwy sposób. Do tego smród zabijał dotychczasowy zapach wiosny docierający znad studni. Żołnierze byli jednak gotowi, zniecierpliwieni.

Kusznikom nie trzeba było dwa razy powtarzać rozkazów. Natychmiast podbiegli do północnej części barykady, ładując kusze i rozpychając się między żołnierzami. Jeden z nich, zaaferowany zaistniałą sytuacją trącił niechcący jednego ze strzelców, który wypuszczając z siebie siarczyste przekleństwo nacisnął niechcący spust kuszy, całkowicie nie trafiając w potwory. Dwóch pozostałych przycelowało mocniej, jednak szybkość poruszania się trucheł była zawrotna i ich pociski trafiły kolejno w ramię i brzuch ghuli. Te zaś biegły prosto na barykadę, wyjąc upiornie i gotując się do skoków.

Kayleigh przesunięta na miejsce Tertiusa wzięła do serca radę Constantina i postanowiła w jakiś sposób pomóc swoją magią pomimo trawiącej jej choroby – wyciągnęła do przodu ręce i zaczęła wznosić modły do Sakira, inkantując najwyraźniej zaklęcie – z tym, że napotkała chyba jakiś problem, bo sfrustrowana powtarzała wte i wewte tę samą zwrotkę. Nic się nie działo.

Pierwsze dwa ghule doskoczyły do barykady, zahaczając o połamane meble i niebezpiecznie się na nich chybocząc. Dwoje żołnierzy Holschera wykorzystało sytuację i zamachnęło się prosto na głowy ghuli, trafiając je w czułe miejsca i pozbawiając je częściowo głów. Zostało ich siedem, wyjących przeraźliwie i gnających na złamanie karku, byle dorwać świeże mięso.

Problemy na południu! — krzyknął nagle Salztein, a gdy Holscher oderwał się od potyczki z ghulami, mógł ujrzeć, jak z jednej z nielicznych alejek, prosto od strony płonącej chaty wychodzi przedziwne monstrum. Trawione ogniem truchło jakiegoś bydła, w trzy czwarte zjedzone przez robactwo właśnie zatrzymało się na skraju placu, pochylając gnijącą, przepełnioną robactwem głowę i szykując się chyba do szarży. Nietrudno było zauważyć, jak w oczach gnieździło się tysiące malutkich, płonących robaków; część z nich nawet pomimo zapłonu latała wokół bydlęcia, uparcie nie chcąc zginąć. Nie było wątpliwości, że jakaś plugawa magia utrzymywała to coś przy życiu.

Iskar natychmiast wyciągnął morgenstern i spojrzał przelotnie na barykadę, podczas gdy kusznik na jego flance strzelił prosto w krowi łeb. Bełt pomimo wylądowania na środku czaszki kompletnie nic nie zrobił, więc Salztein zaczął przechodzić przez przeszkodę, chcąc najwyraźniej zatrzymać szarżę ognistego trupa.

Wtedy też Kayleigh wykrzyczała w złości swoje zaklęcie i Constantin ujrzał, jak północna część barykady staje w wysokich płomieniach, roznosząc kawałki drewna po całym okręgu. Dwójka żołnierzy, która przed chwilą ubiła ghule ledwo zdążyła się odsunąć, zanim płomienie sięgnęły ich twarzy.

Kapłani nie zaprzestali modłów, chociaż ich głosy brzmiały bardziej desperacko, załamując się co chwila. Chmura zaś... rosła, a błyskawice pojawiały się coraz częściej, błyskając niebezpiecznie blisko ich małej barykady.

Spoiler:

Południowy trakt

129
POST POSTACI
Constantin
Z dziwną mieszaniną spokoju i ekscytacji obserwował akcję rozgrywającą się na północnej stronie ich barykady. Zawodzące trupojady wyglądały jeszcze gorzej, niż Holscher to zapamiętał, najprawdopodobniej same trawione okropną zarazą, która dotknęła kerońskie ziemie. Rany na ich obrzydliwych cielskach ociekały ropą, członki były jeszcze bardziej wykrzywione niż zwykle, a jednak uparcie nie chciały umierać. To właśnie było najbardziej przerażające w tych bestiach, ich wykraczająca poza zrozumienie nieustępliwość i żądza krwi. Trwały w przedziwnym zawieszeniu między życiem a śmiercią tylko po to, by ludzkim mięsem wypełnić sobie trawiony wiecznym głodem żołądek. Kończenie ich egzystencji było łaską, na którą najpewniej nie zasługiwały.
Widział, że jego ludzie garnęli się do walki, oczekiwali starcia. Rozumiał ich doskonale, sam czuł się dokładnie tak samo. Ludzie komtura bez chwili zwłoki naciągnęli na twarze chusty, a kusznicy momentalnie podbiegli na północną część barykady. Zapowiadało się dobrze, jednak jedna z kusz wystrzeliła przedwcześnie, dzięki Sakirowi, nie trafiając przynajmniej żadnego z żołnierzy. Truchła poruszały się o wiele szybciej, niż przypuszczał, patrząc na stan ich paskudnych ciał. Dwa kolejne bełty trafiły w cele, ale nie poczyniły większych szkód, może poza wybiciem ich z równowagi na krótką chwilę.
Potwory zbliżały się, a Czarodziejka zdawała się nie być w stanie rzucić zaklęcia. Holscher poczuł ukłucie niepokoju, krótką zmianę w rytmie bicia serca. Nie podobało mu się to. Kobieta potencjalnie mogła być ich największym atutem, razem z Iskarem… Potrzebował jej, wszyscy jej potrzebowali.
Zacisnął szczęki, modląc się tylko, by Kayleigh udało się wrócić jakoś do siebie.


