Południowy trakt

106
POST BARDA
Żołnierz nie zwlekał z wypełnianiem rozkazów. Ledwo zauważył, że jego dowódca przebudził się, odbił się od podłogi i szybkim krokiem wybiegł na zewnątrz przez otwarte na oścież drzwi, wykrzykując coś po drodze. W karczmie nikogo nie było, ale kolejne głosy dobiegały właśnie z podwórza, z którego przebijało się jasne światło. Niepokojącym mógł być fakt, że nie wiadomo było, czy to ogień tak żywo świecił, czy był już świt.

Przerzucając płaszcz przez ramię, komtur wybiegł na zewnątrz, by szybko rozwikłać tajemnicę światła. Niebo było szare, a powietrze poniekąd pachniało wczesnym porankiem. Słońce kryło się jeszcze za horyzontem i nagimi drzewami, lecz było wystarczająco widno, by zobaczyć całą sytuację w pełnej krasie.

Wszyscy stali na nogach, a kapłani i Czarodziejka pośpiesznie wychodzili z niedalekiego domostwa, przerażeni do stu diabłów. Przed nimi szedł Tertius, który nie patyczkował się i wyciągnął od razu miecz, będąc gotowym na najgorsze. Pogoda zaś... była umiarkowana. Nie padało już zapewne od kilku godzin, ale ubita ziemia rozmokła, zostawiając błoto na butach Constantina. I nie musiał szukać źródła zamieszania, gdyż to przemknęło mu z przerażającą prędkością obok nosa.

Powóz, do którego nadal były przywiązane konie, przeleciał do przodu ciągnięty przez przerażone zwierzęta. Krwawa smuga światła mignęła przed oczami Holschera i pognała dalej, mijając także kapłanów i zostawiając za sobą ślad nadpalonych kawałków drewna i sucharów. Część zaczęła bez ładu i składu odwiązywać własne wierzchowce, aby móc ruszyć w pogoń za płonącym wozem.

Iskar Salztein wyszedł z karczmy za Constantinem, kładąc mu rękę na ramieniu i przyglądając się ponuro na piekielny obraz właśnie rysujący się przed ich oczyma.

Południowy trakt

107
POST POSTACI
Constantin
Karczma zdawała się być pusta. Tyle dobrego; cała wiara najpewniej ruszyła już pomagać z opanowaniem pożaru.
Doskonale, dokładnie tego od nich oczekiwał. Holschera przerażała jednak myśl, że musiało tu panować wcześniej niesamowite poruszenie, a sam był tak pogrążony w dręczących jego umysł snach, że dopiero czyjaś bezpośrednia ingerencja go stamtąd wyrwała. Stawało się to co najmniej niepokojące; od bardzo dawna nie miał koszmarów, zdawało mu się, że doszedł do jakiegoś ładu ze swoim umysłem i mogli ze sobą spokojnie koegzystować. Teraz jednak wszystko się zmieniało, a on sam znów czuł się jak ten od dawna martwy młodzik, który niegdyś szkolił się w Srebrnym Forcie.


Wybiegł na zewnątrz, szybko omiatając wzrokiem okolicę. Ranek powoli wstawał, deszcz najwyraźniej ustał parę godzin temu, pozostawiwszy po sobie pamiątkę w postaci irytującego błota i przyjemnej nuty świeżości w powietrzu. Z niedalekiego domostwa wychodziła właśnie magiczna część ich ekspedycji i chroniący ją Tertius. Constantin od razu machnął na nich ręką, coby podeszli bliżej. Komtur nie zdążył jeszcze zogniskować wzroku na niczym konkretnym, gdy przyczyna całego zamieszenia przemknęła mu przed oczami.
Krwistoczerwona smuga gorąca mignęła mu przed twarzą i pomknęła dalej. Konie najwyraźniej zerwały się z uwięzi i powodowane paniką próbowały uciec od pożaru, z którym były nierozerwalnie związane.
- Szlag. - mruknął, na moment zupełnie skołowany całą tą sytuacją. Najwyraźniej resztki snu nadal trzymały jego umysł i spowalniały działania dowódcy. Poczuł dłoń na ramieniu i niemal podskoczył. Sakir mu świadkiem, że gdyby miast miecza, nosił przy pasie nóż, to ten już byłby w jego dłoni, gotowy zasmakować krwi.
Czy to kolejna część koszmaru?


Walcząc z instynktami nakazującymi mu walkę, spojrzał w bok i dostrzegł inkwizytora Salzteina. Pieprzony sukinsyn, wciąż wywoływał w nim piekielnie nieprzyjemne, acz trudne do zdefiniowania uczucie. Teraz zaś dołączyła do niego nuta nieufności, wzmagana paranoją dręczących go koszmarów. Czemu stoi tu spokojnie, kiedy ich jedzenie płonie? Wiarą sobie brzucha nie napełni.
- Na koń, inkwizytorze. Musimy dogonić ten cholerny wóz i jakoś go ugasić, zanim wszystko doszczętnie spłonie. - Holscher ruszył od razu do przodu, w stronę żołnierzy, którzy poczęli już odwiazywać swoje wierzchowce.
- Konia! Dajcie mi konia! Magowie, inkwizytorzy, na koń i za mną! - wykrzykiwał, łapiąc lejce wierzcha któregoś ze swoich ludzi. Wskoczył na siodło, ściągnął lejce, zwracając konia w odpowiednim kierunku. - Reszta zostaje. Miejcie się na baczności. - gdy reszta osiodłała już pierwsze z brzegu wierzchowce, Holscher klepnął rumaka kostkami i trzasnął lejcami, aż echo się poniosło.
- CWAŁEM! - ryknął i pomknął za wozem, tak szybko, jak jeszcze w życiu nie pędził. Najwyraźniej jedzenie potrafiło być ważniejsze nawet od umykających apostatów.
Obrazek

Południowy trakt

108
POST BARDA
Inkwizytorowi Salzteinowi nie potrzeba było dwa razy powtarzać rozkazowi. Mruknąwszy potwierdzenie pod nosem, truchtem pobiegł w stronę uwiązanych koni, migiem dosiadając swego rumaka, potężnego ogiera, na którym wyglądał niczym ten wysłannik Sakira, jakim malują go heretycy. Pogonił wierzchowca w stronę powozu w tym samym momencie, gdy i Constantin dosiadał swego, rzucając kolejnymi rozkazami. Żołnierze posłusznie zostali przy drugim wozie i tawernie, podobnie zresztą do kapłanów. Tylko Tertius i Kayleigh dosiedli swych koni i razem za pozostałą dwójką ruszyli cwałem do krwawej smugi rozbijającej co i rusz o jakieś budynki.

Nie zajęło im nawet minuty dotarcie do przerażonych koni, które próbowały zrzucić z siebie płonący ciężar. Wyrównując swoje tempo, Constantin widział, że te płonące kawałki ich zapasów są rozrzucane poza wóz, ale i po nim, zajmując tym samym to wszystko, co było łatwopalne. Nie potrafił na ten moment ocenić szkód, ale na pewno nie były one małe.

Iskar wyciągnął swój morgenstern i jednym, precyzyjnym uderzeniem rozłupał część mechanizmu trzymającego zwierzęta w ryzach. Tertius również zaczął uwalniać wierzchowce, aż w końcu zostały one same, natychmiast przyspieszając tempa. Inkwizytorzy zaczęli zatrzymywać ciągle pędzący wóz, natomiast Kayleigh i Constantin mogli zatrzymać konie i odrobinę je uspokoić.

Mając sytuację pod kontrolą, Holscher zauważył, że odjechali kawałek poza wieś. Ich zapasy nadal się paliły, lecz i na to była już rada. Salztein, gdy tylko podjeżdżał z Czarodziejką, mamrotał coś pod nosem i gestykulował zajadle, zaś Kayleigh po zeskoczeniu ze swego wierzchowca od razu podbiegła i zaczęła mu pomagać. Wkrótce płomienie odczepiły się od wszelkiej powierzchni, płynąc w nim hipnotyzująco, niczym wąż stworzony z czystego żywiołu. Ogień poruszał się wraz z ruchem dłoni magini i Inkwizytora, a każda iskra pozostała na materiale szybko dołączała do tańca, jaki wykonywały płomienie. Gdy wszystko zostało zażegnane, Czarodzieje gwałtownie zacisnęli dłonie w pięści, mamrocząc kolejne formułki pod nosem, a źródło zamieszania z sykiem rozmyło się w powietrzu, pozostawiając tylko pomarańczową, niegroźną smugę.

Tertius, przyglądający się temu na uboczu, gdy tylko całe zamieszanie zniknęło, podszedł do wozu i zaczął oglądać go z prawej i lewej. W końcu wydał werdykt: — Zaczęło się od beczki z winem. Coś bądź ktoś musiało wywołać iskrę.

Południowy trakt

109
POST POSTACI
Constantin
Czworo jeźdźców osiodłało konie, by pognać za płonącym wozem, ze szlachetną intencją uratowania misji ratunkowej. Bogowie tylko wiedzą jak wściekły był komtur, gdy raz za razem smagał rumaka lejcami, a wiatr szumiał mu w uszach. Tawerna, żołnierze, kapłani, wszystko zostawało w tyle; w tej chwili liczył się jedynie cel, na którym zafiksowało się zimne spojrzenie Holschera. Krwawa, ognista smuga, raz za razem obijająca się o kolejne budynki, zbliżała się w satysfakcjonującym tempie.

Zrównał się ze swoim celem, z bólem serca patrząc jak płonące kawałki zapasów wypadają poza wóz i przewalają się na nim, zajmując ogniem coraz to kolejne rzeczy. Modlił się w duchu, by straty nie okazały się zbyt wielkie, ale czuł, że... Cóż, płonne to były nadzieje. Nie byli daleko od stolicy, spokojnie mogliby cofnąć się i uzupełnić zapasy, ostatecznie straciliby tylko dwa dni... Ale czy znaleziono by dla nich więcej żywności? Jak zareagowano by w stolicy na wieść, że po pierwszym dniu wyprawy, lwia część zapasów poszła z dymem? W jakim świetle postawiłoby to Holschera? Jak świadczyłoby to o jego zdolnościach? Nie postawił nikogo przy wozie, pojawił się ogień, ponieśli straty w zaopatrzeniu... Tak, wozy stały nieopodal strzeżonej przez żołnierzy tawerny, blisko... Jednak nie wystarczająco blisko.
Każdy błąd, każdy wypadek nijako wywodził się od niego. Jako dowódca to on ponosił za to wszystko odpowiedzialność, to oczywiste. Wrócić z podkulonym ogonem i prosić o więcej zapasów, to przyznać się do porażki i pokazać słabość.
Nie może tego zrobić. W najgorszym wypadku mogliby go odsunąć od misji, zrzucić jej ciężar na czyjeś inne barki, a to przecież jego brzemię, jego chwała, jego droga ku wielkości.


Sięgnął po miecz, by spróbować odrąbać wóz od wystraszonych, ciągnących go zwierząt, ale na szczęście Iskar go wyprzedził. Gdzie tam stalowemu ostrzu do potężnej maczugi? Inkwizytor jednym ciosem rozłupał część mechanizmu trzymającego zwierzęta przy wozie, a Tertius zaraz uwolnił wierzchowce do reszty. Dwoje potężnych mężczyzn pozostało przy wozie, powoli go zatrzymując, a Holscher skinął na czarodziejkę i pomknął z nią za końmi.
Na całe szczęście zwierzęta dość szybko dały się uspokoić.


Parę chwil później Holscher siedział na wierzchowcu, którego porwał od jednego z żołnierzy i z zainteresowaniem przyglądał się magii odprawianej przez czarodziejkę i inkwizytora Salzteina. Z początku myślał, że z ich dłoni popłyną strumienie wody i zduszą te okropne płomienie, jednak okazało się, że bardzo się mylił. Nie sposób było nie być pod wrażeniem tego małego widowiska. Płomiennie oddzieliły się od wozu i jego zawartości, by wypłynąć w górę, zawisnąć w przedziwnym, hipnotyzującym bezwładzie i wić się jak jak jakiś wąż.
- Magowie potrafią być naprawdę przydatni. - przemknęło mu tylko przez myśl, nim ognisty wąż został zgnieciony i z sykiem rozmył się w powietrzu.
To co zrobili było nie tylko imponujące, ale i bardzo mądre. Woda w ostatecznym rozrachunku mogłaby okazać się dla zapasów równie niszcząca jak ogień.
- Świetna robota. - rzekł, skinąwszy dwójce bohaterów głową - Wiele wam wszyscy zawdzięczamy. - zeskoczył z konia, by wraz z Tertiusem przyjrzeć się wozowi. Holscher jednak nie szukał przyczyny pożaru, a starał się ocenić straty.


- Myślisz, że to nieszczęśliwy wypadek, czy celowe działanie? Nie mam pojęcia jak ktoś mógłby niechcący wywołać iskrę, majstrując przy beczce z winem. - moze był uprzedzony, może jego niechęć do felczera była głębiej zakorzeniona, niż chciałby to przyznać, ale jego myśli od razu popłynęły w stronę Gerwalda. Niech Sakir ma go w opiece, jeśli okaże się, że miał z tym jakikolwiek związek.
- Trzeba zabrać się z tym z powrotem do wioski, zobaczyć ile zapasów przetrwało, pomyśleć nad zmianą racjonowania żywności... Oraz koniecznie zadać parę pytań żołnierzom, którzy byli akurat na warcie. Nie ruszymy dalej, nim nie dowiem się, co się stało. - mówił ni to do siebie, ni to do reszty.
Obrazek

Południowy trakt

110
POST BARDA
Cała czwórka stała teraz smętnie nad powozem, obserwując zniszczenia spowodowane przez pożar. Szybkim rzutem oka Constantin nie był w stanie stwierdzić, ile dokładnie zostało zniszczonych zapasów, ale to, co mogło przejść mu przez głowę, to radość spowodowana brakiem większego wybuchu, który strawiłby na pewno nie dość, że większą połowę zapasów, to być może objąłby także i konie.

Nie mam pojęcia. A wystarczyła nawet fajka, zabawa krzesiwem, cokolwiek. Lepsze światło da nam spokojne śledztwo w wiosce — burknął Tertius, przystając tym samym na plan Constantina dotyczący powrotu pod karczmę. Przypięcie koni z powrotem było problematyczne, ale nie niewykonalne i Inkwizytorzy po chwili siłowania się z mechanizmem, a także odrobiny magii ognia Salzteina zdołali zaspawać wszystko z powrotem. Konie z osmolonym powozem przeprowadzono z w powrotem do centrum, gdzie na zewnątrz zgromadzili się przebudzeni do reszty wszyscy uczestnicy wyprawy, z niepokojem patrząc na powracającą ekipę i zerkając co i rusz, co ostało się w powozie.

Patrząc już na spokojnie, bez obawy o eskalację pożaru, Constantin mógł przyjrzeć się dokładniej szkodom wyrządzonym przez płomienie. Faktycznie najwięcej było uszkodzeń przy uszkodzonej beczce z winem, którą zabrali w razie braku zdatnej wody do picia. Alkohol zalał część zapasów, która z dwojaką łatwością rozpaliła się od tajemniczej iskry. Szybki rzut okiem wystarczył, by określić, że stracili w jedną chwilę jedną czwartą prowiantu. Tragedii więc nie było, tym bardziej, że Erhart postarał się o zabranie większej ilości w razie przedłużenia ich wędrówki... ale w takim przypadku każdy suchar i każde solone mięso się liczyło.

W międzyczasie Inkwizytorzy będący swoistym przedłużeniem ramienia Holschera zaczęli wykrzykiwać coś do żołnierzy i kapłanów o rozstawieniu się w celu przesłuchania. Do klęczącego komtura podeszła zaś Czarodziejka – zachmurzona jak nigdy wcześniej – i z równie grobowym tonem przekazała mężczyźnie informację. — Brakuje jednej osoby.

Constantin podświadomie mógł się domyślić, kogo przed karczmą nie było.

Południowy trakt

111
POST POSTACI
Constantin
- Niech Sakir zlituje się nad osobą, która do tego doprowadziła... - mruknął pod nosem, choć już teraz wiedział, że najpewniej nie pociągnie sprawcy do odpowiedzialności tak drastycznie, jak zrobiłby to w swoim forcie, czy nawet w świątyni Karilii w Saran Dun. Ich misja zależała w ogromnej mierze od zwykłych żołnierzy i ich morale; gdyby okazało się, że jeden z nich przypadkiem wzniecił pożar, pokajał się, a i tak otrzymał dotkliwą karę, to mogliby stracić trochę zapału i oddania, które tak bardzo się teraz liczyły. Nikt nie chce patrzeć na śmierć, czy okaleczanie towarzysza broni, tym bardziej, gdy wychodzi bezpośrednio od przełożonego. Wszak właśnie tak często rodzą się bunty.
Holscher musiał to sobie wszystko przemyśleć. Z umiarkowanym zainteresowaniem przyglądał się działaniom inkwizytorów, by w końcu z uznaniem pokiwać głową. Imponowali mu zaradnością. Wskoczył z powrotem na konia, nakazał zawrócić wóz i potoczyli się wszyscy w stronę wioski w pełnym powagi milczeniu. Wierzchowce żyły, wóz był w całości; Sakir nad nimi czuwał. To wszystko mogło skończyć się tysiąc razy gorzej.


Uniesioną ręką pozdrowił zebranych przed tawerną uczestników wyprawy.
- Żołnierze! Kapłani! Nasza podróż dziś się nie kończy! - zakrzyknął, by milczeniem nie niepokoić ich bardziej, niż było to koniecznie. Na moment zamilkł, podjechał bliżej wozu i uważnie sprawdził stan jego zawartości. Dzięki Sakirowi, udało się obyć bez tragedii. Spłonęła najpewniej czwarta część zapasów, co oczywiście stanowiło dla nich wszystkich potężny cios, jednak biorąc pod uwagę iż podróżowali niemal z nadwyżką prowiantu, dzięki przezorności Erharta i dobrej woli komtura von Ortenberga, to ocalałe zapasy powinny im wystarczyć. Inkwizytorzy wykrzykiwali za jego ramieniem polecenia do zebranych wkoło osób, szykując ich do przesłuchania, a Constantin tylko przygryzał lekko wargę, zastanawiając się jak podejść do tego problemu.
Czarodziejka zbliżyła się do niego i grobowym tonem przekazała mu informację, której się obawiał. Westchnął ciężko.
- Wejdź do środka i poszukaj go w karczmie. Felczer wczoraj niedomagał, może leży teraz w pokoju i próbuje zapaść się pod ziemię? Mam nadzieję, że ten pijany cap nie postanowił zdezerterować. Nie chce mi się wierzyć, że mógłby... - ...celowo doprowadzić do zaprószenia ognia? Holscher na moment zwątpił, ale zaraz pokręcił głową. Gerwald nie był gorliwym wyznawcą Sakira, ba, najprawdopodobniej żadnemu bóstwu nie poświęcał większej uwagi, jednak mimo swoich licznych wad, był dobrym medykiem... I kompanem. Holscher miał nadzieję, że nie mylił się do niego. Błędy można wybaczyć, sabotaż zaś... Sabotaż w obecnej sytuacji bezwzględnie wart jest najwyższej kary.
Constantin modlił się więc, by felczer nigdzie nie uciekł. Jego zniknięcie z pewnością nie wyglądałoby dobrze.
- ...po prostu się rozejrzyj. Prędko. - odprawił ją skinieniem głowy. Zmiótł z twarzy wszelkie emocje, nim odwrócił się do zebranych przed tawerną ludzi. Uniósł ręce, patrząc po szeregu, ustawianym przez inkwizytorów, chcąc zwrócić na siebie ich uwagę.