Stał w gotowości, kilka, może kilkanaście kroków od tyłów północnej grupy. Pierwsze dwa ghule wskoczyły na barykadę z mebli, na razie omijając szeroki wóz. Ta spełniła swoje zadanie, plugawe pomioty straciły na moment równowagę, co bez chwili zawahania wykorzystali jego żołnierze, szybko i sprawnie rozłupując czaszki monstrów.
- Doskonale! Tak trzymać! Cofnąć się i ładować! – ostatnie słowa oczywiście kierował do kuszników, choć wiedział, że raczej nie trzeba im było tego powtarzać. Miał nadzieję, że uda im się oddać jeszcze chociaż po strzale, choć mogły być to nadzieje płonne. Czwórka zbrojnych na siódmkę ghuli? Na papierze brzmiałoby to jak zbiorowe samobójstwo, ale jednym z nich był Tertius, a zdolności tej maszyny do zabijania nie były w pełni znane nawet Holscherowi. Mieli też niewątpliwą przewagę barykad; tak długo, jak bestiom nie uda się przeskoczyć jej jednym susem, powinni dać sobie radę.
Sakirze, pozwól im wytrzymać.


Krzyk Salzteina sprawił, że Holscher obrócił się na pięcie i postąpił parę kroków w jego stronę. Komtur otworzył szeroko oczy ze zdumienia, widząc potworność, która wytaczała się z jednej z alejek od strony płonącej chaty. Widmo strachu ścisnęło mu gardło, gdy zdał sobie sprawę, że jeszcze godzinę temu, mógł mijać tego stwora, leżącego na podwórzu, i wziąć go za zwykłą padlinę… Ba, możliwe, że wtedy jeszcze faktycznie b y ł padliną.
Ożywione truchło czegoś co mogło kiedyś być bykiem, zatrzymało się na skraju placu, pochylając przegniłą, przepełnioną robactwem głowę. Resztki mięsa trawione były ogniem, a w oczach nieumarłej bestii gnieździło się tysiące malutkich, płonących robaków. Komtur nie był pewien, czy kiedykolwiek widział tak groteskowo piekielnego stwora, ale nie było to teraz ważne. Barykada na południu była najsłabsza, złożona jedynie z mebli. Strach pomyśleć, jakie zniszczenia mogła poczynić szarża tej bestii. Należało się jej bezzwłocznie pozbyć.
Kusznik oddał perfekcyjny strzał, prosto w krowi łeb, jednak bestia nawet nie drgnęła, przyjmując go na siebie jak zwykłą strzałkę. Iskar zaczął przechodzić przez barykadę, chcąc w pojedynkę zatrzymać szarżę ognistego trupa. Godzinę temu Holscher przyjąłby to bez komentarza i wrócił do monitorowania sytuacji na placu. Teraz… Teraz nie mógł tego zrobić. Widział co działo się z Czarodziejką i nie ufał w pełni Inkwizytorowi.
- Wszyscy, trzymać pozycje! – krzyknął do reszty żołnierzy, samemu ruszając biegiem za Iskarem.


W tej samej chwili nagły podmuch gorąca dotknął jego pleców. Północna część barykady stanęła w ogniu. Zaklęcie Kayleigh? Nie był pewien, czy w tej chwili było to dla nich błogosławieństwem, czy przekleństwem.
- Kusze! Cofać się na flanki i walić od boków! Reszta, wytrzymajcie! Spychajcie je do ognia, jeśli będzie trzeba! – nawet te nieumarłe parodie ciał w końcu musiały oddać się płomieniom.
Po czyjej stronie były błyskawice? Zrzucił z siebie płaszcz i począł przedzierać się przez barykadę.
- Bierzemy go z dwóch stron, trzaskamy nogi i użynamy łeb, jak upadnie. – rzucił do Iskara, gdy znaleźli się za barykadą. Uniósł tarczę, zacisnął rękę na dłoni z mieczem. To prawie jak pojedynek na kopie, trzeba tylko trafić jako pierwszy. Biegł więc, chcąc ciąć na wysokości kolana bestii, w domyśle trzaskając kość uderzeniem miecza.
Obrazek

Południowy trakt

130
POST BARDA
Muzyczku

Wiele rzeczy działo się naraz – ghule rozbiegały się na flanki, zaś część z nich z impetem wpadała na meble i zagradzające drogę wozy. Przeraźliwie przy tym wyły, komponując się idealnie z dźwiękami burzy i okrzyków kapłanów. Wyglądały na rozjuszone, nawet bardziej niż ktokolwiek z obecnych mógł tutaj przypuszczać. Atakowały chaotycznie, potykając się o własne kończyny, tocząc ślinę z powykrzywianych mord i nie przejmując się, że nadziewają się na kolejne ostrza. Nie było w nich niczego z humanoida, nawet tego przebłysku, który przeważnie w takich potworach mógł być wychwycony.

Większe drzazgi płonącego drewna przeleciały nad głowami kapłanów, którzy usilnie intonowali kolejne słowa rytuału, siłą woli nie poruszając się, gdy iskry spadały na ich plecy i włosy. Część z tych odłamków spadła także na zbroję Constantina, prawdopodobnie raniąc by go, gdyby nie ochrona założona na siebie.

Osadzeni teraz na flankach kusznicy prędko załadowali kolejne bełty i wystrzelili je. Mężczyzna po prawej ponownie wbił bełt w ciało bestii, nie robiąc jej jednak większej krzywdy, ale drugi z nich już przycelował i tuż przed blokadą udało mu się zdjąć jednego. Pozostało ich sześciu – jeden po lewej, trzech po prawej i dwóch pędzących prosto na ogień powoli pełznący także na pozostałe części barykady. Tam właśnie, przed ogniem, stał wyprostowany Varus Tertius ze swoim mieczem, gotów do obrony przed nieumarłymi. Uniósł on oręż wysoko i gdy tylko ghule wbiegły na wóz, skrzecząc, gdy ogień ich tylko dotknął, zamachnął się, jednym płynnym ruchem przecinając gnijące, ciepłe resztki na poziomie krzyża. Ghul zniknął w ogniu, próbując jeszcze pełznąć... nieskutecznie.

Tymczasem na południu Iskar ze swoim obuchem i Constantin z mieczem stanęli jako strażnicy, ostatni bastion przed dziką szarżą bydlęcia. Iskar nachylił się, trzymając morgenstern w prawej dłoni i razem z Holscherem ruszył do przodu, prosto na machającą rogatym łbem bestią. Iskry z jej gnijącego cielska rozsypywały się wokoło, a w bezpośrednim kontakcie zapach palonego mięsa był wręcz nieznośny.

Salztein i Holscher zrównali się z monstrum, praktycznie mijając je. W toku świadomości Constantin zarejestrował kolejny hałas na północy i ludzki krzyk - wszystko razem brzmiące jakby był to grom, ale też jakiś wybuch - ale w tym momencie jego ostrze dosięgnęło bestii, wyjątkowo łatwo przedzierając się przez kości i podcinając temu czemuś nogi. Byk zarył zaraz o glebę, sięgając łbem aż do granicy z meblami... niebezpiecznie blisko, jak na coś, co właśnie się paliło. Nie to było jednak największym problemem komtura.

Ciężko było się zorientować w sytuacji, gdy w środku barykady panował chaos. Północna część do reszty była w szczątkach i jasno paliła się, coraz chętniej przechodząc na pozostałe części. Oprócz tego w ogniu stał drugi z ghuli, którego najwyraźniej jego człowiek chciał utrzymać w tym ogniu. Ghul skręcał się spazmatycznie, stojąc na dwóch kończynach i wyjąc. Źródłem krzyku zaś była Kayleigh, która kryła się między żołnierzami na prawej flance, wpatrując się w żołnierza Constantina, który palił się jasno niczym pochodnia. Ogień, który go trawił, był jednak biało-niebieski, oblewający całe ciało mężczyzny, który na oczach Holschera spalał się niczym papier. Tuż po tym kolejne dwa grzmoty rozświetliły okolicę; jeden trafił w puste miejsce przy lewej flance, wywołując małą panikę. Drugi strzelił w ghula po prawej, ale horrorom nie było końca i zamiast zapłonąć, osmalić się, ghul zawył potępieńczo, gdy jego skóra pękała, oczy prysnęły jak pryszcze, a wszystkie kończyny i kości wykręcały się w dziwny sposób.

SZYBCIEJ Z TYM RYTUAŁEM — wrzasnął nagle Iskar w stronę kapłanów. Odwrócił się, dysząc ciężko i zdradzając na twarzy pot i strach, przekrzykując wycie, narastające gromy bez kropli deszczu i zawodzenia kleryków i Kayleigh: — To magiczna burza, musimy przerwać rytuał albo...

Uszy Constantina otrzymały nagle potężną dawkę raniącego huku, a wokół niego zrobiło się przerażająco jasno na dobre kilka sekund.

Spoiler:

Południowy trakt

131
POST POSTACI
Constantin
Płonące odłamki drewna opadły na naramienniki i kirys Constantina, który strząsnął je z siebie jednym ruchem, nim ruszył w stronę Iskara. Raz jeszcze rzucił okiem w stronę północnych barykad i poczuł, jak jego ciało przechodzi zimny dreszcz. Potwory, które nacierały na jego ludzi były znajome, lecz… Inne. Nie mógł sobie przypomnieć, czy kiedykolwiek w życiu widział ghule tak… wściekłe, rozeźlone. Nie miały w sobie niemal nic z humanoidów, żadnego ludzkiego przebłysku, który w człowieku o słabym umyśle mógł wywołać chwilę śmiertelnego w skutkach zawahania. Nie zachowywały się nawet jak zwierzęta, w szaleńczym biegu potykając się o własne, nienaturalnie powykrzywiane kończyny. Na dzielnych żołnierzy nacierały właśnie najprawdziwsze piekielne pomioty. Niech Sakir da im wszystkim siłę, by oczyścić je zbawczym deszczem ognia i stali.

Nie patrzył jednak zbyt długo; nieumarłe bydlę przed Iskarem było teraz niepodważalnym priorytetem. Stanął ramię w ramię z potężnym inkwizytorem, zacisnął dłoń na rękojeści miecza, opuścił nieco tarczę i ruszył biegiem w stronę monstrum. Bestia rzucała na boki swoim przegniłym, płonącym, rogatym łbem, prósząc wkoło iskrami. Smród palącego mięsa przybierał na sile z każdą chwilą, a Holscher zaczynał żałować, że hełm nie pozwala mu na zakrycie nosa chustą. Komtur wstrzymał więc oddech, gdy znalazł się o dwa kroki od bestii, uskoczył lekko na bok i ciął po kolanie monstra. Poczuł znajome szarpnięcie, kiedy stal natrafiła na kość, ale opór był znacznie mniejszy, niż zwykle. Byk zarył w ziemię, siłą rozpędu sunąc pod samą barykadę. Głęboka bruzda w ziemi znaczyła ślad jego ostatniej wędrówki.
Niepokojący krzyk z północnej części obronnego kordonu dopiero teraz dotarł do uszu komtura. Mężczyzna zacisnął zęby, wbijając wzrok w drgające wciąż bydle. Wbił miecz w ziemię obok, łapiąc swą kawaleryjską, ciętą w rąb tarczę oburącz.
- TRZYMAĆ! – ryknął, opuszczając ostrą część tarczy na środek łba bestii. Świetnie sprawdzała się jako obuch, o wiele łatwiej od rękojeści miecza łamała kości. – POZYCJE! – uniósł niecodzienne narzędzie mordu, tylko po to, by raz jeszcze opuścić je z impetem na wklęsłą już łepetynę bestii – BOGOWIE DZIŚ NA WAS PATRZĄ! ANI KROKU W TYŁ! – po kilku kolejnych uderzeniach z głowy byka pozostała tylko bezkształtna miazga. Płonące robactwo pełzało po błocie, między odłamkami kości i strzępkami czegoś, co kiedyś mogło być mózgiem.
Holscher wyszarpnął miecz z ziemi.