- W wyniku niefortunnego wypadku straciliśmy część zapasów. Dzięki wstawiennictwu Sakira oraz sprawnej interwencji Inkwizytorów i panny Kayleigh straty udało się ograniczyć do minimum. - mówił, patrząc po twarzach zebranych przed nim osób. Szukał w nich cienia winy, strachu, czegoś, co pomogłoby mu stwierdzić, że to jednak nie felczer doprowadził do tego cholernego pożaru. - Najpewniej zawdzięczamy im nasze życia, a z pewnością czas, którego, jak wiecie, możemy nie mieć zbyt wiele. Ruszymy dalej. Powrót do stolicy nie jest niezbędny, choć możliwe, że będziemy zmuszeni zacisnąć pasa... Patrzę po was, silnych i dzielnych, z boską gorliwością idących w paszczę lwa, by uwolnić nasze ziemie od tej straszliwej zarazy i zapewnić waszym rodzinom spokojne jutro... Patrzę i wiem, że nam się uda! Zaciśniemy zęby i ruszymy dalej, po pewne zwycięstwo! - podniósł głos, a jego stalowe oczy wręcz jaśniały, gdy wyrzucił w górę ramię z zaciśniętą pięścią.
Zaraz wszystko jednak zniknęło, a na twarzy Holschera pozostał jedynie chłód.
- Nim jednak ruszymy dalej, musimy przyjrzeć się tej niefortunnej sytuacji. Ktoś, celowo, bądź przypadkiem, zaprószył ogień. Jeśli ten ktoś jest tu obecny, niech wystąpi przed szereg. Cenię w ludziach szczerość i odwagę, wie o tym każdy, kto pode mną służył.
Kątem oka spoglądał w stronę wejścia do karczmy. Gdzie jest Gerwald?
Ostatnio zmieniony 22 lip 2021, 16:26 przez Mua, łącznie zmieniany 1 raz.
Obrazek

Południowy trakt

112
POST BARDA
Pijany...? — rzuciła w eter Kayleigh, zanim odwróciła się na pięcie i z zaniepokojoną miną ruszyła do karczmy, spoglądając co i rusz na uszkodzony wóz. Tymczasem reszta stała równo, także przyglądając się poczynaniom dowódcy, okazjonalnie wymieniając między sobą szepty. Wszyscy po równo byli zmartwieni i po nikim Constantin nie mógł wyczytać poczucia winy. Byli tak samo wstrząśnięci, jak on.

Szumy wśród jego ludzi stały się bardziej energiczne, gdy komtur uraczył ich swoją przemową. Gorące słowa zawsze trafiały do zlęknionych serc, obawiających się o swoją przyszłość, szczególnie w tak ponurym miejscu, jak to. Przywołując jednak niewygodny temat, głowy natychmiast poruszyły się w lewo i prawo, podejrzliwie spoglądając na kompanów, natychmiast wkradając w ich serca cień zwątpienia w stojące obok osoby. Kto śmiałby sabotować tak świętą misję, gdy wszyscy tu obecni służyli pod jednym bogiem?

Nikt nie wystąpił przed szereg, z domostwa wyszła natomiast Kayleigh, która miała chyba jeszcze bardziej kwaśną minę, niż wcześniej. Widok takiej optymistki mającej tak nieprzyjemny wyraz twarzy pogorszył sytuację, ale gwoździem do trumny były tylko jej słowa, rzucone z progu w stronę Constantina: — Nie ma go w żadnym pokoju. — Dodać dwa do dwóch trudno nie było i zaraz potężne poruszenie rozlało się po zgromadzeniu. Jedyny mężczyzna, który nie służył bezpośrednio Sakirowi właśnie zniknął, a ich zapasy zajęły się ogniem?

Inkwizytorzy szybko rozbiegli się po okolicy wraz z częścią żołnierzy, szukając podejrzanego. I zanim Holscher zdążył samemu wykonać jakieś działania, Tertius wrócił po ledwo minucie, zwycięskim okrzykiem oznajmiając jedynie: — Znalazłem go!

Po ziemi ciągnął budzącego się dopiero Gerwalda, który wyglądał jak siedem nieszczęść. Padając pod nogi Constantina, ten widział, że musiał leżeć w błocie i to nie tylko tym, po którym przeciągał go jego przyjaciel. Poza tym miał przekrwione oczy i zdezorientowane spojrzenie, gdy podnosił się na łokciach. Żeby było gorzej, jego portki były rozsznurowane, pociemniałe po wewnętrznej stronie nogawek... a przyrodzenie na wierzchu. Wyglądał, jakby zasnął w rowie podczas próby oddania moczu. Sam oskarżony chyba zauważył swój problem, bo natychmiast zajął się chowaniem swoich części do środka i sznurowaniem spodni. Gdzieś z boku Kayleigh i kapłanki z niesmakiem patrzyły się w bok, nie chcąc patrzeć na ten żałosny widok. Gerwald po tej akcji, mamrocząc jedynie: — Co... co się stało? — wyjątkowo przepitym głosem, zaczął wstawać z klęczek, mając już dolną część garderoby za sobą.

Południowy trakt

113
POST POSTACI
Constantin
Holscher mimo całego swojego chłodu i wyniosłości, niepokojącej aury, która czasem potrafiła wybić z rytmu nawet zakonnych inkwizytorów, potrafił znaleźć wspólny język z szeregowym żołnierzem. Może dlatego, że nigdy nie zaznał wygód szlacheckiego życia, zaś z domu wyniósł jedynie zupełnie abstrakcyjne poczucie wyższości, które lata spędzone w Srebrnym Forcie wygnały gdzieś do zakamarków komturzego umysłu. Do wszystkiego dochodził sam, poprzez ciężką pracę, błoto i krew, stając często na pierwszej linii, tuż obok ludzi, którzy teraz pod nim służyli. I choć nigdy nie garnął się do rozmów przy piwie, hulanek i swawoli, to wiedział, co grało w ich sercach i potrafił uderzać w odpowiednie struny, jak na sprawnego oratora przystało.
Mówił i patrzył po ich twarzach, odnotowując ich energiczne szepty. Żadna z zebranych przed tawerną osób nie wyglądała na potencjalnego sprawcę pożaru. Nie widział strachu czy wstydu. Jeno zwykłą niepewność, którą doskonale rozumiał, i narastającą podejrzliwość.


Nikt nie wychodził przed szereg, on zaś widział, że nic nie ukrywali. Pokiwał głową; a więc to Gerwald.
Chyba, że ten wielki inkwizytor, który podróżował z Czarodziejką, chciał zmusić ich do poszczenia... Czuł się przy nim niepewnie i z rozpędu łatwiej było mu posądzać go, choćby podświadomie, o wszelkie nieszczęścia. Chwilami zdawał mu się bardziej demoniczny od potworów, które przysięgali wyplenić.
Westchnął cicho, spoglądając w stronę drzwi do tawerny akurat w chwili, gdy wyłoniła się zza nich Kayleigh. Jej wyraz twarzy mówił więcej niż tysiąc słów. Constantin próbował zachować kamienną twarz, jednak gdy tylko odwrócił się od tłumu, w jego oczach na moment mignął szczery smutek. Zawiódł się.
Po raz kolejny.
A Sakir mu świadkiem, że i jemu kończyła się czasem cierpliwość. Nic nie irytowało go tak jak niesubordynacja i nieodpowiedzialność.


Nie musiał wyrzec nawet słowa. Inkwizytorzy i niektórzy żołnierze bez rozkazu rozbiegli się po okolicy.
- Jest egoistą, pijakiem i kobieciarzem, który nieraz przedkładał przyziemne przyjemności ponad swoją służbę... Jednak bez wątpienia zależy mu na dobrze ludzi, zna się na swoim fachu i naprawdę pragnie pomagać. Nie wierzę, że mógł zrobić to celowo. Pytanie więc, co poszło nie tak? I czemu nie ma go w cholernej tawernie?! - myślał, spokojnie obserwując otoczenie.
Nie zdążył zatopić się zbytnio w myslach; Tertius nadchodził ze swoją zdobyczą, niczym pies gończy, niosący w zębach ustrzelonego szaraka dla swojego pana.


Żałosny był to widok, Holscher nawet nie ukrywał grymasu pogardy, który wpełzł na jego twarz. Medyk był ciągnięty po ziemi, w obszczanych spodniach i kutasem na wierzchu. Constantin czuł się niemal jak w świątyni, gdy żmija która dźgnęła przeora padłą przed nim na kolana i całowała buty, błagając o litość. Miał ochotę zdeptać robaka, najwyraźniej niegodnego bożej łaski.
Patrzył jednak na kompana, który służył pod nim od lat i zazwyczaj sprawował się dobrze. Był więc rozdarty.
Zeskoczył z konia, od razu ruszając w stronę felczera.
- Ty! Do studni, nabierz kubeł wody i zafunduj mu kąpiel. - wskazał na pierwszego z brzegu zbrojnego, który wyprężył się, kwinął głową i odbiegł wykonać rozkaz. Constantin stanął dwa kroki przed Gerwaldem i wbił gniewny wzrok w jego przekrwione oczy.
- To ja winienem cię o to zapytać, felczerze. - rzekł chłodnym tonem - Poczekamy jednak chwilę na wodę, bo z pijakami zwykłem nie konwersować. - założył ramię na ramię i górował nad pijanym Gerwaldem, niczym posąg, symbol wyższości Zakonu nad małym kmieciem. Nie odezwał się dopóki żołnierz nie wrócił i nie stanął z wiadrem obok Holschera.
- Panie? - zapytał, patrząc to na komtura, to na Gerwalda.
- Lej, jak rzekłem. - Constantin skinął głową, a fala zimnej wody chlusnęła na felczera, który pewnie zaczął pluć i miotać się.


- Powiedz mi, co się stało? Czemu stoisz przede mną schlany jak prosty kmiot, gdy zaklinałeś się, że chociaż na czas wyprawy odstawisz butelkę? Sakir nie patrzy łaskawie na ludzi słabej woli. - i znów to pragnienie do deptania, wgniatania brudu w brud, by znalazł się dokładnie tam, gdzie jego miejsce. Zamilkł na moment, zacisnąwszy usta w wąską kreskę. - Przez twoją nieodpowiedzialność mogłeś skazać nas na głód, bądź utratę kilku dni na uzupełnienie zapasów. - oraz sprawić, że komtur Holscher straciłby twarz, co mogło być z tego wszystkiego największą przewiną w oczach Constantina - Jak do tego doszło? Jak zaprószył się ogień? Zawołałeś chociaż po kogoś? - tak bardzo chciał znaleźć jakikolwiek czynnik łagodzący...
Wiedział przecież, że nie obędzie się bez kary.
Obrazek

Południowy trakt

114
POST BARDA
Żołnierz bez chwili wahania ruszył do studni, by wypełnić polecenie. Po minucie czy dwóch wrócił, niosąc wiadro wody i bezprecedensowo wylewając je na głowę zbierającego się dopiero Gerwalda. Nieświadomy tego, co na niego czekało, mężczyzna wręcz zachłysnął się, podrywając swą osobę gwałtownie z miejsca. Zatoczył się zaraz, ale utrzymał w pionie, przecierając oczy i wypluwając wodę, która wpadła mu do ust i nosa. Wyglądało na to, że alkohol jeszcze z niego nie zszedł.

Głowa... głowa mnie napierdalała tak, że szukałem czegokolwiek, żeby przestało... żebym zasnął — wychrypiał, odgarniając mokre włosy z czoła i rozglądając się wokół. Wszyscy jak jeden mąż patrzyli na niego albo z pogardą, albo politowaniem. Inkwizytorzy mieli nieprzeniknione miny – nie dawali emocjom wyjść na światło dzienne, zachowując profesjonalizm. Kapłani stali na uboczu raczej zaniepokojeni całą sytuacją, nie wiedząc co myśleć o tym wszystkim. — Nie chciałem. Ale drugim wyjściem było odrąbanie sobie głowy na miejscu.

Jego oczy rozszerzyły się gwałtownie na wieść o pożarze, jakby w ogóle nie zdawał sobie sprawy z tego, co się niemal przed chwilą stało. Stanął jak wryty, kiwając się w miejscu i przetwarzając, co Holscher właśnie do niego powiedział. — J-jaki ogień? Co się stało? — Rozglądnął się, blady jak ściana, w końcu natrafiając spojrzeniem na sponiewierany wóz. Przełknął głośno ślinę, raz jeszcze plącząc się o własne nogi. Constantin widział, że Gerwald za sekundę chyba się przewróci z powrotem na ziemię.

Południowy trakt

115
POST POSTACI
Constantin
Oblany zimną wodą Gerwald poderwał się naraz z ziemi. Co prawda wciąż się zataczał, ale utrzymał równowagę, nie wrócił na dół, by taplać się dalej w błocie jak świnia. Holscher patrzył na niego chłodno, starając się, by pogarda, ni smutek nie przejawiały się nijak na jego twarzy. To nie czas i miejsce na emocje... Ni sentymenty.
Było widać, że alkohol bynajmniej nie zszedł jeszcze z felczera, ale przymusowa kąpiel z pewnością trochę pomogła. To wystarczyło, by spróbować wydobyć z niego cokolwiek.


Constantin skinął krótko głową, dając znać, że zarejestrował jego wytłumaczenie. Był nawet w stanie w nie uwierzyć, gdyż pamiętał jak licho wyglądał Gerwald, kiedy mignął mu w tawernie, nim udał się na spoczynek. Cokolwiek go trawiło, mogło więc z czasem rozwinąć się jeszcze, doprowadzając go do takiej smętnej ostateczności.
Równie dobrze mógł być to skutek odstawienia alkoholu, co znaczyłoby, że jego lekarz ma o wiele większy problem, niż dotychczas przypuszczał. Pamiętał co działo się z ojcem, gdy przez dłuższy czas nie mógł przechylić jakiejś flaszki. Był to widok tak smutny, jak żałosny zarazem. Holscher miał nadzieję, że poza nazwiskiem tamtego mężczyzny, więcej od niego nie dostał.


Zaskoczenie malujące się na twarzy Gerwalda zdawało się być szczere. Komtur zerknął w bok, na inkwizytorów, szukając po nich jakiejś reakcji, ale najpewniej równie dobrze mógłby przyglądać się ścianom.
- Nasze zapasy zajęły się ogniem, który został zaprószony właśnie obok... - medyk wyglądał jakby miał zaraz przewrócić się na ziemię, więc Constantin podszedł do niego i złapał go za ramiona, utrzymując pijaka w pionie. - ... beczki z winem. Przypomnij sobie. Miałeś przy sobie fajkę? Mogła ci się omsknąć ręka? - potrząsnął nim, by w końcu spoliczkować go, nie za lekko, ale też nie za mocno, coby wbić w niego jeszcze trochę trzeźwości. Albo rozładować napięcie, które powoli rozsadzało komtura od środka.
- Czy widziałeś, by ktoś poza tobą kręcił się nocą przy wozie? - zapytał jeszcze, świdrując swym stalowym wzrokiem jego przekrwione oczy.
Obrazek

Południowy trakt

116
POST BARDA
Chwycenie Gerwalda za ramiona zapobiegło może nie tragedii, ale kolejnemu wstydowi, jakiego i tak teraz najadał się felczer. Uderzenie go w policzek chyba nieco bardziej ocuciło mężczyznę, do stopnia, w którym jego spojrzenie było bardziej klarowne. Widać było po nim, że dochodzi do jego łepetyny świadomość, co się stało i że to prawdopodobnie była jego wina, nawet jeśli nie zrobił tego świadomie, zaś na to się właśnie zapowiadało. Dochodziło także do tego przerażenie malujące się w jego źrenicach, gdy podtrzymywany przez Constantina, starał się patrzeć w jego oczy... bezskutecznie po kilku sekundach, uciekając nimi w bok.

Nie... — wychrypiał, po czym odchrząknął i pokręcił głową, by dodać mocy temu jednemu słowu. — N-nie widziałem nikogo. Chyba... fajki nie miałem, poszedłem się tylko napić. Na bogów...

Kłamie. — Iskar, który do tej pory milczał i obserwował, w końcu odezwał się, rzucając tylko tym jednym słowem. Z ust Tertiusa wyszło przytakujące pomruknięcie i nawet Constantin zauważył, że chociaż w większości przypadków Gerwald mówił prawdę i zdecydowanie nie wiedział o płonącym wozie aż do teraźniejszości, to coś mącił z fajką.

Ja-nie-nie kłamię — wydukał z siebie wyjątkowo wysokim tonem, zanim podszedł do niego Verus, biorąc go z rąk Holschera i rzucając bezprecedensowo na ziemię.