Dopiero wtedy uniósł wzrok, by rozeznać się w polu bitwy. Serce zabiło mu mocniej, widząc koszmar każdego taktyka; chaos.
Północna część barykady była w szczątkach, a jasne płomienie, coraz chętniej i szybciej ją trawiące, pięły się ku krwistemu niebu, tak jak niemowlęce ramiona unosiły się w stronę przechodzącej obok matki. Ogień rozprzestrzeniał się. Mógł być ich błogosławieństwem, ale i przekleństwem. Constantin na razie jeszcze nie był pewien, co z nim zrobić.
Jeden z ghuli wił się na barykadzie i zawodził przeraźliwie, gdy płomienie powoli pochłaniały jego przeklęte cielsko. Piechur Holschera upewniał się, by bestia z ognia już nigdy nie wyszła.
Jednak to nie ten krzyk słyszał komtur, gdy jego ostrze przecinało tkanki bestii. To…
Rycerz przełknął ślinę. Jeden z jego żołnierzy nikł w oczach, zżerany biało-niebieskim płomieniem. Umierał jako pochodnia, w swych ostatnich chwilach dając im blask nie z tego świata. Co tu się działo? Czy Bogowie naprawdę nie byli dziś po ich stronie?


Czysta nienawiść płynęła w żyłach Constantina, który przedzierał się przez południową stronę barykady, by znaleźć się znów w jej zamkniętym kręgu. Widział płaty skóry spływające z twarzy piechura, stal, stapiającą się z jego czaszką. Smród palonych włosów docierał do niego z oszałamiającą wyrazistością.
Opuścił wizjer hełmu. Zrobiło się ciemniej i ciszej, słyszał swój ciężki oddech.
Zwyciężą dzisiaj. Z wstawiennictwem Bogów, bądź bez niego. Wyrżną sobie drogę do lepszego jutra, zmiażdżą wszystko, co zostanie rzucone im pod nogi. Albowiem w ich żyłach płynie ogień pasji, którego nic nie zgasi. Świętość celu wykraczała poza wszelką wątpliwość; m u s i a ł o im się udać.


Dwa kolejne grzmoty rozjaśniły krwawy półmrok. Jeden z piorunów trafił niebezpiecznie blisko lewej flanki; Holscher widział przerażenie swoich żołnierzy.
- Trzymajcie, ludzie! Nasza misja jest święta! Nic nas dzisiaj nie powstrzyma! Ciąć i rąbać te bestie, odeślijcie je do otchłani, z której wypełzły! – krzyczał, zbliżając się do ludzi na lewej flance. To przy nich miał stać, tu miało być jego miejsce. Drugi z piorunów trzasnął w jednego z ghuli, czego na początku nie zauważył. Skóra bestii pękała, jej oczy spływały po paskudnej, wykrzywionej agonią twarzy, ale… Nie upadała.
- Kusze! Na prawą flankę! Zabić to! – ryknął, wskazując bestię. Jeśli bełty nic nie dadzą, sam dołączy do żołnierzy przy tej stronie barykady i stanie w pozycji obronnej, szykując się na atak. Czarodziejka zdawała się być wyłączona z walki.
Sakirze, miej nas w swojej opiece.


Krzyk Iskara. Inkwizytor wyglądał, jakby patrzył na koniec świata i, kto wie, może tak właśnie było.
- Nie. – szepnął do siebie – Trwamy do końca! Choćbyśmy mieli sczeznąć, nie ruszymy się o krok! ZA NASZE… – krzyczał, gdy nagle wszystko zniknęło.


Miał wrażenie, że eksplodowały mu bębenki. Na kilka chwil świat zamienił się w ścianę oślepiającej jasności. Nie wiedział, czy krew nie ciekła mu z uszu, nie wiedział, czy jeszcze przejrzy na oczy. Mrugał z pasją, odganiając od siebie jaskrawe powidoki. Szedł na drżących nogach.
Musiał. Dotrzeć. Na prawą. Flankę. To się liczyło. Ciężar stali w ręku, smród spoconych żołnierzy. Musieli walczyć. Do końca. Za każdą cenę.
Obrazek

Południowy trakt

132
POST BARDA
Nie było trudno odczepić głowę od tułowia – truchło musiało leżeć tutaj naprawdę sporo czasu, bo zwyczajnie gniło i nawet kości kruszyły się pod jednym, drugim, kolejnym naciskiem tarczy. W tym czasie wokół rozgrywała się istna batalia, o której chaotycznej naturze Constantin dowiedział się dopiero, gdy skończył oddzielać części ciała... nadal próbujące się ruszać, bez większego skutku.

Żołnierz spalał się bardzo szybko, do tego stopnia, że nawet poświęcone przez zakonników ognie nie potrafiłyby tego zrobić. Jego wierzchnie ubranie się spopieliło, a każdy metalowy element pancerza zlewał się z topnięjącą pierw skórą. Holscher nie mógł nawet widzieć jego twarzy, tak została bowiem zniekształcona. Nie był to jednak koniec kłopotów, o czym przekonał się wkrótce dowódca.

Poleciały kolejne bełty, tym razem trafiając w samego przekręcającego się ghula. Ten puchł, skręcał się i wił, gdy bełty przeszywały jego ciało. Pomimo wyraźnego bólu, jaki prawdopodobnie musiało mu to sprawiać, potwór parł jednak do przodu, będąc nieco z tyłu od swoich kolegów, którzy doskoczyli w końcu do bariery.

Pisk w uszach był niemiłosierny, zaś światło zaślepiające oczy rażąco białe. Gdyby nie czucie w ciele, jakie jeszcze mężczyzna posiadał, mógłby nawet sądzić, że tak wygląda zabranie go przez Usala – ale czuł, jak coś go trąca, szarpie, mógł w następnej chwili postąpić do przodu w domniemanym kierunku. Poczuł też mocne szarpnięcie za ramię, które zatrzymało go w połowie drogi i nie puszczało dalej, trzymając w żelaznym uścisku.

Przez szumy i gwizdy dochodzące z jego uszu zaczęły się najpierw przebijać odległe krzyki i kolejne grzmoty, także czyjeś wycie i nawet skandowanie jakiejś pieśni. Constantin zaczął też widzieć, najpierw w postaci zamglonych obrazów, potem coraz wyraźniej –w swojej pozycji stał tuż przed okręgiem, za którym gardło zdzierali sobie kapłani. Ba, widział nawet odrobinę złotego światła, które dochodziło ze studni. Przed jego oczami natomiast w kilka sekund nastąpił... cóż, możliwe, że koniec świata.

Chmura rozrastała się w zawrotnym tempie, a błyskawice uderzały coraz częściej. Na lewej flance ogień był większy, ale brakowało także jednego żołnierza. Krzycząc coś do siebie, kusznik strzelał do zamazanego jeszcze obiektu w oddali; po prawej barykada jeszcze trzymała się, ale ostałe dwa ghule właśnie wkroczyły na wozy i próbowały wyszarpać żołdaków. Oprócz zdziwaczałego potwora drugi siedzący na barykadzie przeobrażał się właśnie w kamień, a wraz z nim jeden z ludzi, którego trzymał.

Gerwald kucał niedaleko i wpatrywał się właściwie nie w zaistniałą sytuację, ale w Constantina i stojącego za nim Iskara. Oczy miał szeroko otwarte w grymasie bardzo jasnym dla mężczyzny – przerażeniu. Gdzieś za Holscherem odezwał się także Salztein: — Nie jestem waszym wrogiem!

Spoglądając na Iskara Salzteina, na próżno było doszukiwać się łysej góry mięśni, której fanatyzm bił z oczu.

Constantin stał właśnie obok istoty na pewno humanoidalnej, to trzeba było przyznać. To coś sięgało aktualnie wzrostem dwóch i pół metra, a stworzone było z połączenia człowieka i ptaka. Tułów i nogi, obute częściowo, wyglądały ludzko, z czerwonawą skórą i masą mięśni. Istota przyodziana była aktualnie w stalową tunikę, ciągle trzymając w dłoni morgenstern. Głowa jednak była bardziej... ptasia. Zniknął gruby nos, zostawiając środkową część twarzy wypłaszczoną, pojawiły się za to trzy pary płonących oczu i tylko usta pozostały względnie ludzkie. Miast łysej głowy, po barkach Iskara spływały teraz ognisto-czerwone loki, wymieszane z podobnym kolorem piórami przy czole. Anomalia miała także za sobą trzy pary skrzydeł przypominających jakby te feniksa, czy innego majestatycznego zwierzęcia.

Istota... Iskar stanął wyprostowany, rozglądając się na boki, racząc także i Constantina swym spojrzeniem. — Bogowie są dzisiaj z nami bliżej, niż myślicie — powiedział grzmiącym głosem, a w sercu Holschera zaiskrzyło coś, czym sam często zagrzewał do walki swoich ludzi – gniew, cudzy, ale własny i chęć przelania nieczystej krwi. Istota będąca Iskarem wręcz zalewała okolicę chęcią do walki, nawet jeśli w ferworze walki żołnierze czuli się przerażeni jego obecnością.

Dopiero teraz także komtur zauważył, że u jego stóp wala się resztka szkła, a większą część barykady obejmuje półprzezroczysta bariera, w którą raz po razie uderzają błyskawice, skupiając się tuż nad studnią. Zakonnik widział, że jeszcze kilka sekund i bariera otrzymana od króla padnie.

Plusem było to, że nic z zewnątrz bariery, w tym pozostałe dwa ghule, nie przedrą się przez ten czas.

Minusem – że byli w środku z ghulami i demonem.

Spoiler:

Południowy trakt

133
POST POSTACI
Constantin
Znajomy chrzęst kruszonych kości przynosił rycerzowi swoiste ukojenie. Był idealnym świadectwem człowieczej siły, zdolnej pokonać wszystko, co otchłań rzuci na jej drogę. Im większa bestia, tym większą chwałę przynosiła swojemu zabójcy. Ale nie to teraz było ważne, jeno narastająca pewność siebie, ognista determinacja, jaśniejąca silniej niż największy płomień. Ostatnie opuszczenie tarczy kompletnie strzaskało łeb bestii, ostatecznie oddzielając krwawą miazgę od wielkiego cielska. To wciąż próbowało się ruszać, ale zdawało się być już niegroźne. Holscher obrócił się w stronę barykad.

Jeden z jego ludzi znikał w oczach, trawiony ogniem, jakiego komtur jeszcze nigdy w życiu nie widział. Poczuł znajome ukłucie nienawiści w sercu, kiełkującą z tyłu umysłu myśl o magach i wspomnienie innych dobrych żołnierzy, którzy ginęli w podobny sposób, próbując pojmać tych dzikich renegatów. Biedny człowiek stapiał się ze swoim pancerzem, w mgnieniu oka tracił twarz, spływającą mu w groteskowy sposób z czaszki. Holscher nie miał czasu nawet zmówić w duchu krótkiej modlitwy za duszę żołdaka, gdyż jego okropna śmierć bynajmniej nie była jedyną godną uwagi sprawą.
Przedziwny ghul, który z jakiegoś powodu nie ginął po byciu trafionym piorunem z krążącej nad ich głowami magicznej chmury, nadal puchł i skręcał się, gdy kolejna salwa bełtów przeszyła jego koszmarne ciało. Dwie kolejne bestie doskoczyły do bariery, Constantin ruszył więc biegiem na wschodnią flankę, chcąc wesprzeć trójkę utrzymujących pozycję żołnierzy. Wtem nastała Jasność.


Świat zniknął na moment, pochłonięty wszechobecną Bielą. Nie istniało nic poza nią i przeciągłym piskiem w uszach. Gdyby nie wrażenie, powoli zamieniające się w pewność, że zaraz mu z tego wszystkiego eksploduje głowa, najpewniej pomyślałby, że to Usal wyciąga po niego swą dłoń. Umrzeć przed doznaniem wielkości? Przed zdobyciem należnych mu zaszczytów i pozycji? Jakaż byłaby to strata potencjału…
Parł przed siebie, przez morze bieli, zupełnie na ślepo. Byle dotrzeć na wschodnią flankę. Pomóc żołnierzom. Utrzymać pozycję. Zwyciężyć.
Czuł jak zgrzyta zębami. Coś szarpnęło go za ramię, zatrzymując rycerza w pół kroku. Nie mógł się ruszyć, zupełnie jakby złapano go w imadło.