Stoisz nędzny pijaku przed twoim dowódcą, człowiekiem, który i tak zbyt długo przymykał oko na twoje ekscesy i śmiesz jeszcze łgać mu w żywe oczy? — powiedział spokojnym tonem, ani razu nie unosząc głosu, nie wykazując grama emocji. Wypowiadając ostatnie słowo zwinął dłoń w pięść i nie patyczkując się z nim, odwinął Gerwaldowi prosto w nos, aż coś w nim gruchnęło. Z ust felczera wydobył się ni to pisk, ni to krzyk, po czym wylądował w wysychającej powoli ziemi, krztusząc się krwią i bełkocząc przy tym: — Phrzephrashzam... nhie chcziałem... — łkając przy tym. Próbował zaraz wstać, ale Tertius nastąpił na jego plecy butem, przyszpilając felczera do ziemi. Spojrzał głęboko w oczy Constantinowi i powiedział tym samym beznamiętnym głosem:

W twojej kwestii jako dowódcy jest go ukarać. Naraził nas swoją słabą głową na możliwy głód i niepowodzenie misji. Gdyby nie nasza szybka reakcja, zostalibyśmy zmuszeni albo do odwrotu, albo do ograniczenia racji, a nie wiadomo, co czeka nas dalej. Ukarz go mądrze – pamiętaj, że to ty go wybrałeś do tej podróży, więc to na twoich rękach byłaby nasza krew... ba, krew całej prowincji, jeśli przez jego lekkomyślność coś by nam się stało. To nie jest napaść na kapłana w świątyni, a igranie z losem tysięcy głodujących ludzi — zerknął z obrzydzeniem na felczera, który znieruchomiał, nasłuchując rozmowy mężczyzn, po czym ze stoickim spokojem dorzucił: — Jeśli ty nie chcesz się brudzić, ja albo Iskar możemy wykonać wyrok.

Oczy wszystkich członków ekspedycji spoczęły na sylwetce Constantina Holschera. Nietrudno było się domyślić opinii każdej z grupek. Tertius wyraził słowami swoją opinię, zaś Salztein – oczywistym raczej było, że popiera pomysł kolegi inkwizytora. Kayleigh milczała, zachmurzona jak nigdy. Jej zaciśnięte w wąską kreskę usta jasno wyrażały to, że chociaż na pewno pragnęła lżejszej kary, to jej bóg już niekoniecznie był tak litościwy.

Żołnierze z napięciem przerzucali spojrzeniem od jednego do drugiego, zastanawiając się nad decyzją komtura, ufając w jego osądzie. Gerwald prawdopodobnie znał ich nawet bardziej, niż sam Constantin, często przebywając w barakach i zwodząc ich czasami na drobne ekscesy. Chociaż więc nie służył bezpośrednio Sakirowi, jak oni, to czuli do niego pewną sympatię i na pewno pożądali dla niego czegoś mniej ostatecznego. Kapłani zaś... Kariila była raczej łaskawą boginią i ewidentnie nie chcieli przelewu krwi, chociaż i oni ufali w decyzje Holschera.

Wszyscy ufali w osąd Constantina, lecz nie zaspokoi raczej wszystkich naraz – zawsze ktoś będzie niezadowolony. Lecz czym były opinie jego podwładnych, gdy w grę wchodziła służba swemu Panu? Chociaż więc był dowódcą, kierującym się raczej logiką niż fanatyzmem, który na pewno chciałby postąpić słusznie, to przede wszystkim służył Sakirowi i to w jego imię podejmował wszystkie decyzje.

Pytanie więc brzmiało, komu bardziej oddany jest Constantin Holscher?

Sakirowi, czy własnej woli?

Południowy trakt

117
POST POSTACI
Constantin
Constantin widział po oczach medyka, że ten policzek faktycznie pomógł go ocucić. Jego spojrzenie stawało się jaśniejsze i bardziej klarowne, zaś na twarzy mężczyzny począł malować się szczery strach. Holscher nie wątpił w to, że Gerwald nie miał złych intencji i nie chciał doprowadzić do wypadku, jednak z każdą sekundą nabierał pewności, że nieważne jak bardzo by tego nie chciał, innego sprawcy tutaj nie znajdzie. Może w stalowym spojrzeniu komtura pojawiłaby się nuta współczucia, może nawet błysnąłby w nich smutek, który wyparłby obrzydzenie do stojącej przed nim ludzkiej skorupy, upadlającej się poza wszelkimi granicami. Wtedy jednak felczer skłamał.
Spojrzenie Constantina momentalnie stężało, zaś sam rycerz spiął się, gdy ze złości aż drgnęła mu dłoń, wciąż trzymająca Gerwalda za koszulę. Zacisnął mocniej uścisk, a materiał zaskrzypiał cicho, napinając się do granic wytrzymałości.
- Jak śmiesz łgać mi w żywe oczy, ty żałosny szczurku? - wiedział, że musi dać sobie sekundę na ochłonięcie, nim otworzy usta. Inkwizytor odezwał się gdzieś za jego plecami, na co zareagował krótkim kiwnięciem głowy. Świdrował felczera spojrzeniem tak intensywnym, że gdyby mogło, to najpewniej przebiłoby jego głowę na wylot.
Skorupa ludzka, którą trzymał w swoich rękach, wyparła się kłamstwa w sposób tak żałośnie nieprzekonujący, że Holscher aż sapnął z bezsilności. Odepchnął go od siebie i odszedł dwa kroki w tył, odwracając się do Gerwalda plecami. Nie patrzył na Iskara, ruszającego właśnie w stronę medyka, czarodziejkę, ani na drugiego inkwizytora. Jego wejrzenie kierowało się w jakąś bliżej nieokreśloną dal.
- Wiem, że kłamie. - rzekł, splótłszy ręce za plecami. Myślał.


Plask błota sugerował, że medyk wrócił na ziemię. Constantin przymknął na moment oczy, gdy do jego uszu dotarł chrzęst łamanych kości. Obrócił się, by napotkać spojrzenie swojego przyjaciela, przyciskającego stopą Gerwalda do ziemi. Medyk miał rozkwaszony nos i skomlał na ziemi, krztusząc się własną krwią.
Świat ludzi wiary był prosty. Wina rodziła karę. Czyn niegodny winien być wymazany jedynie odpowiednią do przewiny pokutą, zaś to, czego nieświadomie dopuścił się Gerwald, wymykało się kalkulacjom. Tertius miał trochę racji, gdy przemawiał do komtura, mówiąc o tysiącach istnień, które felczer mógł pogrzebać swoim występkiem.
- Dziękuję za twą opinię, inkwizytorze Varusie. - odezwał się w końcu, tonem chłodnym i oficjalnym. Nie mówił teraz do przyjaciela, tylko do podwładnego. Kolejnej duszy, która na ten czas została mu powierzona. Spojrzał bez cienia emocji na grubo ciosaną twarz inkwizytora, noszącą ślady wielu brutalnych potyczek, a później na cień człowieka, tonący w błocie i krwi pod jego ciężkim butem. Gerwald był jak sucha gałązka, słaba i krucha, mogąca w każdym momencie pęknąć, gdyby tylko ktoś mocniej na nią nadepnął.
Constantin wyprostował się, przełknął ślinę i z przymkniętymi oczyma począł mówić.
- ...powiedział nasz Pan; "Nie będziesz uciekać przed swym wrogiem, a każdej przeciwności stawisz czoła godnie, z mężnie uniesionym czołem, albowiem kto niesie Mnie w sercu, ten nie lęka się niczego i nikogo." - tym samym cytatem rozpoczął przed kilkoma dniami wydawanie wyroku na człowieka, który prawie dopuścił się morderstwa i nie mógł znaleźć w sobie odwagi, by przyznać się do ciężaru popełnionej winy. - Kłamałeś, Gerwaldzie. Kłamałeś mi w żywe oczy, zdając sobie sprawę z wagi sytuacji, w której się znalazłeś. Za to należy ci się kara. Nie jesteś jednak taki jak złoczyńca ze świątyni, który świadomie, targany pustą chciwością, uniósł rękę na człowieka dobrej woli, by zabić go i ograbić. Jesteś słaby, niegodny spojrzenia prawego rycerza, ale nie jesteś zły. - zamilkł na chwilę, patrząc ku górze, na ciemne, szare niebo. Nie oglądał się na swoje wojska, nie patrzył po piechurach, ni kapłanach. Ale czuł na sobie ich spojrzenia, bowiem raz jeszcze stawał się sędzią, podpierając swoje wyroki słowami ich świętego Patrona.
Zamilkł, bo szukał tych słów, które będą dziś najbardziej odpowiednie.
Występek nie mógł pozostać bez kary; w jego świecie nie istniało pojęcie bezwarunkowego miłosierdzia.


- Nasza pamięć dotycząca świętych pism bywa zwodnicza. Nie nawykliśmy do odnajdywania się pośród niuansów Boskiego prawa, albowiem żyjemy w czasach, w których zazwyczaj nie ma na nie miejsca. Złoczyńców karzemy, zło oczyszczamy poprzez błogosławione płomienie i świętą stal. Sakir nie jest Panem miłosiernym... Ale jest władcą sprawiedliwym. - odezwał się po krótkiej pauzie. Jego głos był silny i nieznoszący sprzeciwu, jak zawsze w takich sytuacjach. Nie płonął w nim jednak ogień świętego gniewu, tak jak w świątyni. Dziś był spokojny. Może to jeszcze straszniejsze? Gerwaldowi tylko oceniać.
- Pamiętajmy słowa Sakira; "A kto słaby jest i chory, winien grzać się w moim świętym blasku, bowiem przez ogień i krew oczyszczenia dostąpi i znajdzie swą siłę." Czyż wszyscy tutaj nie widzimy, jakim jest Gerwald?! - uniósł głos, po raz pierwszy od rozpoczęcia sądu patrząc po zebranych na placu ludziach. Widział pełne współczucia spojrzenia wyznawców Kariili, stalowe wejrzenie inkwizytorów i ściśnięte usta czarodziejki... Widział niepewny wzrok żołnierzy, którym felczer nie raz ratował życie.
- Ten słaby człowiek, trzcina drgająca na wietrze, jest chory i chorym był, gdy dopuścił się swojego występku. - spojrzał prosto w oczy felczera. Jego twarz nawet nie drgała, jakby wyciosana z kamienia. Nie zdradzał żadnych emocji, a w jego wejrzeniu nie było nawet krzty współczucia.
- Gerwaldzie! Przyjmij imię naszego Patrona, stań prosto i idź z nami na świętą wojnę. Idź pod Nowe Hollar, gdzie niewątpliwie znajdzie się miejsce dla twoich talentów. Weźmiesz do ręki miecz i weźmiesz tarczę, a na głowę nasuniesz hełm. Zabij w sobie tchórza, niech wypłynie z ciebie razem z twoim potem i krwią, gdyż nieść będziesz nie tylko pomoc, ale i śmierć. - Holscher podszedł do leżącego na ziemi mężczyzny. Machnął dłonią, by Tertius w końcu go puścił.


- Wstań i idź naprzód jako nowy człowiek, świadom mocy sprawczej Sakira, Pana naszego, który nie jest miłosierny, ale jest sprawiedliwy. - wysunął w jego stronę prawicę. Dawał mu szansę na odkupienie, ale grzechy jego zbyt ciężkie były, by zwykłe pokajanie się i nawrócenie odkupiło ich ciężar. Spojrzenie Holschera stężało jeszcze bardziej, co wcześniej wydawało się niemal niemożliwe. - A gdy już raz wstaniesz, wtem po dziesięciokroć wybatożony zostaniesz, aż twa krew zmiesza się z błotem, by pokazać tobie i światu, kim jesteś przed Boskim obliczem. A po każdym z opadających na ciebie razów zapytany będziesz; "Czy przyjmujesz Jego imię"? I w bólu, we łzach krzyczeć będziesz; "Przyjmuję!". - zamilkł na chwilę.
- Taka jest wola Sakira. - jego nieznoszący sprzeciwu głos rozbrzmiał z ostatecznością zamykanych wrót mauzoleum. Stał nad Gerwaldem z wysuniętą w jego stronę prawicą, dając mu szansę na życie. Szansę, którą mógł odrzucić i sczeznąć.
Przemawiał przez niego pragmatyzm; potrzebowali na tej wyprawie sprawnego medyka. Nie ufał magii na tyle, by szukać w niej lekarstwa na każdą chorobę i rozwiązania każdego problemu.
Był jednak gotów osobiście dokonać bardziej ostatecznego wyroku, gdyby felczer nagle odnalazł w sobie odwagę, by trwać przy swych przekonaniach.
Obrazek

Południowy trakt

118
POST BARDA
Trzymany pod butem Inkwizytora Gerwald przestał wić się niespokojnie, rozchlapując tylko wokół siebie błoto, zamiast tego słuchając wywodu Constantina. Tertius wyprostowany stał naprzeciwko mężczyzny, niewzruszenie przyglądając się twarzy komtura, zaś wszyscy inni w milczeniu kontemplowali kolejne słowa wypowiadane z ust Holschera. Najbardziej zaciekawiony zdawał się być Salztein, który nawet zbliżył się i w skupieniu obserwował napiętą sytuację, jakby oceniał sylwetkę dowódcy.

Nawet wiatr nie trącił włosem na jego głowie, gdy cytował kolejne słowa, kierując je ni to w pustkę, ni to bezpośrednio w stronę felczera. Ten zaś nie śmiał nawet unieść wzroku w żadnej minucie przemówienia, z przestrachem wpatrując się w ziemię, myśląc zapewne, że Constantin każe go ściąć... czemu nie można było się dziwić, szczególnie gdy Verus zaoferował pomoc w tym.

Pierwszy szmer bliżej nieokreślonych dźwięków wydarł się z ust zgromadzonych, gdy Holscher przypieczętował jego los, skazując go na przyjęcie insygniów Sakira i wyruszenie na wojnę, w której większość i tak miała wziąć udział. Tertius zgodnie z wolą komtura zstąpił z pleców Gerwalda, dając mu wolność; Kayleigh przybrała nieprzeniknioną minę, zaś żołnierze i kapłani niejako odetchnęli z ulgą, że nie dojdzie do ścinania głów. Podobnie do Czarodziejki, Constantin nie mógł odczytać emocji Iskara, który ciągle wpatrywał się w odgrywającą się sytuację, teraz z przekrzywioną lekko głową przyglądając się felczerowi.

Ten zaś... po uzyskaniu wyboru ciągle leżał z zakrwawionym nosem, przez chwilę oddychając ciężko i uparcie nie spoglądając na nikogo z obecnych. Rozważał, co było zrozumiałe, toteż dowódca stał przez chwilę z wyciągniętą prawicą, zanim ze stękiem Gerwald przewrócił się na bok i z ponurą miną chwycił rękę, podnosząc się chwiejnie. Był obrazem nędzy i rozpaczy i bardzo prawdopodobnym było, iż szybko zginie na froncie, ale czyż taki los w oczach Constantina nie był najlepszym odkupieniem?

I tak też kara została wykonana połowicznie, gdyż wycieńczony po ciężkiej nocy medyk zemdlał po pierwszym razie wymierzonym przez Tertiusa, nie mając nawet szansy odpowiedzieć na zadane mu pytanie. Zgodnie z wolą Constantina mogli dokończyć biczowanie, z przytomnym bądź nie skazańcem, lub zwyczajnie odpuścić czy przełożyć wyrok. Tak czy siak, po domknięciu sprawy, do Holschera podeszła Magna, która podobnie do pozostałej trójki nie była obecna przy rozlewie krwi, komentując wcześniejszą przemowę jednym stwierdzeniem. — Wiarę trzeba odnaleźć w sobie samemu. Ty zaś przymusiłeś do przyjęcia insygniów boga człowieka, który nie ma w niej sobie ani krzty. Módl się za niego, aby w rozlewie krwi znalazł światło, jakie wyznaczy mu w tym świecie Sakir.

Po zebraniu koców, zjedzeniu drobnego śniadania, naprawieniu wozu i po zebraniu wszystkich obecnych, drużyna mogła w końcu ruszyć dalej, gdy słońce wychynęło już zza horyzontu. Normalnie w tej sytuacji wszędzie wokół słychać byłoby ćwierkanie rannych ptaszków, szum liści na wietrze i świeży, poranny zapach rosy... lecz nie tutaj. Drzewa ogołocone z liści smutno stały rzędami wokół traktu, którym ruszyli dalej; na poczerniałej ziemi widzieli gdzieniegdzie małe truchła ptaków, jeży, a raz nawet natrafili na wpół zgniłe ciało jelenia. Mijali także żywych ludzi, a jakże; ci zaś byli swym wrakiem, wygłodzeni, nie mogąc nawet dojść do najbliższej cywilizacji. Podchodzili do karawany, zdesperowani tak mocno, że nie bali się nawet świętego ognia Sakira, błagając o kroplę wody i suchą pajdę chleba.

W woli Constantina było podzielenie się uszczuplonymi zapasami z tymi pojedynczymi wędrowcami, bądź odmówienie pomocy w imię misji.

Kolejny, ciężki tydzień minął podczas podążania za magicznym płomieniem, który nieustannie kierował ich na południe, gdzie znajdowało się Nowe Hollar. Kayleigh była wytrzymała, lecz nawet ona po jakimś czasie zaczęła niedomagać od nieustannego użytkowania magii. Po trzech, czterech dniach Salztein na stałe przejął pałeczkę przewodnika, bez zmęczenia widocznego na twarzy kierując ich rozstajami, bocznymi ścieżkami, utrzymując przy tym zaklęcie. Gerwald zaś, jako świeżo przyjęty żołnierz orderu Sakira, nie odezwał się ani słowem, wpatrując się ponuro w plecy Constantina ilekroć ten odwracał odeń spojrzenie. Czy go nienawidził? Trudno było to jednoznacznie stwierdzić, w przeciwieństwie do faktu, że nie podobało mu się nowe powołanie. Być może nawet zaczął żałować dołączenia do Kruczego Fortu, kto wie?

Po dziesięciu ciężkich dniach, gdy entuzjazm zszedł już z każdego i zaczęto zastanawiać się, czy aby drużyna nie zabłądziła, płomień począł jaśnieć i tańczyć energiczniej. Wedle słów Kayleigh – zbliżali się do źródła. Wśród towarzystwa zapanował podniosły, ciężki klimat, który pozostał do dnia jedenastego.

Tej nocy nic poważnego ich nie niepokoiło, co żołnierze uznali za dobry znak. Ulokowani niedaleko traktu, wszyscy spali niespokojnie, nie mogąc doczekać się finału tej smutnej historii; wliczał się w to Constantin, który błogosławiony przez ostatnie dni brakiem snów, dzisiaj ponownie marzył.

Był na tym samym dziedzińcu, który śnił jeszcze w Saran Dun. Widział siebie, obrażającego trenera, a następnie ciągniętego na środek placu. Co ciekawe, wiedział, że to jest sen. Był w swym dorosłym ciele, obserwując z perspektywy trzeciej osoby wydarzenia, które równie dobrze mogły, albo i nie się wydarzyć. Stał, patrząc, jak zza jego pleców wyłania się sylwetka – gigant z barami jak dwóch chłopa, glacą lśniącą, nawet bez szczeciny, wysoki jak góra, spokojny jak dąb na wietrze. Czarne oczy, twarz rozorana bliznami... wyglądał tak samo, lecz teraz Holscher czuł bijące odeń gorąco, które wyzwalało w nim gniew, ale też w pewien sposób oczyszczało, uspokajało. Widział, jak Inkwizytor podchodzi do młodego chłopaka z zaściankowej szlachty, chwytając w jedną dłoń jego lico, a potem jak mówi...