Powoli wszystko wracało na swoje miejsce. Jednostajny, doprowadzający go do szaleństwa pisk ustępował miejsca odległym okrzykom i grzmotom. Ktoś wył, ktoś inny śpiewał. Kapłani?
Następna wróciła wizja. Stał jak we mgle, rozmazane, rozmemłane obrazy powoli się wyostrzały. Dopiero po kilku sekundach zdał sobie sprawę, że stoi tuż przed wytyczonym przez kapłanów okręgiem przy studni. Zimny pot momentalnie oblał mu plecy. Gdyby nie ten uścisk, gdyby nie jedna osoba, która zwróciła uwagę na jego ślepy marsz… Mógłby wszystko zaprzepaścić. Nie żaden pomiot piekielny, nie ciśnięte, martwe ciało jednego z dzielnych żołnierzy; On. Przez upór, który kazał mu przeć do przodu nawet na ślepo.
Magiczna chmura rozrastała się w zawrotnym tempie, a błyskawice coraz częściej uderzały w ziemię. Barykada płonęła, brakowało kolejnego żołnierza, którego ciała an razie nawet nie widział. Jeden z kuszników strzelał do czegoś, czego oczy Holschera nie były w stanie jeszcze nawet dostrzec. Prawa flanka, do której próbował przebić się komtur również miała problemy. Nie mogą teraz się poddać, nie mogą teraz upaść. Są zbyt blisko.
Rozbiegane spojrzenie Holschera zatrzymało się na chwilę na Gerwaldzie. Komtur nie był pewien, czy kiedykolwiek w życiu widział tak doskonale wyklarowane przerażenie na czyjejś twarzy. Włosy zjeżyły mu się na karku. Cokolwiek przeraziło medyka, musiało być zaraz za nim. Na chwiejnych nogach, o wiele wolniej, niż by sobie tego życzył, obrócił się w stronę Iskara.


Constantin nie znał słów na opisanie tego, co działo się w jego wnętrzu. Inkwizytor zniknął, zastąpiony przez górującą nad nimi wszystkimi istotę, stanowiącą przedziwną fuzję człowieka i ptaka. Holscher patrzył oniemiały w trzy pary płonących oczu.
Sakirze, o Sakirze… – na krótką chwilę rycerz zapomniał o całym świecie, zbyt przejęty obecnością tej… nieboskiej istoty. Była abominacją, a jednak tak im wszystkim bliską. Stalowa tunika, trzy pary skrzydeł, przypominających te w legendach przypisywane feniksom… Niewzruszony komtur czuł jak dłonie drżą mu ze strachu i ekscytacji.
Istota przemówiła, a jej głos był grzmiał jak dziesiątki rogów, wzywających żołnierzy do ataku. Oszołomienie ustępowało, spychane na bok nowymi pokładami świętego gniewu.
- Nie lękajcie się, ludzie! – krzyknął, żałośnie świadomy tego, jak miałki wydawał się jego zachrypnięty głos przy nieopisywalnej potędze i doniosłości Iskara. Postąpił krok w bok, a szkło zachrzęściło mu pod butem. W całym tym ferworze, w wielkiej Bieli musiał nieświadomie użyć artefaktu od króla. Bogowie mu świadkami, że nie mógł znaleźć sobie na to lepszego momentu. Dziękował w duchu opatrzności i własnej, niezaplanowanej zaradności.


Krew wrzała mu w żyłach, czuł jak jego zbrojne ramię rwie się do walki. Zdawało mu się, że ruszyłby na wrogów nawet bez oręża, gotów gołymi rękami zatłuc na śmierć wszystko, co ośmieliło się wejść im dziś w drogę.
- Ładować kusze! Trzymać pozycje! Rwać, rąbać, gryźć! NIC PRZEZ NAS NIE PRZEJDZIE, bowiem Sakir jest z nami! Południe, na zachodnią flankę! Zarżnąć te bestie, gdy tylko opadnie bariera! – mały wielki człowiek krzyczał do innych miałkich, mięsnych worków, ośmielony dowodem Boskiej obecności, o której wciąż ich zapewniał. Sam zaś szedł na prawą stronę barykady, niesiony nieopisywalnym wręcz ferworem, niemalże nie zważając na własne życie. Odruchowo zasłaniał się nieco tarczą, ale liczyło się tylko jedno; opuścić miecz na ten plugawy łeb, który próbuje zabić mu dobrych ludzi. Rozpłatać tą paskudną czaszkę, a później rzucić się na kolejnego stwora, wybebeszyć go, rozczłonkować, zniszczyć do cna.
- Iskarze, ta abominacja jest twoja! Nie pozwól jej przez nas się przebić! – nie zważał na kompletną abstrakcję zaistniałej sytuacji. Constantin odruchowo robił to, do czego był przygotowywany przez niemal całe życie. Dowodził.
Obrazek

Południowy trakt

134
POST BARDA
Cała sytuacja była zdecydowanie nierealna. Z jednej strony potężna burza rozrastająca się we wszystkie kierunki raz po razie uderzała piorunami w barierę, wyraźnie ją osłabiając. Na wschodniej flance sytuacja była co najmniej tragiczna, jeśli spojrzeć na to, że wraz z ghulem w kamień zamieniał się żołnierz; przerażający potwór stojący ciągle kawałek za barierą nieustannie przeistaczał się w coś znacznie potworniejszego – raz za razem, gdy kolejne błyskawice uderzały prosto w bestię, ta puchła bardziej i wykrzywiała się wraz z agonalnym wyciem. Na lewej flance strzelał kusznik do czegoś, co wkrótce okazało się być ghulem ciągnącym jego żołnierza między budynki. Za którymś razem strzelec trafił idealnie, powalając potwora, a mężczyzna wyraźnie ranny zaczął iść w stronę barykady. Ku zgrozie lewej flanki, bariera postawiona nad studnią nie pozwalała przejść niczemu i krwawiący żołdak z wyraźnym przerażeniem w oczach raz po razie uderzał pięściami w magiczną ścianę. Dłonie jego kompanów przechodziły lekko, ale natrafiały opór w momencie, gdy stykały się z tymi nieszczęśnika. Jeden z wojowników nie poddawał się jednak, szarpiąc raz po razie.