Nie jest grzechem sam w sobie płonący gniew podsycany niesprawiedliwością tego świata i ułomnością jego mieszkańców, ale to, czy pozwalasz mu się pochłonąć. Sztuką nie jest bezmyślność w działaniu, a pokora, która owocuje w przyszłości gorącą zemstą. To, jak wykorzystasz swój płomień, Constantinie Holscherze, zależy tylko i wyłącznie od ciebie. Czy pozwolisz mu pochłonąć cię i spalić na popiół, czy przekierujesz go na tych, którzy nań zasługują?

Tym razem słowa nie były kierowane do akolity, bowiem czarne ślepia zaczęły świdrować dorosłą twarz, która poznała w sylwetce tego samego Inkwizytora, który towarzyszył im przez całą podróż przez martwe pustkowia Królewskiej Prowincji. I tym razem sen nie urwał się, gdy bicz trzasnął głośno o plecy chłystka. Iskar oczekiwał odpowiedzi, ciągle trzymając w żelaznym uścisku jedną twarzyczkę, spoglądając na drugą.

Czy to dalej był sen, czy może jakaś przekręcona jawa?

Południowy trakt

119
POST POSTACI
Constantin
Cały świat zdawał się zamrzeć, kiedy Holscher podpierał swoje wyroki słowami Sakira. Wiatr ucichł, nie ważąc się nawet tknąć włosa na głowie komtura. Wszyscy obecni milczeli, a on czuł na sobie ich wzrok, choć tylko jedna para oczu naprawdę mu ciążyła. W obecności inkwizytora Salzteina zbyt często czuł się jak ten młodzik, który zginął dawno temu w Srebrnym Forcie, gdzieś między chłostą a modłami, strachem, a dumą. Constantin boleśnie zdawał sobie sprawę z tego, że najpewniej cały ten teatr kreuje teraz w sporej mierze dla inkwizytora, podjudzany tylko jego oceniającym spojrzeniem. Jak śmieszna małpka w cyrku, tresowana do zabawiania tłumu.
Mimo tych nieznośnych myśli, Holscher zachowywał fason. Nie pozwolił żadnej z nich jakkolwiek się uzewnętrznić, a po paru chwilach sam zatracił się w wypluwanych przez siebie słowach, niejako dumny z rozwiązania, które znalazł.


Dumna fasada rycerza niemal pękła, gdy stanął nad felczerem z wyciągniętą prawicą, a ten nie pochwycił jej od razu. Gerwald leżał w błocie i oddychał ciężko, nie podnosząc wzroku na kogokolwiek z obecnych. Komtur nijak nie zwrócił uwagi na szmer, przechodzący przez tłum, wbijając swoje stalowe spojrzenie w zakrwawioną twarz upadłego mężczyzny. Zawsze miał go za cynicznego oportunistę, który nie wierzy w nic poza sobą. Dlaczego więc teraz się wahał, miast rzucić się na podarowaną mu szansę na życie? Czyżby miał w sobie więcej kręgosłupa, niż Holscher wcześniej przypuszczał?
W końcu felczer obrócił się i pochwycił jego dłoń. Komtur skinął mu głową, podnosząc go do pionu. Gerwald był obrazem nędzy i rozpaczy, zakrwawiony, brudny i zmarnowany, ledwo stojący na nogach. Gdyby faktycznie ruszył w bój, najpewniej zginąłby jako jeden z pierwszych, ale Holscher wcale mu tego nie życzył.


Gerwald był zbyt słaby, by wytrzymać wymierzoną mu karę i zemdlał już po pierwszym razie, opuszczonym na jego plecy przez Tertiusa. Holscher skłamałby mówiąc, że się tego nie spodziewał. Założył ramię na ramię i przez krótką chwilę w milczeniu przyglądał się leżącemu w błocie mężczyźnie, którego plecy znaczyła teraz krwisto czerwona pręga.
- Pokutę Gerwalda odraczam co najmniej do naszego powrotu do stolicy. Winien być w pełni sił, gotowy odpowiedzieć zgodnie z wolą Pana. - trudno było nie dostrzec w tym wszystkim jakiejś smętnej ironii. Medyk wszak zemdlał nim zdążył oficjalnie przyjąć na siebie imię Sakira, ale Holscherowi to wystarczyło. Znęcanie się nad nieprzytomnym człowiekiem nie było niczym poza niepotrzebnym okrucieństwem, które mogło doprowadzić do bezsensownej śmierci.
Splótł ręce za plecami i ruszył z powrotem na główną drogę, gdzie zaraz podeszła do niego Magna.
- Siostro, dałem życie człowiekowi, który był już martwy. Wierzę, że dostrzeże to i zrozumie jak łaskawy potrafi być Sakir. A wtedy zapragnie ogrzać się w cieple Jego blasku. - odparł bez chwili zastanowienia, przyglądając się reakcji kapłanki. Bogowie tylko wiedzieli, czy sam wierzył w to, co mówił.


Minęło trochę czasu, nim wreszcie wyruszyli w dalszą drogę. Holscher nadzorował naprawy wozów, a w czasie lekkiego śniadania usiadł z dala od wszystkich, chcąc zostać na chwilę sam na sam z myślami, które nie dawały mu spokoju. A może po prostu zależało mu na tym, by choć na moment odpocząć od wnikliwego wejrzenia inkwizytora.
Pojedynczy wędrowcy, zmęczeni i wycieńczeni podchodzili co jakiś czas do ich karawany, błagając o podzielenie się zapasami. Constantin za każdym razem zaciskał usta w wąską kreskę i patrzył po wozach, zastanawiając się nad tym, jak długo jeszcze trwać będzie ich podróż. Nie mógł sobie pozwolić na działanie zgodne z sumieniem, gdy od powodzenia ich misji zależało życie dziesiątek tysięcy ludzi. Najchętniej obdarowałby każdego mijanego wędrowca paczką sucharów i kilkoma manierkami wody, by mogli spokojnie dotrzeć do stolicy, jednak wiedział, że nie mógł tego zrobić. Nie po tym, jak stracili część zapasów.
Nie odsyłał ich jednak z pustymi rękoma; dawał im po kromce chleba i paru łykach wody... Pomoc raczej symboliczna.
Wiedział, że w drodze powrotnej najpewniej miną kilka ciał więcej.


Mijały kolejne dni. Otaczała ich śmierć i rozkład, a beznadzieja powoli zaczynała udzielać się uczestnikom wyprawy. Czarodziejka zaczęła niedomagać od ciagłego użytkowania magii, ale na całe szczęście Salztein był w stanie ją odciążyć. Holschera szczerze intrygowała jego niezłomna siła; mężczyzna zdawał się nie być w najmniejszym stopniu zmęczony, mimo ciągłego trwania w siodle i prowadzenia ich coraz to kolejnymi rozstajami i bocznymi ścieżkami. Zaiste, mąż ten był uosobieniem boskiego ognia Sakira.
Gerwald od chwili wykonania wyroku nie odezwał się do komtura ani słowem, choć ten czuł na sobie jego spojrzenie, ilekroć odwrócił od felczera wzrok. Holscher był szczerze zaskoczony jego reakcją. Może faktycznie źle go wcześniej ocenił?
Zdecydowanie musiał się z nim kiedyś rozmówić, wytłumaczyć mu parę rzeczy. Jednak na razie nie było to priorytetem. Miał tylko nadzieję, że nadal będzie dobrze wykonywał swoją pracę, gdy tylko nadarzy się ku temu okazja.
Każdego wieczoru dziękował Sakirowi za spokojny dzień na trakcie. Żołnierze nie chorowali, nikt na nich nie napadał. Towarzyszyła im jedynie dojmująca pustka, z każdym kolejnym dniem pochłaniająca więcej dobrych myśli. Morale spadało, a Holscher starał się z tym walczyć, wieczorami przemawiając do żołnierzy przed porą posiłku.


Dziesiątego dnia magiczny płomień rozjaśnił się. Jeśli wierzyć Czarodziejce; zbliżali się do źródła. Żadne przemowy nie były już potrzebne; wśród ludzi ponownie zapanowało zbawcze ożywienie. Nic tak nie podnosi na duchu, jak świadomość nadciągającego rozwiązania.
Kolejny dzień drogi minął jakby szybciej. W okamgnieniu zapadła noc i nim zdążył się obejrzeć, ponownie leżał na prowizorycznym posłaniu, powoli odpływając w objęcia ciemności.


Znowu śnił. Tym razem jednak zdawał sobie sprawę z tego, że to jeno senne mary. Był tylko obserwatorem, przyglądał się wydarzeniom ze swojej potencjalnej przeszłości. Widział martwego młodzieńca, który targany gniewem unosi głos i obraża zakonnego trenera. Zmarszczył czoło, po raz tysięczny w ciągu minionych lat zastanawiając się ile z tego chłopaka jeszcze w nim zostało.
Tak trudno było sobie wyobrazić, że ta idiotycznie dumna, śmiesznie słaba istota mogła być kiedyś Holscherem, że noszą te same blizny, a w ich oczach płonie ten sam ogień. Tak różni... A tak podobni. Dopiero podczas pobytu w stolicy zdał sobie z tego w pełni sprawę. Młodzieniec chyba jednak nie umarł, on naprawdę wciąż gdzieś trwał i czekał tylko na dogodny moment, by wrócić i wszystko zepsuć. Nie można było do tego dopuścić.
Kuriozalnie wielki, przerażający Inkwizytor podszedł do chłopaka i chwycił jego umorusaną twarz. Ten sam głos, te same słowa.
A jednak coś się zmieniło.


Mimo, że Holscher obserwował te wydarzenia z boku, to Inkwizytor zdawał się zwracać bezpośrednio do niego, do dorosłego męża, który dziedziniec Srebrnego Fortu dawno już zostawił za sobą. Czarne oczy Iskara świdrowały twarz Constantina, któremu zdawło się, że musi odwrócić wzrok, że nie ma innej drogi, że może tylko uciekać. Nie zrobił tego jednak. Wytrzymał, choć czuł, jak miękną mu nogi.
Trzask bicza, krzyk chłopca, wyginającego się w łuk, zupełnie jakby chciał zwiększyć dystans dzielący jego plecy i bicz. Krew ściekała mu po skórze, kapała na ziemię.
- Nigdy nie pozwolę sobie spłonąć przez czczy gniew i bezmyślność. Nie po to przetrwałem Srebrny Fort, nie po to w bólu i łzach wyzbywałem się ludzkich słabostek. Zrobię, co tylko mogę, by mój gniew był gniewem Sakira, a moje słowo Jego słowem, bowiem to On pozwolił mi powstać na nowo. Jam jeno pokornym sługą, gotów miażdżyć tych, którzy na zgniecenie zasługują.
Obrazek

Południowy trakt

120
POST BARDA
Kolejny trzask bicza rozległ się w powietrzu ostrym, nieprzyjemnym dźwiękiem. I teraz Constantin poczuł na swych własnych, dorosłych plecach palący ból i rozlewające się po tym ciepło, lepkie i metaliczne w zapachu. W jednej chwili był młodzikiem, w następnej znów sobą, aby w przeciągu sekund znaleźć się poza ciałami i wzrokiem obserwatora widzieć całą sytuację. Pomimo świadomości bycia w śnie mężczyzna nie kontrolował zbytnio jego toru, nawet jeśli spróbowałby to zrobić. Za każdym bowiem razem, gdyby próbował samodzielnie chociażby powrócić do swego ciała, czuł blokadę, jakby ktoś sięgał bezpośrednio do jego głowy i trzymał jego mary w garści.

Aby miażdżyć w imię Pana naszego, pierw musisz zmiażdżyć wolną wolę, która się w tobie tli, rzekł Inkwizytor, niczym szmacianą lalką rzucając młodszą wersję Holschera pod jego nogi. W sekundę Constantin znalazł się w swym dorosłym ciele, w dłoni trzymając miecz, gotów do uniesienia go i zadania śmiertelnego ciosu. Pan nasz nie toleruje niesubordynacji. Jego słowo jest święte, jego wola jest najważniejsza, a każde zawahanie w wykonywaniu jego rozkazów jest rozczarowaniem dla jego doskonałej istoty.

Iskar wstał, obchodząc Constantina wokół, zatrzymując się w końcu przed nimi i poważnym wzrokiem spoglądając na zaistniałą sytuację. Pan nasz bowiem prowadzi wojnę nieskończoną, z niegodziwościami tego wymiaru, szubrawcami, którzy będą się rodzić do końca świata. Pan nasz jest heroldem wojny wiodącym w pola zastępy żołnierzy ku krwawym bitwom. Pan nasz jest także nieomylny w ocenie nadchodzących starć z plugastwem tego świata. Jeśli więc w duszy dziecka ujrzy mrok w przyszłości rozlewający się także po innych, nie zawaha się uderzyć. I nie będziecie się wahać także wy. Albowiem Sakir jest bogiem niekończącej się brutalnej wojny, w ktorej nie ma miejsca na litość ani zwatpienie. Wsród deszczu świętego ognia i zimnej stali przecinającej gardła niewiernych i nieczystych twoja wola należy do niego. Więc zmiażdż, jeśli jesteś gotów do takiego poświęcenia, Constantinie Holscherze.

Decyzja należała do komtura. Sen mógł zakończyć się jedynie, gdy podjął decyzję. I gdy już to zrobił i ostatnim spojrzeniem przesunął po okolicy, gdy wszystko się rozmazywało, mieszało, na miejscu Iskara mógł ujrzeć nieludzką, płonącą sylwetkę wpatrującą się weń intensywnie. Nim jednak przyjrzał się dokładniej, mara się urwała.

Był świt. Szarówka na świecie wybudzała powoli kolejnych żołnierzy, którzy kręcąc się niespokojnie w śpiworach przecierali oczy i ziewali przeciągle. Tylko Salztein był na nogach, w pełni ubrany, jakby w ogóle nie spał, stojąc na uboczu i wpatrując się w niebo. Wyjątkowo jego mina zdradzała skonsternowanie, co w przeważnie stoickiej twarzy było dziwne. Gdy zobaczył, że obóz się budzi, odwrócił się i odezwał do wszystkich. — Coś dziwnego dzisiaj się stanie. I wyjątkowo... nie potrafię wyjaśnić, co to będzie.

Dwunasty dzień rozpoczął się wyjątkowo podniośle. Dzisiaj wszystko miało się rozegrać, toteż każdy spięty, ale w pełni sił umysłowych jechał, rozglądając się na boki w poszukiwaniu źródła zarazy. Płomień prowadzony przez Iskara jednak prowadził do przodu, traktem, nieustannie w stronę Nowego Hollar. Napięcie więc rosło, szczególnie, gdy Inkwizytor co i rusz pospieszał grupę, zerkając niespokojnie w niebo.


I tak też może godzinę przed południem zbrojni ujrzeli przed sobą wieś. Niewielkie zbiorowisko było opustoszałe, domy ziały czarną pustką, zaś w powietrzu ciągnął się smród zgnilizny. To pola uprawne leżały od sporego czasu odłogiem, łącznie ze zwierzętami, których wyjątkowa ilość leżała czy to w zagrodach, czy przy drodze. W jednym, czy dwóch miejscach widzieli także trupy, niewielką ilość, którą mieszkańcy musieli porzucić, gdy zaraza zaczęła się rozprzestrzeniać. Ilość much była wręcz zatrważająca i trzeba było się co chwila od nich odpędzać. Były tłuste, duże i lśniące – musiała to być dla nich świetna wyżerka, szczególnie, że część pewnie została tutaj wykluta.

Płomień prowadził między zabudowaniami gospodarskimi i polami do swoistego centrum wsi, gdzie jak wszędzie, załatwiało się drobne sprawy z sołtysem, gdzie pewnie rezydował zielarz i można było kupić podstawowe dobra. Będąc blisko, płomień począł szaleć, błyskać jasno i migotać. W oddali zaś... tam, gdzie były mury Nowego Hollar, było zielono. Z tej odległości wyraźnie było widać, że to tutaj musiał być początek zarazy i to tutaj to się stało.

Zaklęcie poprowadziło ich między ciasne, bielone budynki i strzechy, między porzuconymi bagażami, jakąś bryczką z gnijącymi końmi, dzieckiem leżącym twarzą do dołu w rynsztoku, prosto na placyk. Powietrze było tutaj gęste, słodkie i mdłe, a oczy łzawiły od smrodu, który zdawał się dochodzić z jednego miejsca i niepotrzebne były im już święte ognie, by ujrzeć źródło przeklętej zarazy. Studnia. Wiadro potrzebne do wyciągania wody leżało obok, sama pokrywa była otwarta, a na kamiennych ściankach obudowy wyrastały dziwne, powykręcane grzyby. Z początku nie było w niej nic nadzwyczajnego oprócz niebywałego zapachu, lecz podchodząc do niej bliżej, cienkie, ledwo widoczne szare smużki wydobywały się z wnętrza, rozpełzając po okolicy.

Byli na miejscu.

Iskar zgasił płomień i zszedł powoli z konia, podobnie do reszty. Kapłani spojrzeli po sobie i zaczęli od razu wyciągać składniki, w tym niewielką szkatułkę oznaczoną lśniącymi glifami. Tertius, Kayleigh, krasnolud, który był jednym z kuszników i żołnierze Constantina podeszli do niego, wyraźnie oczekując rozkazów.

Szykuje się zaćmienie słońca — odezwała się Czarodziejka, wskazując na niebo. Faktycznie, spomiędzy chmur wyzierała tarcza słoneczna, do której nieubłaganie zbliżały się ledwo widoczne w dziennym świetle Mimbra i Zarul. — Niespodziewane, chciałabym dodać. Zabawne, że tak rzadkie zjawisko zgrało się z tak podniosłą chwilą.

Zaćmienie nie jest czymś, czym powinniśmy się martwić. Potrzebujemy planów. Okolica zdaje się opustoszała, ale nie można nigdy być pewnym, nie tak blisko tego plugawego miasta — powiedział krasnal, którego imię przez ostatni tydzień Holscher poznał, a było nim Duron. Splunął poza tym obok siebie, mówiąc o mieście.

Kapłani byli zbyt zajęci szeptaniem i własnymi planami, by przejmować się swoją ochroną, która wszakże musiała sama się przygotować.

Wróć do „Królewska prowincja”