Szybko się na tym przejechał, gdy kolejny grom uderzył w czubek kopuły, a magiczne wyładowania rozlały się po całej jej powierzchni, docierając do dwóch kamratów. Ten wewnątrz z dzikim wrzaskiem nagle cofnął się do tyłu, ukazując znikające w magicznym ogniu przedramiona. Ten, którego pozostawiono na zewnątrz... wywołał kolejny okrzyk paniki, kiedy najzwyczajniej w świecie wybuchła mu głowa, ochlapując całą lewą flankę.

Po prawej stronie nie działo się lepiej. Chociaż jeden z dwóch ostałych ghuli nie mógł dostać się do środka, drapiąc tylko zawzięcie w magiczny mur, tak drugi uparcie nie puszczał podwładnego Constantina, razem z nim zamieniając się w kamień. Na okrzyk Holschera grupa rozbiegła się na dwie części; ci bliżej abominacji, jaką stał się Iskar poczuli nagłą werwę. I chociaż po lewej stronie nie było niczego, przed czym można było się bronić, tak po prawej jeszcze coś się działo. I w ten sposób Tertius podszedł do nieszczęsnego wojaka, unosząc swój miecz nad głowę i bezceremonialnie uciął rękę tuż przed miejscem zajętym zarazą.

Kolejny wrzask wydobył się z gardła, ale zataczający się żołnierz przestał przemieniać się w statuę, zaś ghula reszta wypchnęła poza barierę, gdzie rozpadł się na kawałki. Drugiego zaś przebił osobiście Holscher, wyciągając miecz poza barierę i wpychając sztych prosto między oczy abominacji. Najgorsza z nich zaś na razie nie podchodziła do barykad, ciągle tylko ściągając na siebie kolejne pioruny.

Chociaż więc zdawałoby się, że walka w miarę dobiegła końca, to przez szalejący sztorm nikt nie miał takiego wrażenia. Było przeraźliwie jasno i głośno, zaś morale ludzi Constantina było chyba podtrzymywane jedynie dzięki zatrważającej aurze Iskara, który puściwszy komtura wolno, stanął w miejscu i rozglądał się po okolicy, okazjonalnie nawet patrząc na swoje dłonie.

Co to jest?! — wrzasnął Tertius, który musiał podejść bezpośrednio do przyjaciela, by słowa do niego dotarły. Wskazał głową na Salzteina, który zgromił go wzrokiem i donośnym, palącym duszę głosem zagrzmiał: — Jam jest sługa boski, zesłany przez naszego Pana do... — nieprzyjemna tendencja do przerywania słów Iskara utrzymała się, gdy kolejny grom trzasnął w barierę tak mocno, że aż wszystkich zabolały bębenki uszne. Gdzieś w tym hałasie dało się słyszeć ciche inkantacje kapłanów, którzy zgromadzeni wokół studni śpiewali, zdzierając sobie gardła. Ich twarze wyrażały czyste przerażenie i nie wolno im było się dziwić. Nad ich głowami szalało piekło, a za ich plecami kręciło się ono w poszukiwaniu przekąski.

Ze studni błyskało złote światło, które potęgowało się z każdym kolejnym wymawianym słowem. W przeciągu kilku sekund światło zamieniło się w słup, który powoli docierał do czubka bariery – i do tego światła lgnęły pioruny niby jakieś ćmy. Iskar, który wpatrywał się chwilę swymi zmrużonymi ślepiami, skierował nagle spojrzenie na Constantina, podchodząc wyjątkowo blisko. Wszyscy z początku się cofnęli, ale jego prezencja z takiego bliska napawała nieposkromioną żądzą krwi i jednocześnie odwagą, spokojem. Nawet Tertius trzymający wrogo miecz nieco go opuścił. Rozwścieczony kusznik odwrócił się i posłał kolejny bełt w stronę potwora.

Trzeba uciekać! — wrzasnął, pokazując na nieuchronną katastrofę, którą było połączenie się dwóch sił magicznych. Holscher ujrzał, jak Salztein przygotowuje swoje skrzydła, gotując się jakby do lotu.
Spoiler:

Południowy trakt

135
POST POSTACI
Constantin
Sytuacja zdawała się być tragiczna, a magiczna osłona stworzona przez podarowany mu przez króla artefakt okazała się być tak błogosławieństwem, jak i przekleństwem. Gromy raz za razem trzaskały w słabnącą z każdą chwilą kopułę. Holscher w końcu dostrzegł do czego strzelał kusznik z lewej flanki; jeden z ghuli porwał zbrojnego i biegł z nim między budynki. Jakąż przerażającą siłę skrywały w sobie te powykrzywiane bestie! Przez ogień i stal pełzły, biegły i skakały, niczym wściekłe psy, byle tylko zatopić pazury w miękkim, ludzkim mięsie. Komtur w myślach już spisał porwanego biedaka na straty i niemal obrócił się, by ruszyć na pomoc prawej flance, ale kątem oka wyłapał udany strzał kusznika; bełt zatopił się we łbie stwora i powalił go na ziemię. Ranny żołnierz kuśtykał w stronę jaśniejącej tarczy, poprzez nieustępliwą, magiczną zawieruchę. Szczęśliwe zakończenie nie było mu jednak pisane; artefakt wciąż działał, a więc nic i nikt nie mógł przedostać się do środka. Mężczyzna rozpaczliwie próbował przebić się przez barierę, w czym zresztą pomagali mu jego kamraci... Smętna pantomima została przerwana przez kolejne magiczne wyładowanie, które rozeszło się po kopule niczym fala po jeziorze. Energia dopadła uczepionych jej żołnierzy, nadając całemu przedstawieniu iście makabryczny finał. Piechur ze środka stanął w płomieniach, które w mgnieniu oka przeżarły mu ręce, zaś jego ranny kompan... Eksplodował, obryzgując krwią wszystkich wokół.
Holscher odwrócił wzrok. To... był duży cios. Jego ludzie niknęli w oczach.


Constantin podbiegł jednak na prawą flankę. Czuł zew krwi, święte wezwanie do polowania, które samo kierowało jego stopami, popychając go w stronę najbliższych bestii. Widział, jak Tertius jednym, sprawnym ciosem ucina powoli zamieniającą się w kamień rękę żołnierza, który nie mógł oswobodzić się z ghulego uścisku. Posoka, jeszcze więcej posoki. Jej zapach wypełniał nozdrza rycerza, który sam teraz czuł się niemal jak oszalałe zwierzę. Wibrujące krzyki rannych, przeraźliwe zawodzenie nieumarłych; to wszystko niknęło, stawało się śmiesznie małe, nieważne, zupełnie nic nie znaczące. Komtur odrzucił na bok tarczę, by zacisnąć obie dłonie na rękojeści swojego miecza. Żądza mordu niemal go rozrywała, rzucił się na barierę z dzikością godną ghuli, z którymi walczyli. Wycelował sztychem miecza jak piką i pchnął ze wszystkich sił. Stal bez problemu pokonała magiczną kopułę i, niczym nóż w masło, wbiła się w czaszkę potwora, który momentalnie zesztywniał. Holscher skręcił dłonie, trzaskając kości wreszcie wysłanej na wieczny spoczynek abominacji, i wyszarpnął z niej miecz. Chciał więcej. Rąbać te bestie jak drewno, rozrzucać ich plugawe członki na cztery strony strony świata, miażdżyć ich kości swymi podkutymi stalą butami.
Oddychał ciężko.


Słowa Tertiusa dobiegały do niego jak przez mgłę. Constantin patrzył na przyjaciela niewidzącym wzrokiem, a któryś z jego ocalałych ludzi wcisnął mu do ręki tarczę. Dobrze ich wyszkolił, pracowali jak jeden organizm i dbali o siebie nawzajem... Oraz o człowieka, który miał powieźć ich ku wielkości. Bestie zostały niemalże odparte, czy naprawdę... Czy naprawdę nadchodził koniec?
Nawet donośny głos Iskara nie mógł równać się z potęgą kolejnego wyładowania, które trzasnęło w barierę. Holscher ponownie poczuł jak dzwoni mu w uszach. Prawdziwe piekło rozpętało się nad ich głowami. Bogowie jedni wiedzą, co by się stało, gdyby nie artefakt od króla.
Wrzaski kapłanów były tak śmiesznie ciche w obliczu szalejącej zawieruchy... Constantin czuł jak jego spękane usta rozciągają się w mimowolnym uśmiechu. Jakże mali byli oni wszyscy wobec tego, na co się porwali. Ale to właśnie nieoczekiwana wielkość maluczkich potrafi zmieniać koleje historii.


Jak zahipnotyzowany patrzył w bijące ze studni złote światło. Coś, co wcześniej wydawało mu się tak pięknym i czystym, że aż poruszyło jego skamieniałe serce, teraz stawało się kolejną wykraczającą poza zrozumienie potęgą, namacalnym wręcz słupem energii, która ciągnęła w górę, do czubka bariery.
- Dokona się... - wydukał. Szeroko otwartymi oczami patrzył na wściekle opadające na kopułę gromy, które, jak muchy do padliny, jak ćmy do pochodni, ciągnęły do promienia światła, bijącego ze studni. Tak mógłby wyglądać koniec świata. Nieprzerwany huk, niekończące się wyładowania energii, a w tym wszystkim oni... I Boska Istota, namacalny przejaw woli Pana, któremu tak oddanie służył przez niemal całe swoje życie... Którego słowa zawsze dobierał tak, by podpierały myśl małego Holschera, przekonanego o swojej, świętej?, a może świeckiej?, racji.


Uciekać? - krzyk Iskara, istoty zrodzonej z samego Pana Wojny, był dla komtura czymś zupełnie niezrozumiałym. Tak bliskie doskonałości Stworzenie, które mogło grzać się w blasku Gorejącego Miecza, nawoływało ich do odwrotu? W perspektywie niechybnego zwycięstwa? Kto... Kto obroniłby kapłanów, gdyby w ostatnich chwilach, w uderzenie serca przed końcem rytuału, dopadł do nich ghul?
- ...nie - szepnął, patrząc prosto w jedne z oczu Iskara. Twarz Holschera stężała, zmarszczki na jego czole pogłębiły się, a wzrok raz jeszcze stał się zimny jak stal, którą przyszło mu dziś dzierżyć. - N I E! - ryknął ze wszystkich sił, starając się przekrzyczeć szalejący chaos.
- STOIMY! DO KOŃCA! FORMOWAĆ KORODN WOKÓŁ KAPŁANÓW! - jako pierwszy ustawił się o pięć kroków przed zawodzącymi sługami Karilii. Dokładnie naprzeciw przerażającej abominacji, w którą wciąż jeszcze, co jakiś czas, uderzały magiczne wyładowania. Opuścił wizjer hełmu, uniósł tarczę niemal na wysokość oczu i oparł na niej miecz, na płask, niczym żołnierz z falangi swoją włócznię. Ugiął nieznacznie nogi w kolanach, zapierając się o ziemię. Krew dudniła mu w uszach, serce tłukło w piersi.
Czuł, że żyje.
- JESTEŚMY BASTIONEM, KTÓRY CHRONI KERON! NIC PRZEZ NAS NIE PRZEJDZIE!
Mógł więc z radością ginąć za świat, w który wierzył.


Czy ktoś go w ogóle słyszał? Czy ten ochrypły wrzask mógł konkurować z narastającym wciąż, niemal oszałamiającym hukiem, godnym końca świata?
To nie było ważne. Stanąłby tam tak w armii, jak i w pojedynkę. Wystraszony, bezimienny chłopiec został zabity.
Pozostał już tylko Constantin Holscher, z bożej łaski komtur Najświętszego Zakonu Sakira, zwierzchnik Kruczego Fortu, kawaler, sędzia i kat.
Obrazek

Wróć do „Królewska prowincja”